First topic message reminder : Midnight Retreat Mignight Retreat mała całkowicie magiczna kawiarnia ulokowana w niemagicznej części miasta — Broken Alley. Sam budynek wygląda dość niepozornie. Prosta, ale niewielka wiktoriańska budowla, o ciemnych ścianach i granatowych zdobieniach, kryje w sobie rzadko odwiedzaną, ale klimatyczną kawiarnię. Znajduje się blisko cmentarza, przez co głównie do Midnight Reatreat zaglądają odwiedzający magiczną część krypt. Cały wystrój jest poświęcony nocy, a co za tym idzie — Księżycowi i Lilith. W każdym zakątku tego miejsca można znaleźć białe świece i obrazy nawiązujące do postaci Matki. Oprócz kilku stolików, w środku goście znajdą bar z ciemnego drewna i boczną salkę, rzadko wynajmowaną na spotkania. Największą ciekawostką tego miejsca jest służący tam golem — gliniana istota bez oczu i ust, która jest odźwiernym i szatniarzem. Wstęp tylko dla członków Kowenu Nocy. Rytuały w lokacji: Ulceratio Intrusus Wymiotny Ignis Murus Plaga Culicis Bezobcy [moc: 43] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Przybywało nas. Stale zapełnialiśmy ten mały pokoik. Pomimo nadciągającego tłoku, wcale nie czułam się źle. Chciałam, żeby Matka zobaczyła, jak silnych wiernych posiada. Nauczymy się na swoich błędach. Pokonamy Gorsou i jego popleczników. Pokonamy Lucyfera. - Cieszę się, że o tym wspomniałeś - Odezwałam się zaraz po Jacku, a mój wzrok przeszedł na Vandenberg. - Lyra, dowiedziałaś się czegoś o tym gwardziście? - Uniosłam jedną brew, oczekując jedynie odpowiedzi, która mnie usatysfakcjonuje. Ronan chyba miał swój pentakl, więc spotkanie nie mogło pójść gorzej, prawda? Dziewczyna jednak zdecydowanie nie czuła się najlepiej, gdy jej opuszki palców sczerniały. - ... Lyra? - Nie zapytałam się, czy wszystko dobrze przez sam szok tego, co właśnie widziałam. Nagły podmuch wiatru zabrał mi całkowicie dech w piersi. Znowu miałam zaszczyt zobaczyć ją w całej okazałości. Oczy jakby przeszkliły się, gdy oglądałam jak smukłą dłonią snuje po krześle piekielnej pamięci Zuge. Była piękna, niemożliwie idealna, pełna perfekcyjnej mocy, przez którą zdawałam się czuć ukłucie zazdrości w sercu. Słuchałam uważnie jej monologu i ścisnęłam w swojej bezsilności. Gorsou otworzył bramy, a raczej je rozchylił. Zastanawiałam się tylko w tym wszystkim, że jak można być tak głupim, żeby uwierzyć w obłudę Lucyfera. Pożałują tego. Teraz każdy po kolei przysięgał swoją lojalność Lilith oraz sprawie. Nie zamierzałam być gorsza: - Matko, tak jak Ci przyrzekłam, przyrzekam też teraz - oddam nawet życie tej sprawie, jeżeli tylko taka będzie Twoja wola. - Nie rzucałam tego na wiatr, choć ludzka psychika może zadziałać różnie w takiej sytuacji. Teraz moi bracia i siostry zaczęli zadawać też pytania. Ja również się na to skusiłam: - Czy to przez rozwarcie Wrót, tyle czarowników zginęło moment później na powierzchni? To poplecznicy Lucyfera mają krew tych wiedźm na swoich dłoniach? - Chciałam być pewna, bo domyślałam się, że Piekielnik mógł wszystko przekręcić nawet dwadzieścia razy. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Nieme odliczanie — nie będzie fajerwerków, ale wybuchów nikt nie wyklucza — do nieuniknionego. Dziesięć; lekkie skinięcie głową Forgerowi i przesunięcie krzesła o skrawek w bok — Terry to spory chłop, niech ma trochę przestrzeni. Dziewięć; Osiem; za późno dostrzega maź na dłoniach Lyry — myśli płyną dziś wolniej, otumanione mętnym bagnem straty; wzrok wycina w powietrzu bezgłośne znów on?, gdy dłoń sięga do kieszeni. Chustka jest sprana, ale czysta; Lanthier wsuwa ją pod stołem w pokryte czernią palce Vandenberg. Siedem; Lila to cień samej siebie — Sześć; Blair wygląda lepiej niż w Maywater — każde z nich, poza nieobecnym Sethem, wyglądało. To, co prawdziwe uszkodzone, tkwi głębiej, a Matka im wszystkim świadkiem, że Scully wyszła z tych podziemi jeszcze bardziej popierdolona. Pięć; pani Bloodworth pojawia się o własnych siłach i nikt, kto był tamtego dnia w walce, nie śmiałby prosić dla niej o więcej. Cztery; coraz więcej twarzy, coraz więcej słów. Nie każdy jest imieniem i nazwiskiem, i w nieznajomości może tkwić paradoks szansy — wróg dysponuje dostępami do archiwów Kościoła i zna sposoby na wyciągnięcie informacji siłą; co jeszcze gotowi byli skraść nieprzytomnym, skoro dla pentakla — nieświętości zdeptanej przez sługusów Lucyfera — nie mieli szacunku? Trzy; smagnięcie wiatru jest znajome. Woń oceanu wypełnia wnętrze pomieszczenia; fantomowy chłód na skórze to preludium dla nagłego przypływu ciepła. Dwa; Lanthier wie — przymknięte powieki to żadna kurtyna przed prawdą — że gdy otworzy oczy, Matka— Jeden. Zawsze będzie pierwsza. Nieskrępowana nagością, bardziej realna niż kiedykolwiek; w Maywater, na tle oceanu, nosiła w sobie kroplę efemeryczności napędzaną przez zaklęty w ciele ból. Byli świeżo po bitwie; byliby naiwni sądząc, że ona nie. Szmer słów Lilith to fale, które rozbijają się o ostre krawędzie umysłu — trzask przesuwanego po podłodze krzesła nie odciska na twarzy Matki żadnego piętna. Magia nie wymaga od Niej żadnego wysiłku; to ona jest magią. Uchwycone na sekundę spojrzenie przywołuje echo plaży — przywołuje widok martwego ciała Zuge — przywołuje wspomnienia ramion, które ze splątanych gałęzi znów stały się ciałem i złożonej chwilę po obietnicy. Lanthier nie musi tego mówić; Lilith wie. Zamierzam dotrzymać danego słowa. — Pani Nocy — głos pośród głosów; miłość to uczucie — ale to też deklaracja. — Zamierzam dotrzymać złożonej Ci przysięgi do końca swoich dni. Nieistotne, ile z nich zdoła wyrwać światu razem z kartką kalendarza. Na koniuszku języka kołyszą się pytania; wspomnienie sprzed tygodnia wciąż jest obrazem odtwarzanym na zaciętej taśmie — śmierć Zuge, nadejście Lilith, miecz, który mogliby dostać we własne ręce, gdyby magia przeciwnika odmówiła posłuszeństwa ten jeden, jedyny raz. Mógł pytać o Cripple Rock; o śmierć Wesleya Cartera, której przyczynę Blair właśnie nazywa po imieniu; egoizm skapywałby ze słów wypowiadanych kilka sekund po musicie stać się jednością. — Matko — muszą stać się jednością; jedność można osiągnąć tylko przez wspólny cel. — Na kim powinniśmy skupić nasze działania? Przeciwnicy byli liczni i dobrze przygotowani, ale to wciąż tylko śmiertelnicy. Prawda ukryta pomiędzy słowami — my jesteśmy tylko śmiertelnikami, choć płynąca w nich magia i oddanie Matce czynią ich lepszymi od tych, którym nie było dane poznać smaku daru Aradii. Czarownicy, szczególnie zjednoczeni, mogą wiele; ale wróg zyskał przewagę. — Czy istnieje ktoś, kto poparłby naszą sprawę tak, jak Surtr zrobił to wobec—? Niewypowiedziane imię nie jest efektem strachu — to owoc z drzewa zrozumienia; powinni posłać Lucyfera w czeluść zapomnienia. Zaczynając od dziś. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Siedząc obok Leandra, słuchała zadawanych pytań. Była tam, doświadczyła tego i widziała co się wydarzyło, a jednak mówienie o tym co pozostało z Zuge - ciężkie jak ołów na języku, który utkwił w jej ustach i nie chciał się poruszyć. Obcowała ze śmiercią dość często, ostatnimi czasy - niemal codziennie. Jednak tam była ona oswojona - spokojna, cicha, niemal liryczna. Istota śmierci, nieuchwytna i tajemnicza, to co widziała zaś było brutalne, głośne i napawające lękiem. Nie należała do strachliwych osób, ale serce wtedy zostało zamrożone, tak samo jak jej całe ciało. Mogła jedynie patrzeć, słyszeć jak życie uchodzi z Zuge. Wspomnienie sprawiło, że pobladła jeszcze bardziej. Dostrzegając gest van Haarsta odpowiedziała tym samym, przypominając sobie, że gdy omawiali kwestie pogrzebu jego żony, nie wydawał się być wielce pogrążonym w żałobie wdowcem. Nie jej było oceniać zażyłość małżonków. Co mniej życzliwi twierdzi, że Leander pomógł swojej połowicy opuścić ziemski padół. Nigdy nie zagłębiała się w tę plotkę. Pojawienie się Matki między nimi, było czymś niespodziewanym, ale wyczekiwanym. Możliwość zobaczenia jej ponownie, w tak krótkim odstępie czasu, było czystym zaszczytem. Jednocześnie podświadomie wyczuwała, że nie na zaszczytach się skończy. Matka oczekuje, że jej dzieci podążą dalej wyznaczoną przez nią ścieżką. Wtedy na plaży część z nich złożyła przysięgę. Nadszedł czas, aby reszta uczyniła podobnie. Jedni z pierwszych potwierdzali swoją lojalność, gdy Matka stała za krzesłem Zuge. Pustym, przypominającym jaką cenę już zapłacili i nie mogą pozwolić sobie na więcej błędów. Matka była wyrozumiała, ale surowa w swoim obliczu oczekiwała poprawy. Pierwsze pytania rozbrzmiały w pomieszczeniu, te same, które również chciała zadać. -Matko. - Zaczęła po dłuższej chwili milczenia i uniosła wzrok na Lilith. Na niewzruszoną twarz. Na ich życie. -Moja dusza i serce są tobie oddane. Żyliśmy w ukryciu, trzymając w tajemnicy nasze istnienie. Tamtego dnia, poznaliśmy część twarzy, które stoją po przeciwnej stronie. Oni zaś poznali nasze. Tajemnica przestała nią być. - Musieli to powiedzieć na głos. Nie wszyscy, ale część została ujawniona. Nie mogli skrywać oraz unikać rozmów na ten temat. Ich istnienie zostało ujawnione. -Zagubieni, ale oddani swojej sprawie. Czy masz oczekiwania co z nimi zrobić? Jak postępować? - Rozbite rodziny, rozdarte serca. Matka na pewno była tego świadoma. Matka takie rzeczy wie, kiedy Ojcowie przechodzą obok nieświadomi istnienia takiego rozdzierającego bólu. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Z wdzięcznością odpowiada na skinięcie głowy Ronana, siadając obok niego. Scully również obdarza uważnym spojrzeniem, tak jak medyk przygląda się swojemu pacjentowi, ale studentka wyglądała dobrze. Nie o każdym mogli to powiedzieć, ale mogli się spodziewać, że stojący przy Lucyferze nie będą delikatni i pokojowo nastawieni. Ojcowie zawsze są wymagający, twardą ręką zarządzający, rzadko znoszący sprzeciw. Matka zajmuje się ogniskiem domowym, próbuje rozumieć, łagodzić konflikty. Matka jest przy swoich dzieciach zawsze, nawet w najgorszych chwilach. I jakimś cudem zawsze wie, co powiedzieć. Delikatny szept poznał już jakiś czas temu wraz z ukojeniem, które przynosił wraz ze sobą. Nie zapomniał wyglądu jej postaci, jej olśniewającego piękna i siły. Było w niej coś innego, zdawała się wręcz namacalna, nie tak ulotna jak sama dusza wśród ludzkich powłok. Zstąpiła na Ziemię nie tylko duchem, ostatnie wydarzenia nie pozwalały jej na spokój. Była doskonałością samą w sobie, a oni mogli tylko dziękować każdego dnia, że obdarzyła ich swoją łaską. Budziła respekt samym spojrzeniem, które padło wprost na niego, gdy zamiast któregoś z towarzyszy to sama Lilith udzieliła mu odpowiedzi. Nie uciekł przed jej spojrzeniem, próbując odczytać z jej oczu coś więcej, szukając akceptacji w tym gronie. Czy była zawiedziona jego brakiem się wśród walczących? Mógł zrobić coś więcej, gdyby tylko otrzymał informację – ruszyłby przed siebie. Tłumaczenia były zbędne, należało zrobić coś więcej. Matczynym prośbom próżno się opierać. — Tak jak przysięgałem i tak jak robię to od lat – przy tobie Matko stoję. Śmierć kogokolwiek z ich grona nie uszłaby im płazem. Śmierć Zuge była ciosem mocniejszym, pozbawiającym ich przywództwa ze strony kobiety, która była tutaj od kiedy pierwszy raz został przyprowadzony do niej przez wtajemniczającą go dawną koleżankę ze studiów. Jej obecność wydawała się czymś oczywistym, tak jak wschód słońca i pełna tarcza księżyca jaśniejąca na niebie co najmniej raz w miesiącu. I chociaż nie pozna już prawdopodobnie powodów dla których Zuge jaśniała cała magią tak jak byty nadprzyrodzone, jedno było pewne. Zemsta obejmie zatem nie tylko lata upokorzeń. Podchwycił myśl Lanthiera, zadawając swoje pytanie: — Czy w najbliższych tygodniach trzeci jeździec apokalipsy ruszy w swoją drogę? |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Matka stała pośród aureoli nocnego blasku, otaczana nim niczym największe sacrum, niczym prawdziwe objawienie. Swój wzrok przesuwała po kolei po każdym z Was, stopniowo, powoli. Z każdym Waszym słowem, z każdą składaną przysięgą, robiło się jakby ciemniej. Jakby kolejna z gwiazd na nocnym niebie gasła, jakby lampy traciły swój blask – aż w końcu nie pozostało już nic poza poświatą Księżyca, w której stała Matka, a uniósłszy rękę, zdjęła Księżyc z nieba i zamknęła go w dłoni, pogrążając Was w ciemnościach. Was, i siebie. Nie widzieliście już nic. A po chwili widzieliście już wszystko. Stół, dotąd drewniany i prostokątny, nagle mienił się zaskakującym blaskiem. W którym momencie dokładnie zmienił swój kształt? Nie potrafiliście powiedzieć. Siedzieliście przed czymś, co wyglądało jak wyjęty z nieba Księżyc – pomniejszony, spłaszczony i lewitujący gdzieś pomiędzy Wami. Doskonale okrągły, oświetlający niewyraźnym blaskiem Wasze twarze. Lyro, Blair, przez niewyraźną poświatę mogłyście dostrzec niebieskie iskierki tańczące wokół księżyca, sugerujące, że to, co właśnie widzicie, jest nieznanym Wam dotąd rodzajem potężnej iluzji. Spośród mroku wyłoniła się Matka. Tak samo jaśniejąca, obleczona, odziana w gwieździste mgławice, zdające się poruszać i żyć własnym życiem. W jednej chwili stała przy oknie – teraz znajdowała się dokładnie na stole – stole, który stołem już nie był. Wraz z dotknięciem jej stóp, ten zmienił kształt, przemieniając się jakby w dokładny obraz wiszącego pośród Was kulistego księżyca – na którym stała ona. Wywyższona spośród Was wszystkich. Patrząca z góry po kolei na każdego – Cecila, Leandra, Lyrę, Blair, Ronana, Penelope, aż w końcu na Terence’a. Spojrzenie zatrzymało się na chwilę dłużej na Tobie, Lilo, stając się przeszywającym, powodującym ból. Brwi Matki ściągnęły się, jakby w niezadowoleniu, lecz to nie na Tobie spoczął jej wzrok ostatecznie. Dwa krzesła wystrzeliły z łoskotem w tył i uderzyły o ściany pokoju. Dwie sylwetki, Jacka i Nevella, pozbawione oparcia, opadły na kolana przed Matką. — A Wy? Kto jest Waszą Panią? Przed kim zginacie kark, komu przysięgacie wierność, wobec kogo jesteście lojalni? Kto jest źródłem Waszej magii i kto we władaniu ma Wasze losy? Gdzie się skrywacie w wytchnieniu, kto jest Waszą mocą w potrzebie? Choć znajdowaliście się po dwóch zupełnie różnych stronach stołu, mieliście wrażenie, że Matka patrzy bezpośrednio na Was obu, jednocześnie. — Módlcie się. Możecie być pewni, że ostatnie słowa kierowała już nie tylko do tych dwóch osób, a do Was wszystkich. Tak długo, jak nie odpowiecie Matce, nieznana Wam siła będzie trzymała Was na podłodze w pozycji klęczącej i nie pozwoli Wam na nią spojrzeć. Tuż po tym siła odpuści, a Wy możecie wrócić po swoje krzesła, albo pozostać na ziemi. Matka pozostała pomiędzy Wami, stojąc bosą stopą pośrodku księżyca. — Chcecie wiedzieć, co będzie dalej. – Swoje słowa kierowała do Was wszystkich. – Wpierw należy zacząć od tego, co już się wydarzyło. Byliście świadkami poświęcenia i śmierci Erosa. Lucyfer wykorzystał go do własnego celu, aby rozpocząć Apokalipsę, tym samym czyniąc go pierwszym jeźdźcem. Drugim był Surtr, na którego poszukiwania wyruszyliście. Wiem, że Zuge go nie odnalazła, ale udało jej się odnaleźć Frejra, którego śladem poszliście. Którego osłabiliście. Wasze czyny sprawiły, że Surtr przelał krew Frejra, choć nie w moje imię. – Chwila nieprzeniknionej ciszy wybrzmiewała ponuro pomiędzy ścianami pokoju. – Lyro, Ronanie. Wy odnaleźliście złotego odyńca Frejra. – Wzrok skupiony na Waszej dwójce sugerował, iż Matka oczekuje, że podzielicie się tą historią z pozostałą częścią Kowenu. – Blair, Penelope, Lilo. Wy okiełznałyście jego okręt. – Podobnie jak w przypadku Lyry i Ronana, Matka zawiesiła na Was swoje spojrzenie, oczekując rozwinięcia. — Byłam tam z Wami – odpowiedziała w końcu Matka, spojrzeniem przechodząc do Ciebie, Cecilu. – Obserwowałam czyny Zuge. Jej słowa były moimi słowami. Płynęły tutaj, gdy po raz ostatni wznosiliście modlitwy w moim imieniu w tym gronie, w tym miejscu. Moje plany zostały przez nią przedstawione Wam wszystkim, a na moje wezwanie stawili się ci, którzy byli gotowi ponieść ryzyko. — Byłam tam z Wami, choć mnie nie widzieliście. Zuge była moimi dłońmi i słowami. Z Wami dotrzeć miała, poprzez osłabienie Frejra, do Surtra, aby moc drugiego jeźdźcy zamknęła Wrota Piekieł. Lucyfer jednak był krok przed nami. Uprzedził nas. Surtr opowiedział się po jego stronie i przybył do Piekła, aby opowiedzieć mu o tym, co zobaczył. Zdradził mnie, a więc zdradził i Was. Dlatego jeżeli pytacie mnie, kogo bać się bardziej – ponownie spojrzenie Matki zwraca się ku Tobie, Cecilu. Z jakiegoś jednak powodu Twój wzrok zaczął odwracać się w stronę Leandra, którego zaś podbródek nagle uniósł się do góry, a wzrok wgapiał w sufit, wypatrując nieba. – Odpowiedź jest jednoznaczna. Gabriel jest wrogiem odległym, który ostatecznie zostanie zamknięty za wrotami nieba. Lucyfer jest mściwy i owładnięty władzą. Wie, że mu się sprzeciwiłam. I wie, że nie znajdzie mnie w Piekle. Jest próżny i zaślepiony, ale nie brak mu determinacji, aby dopiąć swego. Ludzie, których widzieliście, są jedynie jego pionkami. – Wzrok zwraca się tym razem na Was, Ronanie i Penelope, a tym samym siła trzymająca Was, Cecilu i Leandrze, puszcza. Nawet nie zauważyliście dokładnie, kiedy zabrakło Wam tchu; teraz jednak sam oddech wydaje się nie prawem, a niedocenianym przywilejem. – Pytacie mnie, co macie z nimi zrobić. A ja pytam Was – co chcecie z nimi zrobić? Choć spoglądała pierwotnie jedynie na Ronana i Penelope, pytanie otwarte było dla wszystkich. Matka zostawiła przestrzeń, aby każdy, kto tylko chciał, mógł się wypowiedzieć. — Wrota Piekieł zostały uchylone. Lucyfer zyskał przewagę, ale to jedynie jedna bitwa podczas całej wojny. Pytasz mnie, czy to, co dzieje się dziś, ma związek z przeszłością, Cecilu. A ja odpowiem Ci, że wszystko, co dzieje się dziś, ma związek z tym, co stało się wcześniej. – Krzesło, które zazwyczaj zajmowała Wasza prefekt, łagodnie uniosło się i odsunęło na bok, pod ścianę, w karykaturalnym symbolizmie. Zuge już nie ma. Jest z Wami Matka. – To Wasi przodkowie chodzili po ziemi, kiedy moja córka otwarła Wrota Piekieł. Co się wtedy stało, Nevellu? – choć spojrzenie Lilith osadza się na Twojej postaci, za moment przemyka do sylwetki Blair. – Co się wtedy stało, Blair? – zadaje pytanie również i Tobie. – Na czyich rękach jest teraz krew tych czarowników? Oblana poświatą księżyca, niczym największe piękno tego świata, Matka góruje nad Wami, przeszywając spojrzeniem każdego z osobna i wszystkich na raz. — To jedynie jedna bitwa podczas całej wojny – powtarza swe słowa, wzrok zatrzymując na Tobie, Ronanie, a następnie przenosząc go na Ciebie, Terence. – Znacie słowa Jana Ewangelisty, którym był Eros. Surtr był drugim jeźdźcem. Kim będzie trzeci? – Ponowna chwila ciszy odbija się nieprzyjemnie od bębenków w uszach, jakby Matka oczekiwała, że ktokolwiek z Was pospieszy z odpowiedzią. – A gdy otworzył pieczęć trzecią, usłyszałem trzecie Zwierzę, mówiące: Przyjdź! I ujrzałem: a oto czarny koń, a siedzący na nim miał w ręce wagę. I usłyszałem jakby głos w pośrodku czterech Zwierząt, mówiący: Kwarta pszenicy za denara i trzy kwarty jęczmienia za denara, a nie krzywdź oliwy i wina! – cytat wybrzmiewa z jej ust, gdy spojrzeniem przechodzi powoli do każdego z Was. Kolejna chwila ciszy. I kolejna. Matka w swojej łaskawości daje moment na zastanowienie, nim: - Trzeci jeździec jest już pomiędzy nami. Wie, co się dzieje i poszukuje strony, za którą ma się opowiedzieć. Należy zadbać, aby opowiedział się po właściwej, ale tym razem krew nie zostanie przelana. Ona sama osądzi czyny Wasze i innych. Jest tylko jedna właściwa strona. Nikt nie ma wątpliwości, jaka. Matka pozostaje z Wami na dłużej. Możecie wciąż zadawać jej pytania i dzielić się z nią wątpliwościami. Jacku i Nevellu, oboje jesteście w pozycji klęczącej. Możecie się z niej podnieść i wrócić po swoje krzesło, albo w niej pozostać. Czas na odpis: 12.05. do 23:59 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
Poczucie pustki kołacze się gdzieś pomiędzy oddechem a ulotną myślą, która przewijała się ociężale przez umysł Lili. Wszystkiemu towarzyszył ból głowy. Zuge nie żyje, słowa splatały się nierozerwalnie za każdym razem, gdy były wypowiadane na głos. Spojrzała na Cecila z wdzięcznością, gdy wypowiedział zaklęcie. Ból zelżał, choć wciąż nieprzyjemnie pulsował w skroniach. Zdążyła opuszkami palców drżącej dłoni musnąć lewą, zdążyła zaledwie drgnąć usłyszawszy pytanie Blair o gwardzistę, kiedy zerwał się wiatr i wtargnął ni stąd ni zowąd przez okno do pomieszczenia szarpiąc zasłonami, by zniknąć po chwili. U szczytu stołu stała Matka otulona bladą poświatą księżyca. Jubilerka nie miała odwagi spojrzeć w jej twarz, na nowo odczuwając wstyd i niemoc, które czuła wtedy, na zimnej plaży. Tak jak i wtedy, Lilith była tutaj, prawdziwa i namacalna. Wzięła drżący wdech, długi i powolny, jakby bała się za chwilę wypuścić powietrze. Głos matki wydawał się jednak kojący. Odruchowo podskoczyła, gdy za swoimi plecami usłyszała szuranie krzesła. Nie odwróciła się jednak wiedząc, że Remington cały czas jest za nią. Wolałaby jednak wciąż czuć jego oddech na swoim karku. Od przysięgi, do przysięgi, Lila wbiła spojrzenie we własne palce. Czy była godna tego, by móc to powiedzieć? Czyż nie zawiodła ostatnim razem? Nie mogła pozbyć się tej myśli, która wżerała się w nią mocno, niemal do kości. Była zbyt słaba i nieporadna. Nie była w stanie zniszczyć rytuału rzuconego w jaskini, nie potrafiła zapobiec kradzieży pentakla Ronana ani go uzdrowić. Nie była w stanie zrobić nic, co mogłoby im pomóc. Zsunęła jedną z rąk z blatu stołu, by sięgnąć nią za siebie, w poszukiwaniu dłoni, którą… Ciemność, jaka zapadła wokół, nieprzenikniona, gdy Matka skryła księżyc w swojej smukłej dłoni. Wystarczyły dwa uderzenia niespokojnego serca, by blat, teraz okrągły, oślepił ją swoim blaskiem. W końcu podniosła powoli spojrzenie na Lilith, a gdy ich wzrok się przeciął, poczuła kłujący ból. Krzyknęła krótko łapiąc się za głowę i pochylając do przodu. Przeszywający ból wypełnił jej całe ciało, a ona w drżeniu przyjmowała otrzymaną karę. Stojące obok niej krzesło wystrzeliło gdzieś w tył, Remington padł na kolana. Nie była godna, i przez to ucierpieli inni - tylko taka myśl przebiła się przez jej umysł. Tylko takie myśli towarzyszyły jej odkąd wróciła z jaskiń. Oddychając ciężko wyprostowała się, nie mając odwagi więcej podnosić wzroku. Słuchała, kilka razy rozchylając usta, by coś powiedzieć. - Zdobiliśmy statek... - zaczęła w końcu cicho. Serce wciąż tłukło się jak oszalałe, skronie wciąż pulsowały. - Była na nim mapa... i róg. Ten ostatni spoczywał misternie obwiązany kocem i sznurkiem, żeby - Chcę znać ich imiona - odezwała się ponownie; tym razem głośniej, pewniejszym siebie, choć wciąż drżącym głosem. Chciała wiedzieć, z kim mieli do czynienia w jaskiniach. Kto przyczynił się do śmierci Zuge. Lanthier znał przynajmniej jedno z nich. Lyra prawdopodobnie też. Pani Bloodworth też mogła coś wiedzieć. Przypomniała sobie, że nie odpisała jej na list. Nie była w stanie. Przeczesała palcami czarne włosy, przyciskając ich czubki i paznokcie do skóry głowy, jakby miało to odrobinę ulżyć. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Świat wokół nich pogrążył się w egipskich ciemnościach. Nie było już nic, nawet żadnej najsłabiej świecącej gwiazdeczki. Te odezwały się dopiero po chwili. Wybuchły nowym blaskiem, gdy zamiast na niebie osiadły lekko na skórze Matki. Ubrana we wszechświat Lilith wspięła się na księżyc, a jej słowa rozbiegły się pomiędzy ich wszystkich. I nie tylko słowa. Jack i Nevell zostali potraktowani dość gwałtownie, ale Leander przyglądał się, jak ich krzesła lecą na przeciwległą ścianę z mnóstwem obojętności. Po słowach Matki wnioskował, że oczekiwała ponownego złożenia przysięgi wieczności. Potrzebowała ich, a oni nie zalali jej słowami zawierającymi pewność, której pragnęła. Módlcie się. I Leander począł się modlić, lecz nie dość głośno, aby jego mrukliwie niski głos przedzierał się przez oddechy pozostałych. Ta modlitwa należała się wyłącznie jej - Stworzycielce wszystkiego, co kiedykolwiek miało dla niego znaczenie. A w modlitwie nie wypadało już skupiać się na kształcie, jaki postanowiła przy nich przyjąć. Poza tym pragnęła też najwidoczniej, by uwaga zebranych skupiała się na czymś więcej, aniżeli jej nieskończenie magnetycznej urodzie. Van Haarst już prawie zapomniał o tym, co właśnie widział, tak mocno skupił się najpierw na modlitwie, a następnie na historii składanej przez Matkę w całość. Jego szyja poderwała się gwałtownie w górę. Ciche chrupnięcie musiało być słyszalne dla wszystkich zebranych… a przynajmniej tak mu się wydawało, bo gwiazdy na moment uciekły z piersi Lilith, aby wpełznąć mu pod powieki. Jasnychuj, prawie westchnął. Znowu coś przeskoczyło mu w karku. Uznałby to za karę, gdyby tylko jakkolwiek przejmował się reprymendami. Z całej tej sytuacji najmniej i tak podobało mu się rozproszenie, jakie mu tym zafundowano i konieczność publicznego rozmasowania zbolałego mięśnia ugryzionego nieprzewidzianym skurczem. I czekał. Czekał, aż wyjaśnienia tych, którzy zostali wtajemniczeni przed nim nakreślą mu dalsze minione dni Kowenu, co mogłoby złożyć w jego umyśle wizję tego, co czynić powinni. Nie odzywał się, bo żadne imię jeźdźca nawet nie zawitało mu w pamięci. Potrafiłby je przywołać pewnie ze trzydzieści lat temu, kiedy jeszcze angażował się z pełnym entuzjazmem w codzienne życie kościoła i poznawanie minionych czasów. Teraz mógłby przywołać tysiące cytatów, ale żaden z nich nie byłby nawet bliski apokalipsie. Wstyd? Jakiś na pewno, ale starzy ludzie miewali już to do siebie, że w pewnym momencie po prostu przestawali się przejmować pewnymi rzeczami. A potem nagle z jego ust wystrzeliły słowa: - Chcę ich zabić, Matko. - Och, oczywiście, że chciał. Lekarz pełen brutalności nie mógłby pożądać niczego innego. - Nie zasłużyli, aby podziwiać piękno świata, które nas otoczy, gdy zatriumfujesz. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Matka dokonywała cudów samym swym istnieniem; ściągała nie tylko uwagę, ale i księżyc potrafiła zdjąć z nieba i położyć u swoich stóp. Zachwyt niecodziennym obrazem przykuł jej uwagę do drobnego szczegółu — maleńkich, niebieskich iskierek tańczących na granicy poświaty. Nigdy dotąd nie spotkała się z taką magią iluzji — ani na żywo, ani w żadnych podręcznikach — i nie zdziwiłaby się, gdyby nie istniała ona nigdzie spisana. Magia była wolą Matki, Matka była magią. Lyra nawet nie łudziła się, że odkryli choćby ułamek tego, co wie na jej temat Lilith. Zacisnęła rękę na podanej przez Lanthiera chusteczce. Stół, który do tej pory ją ukrywał, stał się teraz księżycem, oświetlającym twarze każdego z zebranych. Lyra zaczęła rozglądać się po każdej z nich, szukając— Trzask. Energicznie odwróciła głowę najpierw na prawo, widząc uderzające o ścianę krzesło Jacka, a potem Nevella. Chwilę później ich kolana ugięły się przed Matką, a ona potrzebowała chwili, aby zrozumieć, co się wydarzyło. Oboje — młody chłopiec i dorosły mężczyzna — byli tak samo słabi pod jej potęgą, co piasek pod naporem oceanu. Lilith nie była brutalna, ale była stanowcza, gdy zachodziła taka potrzeba. Lyra, pierwszy raz od tamtego dnia, poczuła, że podjęła właściwą decyzję, zmuszając tego kapłana, by na kolanach błagał o przebaczenie Matki. Modlitwa naturalną melodią rozpoczęła się w jej głowie. Modlitwa była siłą; nadzieją wynikającą z bezpośredniej obecności Matki tu z nimi i miękkim plastrem na niepewności z tym związane. Modlitwa była uwielbieniem — głębokim i szczerym, bo chociaż był to trzeci raz, gdy Lyra spotkała Lilith, to ta wciąż napełniała ją nowym uwielbieniem. Słuchała uważnie słów o nadchodzącym jeźdźcu. Ostatnim razem byli za mało przygotowani — ona była za mało przygotowana — i rozszyfrowanie znaczenia run zajęło im zbyt długo. Może gdyby uporali się z tym szybciej, to udałoby im się dotrzeć na miejsce, nim ci dobili umowy z Sutrem. Gdybanie na nic się nie zda, więc tym razem postanowiła, że będzie gotowa. Na tyle, na ile można być gotowym na koniec świata. Potem głos zabrała Lila. Brzmiała na osłabioną i zdemotywowaną. Lyra posłała w jej stronę delikatny uśmiech; widziała, w jakim stanie oni wszyscy pojawili się na plaży oraz jak dużym ciosem była śmierć Zuge. Sama wciąż głęboko go odczuwała, więc doskonale rozumiała to, co Lila musiała przeżywać w środku. — Lilo— — odezwała się spokojnie, odwracając lekko głowę w stronę kobiety. Gdyby tylko mogła, sięgnęłaby po jej rękę, ale może lepiej się stało, że nie mogła. Ta wciąż była czarna. Przetarła ją jeszcze raz chusteczką, jednak niewiele to pomagało. W końcu zniknie. Wszystko w końcu znika. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć kobiecie, odezwał się Leander, natychmiastowo przenosząc uwagę na siebie. — Kogo chcesz zabić? — zapytała oschle. Na jej twarzy nie było ani grama uśmiechu. Leander brzmiał jak kłusownik. — Nie znasz ich imion, ani twarzy. Nie było cię tam, a zaczynasz od wyroków śmierci? Nie broniła ich. Broniła swojego człowieczeństwa oraz człowieczeństwa swoich braci i sióstr. Nie byli nimi — nie będą przelewać niepotrzebnie krwi czarownic dla czyjegoś zaspokojenia. Zrozumiałaby, gdyby powiedziała to Lila, Blair, pani Bloodworth, czy nawet Lanthier. Wtedy by zrozumiała. Strach rodzi agresję, to naturalna reakcja. Leander jednak nie wyglądał, jakby się bał — czego miałby? Nie było go tam. — Nie jesteśmy tu, aby dawać upust sadystycznym pragnieniom, a czynić wolę Matki. Wolą Matki były zamknięte wrota Piekła; głowy nabite na pal oddalały ich od tego kroku. Zwróciła swoją twarz uniżenie ku bogini, nie chcąc, aby potraktowała zawarcie głosu jako próbę mówienia w jej imieniu. Lilith tu była; sama doskonale potrafiła wygłosić swoją wolę. — W jaki sposób otworzyli oni Piekło? Czy możemy w ten sposób je zamknąć? — odwróciła znów twarz w stronę reszty swoich towarzyszy. — Myślę, że na tym powinniśmy się skupić. Omówić, co stało się w tunelach, aby być gotowym, jeśli spotkamy się znowu. Nie traćmy jednak zasobów i energii na wyrywanie oka za oka, bo zapomnimy, po co tu jesteśmy. Jeśli zaczną teraz karać każdego niewiernego, niestarczy im doby, aby zamknąć wrota i odnaleźć Trzeciego Jeźdźca. Nie o to w tym wszystkim chodzi? |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Nie było go tam, w tym miała absolutną rację. Nie było i być nie mogło, a chociaż nie wiedział tego, co wiedzieli oni, miał parę oczu zdolną do nie najgorszego postrzegania. Widział, jak zatrucie nie opuszcza Lyry i przecież wystarczyło spojrzeć na twarz Lily, aby nadinterpretować to, co dostrzegał. Zwłaszcza w obliczu słów, które wydostały się z jej ust. A jednak to wyłącznie Vandenberg skończyła z pełnią jego uwagi. Nie wyglądał, jak gdyby się bał, ale i nie wyglądał, aby jakkolwiek poruszała nim udzielona reprymenda bądź niezgoda na tym polu. Nie znał tych twarzy, ale pragnął je poznać, przecież po to właśnie tutaj był. Mieli sławić imię Matki, mieli pomóc jej zdobyć wszystko to, co od zawsze winno jej się należeć, a jednak Lyra miała czelność sugerować, że cokolwiek z tego jest zabawą, jaką chciał urządzać Leander. - Lyro, chcę zabić każdego, kto szerząc wolę Ojca Kłamstw, krzyżuje plany Matki… nasze plany. - Jego głos pozostawał spokojny, chociaż wcale nie pragnął takim pozostać. Chociaż Lyra miała absolutną rację ze spełnianiem sadystycznych pragnień, Leander wydawał się szczerze wierzyć w to, że jest to jedno z wyjść, jakie mogłoby ułatwić im zadanie. - Martwi nie uchylają wrót piekieł. - Zauważył, na sekundę odrywając wzrok od Lyry na rzecz spojrzenia na Jacka. Musiał wiedzieć, że w tym wypadku przemoc była konieczna. - Martwi nie stają przed jeźdźcami i nie szerzą plugawych kłamstw wśród czarowników. A czy nie tak ostatecznie się to zakończy? Któraś grupa skończy niesiona na tarczy. Jeżeli miała inne zdanie, wciąż mogła je wyrażać, ale van Haarst już nie dążył do dalszych dysput na ten temat. Matka pytała, Matka odpowiedź otrzymała. Co zrobi z nią reszta grupy, to już ich rzecz. - Opowiedzcie - zwrócił się do wszystkich, którzy mogliby powiedzieć coś więcej od niego w zakresie tunelowych wydarzeń. Akurat o to nie było trudno. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Módlcie się. Nie ma niczego naturalniejszego od miłości Matki; nie ma niczego właściwszego. Bicie jej serca to pierwsza melodia w uszach każdego dziecka — jej oddech to pierwszy rytm, w którego takt poruszają się maleńkie płuca. Jej ciepło to jedyna obietnica bezpieczeństwa; jej głos to jedyny kierunek, za którym powinni podążać. Módlcie się — nic prostszego. Huk uderzających o ściany krzeseł wciąż rezonuje w myślach; Matka nie karci swoich dzieci — ich ból nie był karą, tylko przypomnieniem. Módlcie się i nie obawiajcie swojej lojalności; wszyscy walczą o świat, w którym wygłaszanie jej w świetle dnia będzie codziennością, nie ryzykiem. Moc Lilith wpływa na rzeczywistość; ewolucja zaczyna się od zjednoczenia — a to możliwe jest tylko, kiedy zyskają wspólny cel. Oczekiwanie w spojrzeniu Matki wyławia z ust opowieść, której nie poznał każdy z obecnych; Lilith poznała w Maywater prawdę — nieistotne, ile razy wybrzmi, rzeczywistość nie ulegnie zmianie. — Odnaleźliśmy Gullinbursti — był wielki, złoty i wściekły; powinni byli zginąć w tamtym miejscu. — Magia Frejra więziła go w magicznym gaju. Był jeńcem w tej wojnie, ale dzięki nam zrozumiał, że tylko Matka może wyleczyć strach, w którym żył od lat. Ilu z obecnych spogląda każdego dnia w oczy bestii i zamiast tępej nienawiści, dostrzega w nich na wpół ludzkie emocje; strach, oddanie, zaufanie, miłość? Złoty odyniec przeżywał wszystko w pełni — każdą dawkę bólu i perspektywę nadziei. — Działaliśmy pochopnie, wierząc, że wola dzika wystarczy, by ruszył za nami. Pułapka Frejra była zbyt potężna i nawet Gullinbursti nie mógł przerwać jej efektów, ale— Lyra tam była; był też nieobecny dziś Seth — każdy z nich widział zmianę, która zaszła w odyńcu, zanim musieli ruszyć dalej. — Wybrał stronę, a po śmierci swego pana mógł odnaleźć drogę na wolność — w przeniesionym na majestat Lilith spojrzeniu nie ma wahania; Lanthier każdy żeton woli stawia na determinację. — W Maywater obiecałem, że go odnajdę, Matko. Zamierzam dotrzymać słowa. Wkrótce, szybko, niedługo — muszą zacząć działać i nie przestawać, dopóki starczy im sił. Lilith pyta, czego chcą i otwiera drzwi do zakurzonego strychu pragnień; pokoju na świecie z widokiem na las — to już ma. Bezpieczeństwa rodziny — o to dba każdego dnia. Zwycięstwa Matki i zapewnienia własnym synom przyszłości, w której nie muszą żyć w strachu przed przypadkowym ujawieniem magii — do tego zamierza dążyć do ostatniego tchu. To, czego chcą teraz, to nie zemsta (zemsta też; długa i bolesna, z obitymi knykciami i bólem płonących z wściekłości mięśni) — tylko działanie. Dość bezczynnego czekania i podziałów. — Musimy zgromadzić na temat przeciwnika jak najwięcej informacji. Przygotować listę nazwisk — odnalezienie wzorkiem Lili nie jest trudne; zasługuje na tę wiedzę — wszyscy zasługują. — Bliskich, wrogów. Miejsc, gdzie możemy się na nich natknąć i w jaki sposób na nich wpłynąć. Są jedynie jego pionkami — w ustach Matki te słowa miały kształt prawdy; powtórzone przez Lanthiera, są jedynie ciemną stroną skąpanego w jej blasku Księżyca. — A każdy pionek ma słaby punkt. Morderstwo nim nie jest. Przeniesione na Leandera spojrzenie nie ma w sobie nawet okrucha zarzutu; Ronan zna smak gniewu. Wie, że złość — jak alkohol — potrafią uzależniać, ale jeśli zaczną przelewać krew innych czarowników, zrównają się z przeciwnikami; czy to nie w ich ramionach, zgodnie ze słowami Matki, stygną ciała tych, którzy polegli po otwarciu wrót Piekieł? Lyra ubiera w słowa to, czego nie potrafi wyrwać z myśli Lanthier — nie do nich należy wydawanie wyroków w imieniu Matki; nie im powinno zależeć na przelewaniu krwi, w której płynie stara magia. — Wszyscy zasługują na szansę nawrócenia i zaznania miłości Lilith — nerwowe drgnięcie krwi w żyłach ma posmak gniewu; Lanthier zaciska na kolanie dłoń, pod opuszkami palców zgniatając chęć egoistycznej zemsty. — Jeśli przeciwnicy gotowi są zginąć w imię obłudności i kłamstw Lucyfera, niech się stanie, ale nie dlatego, że raz wybrali źle. Dlatego, że zrobią to ponownie. To będzie ich wybór; ich odrzucone przebaczenie. Prawdziwy cel wyłania się zza kurtyny słów — Matka mówi o nadejściu trzeciego jeźdźcy, a Lanthier próbuje zapamiętać każde słowo. Wie, że każdy z obecnych robi to samo; im szybciej zidentyfikują jego— Jej— Jej imię, tym prędzej będą mogli wskazać jedyną, słuszną stronę. Tym razem muszą działać wspólnie; Lilith chce ich zjednoczenia, nie podziałów, tak, by— — Ona — szept z pogranicza słyszalności — gdy wzrok nadal spoczywa na Matce, usta poruszają się same; osamotnione słowo bez trudu dociera do Forgera — Ona, Terry. Ich celem nie powinna być zemsta, choć też jest kobietą. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Podsumowując— — Czyli chcesz zabić wszystkich. Brzmi rozsądnie; wcale nie psychicznie i niebezpiecznie blisko dogmatu, by zabijać wszystkie syreny, bo urodziły się przecież bestiami. Kiwa głową na słowa Lanthiera; śmierć w boju to wybór, który każdy z nich może podjąć. To wybór, na który zdecydował się Ronan, na który zdecydowała się Lila, Blair, pani Bloodworth czy Seth. Do tej pory nie był to wybór Leandera. Wybór, kto umrze, a kto nie, nie był wyborem żadnego z nich — niech lepiej o tym nie zapomina. — Uciekł — powraca do wcześniejszej opowieści Ronana, wzrok ponownie kierując do Matki, która zadała im pytanie. — Uciekł spod niewoli swojego pana i jest gotowy, aby to ciebie, Matko, przyjąć w sercu. Potrzebuje tylko— Zerknęła kątem oka znów na Lanthiera. Obiecał, że go znajdzie i Lyra nie pamięta czasów, w których złamałby daną obietnicę. Kwestie logistyczne, jak chociażby gdzie będą go później trzymać, to zupełnie inna sprawa. — —aby go odnaleźć i przypomnieć mu w czyim imieniu został uwolniony. Być może zawiedli wtedy, ale nie zawiodą znowu. Takie było ich motto przewodnie, czyż nie? Wróciła wzrokiem do Lili oraz Blair, która wcześniej zadała to samo pytanie. Lyra nie czułaby oporów przed podzieleniem się wiedzą, jednak nie potrafiła zaufać w osąd kogoś, kogo pierwszym instynktem jest masowe morderstwo. (Jakiego rodzaju jesteś lekarzem, Leander?) Potrafiła jednak zaufać Lili, Ronanowi, czy nawet Blair — a oni zasługiwali, aby wiedzieć. — Mężczyzna, z którym walczyliście jest gwardzistą — zwraca się do nich. — Nazywa się Sebastian Verity. Zna moją matkę i dlatego nalegał, bym to ja odebrała twój pentakl, Ron. To nie jest kłamstwo; to tylko przemilczenie nieistotnych faktów. To nie miało dla nich wszystkich żadnego znaczenia, czy jest jej ojcem, wujkiem czy zwykłym kutasem, który kiedyś ruchał Shirley. To nie miało żadnego znaczenia. — Kolejny to Frank Marwood — tym razem mówi bezpośrednio do pani Bloodworth. — ale myślę, że już to wiesz. Znacie się, prawda? To nie zbronia, więc mówi łagodnie; są małą społecznością, która do tej pory nie miała powodów, aby podejrzewać się o takie podziały. Sama ledwo pamiętała go ze szkółki — gdyby spotkała go na ulicy, powiedziałaby mu dzień dobry. — Scully twierdzi, że jest siewcą. Był bardzo dobrze zaznajomiony z magią wariacyjną. Naprawdę dobrze — podkreśla, aby nie było wątpliwości, że pomimo starszego wieku, mężczyzna jest zagrożeniem. — Kobiety i mężczyzny, którzy z nim byli nie znam. Ona dobrze radziła sobie z magią odpychania, on— Próbowała sobie przypomnieć, co tam właściwie robił. Rzucał jakieś zaklęcia, to z pewnością, ale nie mogła sobie przypomnieć żadnych konkretnych. — —też tam był. Więcej grzechów nie pamiętam. Za wszystkie— |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Granica między szacunkiem i strachem jest bardzo cienka, wręcz umowna. Wszystkie definicje tworzy w końcu człowiek, by poukładać w jakikolwiek sposób rozpościerający się przed jego oczami, by lepiej go zrozumieć. On na chwilę przestał rozumieć cokolwiek, gdy bogini przed nimi zmusiła do uklęknięcia dwóch spośród nich. Rzucił szybkie spojrzenia na jednego, potem na drugiego, aż nie poczuł goryczy w ustach i ścisku w żołądku, gdy skojarzenie stało się zbyt uderzające. Módl się, aż wreszcie cię posłucha. Musiałeś zrobić coś bardzo złego, skoro nie chce. Zrobił? Nie mruczał nic pod nosem, nie poruszał ustami do słów wypowiadanych w głowie. Dłonie złożyły się w wyćwiczonym geście, palce splotły się w koszyczek – na całe szczęście jeszcze nie drżały – ale nawet kiedy próbował, myśli nie chciały się uformować w słowa inne niż te błagające o wybaczenie. Cokolwiek zrobił niesłusznie. Czymkolwiek mógł ją obrazić. Nie pierwszy raz przepraszał za coś, by tylko zyskać chociaż odrobinę przychylności, nawet jeśli nie pojmował w czym zawinił, by czuć wyłącznie chłód. A kiedy zobaczył jak naprzeciw niego Cecil traci dech, sam wstrzymał powietrze i niczego tak nie zapragnął, jak nie myśleć o tym jak o karach. Jak jednak inaczej miał to zracjonalizować, by przestać się bać? Gdy przed ostatnim spotkaniem w tej sali czytał Apokalipsę, pomyślał o niej. Znów mity Greków? — Cz-czy my mówimy o Temidzie? — wyszeptał imię bogini, zaciskając palce tak mocno, aż pobielały. On, wychowany przez sędziego, doskonale znał tę postać, stojącą na biurku wuja Waltera jako mosiężna figura. Niecałych osiem cali, zakryte oczy i waga trzymana przez nią, by osądzać innych. Imię Sprawiedliwości musiało paść w tak niesprzyjających warunkach. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
W moich uszach gra coś przypominającego ostrą rockową muzykę. Czuję, się tak jakby ktoś włożył mi do uszu słuchawki od walkmana i puścił drastyczne brzmienia gitar, bębnów i basu. Gówno wiem o muzyce, ale wiem doskonale, do jakiej melodii pasuje rytm miażdżonych czaszek i wybijanych zębów, które rozsypują się po ziemi, jak te małe cymbałki czy inne dzwoneczki. Muzyka nie przestaje grać, a do mnie dociera jedno słowo: gwardzista. Jak na zawołanie podnoszę łeb w górę i odwracam go do Scully: — Jak to, kurwa, gwardzista? — wyciskam przez zęby, bo ogarnia mnie nieprzyjemny szał, którego w żaden sposób nie mam zamiaru emitować tutaj i teraz. — Kościół nasłał swoje psy? — usta wyginają się w szaleńczym uśmiechu pragnącym zemsty. I nie interesuje mnie już brak jednego z bocznych zębów ani wilgotne usta. Interesuje mnie tylko własne przekonanie, że dobrze zdecydowałem, że Kościół Piekieł będę omijać łukiem, bo nie po drodze mi z jego wartościami. Miałem w sobie magię i tylko dzięki temu znaczyłem więcej od reszty pospolitej masy. Fortuna kołem się toczy, a kto się boi, niech wyskoczy — leci mi w głowie w rytm tamtej gitary. Ale znów odwracam łeb, tym razem na Lyrę, bo usłyszeć we własnym kierunku słowo „cicho”, a upewnić się, że rzeczywiście było skierowane do mnie, to dwie różne sprawy. Zaciskam więc brwi, które ściągam do siebie i świat zwalnia, a ja obserwuje jej nieobecny wzrok i proste odrzucenie „nie do ciebie”. To, cholera, do kogo? Do Cecila? Do Leandra? Do siebie samej? Oj, lepiej nie do Lili. Widzę, jak ta ostatnia wyciąga dłoń do tyłu i przyglądam jej się przez chwilę, jakby w obawie, by ją chwycić. Wiem, że się boi i ma pełne prawo się, kurwa, bać, ale może nie tak ostentacyjnie, jeszcze pomyślą, że ci zależy. Nie zdążyłem jej zabrać, bo nagle pomieszczenie wypełnia ta dziwna substancja w powietrzu, którą duszę się, ale tylko w metaforycznym sensie. Nie kaszlę, a moje gardło się nie zaciska. Żołądek wygina się na drugą stronę i próbuję zrzucać to na poczet trzeźwości, bo szybko zaczynają mi dygotać ręce. A mówił van Haarst: — Delirium to cośtamcośtam objaw cośtam. — Japa, pij. To nie choroba alkoholowa, to nie ciąg, to nie stres, to nie nerwy, to postać, która pojawia się znikąd i nagle — tak po prostu — istnieje. Nie wątpiłem w to, bo chociaż jestem racjonalnym człowiekiem, tak daleko mi do niedowiarków, którzy twierdziliby, że magia to bzdura. Nie szanuję takich, dlatego swoje modlitwy kieruję w stronę Lilith. Lilith, która istnieje — Lila wspominała mi o jej postaci, a ja nie wiedziałem, czy nie był to objaw halucynacji przez ból (sam je miewałem, wydawało mi się kiedyś, że sikam do pięknej i lśniącej porcelany w Pałacu Buckingham, a okazało się, że zeszczałem się do więziennej pryczy). Teraz też tkwię jak w więzieniu, chociaż tak bardzo cieszę się wolnością na starym paszporcie. Gdyby wydano za mną jakiś międzynarodowy nakaz aresztowania, już dawno zgarnęliby mnie przy papierologii dotyczącej knajpy. Widać niepotrzebny był im stary dziad, który za młodu lubił się bić. Nie, żebym teraz jakoś drastycznie od tego stronił, ale przynajmniej mam wyrzuty sumienia. Nie za napaść albo rozlaną krew, a za to, że mogą mnie od niej zabrać. Czuję, jak moje nogi stają się cięższe i próbuję przestępować z nogi na nogę. Milczę i odwracam wzrok. Nie chcę spojrzeć na nią jak na żywą istotę, bo sądzę, że im dłużej będę pogrążał się we własnej mrzonce na temat jej bytu, tym mniej winny będę się czuł za to, że opuściłem własną matkę i naszczałem na grób ojca. Dlatego zresztą tam kurczowo trzymam się myśli o jej istnieniu jako ostatecznym potwierdzeniu, że moja egzystencja też ma jakiś tam cel. Nagle coś usadza mnie twardo na dupie, pod którą skrzypi krzesło i nie mam już ani siły, ani sposobności, by się z tego uwolnić. Żadna kobieta, żaden mężczyzna nie był w stanie posadzić mnie na krześle, nieważne czy byłem trzeźwy, czy nie, a jednak jej się udało. Zresztą, nie mogę się dziwić. Nie jest ani człowiekiem, ani czarownicą. Milczę dalej, znów odwracam wzrok i słyszę, gdy mówi, że chce naszej wierności, a skoro Matka chce, to Matka ma ją dostać. Byłbym gotów trzymać każdego tutaj za kark, by ładnie szeptał słowa przysięgi, ale sam zamykam pysk i chowam się za drobną sylwetką Lili, chociaż wiem, że mnie widać. Prawie zbiera się we mnie cokolwiek, proste słowo „będę”, ale odsuwam je od siebie, bo to w myślach zastępuje pytanie „a po co jej taki śmieć jak ja?”. Nic nie mówią mi pytania, które zadaje reszta. Nie jestem w stanie wychwycić sensu, ale prawda jest taka, że nie skupiam się nawet na ich istnieniu. Widzę tylko je dwie — Lilę przed sobą, Lilith nad sobą. Ta pierwsza mówiła mi tym swoim łamanym angielskim jakieś cząstki historii, ale nie potrafiłem poskładać jej do kupy. Widziałem tylko, co miała w oczach — strach i ból. To nie moja wybitna inteligencja emocjonalna. Po prostu ją znam i wiem, kiedy się wkurwia, a kiedy nie, nawet jeśli nigdy nie wiem dlaczego. Przestałem pytać już dawno. Teraz też nie stawiam znaków zapytania, tylko zaszywam sobie usta, jakby ktoś wpakował mi do nich knebel. Po kneblu przychodzi czas na dalszą część nocy, a krzesło spode mnie się wysuwa, jakby zabrał mi je olbrzym, bo kto inny przeniósłby 220 funtów żywej i twardo siedzącej wagi? Kolana bolą od twardej drewnianej podłogi, a ja upadam nisko. Znacznie niżej niż bym zrobił to kiedykolwiek sam, może z wyjątkiem wyrzygiwania wszelkich treści żołądkowych, ale nawet nie zbiera mi się na wymioty. Nie zbiera mi się na łzy, nie jestem też wkurwiony. Jak śmiałbym się wkurwiać na jej istotę? Chciała mnie na kolanach, więc niech patrzy. Niech patrzy i napawa się tym widokiem, gdy dalej zbyt boję się podnieść głowę i nagle fakt, że oni wszyscy robią to z lekkością, co widzę kątem oka, wydaje mi się absurdem. Mam ochotę na moment zapauzować tę scenę, obejść stolik — to już nie stół, teraz lśniący okrągły punkt — i wyjebać każdemu w potylicę tak mocno, by patrzył tylko na jej stopy. Skąd we mnie taka butność? Czemu nagle czuję się zobowiązany, skoro całe życie unikałem wszystkiego, co mogłoby mnie przytwierdzić do jednego miejsca. Ale jestem wierny. Można odmawiać mi ogłady, ale nie wierności wobec własnych ideałów. Służyłem Deckenom długie lata, obiecałem opiekować się Lilą a teraz mam przysiąc matce wierność i, chuj mi w dupę, zrobię to. — Ty — odzywam się, gdy pyta i mój głos nagle jest zachrypnięty, jakbym tak naprawdę nigdy się nie odzywał. To ten pierwszy raz. — Zrobię. co zechcesz — wewnętrzny opór każe mi unieść głowę i robię to, ale choćby cięli mi skórę z pleców i zrywali ją płatami, nie spojrzę wyżej niż ponad jej stopy. — Co rozkażesz. To proste słowa. Moja poetycka dusza aż szumi, by deklamować, że napluję dla niej w twarz samego Lucyfera i zrujnuję świat w jej imieniu, a w zamian za to będę oczekiwać tylko tego pustego uczucia przydatności do użycia. Czuję się jak śmieć i zasługuję na to uczucie, ale nie będę z nim walczyć. Wybrała mnie — posłała na klęczki, więc chciała ode mnie czegoś, co mogę jej dać, a to znaczy, że znaczę w jej oczach więcej niż w swoich własnych. Nie mam depresji i innych wymysłów, nie interesują mnie głębokie wartości, ale nie potrafię kryć się przed samym sobą z tym, że mam 40 lat i nic w życiu nie osiągnąłem. Może najwyższa pora nie iść w ślady ojca? Dalej klęczę i nie mam zamiaru przestać. Nie bolą mnie już kolana, nie sądzę, że będę mieć na nich siniaki. Nagle czuję się jak ten dzieciak, którego ktoś wyciągnął z matczynego łona i porwał na statek. Nie ma znaczenia czy jestem w Anglii, czy w zasranym Maine, nie ma znaczenia czy jestem w wodzie, czy w rynsztoku. Jestem częścią czegoś większego i utwierdzam się w banalnym przekonaniu, że chociaż mi się to nie należy, to nie mogę tego stracić. Patrzę na moment na Lilę, próbuję znaleźć w niej coś, co potwierdzi tę tezę, ale ona nie słyszy moich myśli, ani ja jej. Znów odwracam wzrok w prawo, jakbym karcił siebie samego, że patrzę na kroki Lilith zbyt długo, a światło księżyca mnie oślepia. Tym razem widzę rządzę mordu na pysku van Haarsta. Rozpoznałbym ją, bo to samo widzę w lustrze każdego poranka, a potem ten potwierdza moje przypuszczenia. Agresja napiera na cienką szklanką powłokę przypominającą butelkę po piwsku. Mogę zrobić z niej tulipana, a kwiatkiem dostanie gwardzista, o którym wspominała Scully. Później ją o to spytam. Chwilę potem orientuję się, że już nie muszę. Lyra sama mówi nazwisko kościelnego psa, a ja triumfuję. Dla niego szykuję coś specjalnego. Głowę podnosze nieco wyżej na kolana Lilith, która wciąż stoi nad nami, błogosławiąc towarzystwo własną osobą. Znów zbiera się we mnie poczucie sprawiedliwości. Lyra mówi o czymś, a jej ton dociera do mnie jak przez mgłę, ale przedzieram się przez nią, żeby wydobyć sens zdania. — Każdy, kto zdradził Matkę, zasługuje na śmierć — Jack Remington, poeta nieuczony, filozof. Wygłaszam swoją tezę i nie czekam na potwierdzenie, by kontynuować. — Ale im więcej trupów w Piekle, tym więcej dusz dla Lucyfera. Żeby złowić dużą rybę, na haczyk nabija się żywego robaka — i to ostatnie co mam w tej sprawie do powiedzenia. Na razie. tl;dr - klęczę! |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Nevell Bloodworth
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 8
TALENTY : 13
Odór desperacji wbijał się w nozdrza niczym ostały zapach stęchlizny w niewietrzonym od wieku pomieszczeniu i sprowadzony nagle, bez ostrzeżenia, nagany — jako eklezjasta, który przed Lilith już składał swoją wierność podczas rzeczonego chrztu — do klęczek jak zwykła ściera do podłogi przez takie o, widzimisię, doświadczył tylko jednej emocji. Jednej spośród sześciu podstawowych i rozumianych w każdym społeczeństwie niezależnie od położenia na globie — wstręt, wgryzający się w ciało, wijący się niczym jadowite węże pod czaszką i szepczący do ucha. Obrzydzenie rozchodzące się cierpnięciem skóry i napięciem każdego mięśnia z osobna. Klęczenie jak u zwykłego niemagicznego w ich świątyniach? Nigdy nie składał żadnych modlitw do Matki Piekielnej w ten sposób (a to pozostawiało zasadnicze pytanie: czy kiedykolwiek ich wysłuchiwała?). A zatem miało to być urągające. Taki zapewne był cel — poniżanie w ramach kaprysu i pokazie władzy. Stopień wtajemniczenia wytracił całkowicie jakiekolwiek znaczenie i był od tej pory nieistotny. Jeśli w taki sposób Matka Piekielna zamierzała jednoczyć i spajać Kowen Nocy, to jej działania prowadziły co serii znaków zapytania rozpychających czaszkę. Teraz Lilith nie stanowiła dla Bloodwortha istoty oszałamiającej, nietykalnej i świętej, z której ust słowa należy spijać i przyjmować bez mrugnięcia okiem, wręcz przeciwnie — straciła nieodwracalnie te walory, pokrywając się matem i aż pociemniało mu przed oczami. Do tego stopnia to działanie było dla niego niezrozumiałe i niewyjaśnione w żaden sposób. Brak elementarnego szacunku do swoich wyznawców, których jednak potrzebowano do aktywnych działań? Cóż za nowa jakość. Matka Piekielna stanowiła finalnie powidok jego babki Denise van der Decken (zd. Kepler), u której stwierdzono zgodnie z dostępną klasyfikacją DSM-III z roku 1980 łączone zaburzenie osobowości narcystycznej i histrionicznej, miały coś wspólnego, coś co przypominało smak pozostały na krańcu języka, ale jakże trudny do zdefiniowania. To przed nią chroniła go zawsze Michelle i zostawiła go pod jej opieką tylko raz, wyjątkowo tego żałując. Skrzypek jakże szybko wycofał się z tego, że jeszcze chwilę temu chciałby, aby jego zmarli rodzice ujrzeli Lilith na własne oczy w bieżącym anturażu, ponieważ w zaistniałych okolicznościach byliby zmrożeni. — Droga Matko, jestem eklezjastą i już obiecywałem ci swoją wierność. Nic się od tego czasu nie zmieniło. Jestem po twojej stronie i tylko tobie jestem lojalny niezależnie od okoliczności. Wystarczy jedno twoje słowo, abym za nim podążył — oświadczył Nevell względnie uprzejmym tonem, zgodnie z zasadami dobrego wychowania, acz z beznamiętnym wyrazem twarzy i to mówiło wiele. Najwięcej dla Cecila; częściowo dla Tessy. Nie odrywał wzroku od Matki Piekielnej, czekając może na konkretniejszą podpowiedź, jaki realnie był powód, zrównywania go z podłogą. Od tej pory Bloodworth nie będzie wiedział, czego się po Lilith spodziewać, skoro tak łatwo było ją urazić i nie należało oczekiwać zwrócenia uwagi, a jedynie karanie. Rzeczywiście czuł ścisk w żołądku, ale dość znajomy, doświadczał tego, gdy patrzył na nieboszczyki. Skoro już próbowała zastraszać i upokarzać swoich wyznawców, to pewien punkt graniczny został ochoczo przekroczony. Zapewne nie było od niego odwrotu. Napięcie ciała nie zelżało, jednak na nieszczęście Lilith, Bloodworth miał wysoki poziom rezyliencji, a zatem trudno byłoby go straumatyzować. Swoim postępowaniem mogła jednak wyłowić trudne doświadczenia innych wyznawców, którzy już swoją obecnością okazywali swoje oddanie Lilith (choć jak widać było to niewiele, skoro niezbędny był teatrzyk z pokazem władzy), mącąc ich pamięć podobnymi obrazami rodem z zamierzchłej przeszłości. Jeśli klęczenie miało stanowić doniosły moment przed publiką, to student medycyny zapamięta go dość dobrze i niewątpliwie duszącą apodyktyczność. A jeśli miało to być próbą innego rodzaju – sprawdzenia, to czyniła powolutku tę relację zgoła toksyczną. Bloodworth podniósł się i stanął sztywno, dołączając do modlitwy, jednak w jego głosie trudno byłoby odnaleźć żar, który przejawiał na minionych spotkaniach przez lata prowadzonych z klasą przez Zuge i w tych wielu modłach składanych wspólnie z Cecilem — żadne z nich na klęczkach. Obecność Cienia przekładała się na zaszczepienie miłości i oddania dla Matki Piekielnej, jednak to wszystko sama wystawiała na próbę, mieszając mu w głowie i traktując ich góry. Matka Piekielna zignorowała wszystkie jego pytania, jednak pochłonięty przez sztorm myśli zdążył się zamyślić, gdy chciała przepytywać go o Aradię. Minione zajście okazywało się przecież wykraczać poza dotychczasowe doświadczenia i spostrzeganie Bloodwortha – były równie obce, co zachowanie Lilith. Pamiętał jej łagodność z momentu chrztu i niezachwiany urok, przyrzekł podążać za nią, a teraz? Czego właściwie byli świadkami? Oglądali podgnity od tyłu obraz, którego prawdziwe oblicze nie zostało im dotąd ujawnione? U Bloodwortha tworzyło to niemały mętlik w głowie, wręczając mu mroczki przed oczami, od czego zaczynało szumieć mu w uszach od podwyższonego tętna. Samego Nevella interesowało przede wszystkim tu i teraz, a nie przeszłość. Wszyscy czarownicy znali przypowieści religijne, nawet jeśli student medycyny znał losy Aradii również z opowieści własnej matki o legendach związanych z nazwiskiem van der Decken, uwzględniających córkę Lucyfera i Lilith. Cóż za wspaniały akt miłości za sprawą podduszania swoich wyznawców. Trudno było mi nie wędrować myślami do obaw wobec tego, że dla Tessy i Cecila — Lilith jawiła się niczym Camellia. Nevell znał ich rodzicielkę, brał udział w procesie uprzykrzania pani Fogarty życia, podsuwając niemiłe słowa, które później pojawiały się na jej lustrze. Widział ją również osobiście, gdy czasem na Broken Alley przychodził do ich domu, aby zapytać czy Cecil jest w domu, choć ten od dawna tam nie mieszkał. Celowo, aby ją zdenerwować i zobaczyć mimiczną, lwią zmarszczkę między brwiami, psującą jej nienaganny wygląd. Trudno było mu nie przyznać przed samym sobą, że ekscytacja, z którą przekraczał ten próg — zdechła śmiercią naturalną. Nie ruszył się z miejsca po krzesło, skoro Lilith preferowała, aby wybrani przez nią klęczeli, to nie zamierzał odwracać się do niej nawet plecami. Jeszcze trochę i to uzna za obrazę. Mógł stać do samego końca. Jakim to uszczypnięciem rozczarowania była myśl o tym, że niemagiczni pracownicy naukowi mieli do niego więcej szacunku niż Matka Piekielna? Ta sama Matka, do której modlił się tyle razy, traktując jako cały wszechświat — widziała w nich podrzędne śmieci. Czy aby na pewno chciała ich jakkolwiek jednoczyć, ponoć razem byli silniejsi, a może po prostu zamierzała ich na dobre podzielić? Niby ta porażka nic nie znaczyła, a jednak różnica była kolosalna — traktowała jednych lepiej, a drugich gorzej, co było jednoznaczne z tym, że daleko jej było do uczciwego osądu. A skoro nie chciała mieć ich w swoich szeregach — mogła to jasno oznajmić. Wystarczyło jedno słowo. Bloodworthowi trudno było to przetrawić i wyrobić sobie wobec tego jednoznaczne zdanie; póki co, miał dość mieszane odczucia. Dlatego ograniczał się od tej pory jedynie do słuchania i nie zamierzał zabierać więcej głosu, ponieważ nie miało to w dłuższej perspektywie żadnego znaczenia. Przemocowość w końcu, nawet jeśli przybierała najróżniejsze formy, udając zgrabnie, że wcale nią nie jest, to wciąż miała ostre krawędzie. Zresztą skrzypek nie wychowywał się w dysfunkcyjnej rodzinie, aby przemoc fizyczna bądź psychiczna (tudzież agresja wroga bądź instrumentalna) była przez niego normalizowana lub wypierana przez psychologiczne mechanizmy obronne. |
Wiek : 21
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : student medycyny
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Światło gasło; półmrok zmieniał się w mrok, gdy Matka zamknęła księżyc w dłoni. Ile to trwało? Cecil nie wiedział. Wsłuchał się w akordy, które wybijało jego serce, zanim rozbłysk światła przełamał ciemność. Zmrużył oczy, by oswoić je z nagłym blaskiem. Ułamki sekund później zaczął rozpoznawać otaczające go kształty. Stół był teraz okrągły i wyglądał jak księżyc. Lilith utulała konstelacja i Cecil na chwile uwierzył, że była jego całym wszechświatem. Poczuł na sobie jej wzrok, zatem i tym razem, ufnie, pozwolił, by ich oczy spotkały się na tym samym poziomie. Lekki, delikatny, mało widoczny grymas uśmiechu zawitał na jego ustach. Znikł, gdy nagły huk, tuż nieopodal niego, przerwał cisze, wprawiając w gwałtowniejszy ruch organ w piersi – co masz na sumieniu, Cecil?. Kątem oka, w akompaniamencie karcących słów Matki wypełniających przestrzeń, poszukał źródła tego hałasu i wówczas dostrzegł klęczącego na posadzce Neviego. Na tafli jego spojrzenia odbiło się zaskoczenie. Zacisnął lewą dłoń w pięść, paznokcie zatopił w skórze. W tym geście bezradności czaiła się niewerbalna wiadomość. Zrozumieć mogła ją jedna osoba obecna w pomieszczeniu. Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią, Tesso. Przez jego usta, cichym, drżącym szeptem, wydostały się słowa modlitwy. Zmówił ich wiele. Czy któraś odnalazła drogę do uszu Matki? I czy mógł jeszcze nazywać ją swoją Matkę? Przypomniała mu o kobiecie, której istnieje pielęgnowało w cecilowym sercu nienawiści. Nie chciał uwierzyć, że Lilith była jak ich prawdziwa matka - apodyktyczna, nienawistna, ukrywająca się za filarem kłamstw zbudowanych z iluzji. Pozostała nadzieja rozpalona w sercu. Pozostały wspomnienia. Matczyna obecność w fabryce, na placu Aradii, na ścieżce traktorów. Obecność, która dawała mu siłę. Ścieżka wiary wydeptana w krętych korytarzach umysłu; kowen od siedmiu lat zastępował mu rodzinę; obecność Lilith, którą znajdował w blasku księżyca, od wielu lat była plastrem na wtopione głęboko w skórę rany - przynosiła ukojenie. Nie chciał, by to wszystko okazało się jedynie pozostawiającym w przełyku gorzki posmak wyobrażeniem. Co myślisz o tym, siostro?, pytania na głos nie zadał, zerknął na Teresę, dłoni odnalazła jej rękę, zamknął palce na jej nadgarstku. Co myślał o tym Nevell wiedział, wybrzmiało to z jego warg. Jego uczucia były poplątane; lęk pomieszany z miłością. Słowa Lilith zabrzęczały w powietrzu. Spoczął na nim ciężar jej spojrzenia i wtedy niewidzialna siła imadłem zacisnęła się na jego karku i skierował jego wzrok w jeden punkt. Poczuł się, jak wtedy, gdy matka, z grymasem zadowolenia układającym się na wargach, wbiła palce w jego żuchwę i zmuszała go do patrzenia w słońce. Poczuł, jak odżywają w nim dziecięce lęki. Podświadomie wyczekiwał chwili, aż ogień zacznie pogryzać jego nadgarstki, z tym wrażeniem pojawił się fantomowy ból i chociaż istniał przez ledwie pięć uderzeń serca, oddech zatrzymał się w krtani, paraliż spiął mięsnie, ciało zamarło w bez ruchu. — Co to było? — ledwie szept przeciął skrawki przestrzeni - nie chciała być adorowana spojrzeniem?; nie mógł zagłuszyć płytkiego, spazmatycznego oddechu, nie miał pewności, czy ktokolwiek go usłyszał i czy chciał, by ktokolwiek był świadkiem tych słów. Kątem oka dostrzegł sylwetkę Nevella; w jego obecności szukał spokoju, którego obecnie Fogarty'emu brakowało. Czuł jak drżały mu dłonie, jak pot skraplał się na karku, czuł uścisk w żołądku, niewidzialną dłoń strachu na szyi, przez co nie mógł skupić się na słowach wylewnych z tylu ust, nie wziął udziału w licytacji o obce życia. Musiał wziąć się w garść. Zapanować nad ciałem, oddechem, wbijającymi się pod sklepieniem czaszki myślami. Skupił się więc na otaczających go głosach, słowach mielonych pod językami. Wmawiał sobie, że znajduje się w miejscu, w którym może czuć się bezpiecznie, otoczony tymi, którym ufał. Kiedy słowa Lilith skupiły się na osobie trzeciego jeździeccy, poczuł mrowienie na karku. Jedna z dłoni powędrowała do kieszeni; walczył sam ze sobą, by nie chwycić między palce ostatniego papierosa i wsunąć go sobie do ust. Kolejny - trzeci - jeździec był już wśród nich. Przyglądał się, by wydać samodzielnie werdykt. Matka czuła jego obecność? Otaczała go ta sama aura, co Erosa, Zuge i jej męża? Jeszcze nie wszystko stracone, bo chociaż Eros skonał, a Surtr opowiedział się po stronie Lucyfera, byli jeszcze dwaj pozostali; na pewno? Nadal nie traktował księgi heretyków, jako wiarygodnej skarbnicy wiedzy. Nie potrafił. Niechęć do niemagicznych, która w nim żyła, była silniejsza od wszystkiego, eskalowała, tworzyła nowe wgłębienia na jego sumieniu, ale nie mógł zobojętniać na cytowany przez Matkę Piekła fragment. — Wiesz coś więcej na temat kolejnego jeźdźcy, Pani? — Pani budowało dystans, Matko było słowem, które obecnie, pod natłokiem emocji, nie chciało przejść przez cecilowe gardło, zaszczepiło w nim wiele wątpliwości, otwarło kilka ran, a on nie nawykł do okazywania swoich słabości. — Gdzie go szukać? Można go wytropić? Znaleźć, zanim znajdą go tamci? Nie możemy pozwolić, by zyskali kolejną przewagę — słowa wypowiadał z nietypową dla siebie rozwagę; wiele kłamstw przelało się przez jego usta, ale słowa adresowane ku Lilith nimi nie były, nie była nimi też przysięga, którą złożył w dniu swojego chrztu. Pojawił się tu, by ją dopełnić. Nie znał innej drogi niż ta. — Waga to symbol sprawiedliwości — sam był wagą, zodiakalną, ale mimo to jej znacznie, także symboliczne, nie było Cecilowi obce. — Sprawiedliwość bardzo często w literaturze i sztuce była utożsamiona z kobietą, więc może? — Spojrzenie skrzyżował na chwile z Terence’m, zanim znowu skierował go na Lilith, chociaż tym razem nie prosto w oczu, zbłądził nim ponad jej ramię. Może Temida? |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator