First topic message reminder : Starodrzewie Jest to polana, na której to rosną najstarsze drzewa w Cripple Rock. Obecne tu konary mają ponad pół wieku i pamiętają jeszcze rządy plemion rdzennych amerykanów. Często miejsce te okupowane jest przez piknikowiczów, którzy rozkładają tu swoje kocyki i koszyki. Do tego zawsze radośnie śpiewają tu ptaki, które robią za naturalną orkiestrę. Miejsce to jest też objęte specjalnym programem ochrony przez leśnictwo Cripple Rock, mające na celu chronić dziewiczy urok tego obszaru. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw 20 Lip - 20:55, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Brwi Sandy unoszą się nieznacznie. Nie dziwi jej potwierdzenie, że marne jest żniwo ziół, które zebrał – nie było ich zbyt wiele, nie oszukujmy się. To, co ją dziwi, to uznanie siebie za marnego zbieracza ziół. Ironiczne, jeśli wziąć pod uwagę, że odnalazł wśród chwastów kozłek i zbierał go raczej w jakimś celu. Nikt, poza dziećmi, nie ma pomysłów, aby nazbierać chwastów, których zastosowania nie zna. — Chyba zna pan jednak podstawy – stwierdza Sandy, przyznając, że nie do końca kupuje to kłamstwo, wskazując wzrokiem na trzymany już w ramionach nieznajomego mężczyzny kozłek. Po coś mu musiał być. Teraz zaczęło ją kusić, aby spytać, po co. Ale ponownie – nie jest to jej interes. Odróżnienie mniszka lekarskiego od mniszka czarownicy wcale nie było takie łatwe. Niemagiczni mogli je zbierać w pełni nieświadomości, bo nie różniły się wyglądem prawie w żaden sposób. Cały szkopuł tkwił w czymś innym. Zwraca więc głowę w stronę prześwitującego pomiędzy szarością wczesnowiosennych gęstwin mniszka, po czym podchodzi do niego, aby zerwać go z ziemi. Trudno, zostanie poświęcony dla chwili edukacji. — Dormi – inkantuje, a kwiat unosi się łagodnie z jej dłoni w powietrzu. Momentalnie jednak jego płatki zaczynają zmieniać się i przemieniać w latające dmuchawce zakończone nasionami, a łodyga rośliny dziwacznie czernieje. – Wystawione na magię obumierają i stają się dmuchawcami. Rosną w skupiskach, więc jeśli przetestuje się na jednym, wiadomo już, czy znalazło się złoże mniszków czarownicy, czy lekarskich. Ten tutaj początkował porost mniszków czarownicy – wyjaśnia rzeczowo, a wiatr rozdmuchuje powoli nasiona rośliny, puszczając pierwszego i nietypowego o tej porze roku dmuchawca. Dormi: 70 > 35 | zaklęcie udane |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Nie wyglądał na zbitego z tropu byciem przyłapanym na niedostosowaniu wypowiedzi do stanu faktycznego. Na tle innych wcale szczególnie się nie wyróżniał. Nie posiadał zaawansowanej wiedzy botanicznej, ani alchemicznej, która pomogłaby mu nazbierać odpowiednich chwastów. Wszystko, co robił, czynił hobbystycznie. Może trzeba było wkuwać anatomie mniszków, zamiast rozwiercać ludziom czaszki i likwidować problemy neurologiczne? Na pewno byłoby ciekawiej, ale czy zabawniej? Chyba nie. Uniósł lekko ramiona w nieznacznym wzruszeniu i uśmiechnął się blado. - Podstawy, owszem. To bardziej hobbystyczne zbieractwo. - Przyznał to natychmiast, bo chociaż Sandy nie pytała, to Leander w jakiś sposób odczuwał potrzebę prowadzenia dalszej dyskusji, co niejako było dość osobliwe jak na niego. Może wreszcie znudziło mu się przebywanie w towarzystwie echa przeszłości, pacjentów i ludzi z jego miejsca zatrudnienia? Niewykluczone. Rozmowa na łonie natury była jakaś taka… wyzwalająca. Van Haarst przyglądał się z uwagą zabiegom Sandy. Zaczarowany mniszek natychmiast przejrzał, jak gdyby magiczna moc postarzyła go nagle o kilkadziesiąt dni i zmarniał w jej dłoniach, uprzednio wyrzucając z siebie kłąb unoszącego się w powietrzu, białego puchu. Było w tym coś uspokajającego. - Czy czarując jeden mniszek, nie wpływa się też na pozostałe? - Zapytał, bo Hensley wcale nie odeszła szczególnie daleko, zanim zajęła się swoją prezentacją. Pytał nie ze złośliwości, a z czystym zainteresowaniem. Okazja do poszerzania wiedzy zawsze była pożądana. - Jak rozpoznać, który mniszek to zapoczątkował? - Teraz to już zmarszczył brwi, bo wydawało mu się, że przestaje już nadążać. Westchnął cicho i za moment ponownie się uśmiechnął, tym razem z ewidentnym rozbawieniem, kiedy zauważył, jak kuriozalnie prezentowała się cała ta sytuacja. - Przepraszam, z pewnością masz ciekawsze zajęcia, niż czynić mi wykład z budowy i właściwości mniszków. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Hobbystyczne zbieractwo było wystarczającym uzasadnieniem, aby nie węszyła dalej. Ludzie lubili różne rzeczy – niektórzy lubili chodzić po polach i zbierać chwasty, inni strzelali z łuku, inni chodzili na ryby, kolejni robili rewolucję w kraju. Nie jej to było oceniać i przyjęła tę odpowiedź jedynie skinieniem głowy. Hobbystyczne zbieractwo faktycznie brzmiało jak odpowiedź, gdzie ktoś zna jedynie podstawy i dopiero odnajduje wiedzę. Na takiego wyglądał jej mężczyzna, zadając swój szereg pytań tuż po zaprezentowaniu, czym różni się mniszek czarownicy od mniszka lekarskiego. Wypuściła z dłoni pustą już łodyżkę kwiatu, by zwrócić się ku niemu. — To zależy od zastosowanego zaklęcia. Mniszki przejrzewają, gdy wystawione są na warunki magiczne. Jeśli zastosuje się zaklęcie miejscowe, jak na przykład Dormi, nie powinno być problemu. Szczególnie gdy zerwie się ten kwiat i odseparuje od skupiska. Zaklęcia obszarowe mogą wpłynąć na wszystkie kwiaty. To brzmiało logicznie i każdy doszedłby do tego wniosku, ale Sandy wolała i tak powiedzieć, skoro została zapytana. Chociaż nieco dziwi ją pytanie zadane za chwilę. Unosi brwi w zdumieniu, szukając w głowie odpowiedzi. — Tak samo, jak rozpoznać, które ziarno tulipana trafiło do gleby pierwsze. – Nie dało się. Sandy nie potrafiła. Czy to zresztą było w jakiś sposób ważne? A być może źle zinterpretowała jego pytanie i chodziło o rozpoczęcie przejrzewania? Nie do końca wiedziała, jak ugryźć temat, choć mężczyzna i tak zaczął już powoli wykruszać się z rozmowy, a ona nie była kimś, kto zatrzymywał. Szczególnie nieznajomych. Dlatego skinęła głową z grzecznością, spoglądając na Cherry, która do tej pory dość cierpliwie czekała na zakończenie rozmowy. — Na pewno w bibliotece w Deadberry przeczyta pan więcej na temat magicznych roślin. Kolejne skinienie głowy było krótkim pożegnaniem, gdy obie kobiety oddaliły się, pozostawiając za sobą nieznajomego z naręczem kozłka na ramionach. Sandy z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Nie wierzył w to wyjaśnienie i nawet standardowy, kamienny wyraz twarzy nie do końca potrafił to ukryć. Chodziło o intensywność spojrzenia. Najpierw patrzył na mniszek, następnie na całe skupisko, potem znowu na Sandy. „Nie powinno” to odpowiedź taka, że praktycznie żadna. Gdyby lekarze opierali się na tym, co stać się powinno, a co nie, na świecie zabrakłoby ludzi zdrowych. Każdy organizm jest inny, więc rozpatrywało się różne konfiguracje, ale nigdy w kategorii wątpliwej. „Nie powinno” sprawdzało się za to wspaniale w eksperymentach medycznych i szczegółowych badaniach. Z całą pewnością taką wiedzę powziął na studiach. W końcu w jego piwnicy wcale nie znajdowało się łóżko medyczne ze skórzanymi pasami. Nawet przez chwilę. Zmarszczył brwi. Jej odpowiedź nie była zadowalająca, wręcz przeciwnie. Z jakiegoś powodu wydała mu się kpiną z całkiem sensownej potrzeby ugruntowania wiedzy. Notabene wynikającej z jej własnych słów. Leander się nie znał, jak już wcześniej wspominał. Może zaawansowani zielarze potrafili wypowiedzieć się w zakresie odtwarzania przebiegu tulipanowych siewów? W ich krwi płynęła magia. To oczywiste, że byli zdolni do rzeczy, o których zwykłym ludziom by się nie śniło. Koniec, znowu wpadł. Przez najbliższe godziny van Haarst najpewniej nie pozwoli wyciągnąć się z księgarni. Może w którejś pozycji znajdzie odpowiedzi na to, czego szczędziła mu ciemnoskóra dziewczyna? Milczał, kiedy się z nim żegnała, gdyż aż zbyt trafnie przewidywał, że może powiedzieć coś, co byłoby nieprzemyślane… albo co najmniej niewidziane za dobrze wśród ludzi typowych. Jeżeli życie w społeczeństwie czegokolwiek go nauczyło, to z pewnością okazjonalnego trzymania języka za zębami. I nieoblizywania skalpela po operacji. Odprowadził spojrzeniem jej plecy i dopiero kiedy dwie kobiety zniknęły mu z zasięgu wzroku, ułożył kozłek nieco poręczniej we własnych objęciach. Wszystko po to, aby ogołocić polankę z mniszka czarownicy. | zt |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
6 V 1985 r. Podwiozła je pod sam las. Silnik Suzuki mruczał przyjemnie – głośno, ale przyjemnie – całą drogę; kosz piknikowy chwiał się czasem niebezpiecznie na nie za dużym bagażniku; Aurora grzała Frankie, przytulona do jej pleców. Niewiele rozmawiały po drodze, wiedząc, że będą miały aż nadto czasu na miejscu. Przekładały tę wycieczkę już przynajmniej trzy razy – zwykle przez wzgląd na dyżury Franceski, czasem z racji grafiku zajęć panny Marwood. To, że wreszcie termin wydawał się pasować im obu, było ich własnym małym, piekielnym cudem, uśmiechem samego Lucyfera. - Przestań, oddawaj, ja to wezmę – zarządziła teraz Frankie, ze śmiechem odpędzając Aurorę, gdy ta wyciągnęła ręce po kosz. Marwood przygotowała im większość wyprawki – była jakaś sprawiedliwość w tym, by Frankie to teraz dźwigała. Bo ciężar, choć niemały, był przecież tak rozkosznie przyjemny. Zostawiły motor na jednym z leśnych parkingów i dalej ruszyły pieszo. Rozpinając kurtkę – motocyklową, chroniącą od wiatru, teraz jednak trochę zbyt ciepłą – Francesca raźnym krokiem poprowadziła je przez las. Wyglądała, jakby doskonale wiedziała, gdzie idzie. Nie wiedziała, ale czy to miało aż takie znaczenie? Nie spieszyła się za to – wciąż – z rozpoczynaniem rozmowy. Było tak, jakby – po wydostaniu się z miasta – Frankie chciała najpierw nasycić się ciszą, a dopiero potem towarzystwem przyjaciółki. Stwierdzenie to nie było aż taką przesadą – chociaż nie oddawało też sprawiedliwości pannie Marwood. Francesca naprawdę cieszyła się, że udało im się w końcu zobaczyć. Rozłożyły się pod jednym z najstarszych drzew w okolicy. Nie były tu pierwsze – kilku piknikowiczów korzystało już z uroków wczesnomajowej pogody i spokoju lasu – ale wciąż nietrudno było znaleźć wolne miejsce. Oddalone dość, by nikt im nie przeszkadzał; jednocześnie dość blisko pozostalych, by wciąż słyszeć przytłumione głosy rozbawionych par, rodzin, śmiech bawiących się nieopodal dzieci. - Och, w końcu – westchnęła wreszcie Francesca, gdy rozłożyły już koc, ustawiając kosz w jednym z jego rogów. Panna Paganini rozwaliła się zaraz na miękkim, wyciągając na całą długość koca i przeciągając z przyjemnością. Nawet słodkości zapakowane przez Aurorę, fantastyczny romans, w którym się teraz zaczytywała i perspektywa plecenia wianków – obiecały sobie jakiś czas temu, że w końcu to zrobią; Frankie chciała się nauczyć – nie radowały jej tak, jak możliwość rozprostowania pleców na kocu, w cieniu jednego z drzew, i wsłuchanie się w ptasie trele. Nie podnosząc się, niemrawo wyciągnęła ręce z rękawów kurtki i z przyjemnością wystawiła odsłonięte ramiona na słońce przebłyskujące radośnie przez korony drzew. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że w końcu się udało – westchnęła teraz z przyjemnością i, przesłaniając oczy nieco przedramieniem, uśmiechnęła się promiennie do Aurory. – Stęskniłam się za tobą. Sto lat się nie widziałyśmy, nie? – Raptem miesiąc, ale wychodziło na to samo. Przeturlała się na brzuch, podparła na łokciach i na chwilę przytuliła głowę do uda przyjaciółki, gdy ta usiadła obok. - Powinnyśmy robić tak częściej – wymamrotała. – Zostawiać miasto samemu sobie i uciekać... Gdzieś. Tu. Albo gdzieś indziej. Na koniec świata, na przykład – paplała bez większego sensu. – Na końcu świata mogłoby być całkiem fajnie. Pewnie cicho. Może trochę przerażająco, ale nadal raczej fajnie. Ostatnio zmieniony przez Francesca Paganini dnia Pią 12 Lip - 15:38, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Aurora Marwood
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 12
TALENTY : 9
Koszyk chwiał się niebezpiecznie na niedużym bagażniku. W środku dzwoniła butelka lemoniady uderzająca o szklanki, obok zaś ciasto migdałowe oraz słone przekąski w postaci serów, szynek oraz krakersów. Ufała, że nie spadnie. Nie ona, a koszyk. Szkoda byłoby tych wszystkich łakoci jakie się w środku znajdowały. Dotarły pod las bez przeszkód, schodząc z pojazdu już była gotowa chwycić koszyk, ale Frankie ją uprzedziła więc splatając dłonie za plecami ruszyła za nią na wcześniej upatrzone miejsce. Wchodziły głębiej w las, a panna Marwood oddawała się kontemplacji ciesząc się, że przyjaciółka nie przerywa leśnej muzyki. Będą miały czas na rozmowy i głośny śmiech, teraz w ptasim trelu starała się rozpoznać poszczególne ptaki: kosy, sójki, słowiki, kanie. Słońce przyjemnie grzało kiedy wcześniej pęd wiatru chłodził twarz sprawiając, że włosy Aurory były nim czesane, czym dziewczyna zupełnie się nie przejmowała. Trzewiki wiązane nad kostką idealnie nadawały się do pieszej wędrówki przez leśne ostępy więc nie martwiła się tym, że ma sporo do przejścia. Frankie wiedziała gdzie idą, nawet jeżeli nie miała planu w głowie, to cel był zawsze ten sam. Miejsce, które je zachwyci. Wielkie drzewo oraz parę innych osób, które również szukały wytchnienia korzystając z ładnej pogody. Oto znalazły swój cel. Zaśmiała się cicho widząc zachowanie dziewczyny, która całą swoją osobą na chwilę zajęła większość koca. Rozumiała tę potrzebę, sama siadając wyciągnęła dłonie w stronę promieni słonecznych, które długimi pasmami przebijały się przez chmury tworząc piękne mozaiki na trawie. Kwiaty już kwitły wychylając różnokolorowe płatki, kusiły, by od razu je zerwać celem plecenia wianków. Zamiast tego, usiadła na kocu, a gdy przyjaciółka była na wyciągnięcie dłoni, niespiesznie i delikatnie przeczesała jej włosy palcami. -Nie mogłam się doczekać. - Przyznała Aurora pamiętając, że każde przełożenie spotkania wzbudzało w niej coraz większą irytację. Tęskniła za ich wspólnym czasem, w którym nie musiała kryć się ze swoimi myślami. -Na końcu świata mogłybyśmy odkrywać tajemnice, zwiedzać tajemne miejsca, być… - Przymknęła lekko oczy rozmarzona wizją życia, w którym nie byłoby żadnych granic. -Mogłabym namalować kraniec świata. Musi tam być wodospad i girlandy kwiatów, opadające w dół zasłoną, ciężką i bardzo mocno pachnącą… - Rozmarzyła się nie chcąc myśleć, o tym, że kraniec świata to opuszczona kraina i zapomniana przez wszystkich. Gdzieś już taką teorię słyszała. Nie mógł taki być, skoro wszyscy go szukali i chcieli kiedyś się tam udać. -Zresztą, pan Wellington obiecywał, że zabierze tam Annabellę. - Wspomniała męskiego bohatera ostatniej książki jaką czytała z wypiekami na twarzy. -Nie mógłby jej zabrać do brzydkiego miejsca. |
Wiek : 20
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Gniazdo
Zawód : Studentka
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Westchneła cicho, czując delikatne palce we włosach. Nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy nadstawiła się do podobnych czułości. Pewnie dawno temu. Pewnie zaproponowała, by Aurora zaplotła jej warkocza, albo to sama Marwood sięgnęła po grzebień, widząc, jak skołtunione były czarne fale Frankie po dyżurze. Niezależnie kiedy i po co to było, Francesca regularnie to powtarzała – nadstawiała się, wykładała do głaskania jak kocię i czasem (jak teraz) mruczała cicho z przyjemnością, przymykając oczy i do reszty opuszczając gardę. Teraz, słuchając głosu Aurory, uśmiechała się miękko, łatwo oddając się fantazjowaniu. Wiedziała, że nic, o czym mówiły, nie było prawdą – że to wszystko tylko bajki. Ale to dobrze. Przecież taka rola opowieści – nie być prawdziwymi i tą nieprawdziwością bawić. Prawdziwych rzeczy – prawdziwego lęku, bólu, samotności, tęsknoty – Francesca miała aż nadto na co dzień, nie potrzebowała ich jeszcze tutaj. Na wzmiankę o malowaniu uniosła lekko powieki i uśmiechnęła się szerzej. - Mogłabyś. Z pewnością być mogła. To byłby fantastyczny obraz. Albo obrazy. Tak cudowne miejsce zasługiwałoby przynajmniej na tryptyk – stwierdziła z przekonaniem i zaraz roześmiała się. Słodka naiwności. Zbystrzała na wzmiankę o panu Wellingtonie. Znała postać, choć nie znała książki. Jeszcze nie znała książki, bo przecież pozycja, nie tak dawno upolowana w pobliskiej księgarni, czekała już na swoją kolej na półce. Inna rzecz, że podobnie jak ta, czekało na Frankie jeszcze wiele innych tomów. Leniuchując jeszcze chwilę pozbierała się z koca, podniosła do siadu, od niechcenia zgarnęła do tyłu rozczochrane włosy. Na motorze utrzymywał miał je pod jako-taką kontrolą kask – zostawiony teraz razem z Suzuki na parkingu – teraz jednak niesforna, czarna grzywa poddawała się najlżejszym powiewom wiatru czy dłoniom Aurory. - Wiesz już, czy będą żyli długo i szczęśliwie? – zapytała z faktyczną ciekawością. Bohaterowie żyli długo i szczęśliwie w absolutnie każdym romansie, który z takim zapamiętaniem omawiała z Aurorą, Frankie zawsze jednak była tak samo niepewna, tak samo zaskoczona, tak samo rozczulona na koniec. - Powiedział jej już, jak bardzo ją kocha? – Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się szeroko. Jej jeszcze nikt nie powiedział, ale to nic. Czytanie jej wystarczało. Tak sobie mówiła. Odruchowo odgarnęła jeden z kosmyków z policzka Aurory, uśmiechnęła się promiennie, ucałowała ją słodko w policzek. Stęskniła się znacznie bardziej niż potrafiła powiedzieć – przynajmniej słowami. Bo dotyk – dotykiem mówiła więcej. Całusem w zarumieniony policzek. Dłonią gładzącej – łaskoczącej lekko – dłoń przyjaciółki. Głową wspartą na chwilę na jej ramieniu. Miały pieść wianki, ale Francesca nie czuła się jeszcze na siłach odsunąć od dziewczyny. Najpierw potrzebowała uzupełnić rezerwy bliskości, które ostatnimi czasy wyczerpała najwyraźniej niemal zupełnie do zera. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Aurora Marwood
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 12
TALENTY : 9
Bujanie w obłokach sprawiało, że czasami długo żyła w świecie fantazji zapominając o tym rzeczywistym. Jednak cóż miała począć, kiedy ten pierwszy był o wiele ciekawszy i mogła się w nim stać kim tylko chciała. Marzyła wiele, wyobraźnia zaś podpowiada co chwila nowe obrazy, którym trudno się oprzeć, tak jak niewątpliwie ciężko sobie odmówić kolejnego kawałka ciasta. Przeczesując delikatnie i niespiesznie włosy przyjaciółki uśmiechnęła się leniwie, przymykając przy tym oczy. -Na jednym wodospad, na środkowym brzeg i nieduża polana, cała oblana kwieciem, a na ostatnim wejście do jaskini, a to wszyscy w barwach nocy. Niebo usiane gwiazdami, w poświacie srebra, granatu i bieli. - Snuła wyobrażenie dalej, praktycznie widząc je przed swoimi oczami. Znając siebie, po tym spotkaniu wróci do domu, usiądzie ze szkicownikiem w dłoni i zamiast skupić się na przygotowaniach do egzaminu odda się dalszemu fantazjowaniu. Na pytanie o zakończenie zaśmiała się dźwięcznie, a potem sięgnęła dłonią ku kwiatom. Zerwała tego żółciótkiego i umieściła za uchem Frankie. -Oczywiście, że musi zakończyć się szczęśliwe. - Zawsze tak się kończyły, choć pomiędzy tymi wydarzeniami działo się tak wiele, że obgryzała palce ze stresu. Nie było kwestią czy skończą razem bohaterowie, ale jak oraz jaka droga ich tam zaprowadzi, to właśnie ona najbardziej fascynowała Aurorę. -Jeszcze nie, ale już sobie to uświadomił. - Powiedziała konspiracyjnym szeptem rumieniąc się przy tym nieznacznie, a oczy rozbłysły jak dwie gwiazdy. -Rozmyśla o niej w nocy i wodzi za nią wzrokiem w ciągu dnia. - Moment, w którym bohaterowie sobie uświadamiali, że ich ciągnie do siebie, był tym, w którym wiedziała, że atmosfera się zacznie zagęszczać. Marzyła, że kiedyś, w podobnej scenerii ktoś jej powie jak bardzo ją kocha, jak nie może bez niej oddychać, jak całe jego życie kurczy się do tej jednej chwili, w której są razem. Cicho westchnęła na tę myśl. Na razie musiało jej wystarczyć rysowanie małych ilustracji, które tworzyła, gdy jakaś scena ją zachwyciła. -Jak przeczytasz, to wtedy podrzucę ci obrazki. Tak jak ostatnio. - Obiecała przyjaciółce i zachichotała cicho na okazywaną czułość z jej strony. Objęła ją ramieniem, gdy siedziały obok siebie cieszą się swoją bliskością. -Czuję, że będą mieli burzliwe spotkania, i to dosłownie, bo pan Wellington, jako oficer marynarki otrzymał wezwanie. - Była ciekawa czy autorka postawił na drodze głównej bohaterki innego człowieka, który będzie mógł zastąpić pana Wellingtona. Oczywiście, ostatecznie, tak się nie stanie. To było jasne jak słońce na niebie. -Chciałabym bym kiedyś spotkać swojego pana Wellingtona albo pana Darcy… - Przeczytała ostatnio wszystkie powieści pióra Jane Austen, a te rozbudziły jej wyobraźnie jeszcze bardziej, ponieważ miała świadomość, że pisarka opisywała świat, w którym żyła. |
Wiek : 20
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Gniazdo
Zawód : Studentka
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Aurora mówiła o obrazach i Frankie nie miała już żadnych wątpliwości, że one powstaną. Raz przywołane do życia, raz wyobrażone, nie dadzą o sobie zapomnieć – będą potrzebowały kawałka kartki, może płótna, jakiejkolwiek powierzchni, na której zdolne dłonie panny Marwood zilustrują nowe, niepoznane jeszcze krańce świata. Paganini nie wątpiła też, że cokolwiek narysuje czy namaluje Aurora, będzie to śliczne – zawsze było. Roześmiała się lekko na pewność przyjaciółki co do szczęśliwego zakończenia. W gruncie rzeczy, podzielała ją – historie, którymi obie tak lubiły się zaczytywać, zawsze przecież kończyły się tym, że żyli długo i szczęśliwie. Francesca jednak wciąż i wciąż dawała się nabrać, że podobnie radosne zakończenia mogą wcale nie być takie pewne – i wciąż oddychała z ulgą, z wypiekami na policzkach śledząc perypetie takich czy innych bohaterów. Przygryzła dolną wargę lekko, wyobrażając sobie to napięcie towarzyszące zakochanym bohaterom, smak ich pragnień i tęsknot, i... Westchnęła niemal w tej samej chwili, co Aurora i zaraz roześmiała się z zakłopotaniem. Podobnie jak zafascynowanie książkami, podzielały też marzenia o wielkiej miłości – marzenia, do których na co dzień Frankie nikomu się nie przyznawała, bo gdyby to robiła, jej żal byłby zbyt trudny do udźwignięcia. Poza tym, nie sądziła, by ktokolwiek rozumiał. Na pewno nie jej bracia, a oni byli jej przecież najbliżsi. Odruchowo poprawiła zatknięty za ucho kwiatek, gdy zaczął się wysuwać i uśmiechnęła się miękko. - No ja myślę – roześmiała się na obietnicę ilustracji. Nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy Aurora podsunęła jej własne interpretacje przeczytanej książki, niezależnie jednak kiedy to było – od tego czasu robiły tak zawsze, najpierw czytały, a potem Frankie z wytęsknieniem oczekiwała na obrazki przyjaciółki. Ich prywatna tradycja, którą Paganini bardzo sobie ceniła. Wsparła się o przyjaciółkę i zmarszczyła brwi lekko. - To z pewnością nie będzie miłe – zauważyła ostrożnie. – Mężczyzna w mundurze to przecież same problemy, a gdy przychodzi do wojny to... No... – sapnęła cicho. – Annabella będzie cierpiała. Bardzo – uznała smętnie. Tych fragmentów nie lubiła. Tych, gdy serca bohaterek wyły za utraconą – lub po prostu odległą – miłością; gdy w miejsce wcześniejszego szczęścia wkradał się ból, żal, lęk; gdy zamiast bezpiecznego miejsca w ramionach mężczyzny bohaterce pozostawało zimne łóżko i niepewność, co dalej. Gdy Aurora ubrała w słowa swoje własne marzenia, Frankie uśmiechnęła się miękko, trochę melancholijnie. - Oczywiście, że spotkasz – zapewniła z przekonaniem – przekonaniem, którego miała wbród jeśli chodzi o przyjaciółkę, a którego nie starczało jej wobec samej siebie. A przecież marzyła o tym samym. O wielkich uczuciach, wielkiej lojalności, o bezpieczeństwie i czułości innych niż te gwarantowane jej przez braci. Francesca Paganini była niepoprawną romantyczką. - Jestem przekonana, że już całkiem niedługo twój książę pojawi się na horyzoncie. Wpadniecie na siebie przypadkiem, może zalejesz go kawą, a może on zachłyśnie się twoją urodą, gdy będziecie mijać się na ulicy, i potem spędzi dni próbując cię odnaleźć – fantazjowała teraz, bo łatwiej było snuć piękne marzenia dla własnej przyjaciółki niż rozmyślać nad własnymi uczuciami. Uczuciami, których miała zbyt wiele, w pewnej mierze już w przedbiegach ulokowane zupełnie nie tam, gdzie powinny trafić. - Zaprosi się na wspaniałą randkę – kontynuowała więc, rozmarzona. – Może oboje będziecie skrępowani, a może wcale nie, może poradzi sobie z twoim zakłopotaniem, rozbroi je szerokim uśmiechem. I kupi ci kwiaty. Wielki, śliczny bukiet, który będzie pachniał w twojej sypialni jeszcze przez kolejne wieczory, i wcale nie będzie chciał uschnąć! – Rozpromieniła się. Zaraz potem roześmiała się, beztroską maskując własne tęsknoty. - Chociaż, szczerze mówiąc, ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że za wysoko stawiamy poprzeczkę – stwierdziła sentencjonalnie. – Pan Darcy to jednak klasa sama w sobie. Gdzie takich znaleźć? – Uśmiechnęła się szeroko. O swoich braciach nie wspominała – wiadomo, że byli doskonali. Najlepsi. Ale, no właśnie, byli jej braćmi. Zakołysała stopami, w którejś chwili sięgnęła do koszyka, by na ślepo wyciągnąć z niego pudełko ciasteczek i butelkę z sokiem. Otworzyła jedno i drugie, podsunęła Aurorze. - Te wianki – rzuciła w końcu w pewnej chwili, zezując na pobliskie kwiaty. – To nie może być trudniejsze od zakładania szwów, nie? – spytała, dopiero po chwili łapiąc się na tym, że Marwood przecież najpewniej nie mogła zrobić takiego porównania. Frankie nie sądziła, by Aurora kiedykolwiek próbowała szyć banana czy świńską skórę, nie mówiąc już o ludzkim ciele. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Aurora Marwood
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 12
TALENTY : 9
Obrazy były jej językiem, formą ekspresji, którą opanowała bardzo dobrze pomimo młodego wieku. Tak było łatwiej komunikować się ze światem, łatwiej było przyjąć wszelkie ciosy, choć tych, jak na razie, otrzymywała bardzo mało od życia. Ciekawska jak dziecko, wciąż testowała i je smakowała, gotowa uciec znów w fantazje i marzenia - gdzie zawsze była bezpieczna. Kraniec świata powstanie, wcześniej zaś będą próby jego uchwycenia i stworzenia czegoś niezwykłego. Patrząc w rozgwieżdżone niebo postara się ująć jego piękno na płótnie, a potem spędzi kolejne dni na rozmyślaniu jak poświata księżyca będzie układać się na rozchylonych płatkach kwiatów. Szczęśliwe zakończenia były tymi, których wyczekiwała zawsze. To dawało nadzieję, że świat nie jest zły i zawsze jest miejsce na dobro i miłość. Marzyła o tym, że dozna takiej miłości, posmakuje jej i przeżyje uniesienia, które sprawiają, że serce chce wyskoczyć z piersi uderzając mocno w kraty żeber. Niezależnie jakie sztormy nadejdą w życiu bohaterów, ostatecznie wylądują na bezpiecznym brzegu wspólnego życia. Przed oczami zaczynała mieć scenę, w której pan Wellington oznajmia Annabelle, że musi wypłynąć na statku. Na pewno klęczał ujmując jej dłonie, całujac ich wierzch składał obietnicę rychłego powrotu. Obrazki nigdy nie były wielkie, mieszczące się w dłoni, takie, które można schować między stronicami książki i do nich wracać. Miała już swoją małą kolekcję, którą współdzieliła z Frankie. -Ale jak przystojny… - Oznajmiła miękkim, ciepłym, przepełnionym rozmarzenia głosem. Oczy zaszły delikatną mgłą kiedy wyobraźnia podsunęła kolejny obraz portu i tego jak bohater wspina się po trapie na pokład statku. -Będzie, ale to też takie ekscytujące. - Kochała te zawirowania w fabule, te niespodziewane wydarzenia i wyzwania jakie los stawia przed bohaterami opowieści. Żyła ich życiem, nocami przeżywała ich troski, pragnienia i lęki. Gdyby mogła, objęła ich swoimi ramionami zapewniając, że ostatecznie wszystko dobrze się skończy. Musiało! -Jak zacznę pracować w jakiejś kawiarni, to na pewno zaleję go kawą. - Zaśmiała się dźwięcznie z samej siebie i tego pomysłu, gotowa uwierzyć, że taka sytuacja będzie mogła mieć miejsce w niedalekiej przyszłości. -Nawet jakby miał tylko na chwilę zachłysnąć się urodą, na chwilę na mnie spojrzeć, będę zadowolona. To będzie coś innego, odmiennego. Słuchała dalszych wizji przyjaciółki i przymknęła oczy. To była piękna wizja, taka prawdziwa, taka, którą wręcz mogła dotknąć palcami. -Za wysoko? - Zapytała zaskoczona. -Wcale wiele nie wymagamy. Poza tym, aby był przystojny, szarmancki, oczytany, obyty w świecie, może trochę tajemniczy oraz stracił dla nas głowę. - Ponownie w powietrze uniósł się jej śmiech. Pochwyciła podane łakocie, z ciastkiem jeszcze w ustach wskazała na łąkę. -O ic udnego. - Powiedziała, po czym przełknęła. -To bardzo proste. - Zapewniła zrywając się z koca. -Krok pierwszy, zebrać kwiaty. Jakie tylko chcesz. Najważniejsza zasada. Muszą mieć długie łodyżki. Wtedy łatwiej jest zaplatać. - Z tymi słowami ruszyła między kwiaty, które zaczęła zrywać. |
Wiek : 20
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Gniazdo
Zawód : Studentka
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Patrzyła na uśmiech przyjaciółki i choćby dla niego samego mogłaby jeszcze przez kolejne trzy godziny snuć podobne historie – nawet, jeśli odrobinę nieprawdopodobne i, być może, bardzo naiwne, to wciąż przecież bardzo piękne. Piękne i dokładnie takie, jakich życzyła Aurorze – i sobie samej, choć o tym akurat wolała nie myśleć, bo gdy myślała, za łatwo pojawiały jej się w głowie konkretne imiona i jeszcze bardziej konkretne żale. Rozum wiedział, że połowa jej obecnych tęsknot nie ma tak naprawdę większego sensu, ale kto by słuchał rozumu. Na listę oczekiwań wymienionych przez Aurorę roześmiała się jednak szczerze, bo nawet w całym swoim marzycielstwie Francesca dostrzegała abstrakcję tylu warunków stawianych przyszłemu wybrankowi. Może to szpitalna rzeczywistość zdążyła ją już zweryfikować; może wszystko, czego zdążyła się już nauczyć o własnej rodzinie; a może Paganini od początku była mimo wszystko trochę bardziej zgorzkniała niż Aurora – faktem pozostawało, że na aż tak wiele Frankie liczyła co najwyżej w snach. Gdy przychodziło do faktycznego namysłu, czego tak naprawdę chciałaby od przyszłego partnera, jej lista była bardzo krótka – zamykała się w zasadzie w jednym, prostym punkcie. Chciała czuć się przy swoim mężczyźnie bezpiecznie, chciała być kochana i szczęśliwa. Chociaż, po namyśle, to mogło wcale nie być aż takie proste. Tak czy inaczej, Francesca mimo wszystko starała się unikać podobnych rozważań, bo nieodmiennie kończyły się one żalem i całym koncertem mniej lub bardziej głębokich westchnień, a nierzadko – także nieprzespaną nocą i tym ciężkim, bolesnym poczuciem samotności. Z tej perspektywy podsunięcie ciastek i zmiana tematu na wianki może i były dywersją, może i przy tym mało subtelną – ale póki działała, Frankie nie widziała powodu, by się za to biczować. Kradnąc dla siebie najpierw jedno, potem drugie ciastko, popiła je sokiem i powiodła spojrzeniem za dłonią Aurory. Zebrać kwiaty. Zmarszczyła nosek zabawnie. Zadanie było jasne i całkiem oczywiste, a jednak... Nie była pewna, co sobie wyobrażała. Że materiały do plecenia pojawią się same? Parsknęła cicho do własnych myśli i już w kolejnej chwili zanurkowała w zarośla. Początkowo zbierała wszystko, jak leci, dopiero po chwili faktycznie bardziej przykładając się nie tylko do wyboru odpowiednio długich łodyżek, ale też – kolorów. Szybko opanowała początkowy kalejdoskop wszystkich możliwych kolorów, finalnie skupiając się na żółciach, bielach i błękitach. Stokrotki, chabry, mlecze i jeszcze parę innych, niespecjalnie Frankie znanych gatunków stopniowo tworzyły niewielki, uroczy bukiecik, który potem miał stać się jej wiankiem. Koroną, w której – była tego pewna – dumnie wróci do miasta i nie zdejmie jej nawet wtedy, gdy będzie musiała wpaść na chwilę do Valerio czy Elio. - Aurora? – zapytała w pewnej chwili, wciąż radośnie harcując na kolanach w wysokiej trawie. W ramach przerwy klapnęła na tyłek przy większej kępie żółciutkich jaskrów i otarła przedramieniem czoło, niedbale zgarniając z niego kilka niesfornych kosmyków. - Myślisz, że... – zawahała się. To, że starała się nie myśleć za dużo o własnych uczuciach nie znaczyło, że jej się to udawalo. - Myślisz, że naprawdę kiedyś tak będzie? – spytała ostrożnie. Przyjaźniła się z Marwood nie od dziś, a jednak wciąż była zakłopotana, gdy pytała o podobne rzeczy. Gdy odsłaniała własną miękkość, własną nadzieję, własne tęsknoty. Nie miała w tym wprawy. - Myślisz, że wystarczy odrobina cierpliwości i kiedyś, za jakiś czas, rzeczywiście będziemy... – szczęśliwe, cisnęło jej się na język. O to przecież chciała zapytać. Nie zrobiła tego, bo przyznanie się do skali własnych obaw i niepewności było czymś, z czym zupełnie sobie nie radziła – nawet w towarzystwie przyjaciółki. W efekcie sapnęła tylko cicho i potrząsnęła głową, zaraz uśmiechając się przelotnie – trochę wymuszenie, trochę smutno, za to z pełną determinacją, by zbagatelizować swoje własne słowa. - Głupie pytanie. Oczywiście, że będziemy – ucięła, w duchu zagryzając tylko zęby na to, jak bardzo wyraźnie brzmiał w jej słowach żal, i jak łatwo byłoby jej sięgnąć po imię, jedną sylabę albo może trzy, które już od jakiegoś czasu ucieleśniały bardzo wiele z jej tęsknot. Rozum wiedział. Serce nie chciało słuchać. Z cichym westchnieniem wróciła do kwiatów, zrywając kolejne z jeszcze większą delikatnością – czułością. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Aurora Marwood
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 12
TALENTY : 9
W świecie brakowało naiwności, brakowało radości, takiej czystej i płynącej prosto z serca. Ludzie gnali przed siebie, pochmurni i zastępieni, zapominając, że to właśnie drobne przyjemności sprawiają, że ich twarze jaśnieją. Kiedy uśmiech pojawiał się na ustach, błyszczały oczy, wokół których robiły się małe zmarszczki świadczące o prawdziwości tych uczuć. Marzenia były jej światem, sprawiały, że ilustracje jakie tworzyła były pełne życia i barw. Nie mogła narzekać na swoje życie, choć czasami brakowało w nim pewnej niewiadomej. Zawsze wiedziała, że w domu ktoś będzie czekał, że nic jej nie zaskoczy. Bezpiecznie i stabilnie, a jednak, czasami oglądała się przez ramię ciekawa tego, czy wydarzy się coś, co sprawi, że serce zabije jej mocniej. Zastanawiała się, czy pewnego dnia, los postawi na jej drodze osoby i wydarzenia, które zmuszą ją do podjęcia nieoczywistych decyzji. Na razie, musiała jej wystarczyć fikcja oraz opowieści bohaterów, z którymi wędrowała przez kolejne stronice książek. Wędrowała po polance szukając kwiatów o niebieskich i fioletowych płatkach, jeszcze biel dla przełamania barwy. W zamyśleniu zrywała je ostrożnie i dokładnie, błądząc wśród pana Wellingtona, jakby to ona sama była Anabellą, która spogląda na statek, po którym wchodzi. Widziała oczami wyobraźni obrazek jaki namaluje, pełen emocji. Mężczyznę na rampie, spoglądający w stronę kobiety, która nie chcąc się zdradzić ze swoimi emocjami, gniecie w dłoniach chusteczkę. Te rozmyślania zostały nagle przerwane przez głos przyjaciółki, więc całą swoją uwagę zwróciła teraz ku niej. Uśmiechnęła się przysiadając obok Frankie. -Jestem przekonana. - Zapewniła ją z rozbrajającą szczerością. -Choć pewnie nie będzie tak kolorowa jak ta z książek, ale każda z nas odnajdzie swoje szczęście. - To było dla niej pewne jak słońce na niebie, jak Lucyfer wysłuchujący modlitw czy to, że po zimie przyjdzie wiosna. W dłoniach trzymała całkiem spore naręcze kwiatów. Odgarnęła z czoła dziewczyny parę kosmyków; gestem ciepłym i pełnym życzliwości. Przechyliła nieznacznie głowę czujnym wzrokiem badając twarz przyjaciółki. -Wiesz, że zawsze cię wysłucham, prawda? - Zagadnęła po chwili, a w tonie głosu dało się wyczuć nutkę zaniepokojenia i troski. Miała nadzieję, że Frankie widziała w Aurorze kogoś komu mogła się zwierzyć ze swoich trosk, na której dłonie mogła położyć zmartwienia oraz lęki. Te zaś młoda Marwoodówna była gotowa przytulić do swojej piersi, odegnać złowrogie myśli i zapewnić, że dziewczyna nie jest nigdy sama i znajdzie u niej zrozumienie oraz pocieszenie. -Masz chyba wystarczająco kwiatów na początek. Także, zobacz jak to się robi, nie jest trudne. - Ujęła w dłonie swoje kwiaty i powoli zaczęła pokazywać sztukę plecenia wianków. Przeplatała ze sobą łodyżki, dokładała kolejne kwiaty, tłumacząc dokładnie jak należy układać rośliny. |
Wiek : 20
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Gniazdo
Zawód : Studentka
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Pożałowała swoich słów zaraz po tym, gdy wybrzmiała ostatnia sylaba – nie dlatego jednak, że nie była gotowa otwierać się przed Aurorą, co raczej dlatego, że po prostu nie była gotowa. Sama – sama nie była gotowa na to, by nie tylko mówić, ale też myśleć. Walczyła z tym dzielnie aż dotąd. Powinna walczyć teraz. Zamiast tego zaczęła paplać, a Marwood miała zbyt dobre serce by udać, że nie słyszała. Aurora przysiadła obok i Frankie roześmiała się cicho, bez cienia wesołości, za to z całą masą zakłopotania. Zebrała jeszcze kilka najbliższych, nadających się kwiatów i ostrożnie ułożyła cały bukiecik na kolanach, uważając by nie zgnieść delikatnych płatków. Dopiero wtedy uniosła wzrok na przyjaciółkę – i tym razem nie próbowała już ukrywać melancholii, jaka wkradła się w jej spojrzenie. Tak bardzo chciała, żeby Marwood miała rację. Frankie westchnęła cicho, gdy Aurora odgarnęła jej włosy. Skinęła smętnie głową na zapewnienia przyjaciółki, że ta zawsze jest obok, zawsze gotowa, by wysłuchać, pomóc – i jeszcze kilka kolejnych chwil milczała, wyplatanie wianka traktując jako chwilową, wygodną dywersję. Zerkała na poczynania Marwood i próbowała je powtórzyć, szło jej jednak wyraźnie gorzej – przynajmniej na początku. Kwiaty wprawdzie trzymały się razem, łodyżki nie rwały jej się w palcach – ale splot był jakiś taki pokraczny, nie do końca dobry. Frankie plotła jednak dalej, dobierała kolejne kwiaty i z czasem, w jednej chwili, zaczęła przeplatać je coraz sprawniej, coraz bardziej równo, coraz mniej zezując, jak robi to Aurora, a coraz bardziej skupiając się już tylko na własnym wianku. Dopiero wtedy zaczęła mówić. - Jest mi tak strasznie źle, Aurora – wyrzuciła z siebie cicho i zaśmiała się gorzko. – Już od jakiegoś czasu. Od dawna, w zasadzie. Ja wiem, to brzmi strasznie melodramatycznie. – Uśmiechnęła się krzywo. – Tylko, że ja... Ścisnęła jedną z łodyżek trochę zbyt mocno, sapnęła cicho, gdy ta wykrzywiła się pod naciskiem jej palców. - Brakuje mi. Brakuje mi tak bardzo wielu rzeczy. – Wydawało się, że gdy zaczęła mówić, słowa wyrwały jej się, gwałtowną falą przelały przez postawione wcześniej, wysokie tamy. – Poczucia bezpieczeństwa, jakiejś takiej pewności, że... No... – odetchnęła powoli. – Nie wiem. Że jestem ważna, chyba. – Chrząkneła cicho, zaskoczona, jak wiele było w tym prawdy. - Gdy wyprowadzałam się od rodziny sądziłam, że to najlepsze, co mogę zrobić. Ale teraz nie jestem już wcale taka pewna, czy to było dobre – mruknęła cicho. – Moje mieszkanie jest strasznie puste. Ciche. Zimne, czasami. Często. Bardzo często jej mieszkanie – choć urządzone dokładnie tak, jak chciała – wydawało jej się obce, nieprzyjemne, jakby... Sztuczne. Jakby było jakąś nieudolną próbą stworzenia domu, na który tak naprawdę nie zasłużyła. Francesca Paganini bardzo często myślała w kategoriach skrajności i dramatyzowała. Przygryzając wargę lekko, wróciła do kwiatów – znów ostrożnie, z wyczuciem, plotkła kolejne łodyżki. - I chyba tęsknię – przyznała cicho. – To znaczy, ja... Wydaje mi się... – dukała, wreszcie odetchnęła głęboko i potrząsnęła głową. – Po prostu tęsknię – ucięła krótko. Imię Bena finalnie nie przeszło jej przez gardło, ale to chyba dobrze. Chyba nie powinna o nim mówić – bo mówiąc o czymś, dajesz temu większą moc, większą władzę nad sobą, a Verity i tak miał jej nad nią za dużo. Rozsądek to wiedział, serce niekoniecznie chciało słuchać. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Aurora Marwood
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 12
TALENTY : 9
Splatanie wianków sprawiało, że myśli się uspokajały. Metodyczne działanie miało w sobie coś terapeutycznego, kojącego i niosącego spokój. Dokładając kolejne kwiatki wianek nabierał kolorów; słuchając słów przyjaciółki nie przerywała ruchów dłoni. Chciała jej wysłuchać, nawet jak nie wiedziała czy może pomóc. Jednak miała nadzieję, że sama obecność życzliwej osoby obok, koi trochę pokaleczone serce Frankie. Uśmiechnęła się delikatnie i ciepło kiedy ta, plącząc słowa, tak jak plątała łodyżki, starała się wszystko usystematyzować. Jednak emocji nie dało się zamknąć w ciasne pudełka i kontrolować. Te były niczym kłębek wełny splątany przez kociaka, który się nimi bawił każdego poranka. Słyszała w głosie Frankie, że od jakiegoś czasu musi zmagać się z pewnymi emocjami. Z pewnymi problemami i bolesnymi myślami. Sama nie miała takiego doświadczenia, ale widziała je na kartach książek jakie czytała tak namiętnie, do których tworzyła ilustracje. Nie trzeba było być geniuszem, aby zorientować się, że ktoś ewidentnie zranił Frankie. Miałą rodzinę, ale z jakiegoś powodu ci nie wypełniali te pustki. Zastanowiła się jak to możliwe, ale być może nie znała całej zawiłej sytuacji. -Myślałaś może… o jakimś zwierzaku? Albo może współlokatorze? - Przyjaciółka podobnie jak Aurora miała liczną rodzinę, a co za tym idzie była przyzwyczajona do tego, że w domu zawsze się coś działo. Być może tego właśnie brakowało - obecności kogoś obok. Świadomości, że mieszkanie nie jest jedynie czterema ścianami, pustymi i samotnymi. -Och, kochana… - Odłożyła wianek na bok obejmując przyjaciółkę ramionami. -Oczywiście, że tęsknisz, bo masz gorące i szczodre serce. - Nie chciała naciskać na nią za kim dokładnie tęskniła. Nie miało to znaczenia dla tej rozmowy. Co innego było ważne - zajęcie się emocjami Frankie, które wręcz z niej kipiały i wylewały się wiadrami. Przez chwilę trwała w uścisku, nim puściła dziewczynę, a potem przejęła jej wianek i zakończyła go pokazując tym samym jak należy połączyć ze sobą dwie końcówki. Nałożyła go na jej skronie. -Prawdziwa królowa polany. - Uśmiechnęła się szczerze i ciepło. -Pasują ci te kolory. Podkreślają barwę oczu. - Nie było to zwykłe pochlebstwo, a prawda. Poprawiła kosmyk włosów, a potem zakończyła swój wianek, który również nałożyła na swoją głowę. -Możemy iść na bal do Króla Olch. - Zaśmiała się dźwięcznie chcąc rozwiać ponure chmury jakie zebrały się nad Frankie. Ujęła jej dłoń i pomogła wstać, następnie skierowała się w stronę koca, gdzie zostawiły wszystkie łakocie. Czas był na ucztę nim przyjemne popołudnie się zakończy i będą musiały powrócić do swoich domów. -Jak chcesz… to zawsze mogę parę dni u ciebie pomieszkać. - Zasugerowała ostatecznie, rodzice nie powinni mieć nic przeciwko. Za niecały rok będzie już pełnoletnia i będzie mogła decydować sama o siebie. Zapewne będzie im przykro, ale na pewno liczyli się z tym, że dzieci w końcu opuszczą domowe pielesze. |
Wiek : 20
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Gniazdo
Zawód : Studentka
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Gdyby wiedziała, jak ostrą ocenę wydała Aurora, zaprotestowałaby – albo po prostu stwierdziła z rozbrajającą szczerością, że tym, kto ją skrzywdził, była ona sama, Frankie. Zbyt wybujałymi wyobrażeniami, zbyt naiwnym sercem, zbyt wielkim przywiązaniem. Upierałaby się, że to ona i tylko ona robiła sobie krzywdę – bo przecież nie Ben, bo i czym? Nie wpychał jej fantazji o sobie do gardła i, szczerze mówiąc, tak naprawdę nigdy nie robił nic, co uzasadniałoby jej zauroczenie. Po prostu był – i wychodziło na to, że już tyle to było za dużo. Paradoks polegał na tym, że Francesca doskonale zdawała sobie sprawę, że jej fascynacja nie ma najmniejszego sensu. Że Verity zwyczajnie nie jest dla niej, nie nadaje się dla niej – dokładnie w tych słowach, to on nie pasował do niej, nie odwrotnie. Tam, gdzie do głosu dochodził rozsądek, Frankie była absolutnie pewna, że to przecież nawet nie jest miłość, a zwykłe, proste, może tylko trochę zbyt gwałtowne zauroczenie, z którego prędzej czy później się wyleczy. Rzecz w tym, że jej relacja z rozsądkiem była skomplikowana, a cierpliwość... No, cierpliwość z pewnością nie była jej cnotą, a już na pewno nie w ostatnim czasie. Wnioski Frankie były w każdym razie takie, że jedyną krzywdę, jaka ją dotknęła, wyrządziła sobie sama – i że Aurora, choćby chciała, na te konkretne bolączki nie była w stanie zbyt wiele zaradzić. Wciąż jednak mogła wysłuchać i Paganini chyba gotowa była sprawdzić, co to da. Co to da, gdy powie chociaż trochę, wyrzuci chociaż trochę. Na wzmiankę o zwierzaku zmarszczyła brwi lekko. Współlokator niespecjalnie wchodził w grę – pewnie mogłaby kogoś znaleźć, nie chciała jednak wciągać nikogo w pole widzenia Valerio, skazywać na prześwietlenie z każdej możliwej strony i na krzywe spojrzenia jej brata za każdym razem, gdy Frankie irytowałaby się, że ktoś wyżarł jej z lodówki jogurt. To zwyczajnie nie było tego warte. Ale zwierzak? - Ja... Zwierzak to chyba mógłby być dobry pomysł – przyznała ostrożnie. Nie pies, tego była pewna – przy obecnym trybie życia z pewnością nie miałaby dość czasu, by zająć się większym, wymagającym wyprowadzania na spacer czworonogiem. Ale jakby tak – kot? To było warte rozważenia. Gdy Aurora objęła ją, Frankie z cichym sapnięciem wtuliła się przyjaciółkę i wsparła policzek na jej ramieniu. Gorące i szczodre serce. Naprawdę czasem wolałaby go nie mieć. Czasem – tylko czasem – zastanawiała się, jakby to było być bardziej jak Valerio. Albo Elio. Albo jak coś pomiędzy nimi. Pewnie byłoby łatwiej. Musiałoby być. Uniosła głowę dopiero, gdy Marwood zabrała jej wianek i zademonstrowała, jak zamknąć całą konstrukcję. Roześmiała się lekko, gdy dziewczyna nasadziła kwiaty na jej skronie i przez chwilę zezowała w górę, jakby w ten sposób mogła cokolwiek zobaczyć. Kiedy i Aurora założyła swój wianek, Frankie wreszcie roześmiała się trochę szerzej. - Powinnyśmy. Zdecydowanie powinnyśmy. Myślisz, że bawią się codziennie? I że wpuszczą nas bez zaproszenia? – spytała. Francesca nie chodziła na imprezy, teraz jednak tknęła ją szalona myśl, że chyba chętnie by poszła. Na bal albo zwykłą potańcówkę – gdzieś, gdzie mogłaby się wyszaleć, naskakać, zedrzeć gardło wyjąc popularne piosenki. Pewnie byłoby miło. Pewnie chociaż na chwilę zapomniałaby, jak jej źle. Wróciła z Aurorą na koc i znów przyczepiła się do smakołyków – już nie tylko ciastek wyjętych na samym początku, ale też do serów, wędlin pokrojonych w zrabną kostkę, krakersów i do orzeźwiającej lemoniady. Na propozycję Marwood otworzyła oczy szeroko. - Mogłabyś? – spytała ze szczerym zdumieniem. Szybko przegryzła co akurat miała w buzi, otrzepała dłonie i zaraz objęła przyjaciółkę, ucałowała ją słodko w policzek. – Chciałabym. Bardzo bym chciała – zapewniła z przekonaniem. – Musiałabym trochę tam ogarnąć... – Nieregularność dyżurów Frankie skutkowała zazwyczaj artystycznym nieładem w mieszkaniu, którego Paganini nie miała kiedy raz a dobrze opanować. – A ty pewnie musiałabyś porozmawiać z rodzicami. Ale chciałabym. Jak nie teraz, to za tydzień. Albo za dwa. Albo wtedy, kiedy obu nam będzie pasowało – paplała, czując, jak serce napełnia jej się przyjemnym ciepłem. Myśl, że chociaż przez parę dni wracałaby do miejsca brzmiącego ludzkim głosem, pachnącego wspólnie jedzonymi obiadami czy kolacjami była... Oszałamiająca. Upajająca. Naprawdę niewiele było trzeba, by Frankie zrobiło się lepiej. Puściła potem Aurorę i zaczęła snuć plany. - Mogłybyśmy pójść do kina – mówiła między jednym kęsem smakołyków a drugim. – Albo nigdzie nie iść, tylko zrobić sobie seans filmowy w domu, pod kocem. I mogłabym upiec nam tartę. Cytrynową. Albo gruszkową. Lubisz? – paplała, a łapiąc się na tym, jak dużo mówi – i że ekscytuje się jak dziecko – roześmiała się wreszcie i pokręciła głową lekko. Czasami była niemożliwa. - Jak wrócimy, mogłybyśmy wybrać jakiś termin. Zrobić jakieś plany – zasugerowała i uśmiechnęła się miękko. – Może nawet uda mi się zamienić dyżurami tak, żeby było dobrze. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA