First topic message reminder : Starodrzewie Jest to polana, na której to rosną najstarsze drzewa w Cripple Rock. Obecne tu konary mają ponad pół wieku i pamiętają jeszcze rządy plemion rdzennych amerykanów. Często miejsce te okupowane jest przez piknikowiczów, którzy rozkładają tu swoje kocyki i koszyki. Do tego zawsze radośnie śpiewają tu ptaki, które robią za naturalną orkiestrę. Miejsce to jest też objęte specjalnym programem ochrony przez leśnictwo Cripple Rock, mające na celu chronić dziewiczy urok tego obszaru. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw 20 Lip - 20:55, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Rodzina znaczyła wiele, tego uczyła ich Lilith. To starała się wpajać wszystkim członkom rodziny, nawet wtedy jak mówili, że ciotka z racji staropanieństwa zaczyna zrzędzić. Wiedziała, że jej kiedyś za to podziękują. Oczywiście nie mogła przewidzieć wielu rzeczy jakie się wydarzą w jej życiu. Na wiele z nich nie miała wpływu, ale mogła starać się kontrolować kolejne następstwa, a w tym akurat była całkiem dobra. Otaczała opieką każdego członka rodziny, a ci wiedzieli, że mogli liczyć na jej pomoc. Nawet wtedy kiedy poprzedzona była tyradą i nieprzychylnym spojrzeniem. Pielgrzymka była teraz spacerem, jedynie tradycją, która miała zacieśniać więzy rodzinne, zmuszać do refleksji lub snucia różnych scenariuszy jak chociażby teraz czyniły. -To musiałaby być uczta nad ucztami. Kilka dań, dwa rodzaje zup, wiele przystawek, najlepsze wino oraz trzy desery. Ciotka Dolores stanęłaby na rzęsach gdyby miała okazję przygotować powitalny obiad. - Starsza matrona mocno trzymała rodzinę w ryzach, choć Penelope zawsze się wymykała jej silnym placom sterującym rodziną. Być może dlatego miała z nią tak dobry kontakt i jako jedna z nielicznych nie bała się jej groźnego spojrzenia. Poza tym panna Bloodworth nie była już młódką, którą dało się zastraszyć tak łatwo. Swoje błędy już popełniła w życiu, wiele konsekwencji poniosła, a w sercu pielęgnowała cały album wspomnień, nawet tych, które przynosiły ze sobą melancholie i zadumę. Życie ludzkie, w każdej dekadzie było zachwycające w dostarczaniu nowych wyzwań, a tym samym zapewnianiu ciągłego rozwoju. Nie rozumiała tych, którzy po przekroczeniu pewnego wieku załamywali dłonie zawodząc, że oto dobiegła końca pewna era. Tylko po niej zawsze przychodziła nowa. Równie ekscytująca, nieznana i gotowa do odkrywania. Choć nie zawsze przygody były takimi jakie sobie wymarzyli.-Pasztet musi się pojawić na takim stole, oraz nasz rodzinny sernik, z którego możemy być dumni. - Jak z wielu innych rzeczy. Rozglądają się dalej za fantami dostrzegła coś pomiędzy liśćmi drzew. -Chyba coś znalazłyśmy… - Wskazała na butelkę jaką udało się jej dojrzeć. -[b]Coś jest w środku…[/b - Wskazała Imani na znaleziony przedmiot. |Suma: 226 (poprzednie rzuty) + 100 = 326 - próg przekroczony |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Dla Maurysia. Ekscytujące. Prawda. Rzucenie wszystkiego, żeby ruszyć na poszukiwanie wrót Piekła nie jest czymś, co robi się codziennie. Nie powiem, że nie jest miło porzucić myśli na temat tego co wczoraj, dziś i jutro, żeby skupić się na świecie zamkniętym do leśnej ścieżki i wyobrażeniach tego, jak wyglądają wrota. Co byśmy zrobili, gdyby się odnalazły? Czy moglibyśmy po prostu przez nie przejść? Czy chciałbym przez nie przechodzić? Piekło to obietnica życia wiecznego wśród tych, którzy już odeszli. Dom Lucyfera, Lilith i Aradii, którzy kochają wszystkich czarowników, którzy sprawili, że jesteśmy wyjątkowi. Musi być tam cudownie. Beztrosko. Jak wygląda życie w Piekle? Trochę chciałbym się przekonać. A trochę… nie byłbym chyba w stanie puścić tego kurczowego uścisku, którym trzymam się wszystkiego, co na Ziemi. Stworzyłem tu coś, osiągam swoje cele, prę do przodu. A od jakiegoś czasu nawet… Mam się dobrze. I będzie przecież tylko lepiej. Jeśli znaleźlibyśmy wrota, pewnie nie chciałbym ich przekroczyć. Ale najpewniej ich nie znajdziemy. Mimo najszczerszych chęci, nie bardzo wiem, na co mam patrzeć, więc jedyne co mogę, to wodzić oczyma po ciemnych przestrzeniach między drzewami i podejrzanie szeleszczącymi krzakami. Zerkam na Maurice’a, kiedy rycersko deklaruje, że mnie obroni. Urocze. Maurie zawsze taki jest. Cudowny, opiekuńczy, kochany. Idealny. Czemu nie potrafię skierować uczuć w stronę kogoś takiego? Odganiam zdradzieckie, atakujące znienacka myśli, przykrywając je słodkim uśmiechem. Ależ proszę, broń mnie. Tylko najpierw sam się nie zabij – dodaję w myślach, gdy z parsknięciem na ustach łapię swojego rozchwianego księcia. — Nie łam się, ślicznoto, pierwszą pomoc mam w małym paluszku, ale kości ci nie nastawię. — Wzdrygam się na samą myśl, chociaż przecież… byłbym w stanie to zrobić, prawda? Nastawianie kości wciąż jest mniej obrzydliwe niż ich łamanie, a z tym przecież mam doświadczenie z pierwszej ręki. Nasze dłonie się splatają i las rzeczywiście na chwilę przestaje być taki złowrogi. Wodząc spojrzeniem ku górze śladem Mauriego, jestem w stanie nawet przyznać mu rację. Moje usta same rozchylają się w mimowolnym uśmiechu, gdy oczy napotykają roziskrzone gwiazdami niebo. — Niebo poza miastem jest takie… woaaaaaah. — Wciąż z zadartą głową daję się prowadzić Mauriemu, zgrabnie omijając gałęzie. Z lekkim niezadowoleniem wracam spojrzeniem na ziemię, gdy Maurie się przed czymś zatrzymuje. Przykucam sobie przy pieńku, opierając przy tym łokcie luźno na kolanach. Nie żebym jakoś specjalnie znał się na cięciu drzew, ale… — Dlaczego drwal miałby tak maltretować drzewo? — Podnoszę się z powrotem na nogi i znów łapię dłoń Mauriego, by pociągnąć go dalej. — Chodźmy. Jeśli zrobiło to jakieś wściekłe zwierzę, to nie chcę go spotkać. — Nie ma się czego bać, nie ma się czego bać. A jednak wkradający się pod skórę lęk zaczyna przyjemnie pobudzać zmysły. Co nas czeka głębiej? — Myślisz, że o tej porze ktoś jeszcze jest na ścieżce? Poszukiwania: 11 (9+2) Łącznie: 191 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Valerio Paganini Cripple Rock nie zapomina, a Lanthier zastanawia się, gdzie popełnił błąd; może trzydzieści jeden lat temu, przychodząc na świat? Może w zeszłą środę, odbierając telefon. — Tak, do pięciu. Tyle razy ci najebałem — to już nie dialog; to szorowanie brzuchami po dnie konwersacji. — W maju, Paganini. Mam Rezerwat do odbudowania i— Wolę Matki do spełnienia. Słowa połknięte, słowa niewypowiedziane, słowa zagrzebane pod dwoma metrami leśnej gleby i tajemnic. Maj to miesiąc obietnicy, pierwszych ciepłych nocy, wiosennych konstelacji gwiazd i tchnień coraz bliższego lata; maj to przyszłość, o której Lanthier nie myśli, żeby nie czuć mdłości. Można stracić przy Paganinim zmysły, ale nie wartość żołądkową. W znajomym cieniu Cripple Rock słowa nie ważą wiele; mogą obrzucać się nimi bez poczucia konsekwencji w skomplikowanym mechanizmie kręgowych powiązań. Lanthier i polityka rzadko szli w parze, ale kiedy na stole operacyjnym rozciągano problemy, które bezpośrednio dotyczyły ich rodziny, byli cerberami; Rezerwat to nieświętość, bezpieczeństwo bestii to priorytet, zwierzęcopodobność to prawdopodobieństwo, z jakim mierzy się każda rodzina zamieszkująca Cripple Rock. Bronią przetrwania, nie pieniędzy; tymi pewniej obraca Paganini, chociaż utracona przed laty fortuna nadal śni im się po nocach — ich nienawiść wobec rodziny Cavanagh dorównuje tej, którą Lanthierowie darzą Carterów; ten konflikt każdego roku podlewa krew niewinnych zwierząt. Płytka zmarszczka między brwiami to przelotna myśl; co, gdyby—? — Kiedy jestem pewien, że nie możesz obrzydzać mnie bardziej, znajdujesz nowe sposoby — głos Valerio wytrąca Ronana z traktu namysłu; Paganini nurza się w leśnej ściółce i nadzieja, że wyjątkowo jadowity okaz gada wpełznie mu pod nogawkę nagle zmienia się w prawdopodobieństwo. — Własnej godności? Usłużna podpowiedź znika w połowie słów, momentu, zdania; w połowie połkniętych sylab, w trakcie których Lanthier próbuje dostrzec, co sprawiło, że Valerio wreszcie zamilkł. Odpowiedź nadpływa z widokiem — Włoch grzebiący w dziurze, koloryzowane. — Hm — to, co Paganini trzyma w dłoni, nie jest dziełem natury; kształt, przeznaczenie i rozmiar stanowią dobrą podpowiedź, do czego mogło należeć, zanim Paganini zrobił to, co ma w zwyczaju; włożył nie tam, gdzie powinien. — Moje dzieci lubią kopać, ale nie groby. W przeciwieństwie do ghouli. Wymiary płaszczyka wcale nie muszą oznaczać, że należy do szczenięcia człowieka; dorośli ludzie też bywają mali. A ghoule z natury nie osiągają imponujących wymiarów — lubią za to dziury i wilgotne, zacienione miejsca. — Gratuluję, prawdopodobnie znalazłeś płaszcz jednego z nich — uśmiech miesza się z podejrzeniem; tam gdzie ghould, tam trup — a nawet Paganini nie cuchnie śmiercią na tyle mocno, żeby skusić humanoidalną bestię do przyspieszonej wizyty. — Masz skaleczenie na dłoni? Od ghoula infekcję złapać łatwiej niż od twoich kurew, a to niemałe osiągnięcie. Rozwiązanie jest proste — wystarczy amputować — ale nieszczególnie przypadnie Valerio do gustu. — Odłóż to, Paganini. A ja zapamiętam, gdzie; na płaszczyk ghoula rynek zbytu jest niski, ale za to płacą sowicie. III tura: 58 + 20 + 10 = 88 suma: 400/300, próg przekroczyliśmy przypadeczkiem o za dużo |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Maurice bez najmniejszego zastanowienia rzuciłby się wprost we wrota, więc może to i lepiej, że ich poszukiwania opierały się na błądzeniu po lesie. Takie chodzenie bez ładu i składu mogło ich zaprowadzić co najwyżej w jakąś pułapkę na niedźwiedzie, niż w miejsce, gdzie naprawdę można byłoby znaleźć coś więcej, aniżeli kupkę liści, piękne gwiazdy i poplątane przez korzenie nogi. Chociaż powodzenie tej misji było naprawdę niewielkie, Overtone odnajdywał się w niej bardzo dobrze. Bliskość z naturą i miłe towarzystwo były wszystkim, co było mu potrzebne do pełni wieczornego szczęścia. - A zaniósłbyś mnie do domu, gdybym się połamał? - Zapytał, żartobliwie chwytając się tej wizji, w której był księżniczką, jaką należałoby uratować przed konsekwencjami niezdarności. - Odpowiedz, zastanawiam się właśnie, czy jednak nie skręcić kostki. Głupi uśmiech przydawał jego twarzy pewnego uroku, ale nie pozostawiał złudzeń. Wcale nie chciałby nic sobie skręcać, ani łamać. Kusiła go wyłącznie wizja zwrócenia na siebie uwagi i wymuszenia dodatkowego poziomu bliskości oraz emocjonalnej intymności. Udawanie panicza w opałach było równie kuszące, jak pociągnięcie teraz Iry wprost na mech, co by móc legnąć tam w spokoju i wspólnie oglądać gwiazdy. W sumie to mógł być ich plan na później, jak już znudzi im się bieganie po ścieżkach. Lebovitz nie wyglądał na szczególnie przekonanego do tego typu aktywności, więc powinno się rzec raczej „jak Maurycemu się znudzi”. Póki co się nie nudziło. - Ładniejsze ode mnie? - Zapytał, pokazując mu język i puszczając oczko, ale pomimo ubrania tych słów w szaty właściwe żartom, oczekiwał bardzo poważnej odpowiedzi. Popieszczenie nadętego ego aktora zawsze było mile widziane przez Overtona. - A nie wiem, ale na zwierzę mi to nie wygląda. - Profesjonalna ocena była okropnie daleka od posługiwania się jakimkolwiek stopniem wiedzy o drzewach i dzikich zwierzętach. Na „wydajemisię” jeszcze nikt pracy naukowej nie napisał. Niemniej, pozwolił pociągnąć się naprzód i poprawił uścisk, jakim obdarzał szczupłe palce towarzysza. - Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję poobściskiwać się trochę na pierwszej polanie, jaką znajdziemy. - Odpowiedział, nie pozwalając Irze poznać, czy mówi poważnie, czy tylko się z nim drażni, bo akurat nieco przyspieszył, chowając przed nim twarz. Poszukiwania: 31+16=47 Suma: 238 |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Stwórca
The member 'Maurice Overtone' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Dla Maurysia Jest milutko. Może za mało czasu spędzam w otoczeniu natury – nigdy jakoś szczególnie mnie do tego nie ciągnęło i zawsze były inne rzeczy do roboty. Ale jak już przychodzą takie wieczory jak te, kiedy jest całkiem ciepło, niebo oświetla drogę feerią gwiazd, a drzewa przyjemnie szumią, tworząc wrażenie, jakby śpiewały… jest cudownie. Szczególnie, gdy obok mam Mauriego, a w dłoni czuję wyraźnie jego ciepło i każdy drobny ruch palców, gdy się ekscytuje. Miłe oderwanie od codzienności. Ale nie ma co się oszukiwać. Nie mam wystarczająco dużo czasu na takie przechadzki. Poza tym, z kimś to jeszcze okej, ale jakbym miał tak spacerować sam, to pewnie ostatecznie zawędrowałbym do jakiegoś klifu i się z niego rzucił. Cisza natury sprzyja myślom, a u mnie są one bardzo niemile widziane. Teraz, kiedy wróciłem z trasy i ciężko mi się odnaleźć w tej stabilnej rzeczywistości, ze zbyt rzadkimi występami… Nie, nie chcę o tym myśleć. Wystarczy, że wkurwiam się za każdym razem, jak przypomnę sobie rozmowę z ojcem. I nie tylko z nim. Kiedy wyjeżdżałem z Hellridge było jakoś inaczej… Miałem przed sobą perspektywy, lata podróży, intensywne, częste występy. A teraz? Nauczanie dzieci nie wypełnia tego wszystkiego. Klub też nie. Nawet seks odwraca uwagę tylko na chwilę. Kadzidła na kolejną chwilę. Treningi i występy na resztę chwil. Ale i tak ciężko uciec od tego, co kotłuje się pod czaszką. Wracam na ziemię, słysząc głos Mauriego. — Oczywiście, że bym cię zaniósł, królewno — zaręczam, zaciskając palce mocniej na jego dłoni. Jakbym go nie zaniósł, to bym się poświęcił i rozbił nam tutaj prowizoryczne obozowisko. Może i nie nadaję się do nocy w lesie, ale są ludzie, dla których jestem skłonny do wielu poświęceń, a tak się składa, że Maurie jest jednym z nich. Trzymanie Mauriego w niepewności jest zbyt kuszące, bym miał zrezygnować z momentu udawania, że zastanawiam się nad tym, czy niebo rzeczywiście ma prawo konkurować z nim o podium. Wyrok pada więc po krótkiej chwili głośnego zamyślenia. — Nie ma ładniejszej gwiazdki od ciebie — to powiedziawszy, możemy ruszać dalej. Kwestia pieńka zostaje w tyle wraz z samym pieńkiem, a ja nie powstrzymuję szerszego uśmiechu na wieść o planach Mauriego. No jak tak mi będzie mówił, to już na pewno nic nie znajdziemy. Pierwsza polana i nigdzie dalej się nie ruszam. — O ile nie chcesz tego robić nago, może nawet nikt nie zwróci uwagi. — Może i rozsądnie zrezygnowałem ze spódniczki, ale lekki makijaż i wstążka we włosach z pewnością nie pozwolą nikomu wątpić, że mają do czynienia co najwyżej z zakochaną parką. Równam krok z Mauriem, chwilowo zamiast na obściskiwaniu (kusi, kusi), skupiając się na rozglądaniu. Niech będzie, że coś tu próbujemy osiągnąć. O dziwo, moje oko rzeczywiście wyłapuje zaraz coś osobliwego. — Patrz! — Wskazuję palcem na trawę nieopodal ścieżki i sam zapominam się w nagłym przyroście ekscytacji, a tym samym puszczam dłoń Mauriego i podbiegam do błyskającego pomiędzy źdźbłami czerwonego światła. JAKI PIĘKNY KAMIEŃ. Oczywiście, że podnoszę go bez zastanowienia. — Ale cieplutki — dziwię się na głos, wpatrzony w mieniące się szkarłatem krzywizny i czuję, jak wieczorny chłód smagający policzki odchodzi w zapomnienie. Nie są to bramy Piekła, ale… JAKIE CUDEŃKO. Poszukiwania: 99 (97 + 2) Suma: 337 | znajduję opalizujący czerwienią kamień |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Stwórca
The member 'Ira Lebovitz' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Odpowiedź okazała się zadowalająca. Zarówno jedna, jak i druga, bo nawet pomimo tego zbędnego zwlekania, Maurice postanowił obdarzyć swojego towarzysza łaskawym uśmiechem, rzeczywiście mogącym konkurować z pięknem rozgwieżdżonego nieba. - Oczywiście, że nie ma - odpowiedział skromnie, niemalże epatując pewnością siebie podkreślaną przed tę odrobinkę syreniej magii, wydostającej się niekontrolowanie, gdy tylko otwierał usta. - Ukradłem im cały blask. Mogę się z tobą podzielić. Ach, cóż za łaska, cóż za szczodrość. Gdyby tylko nie wytknięty zza zębów język, można byłoby nawet podejrzewać Maurycego o skrajne zakochanie w samym sobie. Był zakochany, owszem, ale tylko troszkę. Reszta była jedynie grą na fali sztucznie napędzanej próżności. Ale Irka na pewno był do tego przyzwyczajony. Do doprowadzania go na skraj poczytalności dwuznacznymi wypowiedziami na pewno też, dlatego… - Och, a to niech zwracają uwagę. Jest tak ciepły wieczór, że równie dobrze moglibyśmy pół nocy przytulać się nadzy do ziemi. - Nadzy osobno, czy nadzy razem na ziemi? Nie precyzował, ale osobliwe w rzeczywistości było to, że Maurycemu było ciepło. Wiatr wciąż był nieco chłodny i nie wybaczał lekkiego odzienia, ale jego ciało przyzwyczajone było do lodowatych kąpieli w oceanie. Żadne łapanie wilka od siadania zadkiem na ziemi mu nie groziło. Rozglądanie się trwało i już zapowiadało się na to, że jedyne co dzisiaj znajdą to korzenie i liście, gdy nagle Ira podniósł głos, przyprawiając Overtona o palpitacje. Wyprostował się nagle, szukając miejsca, które wskazywał towarzysz, ale szybko okazało się, że niewiele ono miało wspólnego z wyśnionymi przez Mauriego wrotami. Westchnął z rozczarowaniem, próbując wykrzesać z siebie przynajmniej ćwierć entuzjazmu, jakim eksplodował właściciel wstążeczki. - Co masz? - Zapytał, aby niechcący go nie gasić i siłą rzeczy zainteresował się, kiedy dotarło do niego stwierdzenie o czymś cieplutkim. Zbliżył się i bezceremonialnie zmacał kamyczek, natychmiast czując, jak ciepło oplata mu palce. Cofnął rękę tak szybko, jakby kamień go ugryzł. - Na Lucyfera, jakie dziwne - oznajmił, obserwując kamyczek z pewną nieufnością. Po kilkunastu sekundach upewnił się już, że nie gryzł, nie pluł i klątw nie rzucał, więc odpuścił przyglądanie mu się, jakby był gotową do zdetonowania bombą. - Może jest ich więcej tam dalej - zasiał w główce towarzysza tę myśl i poprowadził ich głębiej w las. Nie znaleźli już więcej takich kamyczków. Maurice za to napatoczył się na coś, co wyglądało jak stara butelka. Nie zwróciłaby jego uwagi nawet na jedną sekundę, gdyby wewnątrz nie przelewało się coś, co przypominało… - Na rogi Lucyfera, czy to burza? - Zdziwił się, kiedy wśród traw coś błysnęło. - Widziałem błyskawicę. Widział, a owszem. Jakby dla upewnienia go w tej diagnozie, butelka uraczyła ich kolejnym pokazem świetlnym. - Ale jaja - westchnął inteligentnie i natychmiast przywłaszczył sobie buteleczkę. Będzie musiał „rozłożyć ją” na czynniki pierwsze i zbadać, co takiego się w niej kryje. Teraz to już w ogóle musieli iść naprzód… Kradnę butelkę z burzą [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Maurice Overtone dnia Czw 29 Lut - 21:14, w całości zmieniany 5 razy |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Imani cieszyła się, że ogólnie rzecz ujmując, Bloodworthowie byli ze sobą tak zżyci. Może była teraz Padmorem, w pełni zaakceptowanym przez rodzinę Joego, jednakże rodzina w ogólności była dla niej na tyle ważna, że absolutnie nie chciała jej zaniedbać. I miała nadzieję, że jej dzieci w przyszłości będą się poczuwać do tego samego. Inaczej czułaby, że zawiodła z wychowaniem jako matka. Na słowa cioci złapała ją z podekscytowaniem za rękę. To było snucie tylko hipotetycznych planów, które zapewne nigdy się nie ziszczą, ale to w niczym nie przeszkadzało. - Czyż przygotowanie takiej uczty nie brzmiałoby jak zadanie dla naszej rodziny? No i może naszych przyjaciół. Piekło dawałoby nam idealną okazję, aby spędzić razem czas pod okiem cioci Dolores - powiedziała, wyobrażając sobie wspólne przygotowania. Bardziej cieszyła ją oczywiście myśl o wspólnie spędzonym czasie, nawet jeśli w wielu kuchniach niż samo gotowanie tych pyszności. Dorosłym ludziom jednak ciężko się było zebrać w jednym miejscu tak bez większego powodu, który by ich złączył. - Och, oczywiście! Bez nich to nie uczta! - Imani żywo zgodziła się z Penelope, gdy starsza kobieta wychwyciła coś wzrokiem. Padmore podeszła do niej przyjrzeć się znalezionej rzeczy. - Chyba znalazłyśmy też strażnika - Imani wskazała na ropuchę o benzynowym ubarwieniu. Na ile się znała na zwierzętach wiedziała, że nie powinna zrobić jej krzywdy. - Chodź maluszku. Pokaż się - zachęcająco wyciągnęła dłoń do stworzenia, które postanowiło na nią wejść. Potem zerknęła na butelkę, którą zainteresowała się Penelope. - Wiesz co to? - dopytała krewnej, delikatnie głaszcząc ropuchę, aby sprawdzić, czy stworzenie to lubiło. Owszem, byle nie za długo. - Może nie znalazłyśmy Wrót Piekieł, ale chyba to znak od Piekieł... Myślisz, że czas wracać? - spytała ciotki. Mogła oczywiście iść dalej, ale była pewna, że dzieci nie narzekałyby, gdyby wróciła wcześniej do domu. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Ronan Nie błąd, ale najlepsza decyzja życia, miesiąca, tygodnia, minionych trzech dób. Kiedy dzwoni mafia, lepiej podnieść słuchawkę; za trzy dni będzie wiedzieć o tym każdy Grek w mieście. — W maju. Affare fatto! — wzburzona fala krwi przeciska się przez skręty żył i mknie, mknie, mknie do przodu; nie bierze jeńców, nasyca się złem, nie powstrzyma jej nawet magia zatrzaśnięta w konarach lokalnych drzew. Paganini wie, że jest tu obcy — intruz na ziemi, która pamięta ciężar stóp Aradii, męczennik dwudziestego wieku, plama na nieskazitelnej codzienności mieszkańców Saint Fall — ale obcość to nic nowego. Wystarczy nazwisko; passata zamiast krwinek; cazzo zamiast chuj. Ta obcość w Kręgu zaczyna się od łagodnych określeń — nuworysz, kto to wymyśla? — i kończy na obrazowych; włoskie psy, małpy, goryle, trattoria twarzy, które jeszcze trzy dekady temu były poza zaciśniętym krążkiem budowanych od setek lat powiązań. Zawsze musi być ten pierwszy raz, no? Ktoś wypada z Kręgu, ktoś wpada; ktoś sądzi, że jest lepszy tylko dlatego, że od trzech pokoleń kultywuje chów wsobny. Z Lanthierem, co za dziwna—dziwna sprawa, ten smród znika. Ronan nie patrzy na akt urodzenia; ma las, Rezerwat, łapska rozrywające konary w pół i życzenie nieświętego spokoju. Ich konflikt to bzdura; pierdoleta, którą warto zakopać. Pięści to tylko początek pracy nad przyszłością (od kiedy interesuje cię przyszłość, Valerio?) — w końcu każdy pakt podpisuje się krwią. — Grazie, Ronnie. Żyję po to, żeby obrzydzać życia innych — obrzydzenie narasta w piersi lepką falą; uśmiech w borowinach to wypaczona wersja pielgrzymkowych intencji. Słowa Lanthiera to suche liście; wiatr zawiewa i rozrywa je na skrawki — nie zostaje po nich nic tylko krzywy grymas, tylko zimne spojrzenie, tylko głośne przekleństwo. — Ghoul? Merda, che cazzo è quello? Mały płaszczyk w dłoni już nie bawi — Paganini upuszcza go tam, skąd wywlókł; wytarta w spodnie dłoń to odruch. — To kolejny zbieg z tego waszego obozu dla uchodźców z krainy ohydztwa? — suche gałęzie trzaskają pod ciężkimi krokami — znów nie patrzy na ziemię; po napletku z ghoula niewiele go w tej ściółce skrzywdzi. — Festival della merda, nie dotknę w tym lesie niczego, co nie ma cycków. To skromne marzenie, nie wymaga wiele; wystarczy zagubiona studentka biologii badająca lokalne dziury — Paganini, w ramach wdzięczności za wkład w świat nauki, chętnie zbada jej. Powrót na ścieżkę i wędrówka dalej, prosto w kierunku migoczącej na horyzoncie polany, trwa kilka jardów; włoski wzrok wyłapuje pod krzakiem coś, co zatrzymuje but w pół kroku. — Co to? Ustalenia sprzed czterdziestu sekund nie są aktualne; Paganini znów się schyla, żeby podnieść z ziemi zgubię zamierzchłych czasów. Zbieranie śmieci w Cripple Rock zaczyna być nawykiem — wystarczy spojrzeć; zgarnął Lanthiera. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Gruba afera — lub coś w tym stylu — rozpocznie się w maju; włoskie podziemie znów spłynie krwią, chrzęstem łamanych kości i nadkruszonych zębów. Nie będzie zwycięzcy ani przegranego; prawdopodobnie nie będzie niczego. Do maja daleka droga — miesiąc na śmierć to dość czasu, świat dobiega końca, to Męczeństwo może być ich ostatnim. Słowa nie płyną, tajemnica znika w mchu; milczący las pochłania sekrety, nie zagląda do głów, zachowuje ciszę nawet, kiedy Valerio robi wszystko, żeby ją zakłócić. Lanthier nie pyta, skąd ta nagła potrzeba powrotu na łono natury; Paganini mógł usłyszeć łono i dopowiedzieć sobie resztę sam. Teraz — odrzucając płaszczyk tam, gdzie jego miejsce — dopowiada sobie historię bohaterskiego starcia ze śmiercią; włoski brzmi podobnie do łaciny, ale nie na tyle, żeby z klekotu słów wyłowić więcej niż to, co niezbędne do zrozumienia kontekstu. Ten jest prosty: wszystko gówno, co leśne. Wszystko przebrzydłe, co Valerio. — Z sukcesem, Paganini — słowa na granicy słyszalności ulatują ponad głowy; za moment zaplątają się w korony pokryte świeżą zielenią liści i znikną na dobre bez konsekwencji. Cripple Rock nie ocenia, nie dopuszcza polityki, nie spodziewa się niczego, co dobre, więc w zamian dostaje co najgorsze; dwudziesty szósty lutego wystawił las na próbę. Ten, w przeciwieństwie do straconych żyć, z czasem odrodzi się sam. — Rozkopuje groby, ale żywym też nie pogardzi — taka natura bestii; ranne, słabe, podatne na atak osobniki zawsze padną rolą drapieżnika. Paganini o tym wie — ze wszystkich ludzi, których Lanthier wolałby nie spotkać w ciemnym zaułku, plasuje się na trzecim miejscu. Człowiek to zwierzę; niektórzy — pokroju Valerio — to zwierzęta wściekłe. — Gdziekolwiek nie pozbywacie się ciał — tajemnica z katalogu oczywistych; nikt w Kręgu nie mówi głośno o właściwych zasługach, którymi familia Paganini wkupiła się w łaski rady — powinniście zakopywać je głęboko. Głodna bestia dokopie się wszędzie; głodny Valerio cycki dostrzeże u każdego. — Ghoule nie mają płci, więc z twojej ręki nic im nie grozi — spektakl wart pięć dolarów — Paganini i ghoul w ringu; kto wyjdzie z tego starcia zwycięsko, w czyją kończynę wda się zakażenie, czy jeden będzie próbował wyruchać drugiego i dlaczego zainicjowałby to Valerio? Drgnięcie ust zdrada uśmiech; właściwie, Lanthier zapłaciłby nawet dychę. — Co? Co? Co? Wyprawa znów zatrzymuje się w miejscu; Ronan nie musiał zabierać bliźniaków na tę część pielgrzymki — stan skupienia Valerio jest dobrym substytutem, podobnie jak tendencja podnoszenia z ziemi wszystkiego, co przypomina śmieć. Gdyby naprawdę był ich pasjonatem, poszukałby lustra; w okolicy trudno znaleźć większego. — Spodziewasz się znaleźć cycki w środku? — cokolwiek nie połyskuje w dłoni Paganiniego, musi zaczekać. Cripple Rock ma kolejną tajemnicę do zdradzenia — to, co zalega pod niewielkim, wciąż wyłysiałym krzewem, przypomina zgubiony przez pielgrzyma łańcuch koralików. Są tandetne, tanie, niepozorne, z drewna; podnosząc je z ziemi, Lanthier czuje znajome łaskotanie magii natury. — Jak nazwałbyś to po włosku? Naszyjnik ma sześć szatańskich kolorów i żadnej wartości; na pewno? |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Richie Może sen, może plama; może to brud na braterskiej nie—miłości. Słowa zapadały się w rozciągające pod Cripple Rock tunele; odtworzenie drogi z końca lutego nie byłoby trudne. Wystarczy skręcić w prawo, nie oglądać się za siebie, nie widzieć — odwrócić wzrok od brata, wyłączyć się jak prąd w starym domu, nie myśleć dlaczego na to pozwoliłem?, kiedy zamiast ciepłego uśmiechu, Richie zakłada odlew maski wuja; Ronald dwa—zero, młodsza, żywsza, wygłodniała wersja. Dlaczego na to pozwoliłem? — Ostatnie słowo — płytka zmarszczka nad nieskazitelną linią chrząstki Richarda; bliźniaczo podobna nad zbrukanym nosem Barnaby'ego. To gra bez początku i końca — ma wyłącznie środek i cierpliwość wystawianą na próby. Starodrzewie jest tylko kolejną z nich; powietrze dookoła dźwiga zapach torfu i rdzy, wspomnień i przeszłości, mchu i waty cukrowej — kupowali ją w Deadberry ostatniego dnia obchodów Męczeństwa. To Aradii dobiegło końca; oni nie mieli tyle szczęścia. — Litości, Richie. Ty nawet własnych dzieci nie gładzisz po karku, bo, cytuję — w spojrzeniu Richarda nie było nawet aroganckiej pewności siebie — to wzrok kogoś, kto wstaje z kibla i odruchowo rzuca okiem na zawartość. — Brzydzi mnie kształt kręgów pod skórą. Kodeks młodszego brata to księga kompulsywnych zasad; sztućce nie mogą zajmować książkowych miejsc na stole — widelec zawsze musi mieć bliżej talerza. Łyżeczkę deserową obraca do góry nogami, szklankę zawsze stawia — to akurat współdzielą — na serwetce, widok odcisku palca na szybie wywołuje mdłości. — To jedyny kontekst, w którym użyjesz słów krąg i obrzydzenie w jednym zdaniu. Co kupiło go pierwsze: pieniądze czy polityka? Wyblakła zieleń spojrzenia imituje barwę budzącego się po zimie lasu; ten sam kolor tęczówek, ta sama maniera marszczenia brwi, ta sama przeszłość, którą pewnego dnia przestali dzielić. Tak zwyczajnie, po prostu; naczynko krwionośne dzieciństwa pękło szybciej, niż powinno — z niego powstali oni. Podobni, inni, tacy sami, całkowicie różni; Richie od zawsze był głodny. Ten głód rósł w nim w postępie arytmetycznym — musiał kroić politykę, wiedzę i pieniądze jak białko; karmił się nimi, nigdy nie miał dość, oddychał dzięki zielonemu i dla zielonego szelestu dolarów. Skąd czas przeszły? Robi to nawet teraz. — Nieprzyjazne nam rodziny zawsze będą mieć argument. Złe języki lubią ropiejące słowa; Richie coś o tym wiedział. Problem to rozwiązanie, rozwiązanie to drugie imię każdego Williamsona; jeśli ten młodszy uzna, że drastyczne kroki są nieuniknione, starszy pokiwa głową. Zrobię to, Richie; poradzimy sobie, Richie; nie bój się, Richie; idź spać, Richie. Nie jesteśmy już dziećmi, Richie; chyba nigdy nimi nie byliśmy. — Szczęśliwie się składa, że problemy to twoja specjalność — nie do końca; jego specjalnością było rozwiązywanie ich jak krzyżówek do porannej kawy. Bez problemów, był zbyt spokojny — czasem stwarzał nowe tylko po to, żeby je rozwikłać. Dziś nie musi; lśniąca czernią skała dostarcza problemu krwi — krew to brud, brud to obrzydzenie, obrzydzenie to Richard z chusteczką w dłoni i Barnaby przypatrujący się nierównemu szlaczkowi skaleczenia. Coś podobnego; czarny, ostry onyks wyszczerzył się kpiąco — na najostrzejszym fragmencie skały nadal pobłyskiwała czerwień. — Krew to krew. Twoja, moja, nasza, podobne do siebie, chociaż w innych ciałach; napędzająca inne umysły; zatruwająca inne rodzaje nieobecnych serc. Krew to krew; to kolor dzieciństwa i posmak w ustach — to lepkie, czerwone zakrzepy wypłukiwane przy zgaszonym świetle w łazience, byleby tylko znów nie sprowokować ojca; byleby tylko nie dostarczyć mu amunicji. Krew to krew; to sześcioletni Richie ze szklanką wody za dużą na jego ręce i cichym znów jesteś chory?, na które Barnaby nie mógł odpowiedzieć, że to nie kwestia znów; to kazus na zawsze. — Breviter — krew to krew; tym razem na łydce, nie w ustach. Tak samo czerwona, tak samo lepka, tak samo nieunikniona, co zawsze — mlecznobiała mgiełka czaru wsiąknęła w skórę, zasklepiając ranę; ból w ciele ukoiło zaklęcie — ból w umyśle wspomnienie tej, na której użył go po raz ostatni. Nie teraz; nie przy nim. — Jesteśmy niedaleko. tropienie: 22 (k100) + 5 (modyfikator) + 14 (talent) = 41 suma: 278 Breviter: 35 + 5 = 40 | udane |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Ronan Maj czasem nadziei, nerwowego napięcia przed egzaminami i niecierpliwego szukania sposobu na Szczęśliwe bądźcie, studentki lokalnego uniwersytetu — Valerio Paganini posiada wieloletnie doświadczenie w pracy nad waszym samopoczuciem w tym ważnym, edukacyjnym kamieniu milowym. Tylko za wyniki egzaminów nie odpowiada. Wyłuskany z paczki papieros zaspokaja jedno z wielu pragnień, które kołaczą się pod głową narażoną na zbyt wiele świeżego słońca. Łono natury rozczarowuje; po pierwsze, nie ma tu łona. Po drugie; che diavolo — jak wygląda łono? Dym w płucach gubi się w znaczeniach; ghoul, cycki, nie ruchać, instrukcje były niejasne, penis utknął w nagrobku. — Nie doceniasz moich możliwości, Ronnie — czasem je przeceniają; czasem nie doceniają, czasem nie są w stanie wyobrazić sobie, jak pomysłowy jest Valerio. Trupy można zakopać pod ziemią i to uczciwe dla samego trupa; można wrzucić je do wody, zawierając wypaczony pakt z kanibalami lokalnych wód, którzy nie lubią, kiedy ofiara się szamocze, więc wybierają padlinę. Można je rozczłonkowywać, można sprzedać na części, można oddać do celów naukowych, można rozpuścić, zmielić, sprzedawać w poniedziałkowej promocji Palazzo (nieprawda; kuchnia to nieświętość). Można nie myśleć o trupach, tylko o Męczeństwie; Aradio słodsza niż miód, zobacz, do czego dzięki tobie jesteśmy zdolni się posunąć. Głos Lanthiera przypomina szum drzew nad ich głowami; gdyby nie postura, łapska łamiące kości i twarz łamiącą kobiece serca, mógłby być duchem. Tyle, że Valerio zna się na duchach całkiem dobrze; czasem bywa jednym z nich, rozczłonkowanym od ciała w ten sam sposób, co ręka pana Browna z Bostonu. Sens rozmowy umyka, pytania wyskakują z tuneli; Paganini czuje pod każdym krokiem mrok tych wydrążonych w ziemi odbytów. Na czarowników nie czeka w nich nic dobrego — tylko merda, śmierć i szepty. — To musiałyby być bardzo małe cycki. Szkoda zachodu — buteleczka w dłoni przypomina wyrzucony przez sztorm list; kochana Louise, wracam do ciebie z portu w Hiszpanii, zobaczymy się za miesiąc; ucałuj naszego synka, pewnie już raczkuje. P.S. Mam nadzieję, ze nie jest czarny. Zamiast listu, w środku przetacza się burza — Paganini obraca szkło w palcach, dopiero na pytanie Ronana unosząc wzrok; to, co znalazł on, chyba wypadło z cipy hippiski. — Ładnie, zaczniesz używać. Perline anali — magia włoskiego; nawet kulki analne zmienią w poezję. Nie—tylko—czerwone korale Lanthiera muszą zaczekać — to butelka w dłoni Paganiniego gra pierwsze solo na skrzypcach. — Znasz się na leśnym gównie, Lanthier. Co to? Czasem warto podnieść śmiecia; wystarczy spojrzeć na Ronana. zabieram buteleczkę z burzą |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Dorośli mieli to do siebie, że zawsze szukali pretekstu, aby się spotkać, jakby nie mogli powiedzieć, że zwyczajnie potrzebują towarzystwa. Racjonalizacja, powody, argumenty przychodziły zawsze z wiekiem. Wcześniej świat wyglądał zupełnie inaczej. A raczej tak samo, ale spoglądali na niego z innej perspektywy. Podobnie jak teraz, kiedy spacerowały, podążając za tradycją. -Całe miasto by było zaangażowane. - Opowiedziała z rozbawieniem w głosie wyobrażając sobie jak długie stoły zostają wyciągnięte na ulicę, jak na każdym leżą piętrzące się dania. Uczta nad ucztami ponad podziałami, a jednak podszyta szczyptą rywalizacji. Ta była wpisana w ich ludzką naturę. Sięgnęła po butelkę ukrytą między gałęziami krzewu. -Natura nabita w butelkę. - Odpowiedziała Imani i wskazała na zamknięty żywioł, który był gotowy zawładnąć okolicą, gdyby tylko otworzyła zawleczkę. Czego nie uczyniła zerkając tylko na ropuchę. Strażnik i pogoda, ciekawy zestaw, zapewne ktoś bieglejszy w znakach połączył by je w jedno. Im pozostało cieszyć się, że zostały pobłogosławione w trakcie swojej pielgrzymki. - Tak, to znak, że na nas czas. - Zgodziła się z krewną kiedy schowała znalezisko do torebki. Kto wie, kiedy może się przydać. Spojrzała w niebo, a potem na zegarek. Zdecydowanie należało wracać. -Przyjdźcie w tym tygodniu do mnie całą rodziną. - Zaproponowała nagle. Takich spotkań nie mieli wiele, a przecież nie musiała szukać pretekstu, aby się z nimi zobaczyć. Spodziewała się, że spędzą miło czas, a dzieci będą zachwycone zmianą otoczenia. Choć żyli w jednym mieście to nadal nie spotykali się często. Każdy zajęty swoim życiem, swoimi sprawami wszelkie spotkania odkładał na później twierdząc, że jest czas. A gdy ten gwałtownie się skurczył przychodziło rozgoryczenie i żal do samego siebie, że zawsze były ważniejsze rzeczy. Jednak kiedy ta myśl przychodziła, było zwykle za późno, nic nie dało się zrobić, tylko nosić żal w sercu. Nie chciała żałować. Nie chciała sobie wyrzucać, że nie poświęciła rodzinie wystarczająco uwagi kiedy tego potrzebowali. |Penny i Imani zt Ostatnio zmieniony przez Penelope Bloodworth dnia Czw 29 Lut - 10:53, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Valerio Smród tytoniu kontra rześkie, leśne powietrze; w tym starciu od samego początku istnieje tylko jeden zwycięzca i nie nazywa się Marlboro. Wzrok Lanthiera mimowolnie mknie w kierunku papierosa — kontrola nad nieposłusznymi figlami ognia pozwoli uniknąć zaprószenia; unikanie zaprószenia to jedna z pierwszych rzeczy, które przyswaja każdy dzieciak w Cripple Rock. Paganini dzieciakiem z Cripple Rock nie jest; czasem bywa po prostu dzieciakiem. Jego papieros z używki awansuje do zagrożenia pożarowego — Lanthier traci zainteresowanie ścieżką na rzecz zastanawiania się, co spaliłby mu w odwecie. Chyba auto; wystarczy nie trafić benzyną do baku. — Prawdę mówiąc, Paganini, nie poświęcam im wiele przestrzeni w myślach — możliwości Valerio w sferach podbojów nie pozostawiają złudzeń — Jackie otrzymała dożywotni zakaz wychodzenia z domu, kiedy w Cripple Rock pojawia Valerio; zakaz, rzecz jasna, nie zadziałał, a pani Lanthier oświadczyła, że jeśli którykolwiek Paganini dotknie ją palcem, straci całą dłoń. Ronan nawet nie próbował wmówić sobie, że to metafora. Metaforą na pewno nie są słowa Valerio; korale w dłoniach Lanthiera wydają się o kilka stopni brudniejsze niż jeszcze chwilę temu, ale drzemiąca w nich magia jest zbyt cenna, by dać się zniechęcić kilku słowom w wykonaniu Paganiniego. — Perline anali — przykra, straszna, ale najprawdziwsza prawda; Włosi nawet szynkę nazywają tak, jakby była czymś do noszenia na bankiety. — Brzmi jak coś, co można przypadkiem zamówić żonie i albo zasłużyć na miesiąc terapii milczeniem, albo— Bardzo zdziwić pewnego pięknego wieczora. Butelka w dłoni Paganiniego przyciąga wzrok; tlący się w ustach papieros nadal tkwi pod ścisłą kontrolą. — Butelka z burzą. Moje dzieciaki bawią się czymś podobnym, ale w środku mają letni deszcz — nie wie, skąd czas teraźniejszy; dzieciaki miały butelkę aż do uwolnienia deszczu we własnym pokoju na noc. Poranek był ciężki, podłoga do wymiany, a niektóre zabawki do dziś wylewają z siebie bełt wody. — Możesz uwolnić w dowolnym momencie i cofnąć z pomocą revenite — zwinięte w szerokiej pięści korale znikają w szerokiej kieszeni kurtki; czas dobrych uczynków, leśnych nauk i podstaw nieruchania żywiących się zmarłymi bestii dobiega końca. — Chodź, Paganini. Zaprowadzę cię do wyjścia. Jeszcze zamieszkałby w dziupli z ghoulem i spał pod jego płaszczykiem. zabieram naszyjnik z wielobarwnych koralików |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser