First topic message reminder : Starodrzewie Jest to polana, na której to rosną najstarsze drzewa w Cripple Rock. Obecne tu konary mają ponad pół wieku i pamiętają jeszcze rządy plemion rdzennych amerykanów. Często miejsce te okupowane jest przez piknikowiczów, którzy rozkładają tu swoje kocyki i koszyki. Do tego zawsze radośnie śpiewają tu ptaki, które robią za naturalną orkiestrę. Miejsce to jest też objęte specjalnym programem ochrony przez leśnictwo Cripple Rock, mające na celu chronić dziewiczy urok tego obszaru. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20, 2023 8:55 pm, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Ronan Sta' calmo, Lanthier; istnieją łatwiejsze sposoby na spalenie lasu, papieros to dopiero ósmy z nich. Miękki filtr w ustach Valerio ma posmak tytoniu, zmęczenia i gorliwej modlitwy do każdego ghoula, który zechce wysłuchać. Dobry truposzu, a naszpanie, którędy do wyjścia? Nadmiar świeżego powietrza mąci marne ochłapy resztek zmysłów — nawet papierosowa aromaterapia nie może odwrócić nieubłaganego efektu jojo; łeb Paganiniego puchnie z każdą dawką wiedzy, buteleczka w dłoniach ma szklistą, zimną strukturę, las nie posiada ani początku, ani końca. Wszystko jest środkiem, środek to oni. Słowa przeciekają przez uwięzioną w butelce burzę — perline anali w ustach Lanthiera (heh) nie brzmi źle; Ronan w młodości albo odławiał kraby pod ochroną na Sardynii albo to ukryte, śródziemnomorskie powiązania kierują obłością formowanych sylab. Valerio nie pyta, bo pytać nie musi; Valerio wszystkiego dowie się w swoim czasie. — Bezużyteczny śmieć — dla odmiany, mowa o butelce, nie Lanthierze; przez ułamek ułamka momentu kusząca wizja ciśnięcia znaleziska tam, skąd wypełzło — w krzaczory — dominuje nawet posmak tytoniu w ustach. Wdech, Paganini; może się przydać. Wydech; w najgorszym wypadu odda ją jednej z córce Bena. Mają już z dwa lata, powinny potrafić się tym bawić — a jeśli któraś przypadkiem rozbije butelkę i wejdzie w szkło to— Ryzyko zawodowe, no? — Powiedz mi, Lanthier — powiedz mi coś brzydkiego, wiem, że potrafisz; pod pokrytą zarostem twarzą nie ma cywilizacji. To barbarzyńca z lasu, bestia pośród własnych bestii — zna magię, która cuchnie runem i zgnilizną, nawet wielobarwne koraliki chowane w kieszeni noszą naleciałość tego smrodu. — Czysto teoretycznie, gdybym zostawił tu w nocy ciało—? To rano nadal byłoby tam, gdzie je porzucono? Czy ghoule lubią regularne dostawy? Czym karmisz barghesty? Dokąd nocą tupta jeż? Cripple Rock nie ma początku, ani końca. Wszystko jest środkiem, środkiem to oni — środek to Krąg, a od dwóch dekad z hakiem Paganini może wycierać sobie tym przywilejem ryj. Może zamierza — najwyższa pora zrobić coś dla siebie. z tematu x2 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Barnaby Może sen, może plama; może to brud intencji. Liście zdążyły zzielenieć, mech wypić śnieg, kora obleźć z chorych po zimie drzew; wszechobecna zieleń przypomina o dolarach, dolary o wzbogaceniu, wzbogacenie o grze, która nigdy się nie kończy. Nawet tutaj — na ścieżce przeszłości — myślimy wyłącznie o sobie. Myślimy o tym, żeby się wzbogacić, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo, żeby wygrać bez względu na koszt, ale nie drożej niż za cenę własnego życia. W niewinnym Cripple Rock tego dna nic nie jest czyste; czystość to tylko idea. Prawda, panie Czyścicielu? — Litości, Barnaby — parafraza na ustach to nieproszony gość; zgniatam ją między zaciskanymi wargami. — Obaj wiemy, że brak czułości to najmniejsza krzywda, którą może wyrządzić im— Ojciec. To tak banalne słowo; proste, pradawne, eksploatowane, przejedzone, nadużywane. Każdy posiada ojca, nie każdy ma tatę; niektórzy nie mieli żadnego z nich. Strząśnięcie wspomnień to rytuał — zaczynam od lewego ramienia; unosi się, opada, napina mięśnie i luzuje. Teraz czas na prawe; unieść, opuścić, napiąć, zluzować. Zapomnieć. Własnej przeszłości nie spieniężę, cudzą bezczeszczę, tę brata trzymam w zardzewiałej, zgubionej lata temu skrzyneczce. Otworzyć w razie nagłego wypadku; Barnaby i apteczka to synonimy — próbują leczyć to, co nieuleczalne. To, co nigdy nie było chore. Taki jest świat, taka jest rzeczywistość; dzieli się nie tylko na złe i dobre — dzieli się też na te sensowne i te męczące. Te męczące to takie, które ciągle są takie same, bez najmniejszej przerwy; nie zmieniają się, nie zatrzymują, są trwale tępe, głośne, istnieją dla samego istnienia, psują dla samego psucia, hałasując dla samego hałasu. W ten sam sposób można sklasyfikować ludzi — sensowni, męczący, niezmieniający się, nie zatrzymujący. Trwale tępi, głośni, istniejący dla samego faktu istnienia. Krąg jest ich pełen; przypominają bakterię na płytce pod mikroskopem. — Co nie oznacza, że powinniśmy dostarczać im amunicji. Williamson z krwi (niewinnych, przelanej w kraju Bliskiego Wschodu) i kości (pewnie dzieci; rozrzuconych gdzieś w brudnych realiach Afryki) lubi wojnę; jesteśmy rewolucją przemysłową, militarną szarą eminencją, polityczną hybrydą z gąsienic czołgów i podsuniętych pod twarze mikrofonów. Polityka w tym kraju to armia, armia to pieniądze, pieniądze to wygodne łóżko w Thornhill Hall i wakacje w maleńkim, europejskim zakątku, który wciąż bawi się w monarchię. Barnaby dobrowolnie zrzekł się nieświęcie nadanych mu praw; śmierć Daisy wycięła go z połowy rodzinnych fotografii na przestrzeni ostatnich sześciu lat. Założył koronę cierniową, obwieścił się męczennikiem, owinął w czerń i mówi: spójrz, braciszku; spójrz, co dla was robię. Widzę, Barnaby; lubię sprawdzać, jak daleko się posuniesz. W końcu problemy to moja specjalność. Krew to krew; moja, twoja, nasza. Krew to krew, mówi z lekkością mój starszy brat, chociaż wiem, że jego słowa często mają metaliczny posmak rdzy. Krew to krew, odpowie, kiedy nerwica wypełni usta czerwienią, gardło lepkimi zakrzepami, żołądek ciepłą falą juchy; krew to krew, powtarzałem sobie, kiedy Barnaby nie potrafił wstać z łóżka po tym, co ojciec zrobił na wieść o spędzeniu nocy u Paganinich. Nie chodziło o to, że nie mógł; chodziło o to, że najpierw nie zapytał. Breviter; miał wtedy dwanaście lat i dopiero zaczął uczęszczać do szkółki — podręcznik magii anatomicznej ciągle trzymał przy łóżku. — Leo zawsze chciał ścigać się do drzewa. Tego największego, na polanie; przed krzyknięciem start przyciskał aparat do piersi — wiedziałem, kiedy ruszyć, zanim to obwieścił. Pewnie dlatego nigdy nie wygrał; pewnie dlatego zawsze zwyciężałem ja. Pewnie dlatego Barnaby czekał kilka sekund, zanim dołączył do biegu. tropienie: 74 (k100) + 8 (talent) = 82 suma: 360, próg przekroczony |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Richie Litości; w półmroku Blossomfall niektóre słowa tracą znaczenie, inne — rację bytu. Litości; nie powiedział nikt nigdy w chłodnych, dziecięcych pokojach — ściany miały ten nienaturalny kolor błękitu; jakby udawały niebo, nie wiedząc, jak wygląda naprawdę — gdzie porośnięte bluszczem mury pochłaniały ciepło, rytuały dźwięki, a stalowe spojrzenie — wolę przetrwania. — Nie— Jeszcze raz, od początku. Struny głosowe uległy rozstrojeniu; ktoś lata temu zerwał tę, która powinna wygrywać łagodne nuty. — Obaj wiemy, że jesteś okrutny, ale nie brutalny. Obaj wiemy, że pomiędzy okrucieństwem i brutalnością leży cienka, czerwona linia; wąska, rubinowa nitka z tendencją do przesuwania się w zależności od woli tego, kto przekracza ponad wyznaczoną przez nią granicę. Richard nigdy nie będzie brutalny (Richard brutalny był tylko raz; tamten motelowy pokój to świadek, tamto ciało to efekt, tamta noc nie istnieje), ale na zawsze pozostanie okrutny. Krew to krew; ta rodziny Williamson jest gęsta i zaborcza — genów recesywnych nie stwierdzono. Okrucieństwo Richiego było zogniskowanym laserem — czerwonym punkcikiem na czole przeciwnika, możliwością, ale nie wyrokiem; Williamson młodszy ze wszystkich odmian przemocy najczęściej wybiera tę ekonomiczną. Cała reszta to możliwość, nie definitywność; nawet kropka lasera na czole nie jest groźbą, tylko pokazem sił. Zimna wojna na świecie, zimna wojna między nimi; pokryte szronem słowa pozbawione zostały smaku — tak, jak chwytające leśną woń piersi pozbawione zostały serc. — Skoro o tym mowa — docisnąć i przekręcić; czas na braterską akupunkturę. — Nauczyłeś się strzelać? Nie możesz być republikaninem i broń widywać tylko na filmach. Dłonie, które nie lubią brudu to dłonie, które nie chcą czuć pod opuszkami palców przemocy; w chłodnym dotyku stali skumulowano dziesięciolecia militarnego rozwoju i miliony pozbawionych strzałem żyć. Richie wolał niszczyć je z pomocą atramentu; ten, paradoksalnie, zmywał się trudniej od krwi. Żaden z nich nie odkrył, czym zmyć wspomnienia; te zakrzepłe razem z zamienioną w juchę śliną, te wszyte pod skórę razem z odtwarzanym szlakiem przeszłości, te bez końcowego rozdziału. Na cmentarzu w Saint Fall była krypta, gdzie pochowano pokolenia Williamsonów; miejsce, gdzie zimna płyta lśniła srebrnym grawerem Leonard A. Williamson — 11 XII 1957 — 19 X 1973 było puste. Nawet datę śmierci zmyślono; za zmarłego został uznany dopiero siedem lat później. Odnalezienie papierosów w kieszeni było odruchem; ciepły filtr między ustami powstrzymywał słowa i egzorcyzmował przeszłość. — A ty zawsze chciałeś wygrywać — najpierw wyścig braci, później szczurów; kiedy Richie i Leo zaczynali biec, Barnaby czekał — zawsze sześć sekund. — Przynajmniej to się nie zmieniło. Richard zwyciężał, Leonard dobiegał drugi, coroczna tradycja ostatniego, wspólnego roku prawie zginęła pod butem uporu; mógł wyprzedzić ich obu nawet z sześciosekundowym opóźnieniem — w ustach wiecznego zwycięzcy wreszcie zagościłby posmak porażki, Leo może uśmiechnąłby się ten jeden, kluczowy raz więcej i wszystko, co wydarzyło się pół roku później, nie— — Hm — miękka trawa Starodrzewia skrywała sekrety, zapomniane historie, zaśniedziałe tajemnice i naturę; jej magia budziła obrzydzenie, ale cała reszta — piekielne bestie, niemagiczne nie—bestie, budzący się po zimie świat — była niewinnym świadkiem istnienia. Teraz, w zielonej pułapce natury, czubek buta uderzał o coś szklanego, uwięzionego w miękkim mchu; niewielka buteleczka z wielką niespodzianką w środku. znajduję butelkę z burzą |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Barnaby Swawolny trel nad głowami domaga się audiencji — bezimienny ptak o zagadkowym ubarwieniu przysiada na gałęzi z dala od ludzkich spojrzeń. To anonimowy artysta; lubi swobodę wypowiedzi, ale nie sławę. Jej niedobór gwarantuje mu wolność — ptasi móżdżek (t y l k o on; czy niektórzy ludzie nie cierpią na to samo?) nie pojmuje, że wolność nie jest tym samym, co samowola. Wolność to życiowa i etyczna odpowiedzialność za siebie; do wolności trzeba dorosnąć — wymaga odwagi, sprecyzowanego planu i wyjść awaryjnych wprost współmiernych do dróg ucieczki. Wolność to — wreszcie, nareszcie i na zawsze — mrzonka. Ameryka to wolny kraj, ale ta wolność pozwala ludziom podobnym do mnie (nie ma ludzi podobnych do mnie; jestem tylko ja, reszta to kopie, kalki, zepsute klisze) czerpać oczywisty profit — owoce wolności tworzą mój kapitał; im więcej mitów i narracji wokół wolności uda nam się stworzyć, tym więcej zielonego potoku spłynie w pozbawione dna kieszenie. Barnaby twierdzi, że nie jestem brutalny; Barnaby mnie nie zna. — Obaj wiemy, że — zabawa parafrazami, minuta siódma; nie liczyłem, kto prowadzi w tym starciu — mam potencjał to zmienić. Czy Barnaby zechce poznać mnie na nowo? Gałązka oliwna połamana została lata temu; usychała odkąd byliśmy nastolatkami, aż wreszcie sama pękła z braku miłości, bliskości i całego stosu frazesów, które powinna kultywować zdrowa rodzina. W naszej zdrowe były nawyki żywieniowe — żadnych słodyczy, częsty ruch, zdrowy duch — ale nie dusze; coś za coś. — Broń palna to narzędzie abderytów — pod zmrużonymi powiekami błyska przytłumiona zieleń; co ty na to, bracie? — Zamieniliście maczugi na proch strzelniczy i nazywacie to postępem. Jest postępem, ale brutalności i sposobów na zwyciężanie wojen; Williamsonowie na przestrzeni setek lat sponsorowali wojenną innowację — mechanizm przyszłości poruszał się na gąsienicach czołgów. — Popierania nieświętego prawa do posiadania broni nie oznacza, że powinienem pić własne lekarstwo. Wiedziałeś, bracie? Wiedziałeś, że dziewięciu na dziesięć dentystów poleca jedną pastę, a potem kupuje inną? Jak ma być dobrze w tym kraju w takich warunkach? Sam powiedz. Wierzę w rozwój. W zmianę. W oświecenie, chociaż ten termin brzmi dzisiaj śmiesznie. Wierzę, że przetrwamy tylko wtedy, gdy zaakceptujemy zmianę jako olej napędowy — sztuczka polega na tym, żeby była to zmiana kontrolowana; nasza zmiana. Żeby to osiągnąć, muszę zwyciężać — po drodze wielu z was zginie, ale to poświęcenie, na które jestem gotowy. — Nie wiń mnie za ambicję, bracie — zamierzasz winić kogoś za sam fakt istnienia? To wiń czarnuchów. — Wiń siebie za to, że z niej zrezygnowałeś. Zardzewiałe blaszki słów odcinają teraźniejszość od przeszłości; nie ma już Leo i nikt nie ściga się do drzewa na polanie. Jesteśmy tylko my; starsi o kilka lat, zgorzkniali o kilka ton, ciężsi o kilka wspomnień, którymi nigdy się z sobą nie podzielimy. W pustce lasu Barnaby odnajduje prawdę — zawsze miał talent do dostrzegania szczegółów niepasujących do obrazka; znajdź dziesięć różnic. Ten wyścig wygrywał zawsze. — Co to? — naleciałość minionych dni zakrada się w dwa słowa, cztery literki, jedno pytanie — Barnaby nie może mieć czegoś, czego nie mogę mieć ja, nawet jeśli znalezisko to butelka o zawartości cuchnącej zagadką. Coś przelewa się w środku, maleńki sztorm szaleje na uwięzi; jestem w połowie niwelowania odległości, kiedy w miękkim mchu pobłyskuje inna niespodzianka. Moja niespodzianka, a więc — lepsza. — Co to? Rosa zostawia na opuszku palca wilgotną kropelkę; wyłuskany z mchu kamień połyskuje czerwienią i wydaje się powtarzać, że krew to krew. zabieram opalizujący czerwienią kamień |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Wąż połykający własny ogon, podchmielona ósemka rozciągnięta na kanapie, nieskończoność zamknięta w zbiorze liczb; Cripple Rock było miejscem, gdzie wszystko się zaczęło. Cripple Rock może zostać miejscem, w którym wszystko się skończy. Tego popołudnia koniec nadchodzi w woalu wody kolońskiej, dłoni bez śladu skazy, kaszmirze owiniętego wokół szyi szalika — Richie niszczy, żeby stworzyć na nowo, od nowa; na swój obraz i podobieństwo. Z każdym słowem zamyka się między nim kurtyna, z każdym krokiem odsłania zupełnie nowa, druga część, drugi akt wydarzeń. Powietrze dudni od pasm sekretów, dudni od sygnałów ostrzegawczych, wszędzie słychać te fale, głośne jak odrywanie całych warstw ziemi, jak zdzieranie izolacji z międzystanówki. Jeśli tak wygląda codzienność Słuchacza, nic dziwnego, że Richie ogłuchł na głosy teraźniejszości; przeszłość próbowała dostać się do niego drzwiami, oknami i szybami wentylacyjnymi. Obaj wiemy, że może stać się przez to okrutny; obaj wiemy, że stąd tylko krok do brutalności. Obaj wiemy, że okrucieństwo od brutalizmu odróżnia subtelny aspekt — to pierwsze nie domaga się krwi na dłoniach. To drugie jest w niej skąpane. — Pomyśl o zabawnym paradoksie — o ich życiu i o nich samych; są chodzącym przeciwieństwem, ale tani sentymentalizm pcha ich w głąb Starodrzewia. — Co, jeśli w ramach kampanii zaproszą cię na strzelnicę? Co, jeśli dadzą broń do ręki i powiedzą: w środek tarczy? Polityka to gra pozorów, teatr, którego sceną jest świat; obserwowanie wysiłków Richarda zawsze przypominało oglądanie spektaklu z najlepszych miejsc na sali. W herbie rodziny Williamson jeźdźców było dwóch — pierwszy z dumnie wypiętą piersią i uśmiechem obmywającym świat; drugi za jego plecami, zawsze czujny, zawsze gotowy, zawsze z dłonią na mieczu. Podział ról spłynął na nich naturalnie; Richard stał na scenie i machał do tłumu, Barnaby przebywał na zapleczu, w cieniu — poruszał się po ulicach tunelem, w którym ktoś wybił wszystkie jarzeniówki. Widzieć i być niewidzialnym; tyle wystarczy, żeby wymknąć się z rodzinnego domu i tylko sporadycznie aplikować dawki przypominające. Ta serwowana przez Richiego wystarczy do czerwca — zawsze miał najgęstszy jad z całego rodzeństwa; nigdy nie wahał się przed wbiciem w nie zębów. — Nie winię cię, Richie — wini o wiele, ale wyjątkowo nie o to. — Jedynie współczuję. To dobre uczucie, krzepiące, podobne do bezpieczeństwa; to prawda, której nie próbował ukryć za kurtyną ćwierć—przemilczeń i pół—kłamstw. Cripple Rock wokół nich słuchało — w ostatnim czasie bywał tu zbyt często, żeby je obrażać. — Buteleczka z burzą — lekko przybrudzona, ale cała; wsunięcie jej do kieszeni kurtki było niezdrowym nawykiem strzegącego sekretów psa — zamiast w dołach, zakopywał je w biurze. — A to kamień. Gratuluję znaleziska. Czerwień imitująca rozmowę sprzed chwili; krew to krew. Nic dziwnego, że Richard postanowił go zatrzymać — jedyna krew, którą akceptował to ta, która nie brudzi. — Wracajmy zanim twój asystent oskarży mnie o uprowadzenie i sprzedaż na części. Znalazłoby się kilku kupców na niezepsute płuca; kilku chętnych na katowaną najlepszym alkoholem wątrobę; kilku desperatów gotowych zrobić wszystko dla tej dupy. To całkiem zabawne, gdyby o tym pomyśleć; Richie w kawałkach warty był więcej. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Ach, tak; obietnice wyborcze, słowo honoru polityka (zabawny oksymoron i strata tchu na sklecenie go w całość). Podobno niektórzy ich dotrzymują. — Powiem, że popełnili krytyczny błąd — polityka to sztuka udawania i sztuka kłamstw; sztuką w sztuce jest dostosowanie fortelu do sytuacji. — Powinni zaprosić na polowanie. Abstrakcja pomysłu, który nigdy nie padnie — każdy wie, że Richie Williamson nie poluje; to zbyt śliski politycznie temat, żeby chwytać go w ramiona i ryzykować eksplozją w twarz. Od pokoleń balansujemy na kruchym murku oddzielającym dwie kręgowe rodziny; Carterowie polują i są nam sojusznikami, Lanthierowie sprzeciwiają się polowaniom i są nam sojusznikami, młot uderza w kowadło, ale zamiast ładnego medalu za wysiłki, w zamian otrzymujemy tylko kolejne kłótnie o miedzę. Rodzina matki poluje, ale to już nie kwestia eksplozji w twarz; to zdechły waleń wyrzucony na brzeg — temat—mina, w którą żaden polityk nie wdepnie ani z własnej, ani z cudzej, ani z szatańskiej woli. Nie—amen. W krajobrazie rozbudzanej wiosny od początku brakowało elementu wernisażu — dopiero teraz, kiedy powiew świeżego powietrza zaplątuje się we włosy, zaczynam rozumieć. Barnaby bez papierosa w ustach nie wygląda na prawdziwego; jest wersją ze snu, których nigdy nie śnię; kartonowym wycinkiem na tle zielonej makiety. Kimś, kto zna wiele sposobów na zadanie bólu — kimś, kto broń dobiera do ofiary. — Nie— Mógłby użyć na mnie pięści, ale nigdy tego nie zrobi; mógłby użyć magii i jestem pewien, że nadejdzie dzień, w którym od niej zginę. — Przestań. Zwykle używa tego — niewielu słów, wiele treści. Emocje rozsmarowane na rozpalonym piecyku milczenia zaczynają wysychać i pękać; spomiędzy tych wyrw wypełza przelotna myśl, że robi to specjalnie, że to już nie okrucieństwo, ale brutalność w czystej, niefizycznej postaci. Jedyne współczuję to echo, które nie przebrzmi; w limuzynie Larry—Garry—Barry będzie musiał znaleźć Beethovena. Coś, co zagłuszy dźwięki — coś, co romantyzmem zgniecie ten pogłos. — Ciepły w dotyku kamień, więc odpowiednio cenny — ściskam go między palcami odrobinę za mocno, odrobinę za długo, odrobinę za—Kain; zaczynam rozumieć, dlaczego wybrał głaz, by zgładzić brata. Opalizujący kamyczek znika w kieszeni płaszcza i liczę, że jego ciepło nie wypali w nim dziury; być może w wygładzonej czasem skale wkrótce zamieszka demon. Oby inny niż o imieniu— — Larry? — Barry? Garry? Harry? Chyba go zwolnię i zatrudnię kogoś, kogo imię nie brzmi na kota z kreskówki. — Przerażasz go. Kiedy mówię, że ma zawieźć do ciebie przesyłkę, symuluje zapalenie wyrostka. Okrutna przypadłość, bracie, najgorszemu wrogowi nie życzę. Cripple Rock nad naszymi głowami zgodziło się szumnie; ten szelest brzmi jak śmiech kogoś, kto nigdy nie chciał wracać po pielgrzymce — aż pewnego dnia nie wrócił wcale. Barnaby & Richie z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
A droga naprzód wcale nie prowadziła aż tak wprzód. Poplątane korzenie i gęste krzewy spychały ich z raz obranej ścieżki i krążyli tak trochę do tyłu, trochę na boki. Trasa przez las nigdy nie była najłatwiejszą z możliwych do obrania, jeżeli kiedykolwiek mieli co do tego jakieś wątpliwości, to teraz musieli się ich pozbyć. Ewidentnie coś nie chciało, aby odnaleźli dzisiaj te całe wrota, bo jak nie korzeń, to zwalone drzewo im zagradzało trasę. - Cieszę się, że nie masz dzisiaj obcasów. - Zauważył Maurice, kiedy przetarabanił się na drugą stronę kłody i podawał właśnie dłoń Irze, aby pomóc mu przekroczyć tę przeszkodę. Na szczęście, nawet na wysokich butach nie byłoby to niemożliwe, ale i tak jakoś tak milej było nie obawiać się skręconej kostki podczas zwykłej wycieczki przez las. Zwykłej - niezwykłej można było rzec, bo niebo z rozsianymi nań roziskrzonymi gwiazdami było przepiękne. Już z samego tego tytułu wycieczka mogła wydawać się wyjątkowa. Kto wie, może za kolejnym drzewem znajdą wreszcie coś, co naprowadzi ich na właściwy trop? Wyprawa coraz mniej przypominała poszukiwania, a bardziej spacerek przez las i zdaje się, że zejście ze szlaku najpewniej nie było najlepszym z możliwych wyborów, ale Overtone za żadne skarby by się do tego nie przyznał. - Hej, chyba się zgubiliśmy… - zauważył odkrywczo, bo w pewnym momencie przestał już nawet udawać, że jakkolwiek kontroluje sytuacje. Nerwowe odwracanie się przez ramię troszkę psuło pozory dzielnego i nieustraszonego zdobywcy wrót. - Gdzie była ta ścieżka? - Zapytał, jak gdyby podejrzewał Irę o posiadanie w głowie mapy całej okolicy. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Parskam krótko, kręcąc na niego głową. Podzielić się ze mną? Ze mną?! Halo, halo, chciałbym zauważyć, że razem dzielimy ten blask! Ale niech mu będzie. Maurie rzeczywiście emanuje innym rodzajem… uroku. Może konkurować z niebem. A ja? Mogę mówić, że mogę. Ale czy to prawda… Kto by się przejmował takimi rzeczami w tak piękny wieczór? Szczególnie, gdy Maurie rzuca takimi propozycjami, a ja patrzę na niego przez dłuższą chwilę z czającym się na ustach uśmieszkiem i próbuję rozszyfrować, czy dałby się namówić na spełnienie tych przekomarzanek. Bo przecież wiem, że tylko się przekomarza. Wiem? Niby tak, ale z drugiej strony zawsze daję się na to nabrać – zapętlam się na wyobraźni, na myślach o tym, jakby to było, gdyby wszystkie te obiecanki spełnić. Na pewno miło. Z Mauriem zawsze jest miło. Czemu się oszukujesz, przecież nie tego ci brakuje, prawda? Z nerwem odganiam powracające myśli, tlące się za rogiem wspomnienia, które usilnie chcą mnie zwieść z obranej i kurwa bardzo słusznej ścieżki. Nie będę myśleć o tym tego wieczoru. Ani żadnego innego. Co było, to minęło. I nie ma najmniejszego znaczenia. Ściskam mocniej kamień, zachwycony rozlewającym się po ciele cieple. Moje nozdrza samoistnie marszczą się lekko pod zapachem siarki. — Może… A może skoro są tu takie odłamki, to naprawdę znajdziemy wrota?! — zarażony entuzjazmem Mauriego, daję się bezrefleksyjnie pokierować w głąb lasu, gdzie już po kilku chwilach znajdujemy… butelkę? Ale nie zwykłą butelkę. Robi się coraz dziwniej. I coraz ciekawiej. — Woooooah — powtarzam się, ale tym razem nie zachwycony niebem, lecz tym, co dzieje się wewnątrz szkła. Ciekawe, co by się stało, gdybyśmy ją otworzyli? Chyba lepiej nie sprawdzać tego teraz. Idziemy dalej, szukamy wytrwale i żaden z nas nie baczy na drogę ani na to, że niekoniecznie znamy się na topografii terenu. Śmieję się na komentarz Mauriego i cóż, nie mogę nie przyznać mu racji. — Aż tak durny nie jestem — kłamię, bo przecież buty zmieniłem w ostatniej chwili przed wyjściem. Ważne, że poszedłem po rozum do głowy, tak? Nikt nie musi wiedzieć. Nasze palce są splecione, a my idziemy. I idziemy. I… idziemy. Aż nagle stajemy. Rozglądam się powoli, przywołany na ziemię przez spostrzeżenie Mauriego. Ścieżka? Dawno jej nie widziałem. — Nie może być daleko stąd, nie? — Ewidentnie nie zdaję sobie sprawy z tego, jak długo szliśmy, biegliśmy i przeskakiwaliśmy przez gałęzie. Tylko nogi trochę zaczynają wchodzić w dupę. Ale przecież na pewno znajdziemy drogę z powrotem, prawda? Ale… Wszystko w lesie wygląda tak samo. — Może jakbyśmy się trochę cofnęli…? — Ciągnę Mauriego w stronę, którą podpowiada mi insynkt – czyli pierwszą lepszą. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Brakowało tylko żeby podskoczył na wieść o odnalezieniu wrót. Na pewno podekscytowała go taka perspektywa, bo nagle szedł jakoś tak sprężyściej i szybciej. Tylko ten nieprzemierzony las trochę wygaszał jego chęci do działania. Nie miałby nic przeciwko niemu, gdyby nie to, że geograf to był z niego raczej kiepski. Przylgnął mocniej do boku Iry, jak gdyby to mogło pomóc im w nalezieniu trasy, którą podążali wcześniej. - Pewnie, że nie jesteś. - Zgodził się, nie chcąc wdawać się w dyskurs dotyczący butów. Może tylko przez momencik pomyślał, że to byłoby głupie. Zaraz potem wyobraził sobie balansowanie w tych butach na drzewie i ukrył uśmiech w jego barku. - Ale jak powabnie byś się wtedy prezentował… znaczy, jeśli byś ustał. - Spróbował nieco pogłaskać jego ego i ruszyli wspólnie dalej w nieprzemierzoną wzrokiem dzicz. Kilka godzin temu las wcale nie wydawał się taki mroczny. Okolice starodrzewia zawsze były jakieś takie przyjazne, a w świetle dnia super było spacerować szlakami wydeptanymi przez lokalsów, gdy słońce całowało człowieka w kark, a wiatr mierzwił splatane włosy. Teraz Maurycego przenikał wyłącznie chłód. Odruchowo uczepił się dłoni Iry jak koła ratunkowego. Wcale nie dlatego, że ogrzewał ją tajemniczy kamyczek. - Na pewno jest tuż za tymi drzewami. - Zgodził się z propozycją wycofania się, chociaż ewidentnie próbował sam siebie oszukać. Nie było tam przejścia, które mogliby znać. Nie było go też wcześniej, bo nawet powalone drzewo rozpłynęło się w powietrzu. - Rety, wydaje mi się, że cały czas kręcimy się w kółko, a nie ma tu nic, co wyglądałoby znajomo. - Poskarżył się, jak gdyby Irka nie miał oczu i sam nie miał - zapewne - podobnych przemyśleń. - A może tam? Tam widać coś dużego. Wskazał ruchem dłoni na coś, co przypominało mu z daleka fasadę budynku. Widział kolejne wielkie drzewo, ale w ciemności wszystko potrafiło prezentować się kompletnie inaczej. Chciał zobaczyć dom, to zobaczył dom. - Po tym wszystkim naprawdę będziesz musiał mnie wyprzytulać, bo nie ogrzeję się aż do kolejnej wiosny. - Próbował rozładować atmosferę, dławiąc lęk stający mu w gardle. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Wszyscy wiedzą – wcale nie – że jest kilka rodzajów strachu, z czego łatwo odróżnić te trzy: pierwszy, gdy boisz się szczerze i tego nie kryjesz, drugi, gdy boisz się trochę, ale wyolbrzymiasz to, żeby ktoś się nad tobą poużalał. No i ten trzeci, kiedy sam srasz w gacie, ale masz obok kogoś, na kim ci zależy i komu chcesz przynieść komfort, więc zgrywasz chojraka. Oczywiście, że nie dam po sobie nic znać, kiedy obok mam Mauriego. Ktoś musi chociaż sprawiać pozory opanowanego i kontrolującego sytuację. A że żaden z nas nie ma najmniejszego doświadczenia w funkcjonowaniu w środku pochłoniętego nocą lasu? Kto by się przejmował. Ważne, że mamy siebie i nasze dłonie, splatające się w coraz mocniejszym, żeby nie powiedzieć – desperackim – uścisku. Robię co mogę, żeby nie pokazać po sobie, że ponura atmosfera lasu jakkolwiek na mnie działa. A działa. Jest strach, który przyprawia o przyjemną adrenalinę, ale jest też lęk, który z przyjemnym dreszczem emocji nie ma nic wspólnego. Zgadnijcie, w którą kategorię wpisuje się szumiący złowrogo las, pogrążony w całkowitej ciemności. Tyle dobrego, że mamy Leviorę. Unoszę dumnie podbródek, godnie przyjmując komplement Mauriego. Ba, zawsze prezentuję się bosko (a wręcz diabelnie) w szpilkach, wiadomo. — Zawsze ustaję — zaręczam z głupim uśmieszkiem, gdy przeskakujemy dalej. Obydwoje wyglądamy już mniej wdzięcznie niż na początku trasy. Zmierzwione włosy, przyspieszone oddechy, wygniecione ciuchy. I nadzieja, której tak naprawdę chyba żaden z nas nie ma, ale pozory trzeba sprawiać. Chociaż przez kilka chwil, po których już trzeba będzie przyznać – jesteśmy w dupie. Milcząco daję się kierować Mauriemu, a moje oczy wodzą w tę i we w tę, próbując odróżnić jedno drzewo od drugiego. Nic z tego. Jestem zmęczony. Uśmiecham się słodko, usilnie nie dając po sobie znać, że i mnie przeraża to niespodziewane położenie. — Wyprzytulam cię tak, że do następnej zimy ci wystarczy — obiecuję wesoło, kiedy – wciąż trzymając się za dłonie – docieramy do tego, co miało być budynkiem, ale jest… wyjątkowo dużym konarem. Irka i Mauryś z tematu. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
dla Sandy Chrup. Dźwięk łamanych gałązek uzupełniło przekleństwo spływające gładko z ust. Zwierzę obserwowane do tej pory z oddali, pomknęło szybko w głąb lasu, pozostawiając za sobą jedynie odległy szelest liści i tych samych gałązek, które zdecydowanie cięższa istota po prostu miażdżyła pod stopami. Szkoda, chciał mu się poprzyglądać. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem miał dość czasu, aby wybrać się na zwykły spacer, a już tym bardziej nie kojarzył chwili, w której mógł spędzić ten czas na podglądaniu dzikiej przyrody. Nie poszukiwał jej, więc i tak było to wyjątkowe zrządzenie losu, że zdołał podkraść się tak blisko. Może to i dobrze, że już nie musiał się tak czaić? Kolejny krok i tak okazałby się jego ostatnim na tej drodze miłośnika przyrody. Kolejne przekleństwo podsumowało moment, w którym Leander nieostrożnie zmiażdżył pod stopami niepozorną, niewidoczną pod mchem roślinę. Słysząc charakterystyczny odgłos pękania, natychmiast odskoczył, ale i tak purpurowa chmura trujących zarodników zmusiła go do kaszlu. Zasłonił usta rękawem czarnego, prostego płaszcza, podążając ku wielkiemu drzewu szybciej, niż rzeczywiście chciałby. Niestety, jeżeli w okolicy były zimnostopki, nie zamierzał sprawdzać, czy było ich tam więcej. Za bardzo cenił swoje płuca. Już i tak dawał im popalić jako nałogowy palacz. Wychodząc zza drzewa, niemalże wpadł na dwie młode kobiety. Słyszał wcześniej ich głosy, ale w tej okolicy dźwięk niósł się tak nietypowo, że wydawało mu się, iż znajdują się o wiele dalej. - Och - westchnął tylko. Długie łodygi upstrzone niedojrzałymi pączkami kwiatów rozsypały się na ziemię, kiedy Leander wsparł się o szorstką korę, chcąc wyhamować, zanim je stratuje. Szkoda roślin, trzeba było pomóc im zejść z drogi… - Przepraszam - mruknął, kucając przy dziewczętach, aby zebrać młody kozłek lekarski, zanim któraś niechcący mu go zadepcze. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Odpowiedzi nie dane było jej usłyszeć, bo za moment, tuż za ich plecami, wyłonił się mężczyzna, który nieopatrznie wpadł na nie obie, wypuszczając z rąk cokolwiek w nich trzymał. Sandy po kilku krokach odzyskała równowagę, a choć na jej twarzy zazwyczaj nie widać było nic poza przeraźliwą pustką, tym razem na ułamek sekundy ta zmieniła się na szczere zaskoczenie. Bo choć ludzi w okolicy było pełno, była niemal przekonana, że razem z Cherry stanęły w miejscu, w którym ciężko będzie o przepychanie się łokciami. Jednocześnie poczuła od razu absolutny żal, że dała się wyciągnąć z domu, szczególnie w takie święto. Przecież oczywistym było, że w okolicy będzie mnóstwo… wszystkich. Wcale nie chciała im się pokazywać. Coś, co było tym bardziej nietypowe w tej sytuacji, to rozsypane po ziemi kwiaty. Nie. Nie kwiaty. Zioła. To, co mężczyzna zbierał w pośpiechu, na pierwszy rzut oka rozpoznawała jako kozłek lekarski. I chociaż nie znała się na medycynie, znała się na botanice. Znała jego zastosowanie, nawet jeśli było tylko teoretyczne. Przykucnąwszy przy ziemi, zebrała kilka gałązek, aby pomóc mu i zwrócić zdobyte rośliny. Dość kiepskie miejsce sobie wybrał na zbieranie takiej rośliny w lesie. Ale niewykluczone, że na podmokłych terenach… — Więcej kozłka rośnie na obrzeżach Wallow. Kozłek lubił podmokłe tereny i szerokie polany. Mokre łąki i brzegi rzek. W Cripple Rock też było kilka takich miejsc. — Albo na łąkach. Nie takich jak ta. Ta łąka była oswojona. Na tą łąkę przychodziło mnóstwo ludzi, aby usiąść i odpocząć. Ludzie szkodzili roślinom, umyślnie lub nie, nie odróżniając ziół od zwykłego chwastu i marnując jego potencjał. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Kozłek w znakomitej większości lądował w szczupłych palcach lekarza. Ujmował go w dłonie z niezwykłą ostrożnością, tym większą, że młode zioła zwyczajnie były bardziej wrażliwe na jakąkolwiek ingerencję w ich strukturę. Zupełnie tak jak ludzie i zwierzęta, jak wszystkie istoty żywe. Rośliny zdecydowanie były równie żywe, równie wartościowe. Pięły się ku niebu, odwracając ku słońcu i dawały innym istotom wszystko to, co najlepsze miały do zaoferowania. W przeciwieństwie do samych ludzi. Ciemne oczy objęły uwagą sylwetki dwóch szczupłych dziewcząt. Jedną z nich Leander zaszczycił dłuższym spojrzeniem, naturalnie przykutym nietypowym rozkładem kolorów na twarzy młódki, ale za moment wrócił nim do tej drugiej - zdecydowanie bardziej ciemnoskórej. Było to o tyle łatwiejsze, że przykucnęła i zaczęła sięgać po zdobyczne, cienki gałązki. Zaczęła mówić, a skrzywiony umysł badacza przez moment przestał analizować jej układ genetyczny i możliwe powiązania etniczne na rzecz skupienia się na darowanej mu informacji. - Och, z pewnością. - Zgodził się z Sandy z nieznacznym uśmiechem. Zgarnął ostatnie kłącza kozłka i wyciągnął przed siebie drugą dłoń, aby oddała mu te, które pomogła mu zebrać. - Na szczęście natura ma to do siebie, że nie zawsze decyduje się działać zgodnie z utartym schematem. Zauważywszy to jeszcze raz, nieznacznie poruszył nadgarstkiem, aby wskazać, co takiego miał na myśli. Skoro znalazł tu kozłek, to znaczy, że tak naprawdę mógł go znaleźć wszędzie. Powoli dźwignął się do pozycji wyprostowanej, skrzętnie unikając oferowania Sandy pomocy z powstaniem. Zachował swoje dłonie dla siebie i dla trzymanej rośliny, którą właśnie ostrożnie poprawiał w delikatnym uścisku. - Znalazłem go podczas spaceru i tak już wyszło, że gdy zacząłem zbierać, to każdy kolejny po prostu rzucał się w oczy. - Odpowiedź była szczera, bo i kompletnie bez znaczenia. Czemu kogokolwiek miało obchodzić to, dlaczego zbiera chwasty w pobliżu miejsc tak skutecznie wydeptanych czarowniczą stopą? - Co jeszcze mogę tutaj znaleźć? - Zapytał, niejako stawiając jej specyficzne wyzwanie botaniczne. Skoro wiedziała, gdzie szukać kozłka, to może podsunie mu coś jeszcze, za czym mógłby wodzić wzrokiem? Miał odpoczywać… nieźle mu szło. Przynajmniej będzie mógł nagotować naparu. - Zimnostopki już spotkałem - dodał jeszcze, zatrzymując krzywienie się z niesmakiem dla siebie. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Tak. Nieznajomy mężczyzna z kozłkiem na przedramieniu ma rację – szczególnie w ostatnich czasach. Natura nie zawsze decyduje się działać zgodnie z utartym schematem i najmniejszym zmartwieniem jest tutaj porost roślin w nietypowych miejscach. Trzęsienia ziemi w Cripple Rock były niepokojące i chociaż jako takie występowały na terenie całych Stanów Zjednoczonych, te tutaj były nadzwyczajne. Powiedzieć, że nietypowe to jak nic nie powiedzieć. Powinna się zastanowić, czy na pewno chciała przenosić się na te tereny, zamiast pozostać w bezpiecznym Wallow. Co wybrać – lepszą pracę czy bezpieczeństwo? Będzie się nad tym zastanawiać – później. Nawet nie odnotowuje pomocy przy powstaniu z kolan, bo nigdy jej nie oczekiwała. Sandy wystarczająco wiele nauczyła się podczas swojej podroży o ludziach, aby oczekiwać od nich czegokolwiek poza dyskryminacją, pogardą i wywyższaniem. Nie wszystkie jednostki takie były, ale świadomie wybierała ostrożność i najgorszy scenariusz, aby się po prostu nie zdziwić. Oddaje mężczyźnie znalezisko bez słowa, bo jej się i tak nie przyda. Chociaż znała się na roślinach i zielach, tak wszystko, co mogła z nich zrobić, to zaplecenie w jakiś amulet czy wieniec na głowę. Może powinna zainteresować się specjalnymi zdolnościami kadzielniczymi. Może później. Może kiedyś. Skoro wiedzę już miała… — Mniszka czarownicy jest tutaj pod dostatkiem. – To dość pospolita roślina, praktycznie wszędzie ją można znaleźć i łatwo pomylić z mniszkiem lekarskim. – Choć więcej go będzie dopiero za miesiąc. – Koniec marca to raczej marny czas na zbieranie ziół. Wszelkie plony ziemi zaczną rodzić się dopiero za kilka tygodni. – Trzcina perłowa rośnie nieco dalej, przy strumyku. W głębszej części lasu widziałam kiedyś jaskółecznik pogrzebowy. Ale to dość marny czas na poszukiwanie ziół. – Nie zrobiło się jeszcze wystarczająco ciepło i słonecznie, a w Maine pogoda nigdy nie rozpieszczała. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Nie spodziewał się, że podsunie mu tak wiele możliwości w zakresie znalezisk. Przyjrzał jej się uważnie, obejmując wzrokiem ciemnych oczu również jej dłonie, jak gdyby szukał na nich śladów słonecznych pocałunków i ziemi zebranej pod paznokciami. Sandy nie wyglądała mu na ogrodnika, ale pewnie oceniał to przez pryzmat swojego rasizmu. Bardziej przypominała mu czarownicę wyplatającą wieńce z korzonków i robiącą bransoletki z uświęconych koralików. - Marny, a i owszem. - Zgodził się z nią bez chwili wahania, bo sam zdawał sobie z tego sprawę. To, co do tej pory wyrosło, przebiło się przez chłodną glebę z determinacją, jaką żal byłoby tłamsić. Van Haarst jednak nie potrafił popatrzeć na to wszystko z perspektywy natury i tego, co byłoby dla niej lepsze. Chciał zebrać zioła, to je zbierał i chrzanić to, że za miesiąc znalazłby w tym miejscu nie tylko jedno marne kłącze, a co najmniej kilka silnych roślin. Jakże typowe. - A wiesz, co jeszcze jest marne? - Zapytał retorycznie i pozwolił, aby półuśmiech zabłąkał mu się na ustach. - Marny ze mnie zbieracz ziół. Nie odróżniłbym od siebie tych mniszków bez dłuższej obserwacji i być może wsparcia atlasu. Przyznawanie się do niewiedzy nie bolało tak bardzo, jak pewnie mogłoby się wydawać. Leander był poszukiwaczem nowych informacji, a jakże inaczej je od kogoś pozyskać, jeżeli nie poprzez przyznanie się do swoich braków? Był wykształconym czarownikiem, ale nikt nie mógł być alfą i omegą. - A ten? - Zapytał, kiwnąwszy najpierw ruchem głowy, aby Sandy odwróciła wzrok na bok. Wtedy wskazał jej palcem złotą główkę mniszka przebijającą się przez trawy. - To „nasz” mniszek? |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny