First topic message reminder : Promenada Ciągnąca się od miasta aż do pobliskiej latarni morskiej promenada osadzona jest na kilku metrach wysokości względem poziomu morza. To długa ścieżka będąca znanym i lubianym skrótem do przystanku autobusowego zatrzymującego się niedaleko przy szosie. Wzdłuż deptaka ustawione są ławki, a spacerujących od upadku z klifu oddziela barierka, nierzadko ratująca życie nieostrożnym rozbieganym malcom. Rytuały w lokacji: urodzaju [moc: 35] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Już wkrótce Annika zacznie odliczać dni, gdy to ona swoim działaniem naruszy wrażliwą tkankę kręgowych stosunków i wzajemnej współpracy. Wie o tym dobrze, a jej niepokój wzrasta z każdą ulotną myślą, że być może wzięła na swoją głowę zbyt wiele i wkrótce zbierze tego kolejne, zgniłe owoce. Z każdą kolejną prośbą i zaproszeniem do Maywater, jest tylko bardziej zdeterminowana, by tą naprawą zrekompensować to, co jeszcze –- być może — zdąży zepsuć. I to główna motywacja, dla której jest dziś tutaj, uśmiecha się do Penelope i entuzjastycznie kiwa głową, chłonąc praktyczne porady na temat tego, jak postąpić z wybraną do posadzenia roślinnością. Obecne naprawy nie są przecież wyłącznie przykrą niedogodnością i zagrożeniem dla najbliższego sezonu, jeśli coś się nie uda — to też szansa na to, by uczynić Maywater ładniejszym, utkać bardziej przemyślany i spójny system, zachęcający do wypoczynku nie tylko za sprawą pobliskiego oceanu i nielicznych atrakcji z nim związanych. Ale najpierw trzeba na tę wizję ciężko zapracować. — Dobry, miłe panie — najwyraźniej z wybranej przez Annikę dwójki, to Gary jest tu przodownikiem. Zabiera głos jako pierwszy, a milczący dotąd Stan wita się lakonicznym dobry i kiwnięciem głową, na co popiół z trzymanego w ustach papierosa osypuje się na koszulkę i dalej, na ogrodniczki — my będziem kopać, panie sadzić — zadania rozdzielone, papierosy wypalone, łopaty w dłoniach — dżentelmeni czekają zaś na instrukcje i po otrzymaniu pierwszych wytycznych o lokalizacji i głębokości dziur, zaczynają wykopki. Annika zaczęła od sięgnięcia po dwie sadzonki akacji. Pierwszą ulokowała w ziemi, z drugą za chwilę zrobi to samo, kilkanaście stóp dalej. — Ostatnie miesiące to jakieś szaleństwo… Mam nadzieję, że u was wszystko jest w porządku? — Celowo pominęła pytania o to, czy interes dobrze się kręci — w lekkiej obawie, że mogłoby to zostać opacznie zinterpretowane. Ostatnie tygodnie dały się szczególnie we znaki pod kątem nagłych i niespodziewanych śmierci i ktoś bardzo złośliwy mógłby to wręcz nazwać żniwami Bloodworthów. A tego Annika nie miała na myśli. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
W dniu, w którym odrzuciła zaręczyny wydała na siebie wyrok, w którym żyła do dzisiaj. Nigdy nie założyła rodziny, nie opuściła domowych ścian całkowicie oddając swoje talenty na rzecz nazwiska. Wspierała prowadzenie domu pogrzebowego, prowadziła kwiaciarnię, w której można było zamówić nie tylko wieńce na ostatnią drogę, choć te stanowiły większość zamówień. Zwłaszcza teraz, kiedy ich towarzyszka - Śmierć - zbierała swoje żniwa. Wyjście z gabinetu, gdzie omawiała wybór trumien oraz dobór kwiatów do muzyki było miłą odmianą. Obcowanie z roślinami dawało jej siłę i pomagało zebrać myśli. Zwłaszcza teraz kiedy ostatnie wydarzenia odbiły się piętnem - dosłownym i tym w przenośni. Spojrzała bacznie na mężczyzn jakich zatrudniła Annika - milczek i ten bardziej odważny, widząc jak chwytają za łopaty - wskazała im miejsce gdzie mają kopać oraz na jaką głębokość. W tym czasie wraz z kobietą zaczęła wyciągać odpowiednie rośliny i je zasadzać. Uważnie obchodziła się z korzeniami, aby ich nie uszkodzić i tym samym zapewnić sadzonkom odpowiednie warunki. Przy okazji sprawdzała ich stan - czy nie są chore, czy nie mają na sobie pasożytów. Całość chciała zakończyć rytuałem, ale do tego było jeszcze sporo czasu. -Jesteś śliczna…- Mruknęła pod nosem wyciągając magnolię, która była dobrze rozwinięta i istniała szansa, że już teraz zakwitnie i będzie cieszyć oko pięknym kwieciem. Słysząc pytanie Anniki odwróciła się w jej stronę. -Wszyscy zdrowi. - Zapewniła z nieznacznym uśmiechem, wyczuwając jednocześnie wahanie w głosie. Ludzie nie byli przyzwyczajeni mówić o śmierci otwarcie. Zawsze stanowiła pewna tabu, kładła się cieniem na ciekawości, która była naturalna i oczywista, a jednak karana. -Pracy jest dużo. - Dodała jeszcze. -Robimy co w naszej mocy, aby każdy z klientów czuł się w pełni zaopiekowany - zmarłym zwykle było już wszystko jedno, cała oprawa była dla żałobników, aby ułatwić im pójście dalej. Skierowała się do wozu, aby tym razem zasadzić berberysy. Mężczyźni zaś kopali wytrwale dalej, a promenada zaczynała otrzymywać kolory, których tak bardzo potrzebowała. Wyprostowała się patrząc krytycznym okiem na ich zmagania. -Pamiętajcie o zachowaniu większych odstępów, będziemy sadzić jeszcze byliny! - Zawołała do mężczyzn, którzy pracowali kawałek dalej. -To bardzo szlachetne, że zdecydowałaś się zorganizowanie takiej inicjatywy. - Zwróciła się tym razem do samej Anniki. -Nie każdy jest chętny do dbania o przestrzeń wspólną. Nie ukrywała swojego zainteresowania motywami kobiety. Społeczne działania były często podyktowane wyrachowaniem i chęcią pokazania się - jak w przypadku polityków. Jednak patrząc na Annikę nie podejrzewała jej o takie motywy. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Stan i Gary — dwa promyczki słońca ogrzewające sobą horyzont ponurego Maywater oddalają się coraz bardziej, prowadząc w międzyczasie własne, arcyistotne dyskusje. Jeszcze przez kilka kolejnych minut Annika i Penelope mogły dosłyszeć wielki spór o to, jak długo w obecnej ekonomii będzie ich jeszcze stać za jedną dniówkę na aż tyle piw, co teraz — a coraz więcej ich potrzebują, by ugasić rosnące pragnienie. Może to dlatego łapią się każdej fuchy, byle płacono — byle na akord. I byle do tawerny. — Staraliśmy się. I zadbaliśmy o dobrych dostawców — to, że słowa pani Bloodworth były skierowane do rośliny, mogła wyczuć i wysłyszeć wyłącznie po pieszczotliwym tonie znanym o tyle, że podobny Annika zwykła kierować do swoich zwierząt. Teraz jest ich aż dwójka, z czego Penelope podczas krótkiego pobytu w Crystal Waves, przedstawiło się tylko jedno — biały pers nieufnie zerkając na nich ze swojego podwyższenia nie omieszkał w końcu obrócić się puchatym ogonem, gdy tylko zobaczył w progu gościa, do którego pierwsza zdążyła podbiec Bunnicula — dość wyrośnięte, ale wciąż szczenię. Młody barghest znaleziony przy okazji Pielgrzymki. Jeszcze się nią nie chwalę — zdradziła w sekrecie. Nie pochwali się nią tak długo, aż nie opanuje wszystkich drobnych problemów z posłuszeństwem. Myślała o tym, zgarniając kilka sadzonek rododendronów — teraz może nie były jeszcze imponujące, ale tym lepiej — zdążą wyrosnąć pod osłoną z drzew. — Niewykluczone, że przez kilka ostatnich lat żyłam w bańce, ale ostatnio odnoszę wrażenie, że tej pracy jest coraz więcej — gładki eufemizm do pogrzebowej roboty skrywa niewypowiedzianą troskę — minęło już kilka lat, odkąd Annika pogodziła się z nieobecnością jednego brata, a jednak ciężki głaz opadł na przeponę wraz z ulotną myślą. Tę przykryła żwawszym ruchem, energicznym otrzepaniem korzeni, pochwyceniem drugiej sadzonki. I zdobyciem się na jeden promienny uśmiech. — Nie zliczę, ile razy tędy spacerowałam — być może łatwiej jest jej mówić, nie patrząc na rozmówczynię, ale ruchy nareszcie powolnieją, jakby tym razem temat angażował Annikę od tej innej, przyjemniejszej strony. Wskazała kupkę kamieni poniżej deptaka, na samym wybrzeżu — a tam ukradłam kiedyś buziaka koledze z Seaside — nawet nie pamięta już, jak się nazywał, za to we wspomnieniach zachowała te wielkie jak spodki, przeraźliwie zdziwione oczy. Jakby nie wierzył w moc własnego nie zrobisz tego. Do czego Annika teraz zmierza? — Spędziłam w Maywater połowę życia i nawet nie opiszę tego, co poczułam, kiedy przeczytałam w liście od Johana, że ulicy portowej już nie ma — w każdym razie nie takiej, jaką zapamiętała z powoli zacierających się klisz wspomnień, gdy jeszcze była ich trójka. — Wiedziałam tylko, że muszę wrócić — za długo zwlekała z tym wszystkim. A najdłużej z odejściem od męża. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Berberysy, z ich błyszczącymi, ciemnozielonymi liśćmi i drobnymi, czerwonymi owocami, przyciągały wzrok swoją żywiołowością. Krzewy te miały także kolczaste pędy, które dodawały im dzikiego uroku, który Penelope tak bardzo ceniła. Ujęła jedną z sadzonek berberysu i skierowała się w stronę przygotowanego dołka w ziemi. Gleba była wilgotna i żyzna, idealna do przyjęcia nowych roślin. Delikatnie umieściła krzew w przygotowanym miejscu, zasypując korzenie ziemią i ubijając ją lekko, aby roślina była stabilna. -Berberysy są nie tylko piękne, ale także bardzo wytrzymałe. powiedziała kobieta z uśmiechem. -Dodadzą tu koloru przez cały rok. Obok berberysów czekały sadzonki magnolii. Ich duże, błyszczące liście i obietnica spektakularnych, pachnących kwiatów wiosną sprawiały, że nie mogła doczekać się ich pełnego rozkwitu. Penelope podziwiała ich gładką, szarą korę, która w promieniach słońca mieniła się subtelnym blaskiem. Możliwe, że gdyby miała umiejętności malarskie potrafiłaby oddać urok tych roślin. -Magnolie to prawdziwe królowe wiosny- zauważyła Penelope, umieszczając sadzonkę w ziemi. -Zawsze kojarzą się z tą porą roku. - Delikatnie ujęła nieśmiałe pąki, które czekały tylko na możliwość rozwinięcia się w blasku słońca. Rododendrony zaszumiały nieśmiało pod wpływem wiatru. Te rośliny, z ich bujnymi, ciemnozielonymi liśćmi i przyszłymi kwiatostanami w odcieniach różu, purpury i bieli, obiecywały niesamowity spektakl kolorów. Ich kwiaty przypominały jej dzieciństwo. -Praca ma to do siebie, że są momenty kiedy jest jej mało, oraz takie kiedy jej ilość wręcz przytłacza. - Odparła nie chcąc też zbywać słów Anniki, ani zaprzeczać temu co powiedziała. Ostatnie tragedie sprawiły, że mieli ręce pełne roboty. Niezależnie jednak czy obcowała ze śmiercią czy nie, dla niej strata kogoś bliskiego byłaby równie ciężka jak dla innych. Nie oszukiwała siebie, że jest silniejsza i bardziej odporna. Nikt nie był. Wszyscy byli ludźmi i towarzyszyły im emocje. Sentyment zaś nie prowadził tylko do złych decyzji, czego przykładem było działanie samej Anniki. Chęć odnowienia tego miejsca kierowane dobrymi wspomnieniami było godne pochwały. Poprawiając rękawiczki sięgnęła ku bylinom, jakie miały posadzić pod drzewami i krzewami. -Jak najgęściej, aby stworzyły piękny dywan jak się rozrosną. - Nakreśliła wizję pochylając się ponowie nad przygotowaną ziemią. Zerknęła uważniej na młodą kobietę. Nie wiedziała co się dzieje w jej życiu, ale wyczuwała pewną nutę cięższych doświadczeń i trudnych decyzji jakie musiała ostatnio przeżyć. -Mam nadzieję, że czujesz się przez to spełniona i lżej jest na duszy. - Uśmiechnęła się delikatnie przyklepując ziemię. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Na ostatni nieobsadzony jeszcze fragment sięgnęła po sadzonki bzu i magnolii — włożenie rośliny w ziemię to jedno, ale zrobienie z niej wizytówki miejsca, to coś zupełnie innego, czego Annika uczyła się i co chłonęła nawet teraz, na bieżąco, podpatrując Penelope przy pracy — przyglądała się ukradkiem temu, jak fachowym okiem ogląda drobne łodyżki i upewnia się co do stanu korzeni, jak rozważa, gdzie wsadzenie rośliny ma największy sens i jak zabezpiecza ją ziemią, by wiatr i opady nie zagroziły jej pozycji pionowej. Annika nigdy nie miała do tego aż tyle serca — tylko ostatnio coraz częściej widziała rośliny jako surowce do innych prac, związanych z rosnącym w niej zainteresowaniem kadzielnictwem. Ich uprawę opanowała w stopniu wystarczającym na zrobienie tego poprawnie. To coś innego, niż sadzenie krzewów przez Penelope. — Uwielbiam magnolie i to, że kwitną, zanim wypuszczą liście. Ale są bardzo kapryśne, poradzą sobie tutaj? — Jeśli nie, będzie musiała im w tym pomóc, prosząc kogoś, by regularnie wychodził tutaj na spacer z athame. Sama również chętnie to zrobi, gdy tylko natłok obowiązków jej na to pozwoli. Poruszyły i ten temat, choć rzeczony natłok dla Anniki jest czymś zupełnie innym, niż dla pani Bloodworth — jej nie ogranicza limit szuflad w kostnicy, a jedynie liczba godzin składających się na dobę i prosta potrzeba odpoczynku — miewa dni, gdy nie robi niemal nic, a innego rozwiązuje największą tajemnicę oceanu, i to jeszcze przed poranną kawą. — Słyszałam, że zdarzają się wyjątkowo trudne okresy, zwłaszcza w okolicy przesilenia, kiedy pracy przybywa bez związku z niczym konkretnym — i Annika wie, że to nie jest ten przypadek. Coś się dzieje i choć tego nie rozumie, to nie spodziewa się, by Penelope wiedziała tak dużo o naturze tych zjawisk. Tak samo jak nie przypuszcza, że mogła w związku z tym przeżyć więcej, niż przeżyła pani Faust. Ostatnie drzewa i krzewy już przysypała glebą i oglądając się jeszcze z dumą na owoce ich wspólnej pracy, wróciła do przyczepki po drobne sadzonki bylin. Stan i Gary zajęli jedną z ławek nieopodal, gdzie wciąż dyskutowali o przyszłości swojej i Maywater. Przytaknęła, słysząc rady Penelope i przyklęknęła, by odgarnąć ziemię. — Chcę, żeby widzieli, że Deckenowie cały czas tu są i nie przestali dbać o ten teren — czy to już cyniczna potrzeba, czy wciąż odruch serca? Obie mogły dosłyszeć fragmenty rozmów mężczyzn, dla których głównym źródłem utrzymania są zyski ze zbliżającego się sezonu — jak wielu podobnych rozmów nie usłyszą, żyjąc w swojej bańce i domach, gdzie na pewno nie zabraknie im jedzenia? Naprawdę lekko poczuję się dopiero, kiedy rozmowy jak ta ucichną — powstrzymała to zdanie, choć cisnęło się na usta. Chciałaby tego nie w taki sposób, by mieszkańcy bali się mówić, a w ten, by nie mieli o czym. Może i Annika oficjalnie nadal podpisuje się jako Faust, ale w sercu nigdy nie przestała być panną van der Decken — zaczyna podejrzewać, że jednym z powodów, dlaczego jej małżeństwo już nie istnieje, było właśnie to. Że nie przestała nią być, choć próbowała. Brzydkie garsonki i studiowana powaga były jak kamuflaż, za którym przez pięć lat chowała się dziewczyna wciąż szukająca wymówki, by wrócić do domu z wodą i solą w kosmykach włosów. Po co to wszystko — wie tylko ona. Ma już odpowiedź, choć ta przyszła do niej dopiero niedawno. Moriarty swoją irytującą biernością jedynie jej w tym pomógł. — Twoja pomoc jest nieoceniona. Jesteśmy o krok bliżej do przywrócenia tutaj porządku. Jestem dobrej myśli — jej uśmiech tylko to potwierdza — jeśli będę mogła się odwdzięczyć, po prostu powiedz. A zrobi, co w jej mocy. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Praca powoli dobiegała końca, rośliny zaczęły zdobić alejkę, zapowiadając, że w przyszłości gdy się rozrosną będą stanowiły wspaniałą oprawę dla okolicy i miejsce wytchnienia. Większość wybranych roślin powinna się przyjąć i nie stanowić problemu opiece, ale różnie bywało. Sporo wpływu miała pogoda, jakość ziemi oraz sama roślina. Nie zawsze się przyjmowały, nie zawsze dobrze znosiły przesadzanie. Rola ogrodnika czy też opiekuna leżała w tym, aby zapewnić im odpowiedni byt. Usłyszała obawę w głosie Anniki. Uzasadnioną i bardzo na miejscu. Uśmiechnęła się uspokajająco. -Postaram się jak skończymy odprawić rytuał, który pomoże roślinom w adaptacji. - Wskazała na torbę, w której miała przygotowane zielone świece. -Oczywiście nie zaszkodzi jak ktoś raz na jakiś czas przyjdzie i sprawdzi jak się przyjęły. Magia to jedno, ale czuje oko również potrafiło wyłapać pewne nieprawidłowości. Nie można było całkowicie polegać na magii. Jak nie raz się przekonała, miała być narzędziem mądrze wykorzystywanym, nie zaś rozwiązaniem na wszystkie problemy i bolączki. Upewniła się, że jeden z krzewów siedzi mocno w ziemi. -Bywają takie okresy, kiedy jest więcej pracy. - Zgodziła się, ale nie ciągnęła dalej tematu. Cóż bowiem mogła dodać więcej. Musiała pilnować się co i przy kim mówi, choć nie podejrzewała Anniki, że ta czyha na jej życie gotowa wydłubać oczy i rozpłatać gardło. Zerknęła na młodą kobietę. -Jak chciałaś rozgłosu trzeba było zaprosić prasę. - Dodała bez złośliwości w głosie, od oczywista prawda, że gdy pragnęło się zaistnieć czasami trzeba było pchać się na pierwsze strony gazet. -Chyba, że liczysz, że ta dwójka przy piwie będzie głośno rozmawiać. - Wskazała na Stana i Garego. Mężczyźni też kończyli swoją pracę i zerkali kontrolnie na zegarki jakby odliczając czas do kufelka piwa. Za uczciwą pracę jak najbardziej im się należało. -Cieszy mnie to, że mogła pomóc. Zdawało się jej, że w Annice czai się pewien gniew, złość, która nie miała jeszcze swojego ujścia, tylko kotłowała się w młodej kobiecie niczym wrzątek w kociołku, gotowy w każdej chwili wykipieć. Nieśmiała jednak dzielić się tym spostrzeżeniem na głos. Nie były sobie bliskie, aby mogła tak odważne stwierdzenia wypowiadać na głos. Zamiast tego sięgnęła po świece. -Wspomóżmy trochę rośliny. - Oznajmiła spokojnym głosem. Usypując pentagram z mieszaniny soli, mąki i popiołu była bardzo dokładna i ostrożna w swoich ruchach. Chciała mieć pewność, że niczego nie przeoczy. Ustawiła zielone świece na każdym z ramion i stanęła w środku usypanego pentagramu. -Rytuał urodzaju. - Wyjaśniła Annice wyciągając swoje athame. -Pomoże roślinom w rośnięciu. Wzięła głębszy oddech, po czym rozpoczęła inkantację -Terra ferax, plus mihi dabit fructum - z każdym słowem wskazywała swoim athame na świece. Skupiała się na przepływie energii, na tym jaką siłę daje natura, jaka moc drzemie w ziemi. Wielu zapomniało o tym, że gdyby nie natura, ich samych nie byłoby na ziemi. Magia naturalna była też jedną z tych finezyjnych lub bardziej niebezpiecznych. Zwłaszcza wtedy kiedy można było zapanować nad pogodą, nad żywiołami czy też wykorzystywać moc roślin i ich zdolności. Od początku ten rodzaj magii był bliski jej sercu. Jak na ironię. Natura to życie, a jej rodzina głównie obcowała ze śmiercią. Jednak był to pewien cykl życia, więc jak się zastanowić, to wręcz pasowało. Athame wskazywało na kolejne świece, a uwaga Penelope była skupiona wyłącznie na delikatnych wibracjach magii. |Rzut na rytuał urodzaju, udany st.91 + 20 (magia natury) = 111 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Nie takie rzeczy już załatwiano przy pomocy magii i to ostatecznie nie stanowi dla Anniki żadnej przeszkody — nawet mieszkając w Saint Fall często tutaj bywała, dlatego kolejny obowiązek do listy to tylko kolejna wymówka, by po prostu tutaj bywać. Jak dotychczas. Zatem nic się nie zmieni. W Maywater generalnie niewiele się zmienia i dopiero niedawno kobieta zaczęła dostrzegać w tym więcej wad, niż zalet. Niewielka miejscowość żyjąca w swoim własnym, powolnym tempie otrzymała ostatnio ciężką i bolesną lekcję solidarności, a pani Faust nie mogła powiedzieć, by do końca wyszła z tego obronną ręką. Tragedia końcówki lutego obnażyła wiele wad, nie tylko związanych z zarządzaniem, ale i z międzyludzką solidarnością. Prawdziwie zżyta społeczność jest sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Potrafi się również zorganizować. W przypadku Maywater żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Ale to nie w ludziach Annika widzi największy problem. Spuściła wzrok, poświęcając aktualnie wkopywanej roślinie aż nadmiar swojej uwagi. — Prasa rozgłosi cokolwiek może za tydzień, może dwa, a do tego przefiltruje to przez gęste sito dezinformacji. Do tego czasu poczta pantoflowa rozniesie wszystko, co mieszkańcy powinni wiedzieć. I nie chcę też, żeby jakiś dziennikarz z aparatem patrzył im na ręce, kiedy próbują doprowadzić swój dom do porządku. Chcę to po prostu zrobić razem z nimi — sęk w tym, że Annice wcale nie chodziło o zaistnienie, a gdyby taki był jej cel, wiedziała już, jak to zrobić — kilka tego żywych przykładów miała na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba było koniecznie wsławiać się niczym chlubnym — ten temat pozostawiła poza zasłoną milczenia. Annika bywa kobietą gniewną, ale jej temperament dość łatwo jest ugasić — jeśli się wie, jak. Żadne pytanie Penelope, nawet najbardziej zuchwałe, czy nie na miejscu, nie sprawiłoby, że w Annice gniew zapłonąłby bardziej. To nie jest aż takie proste. A najpewniej panna Bloodworth otrzymałaby odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Odpowiedzi to niewielka zapłata za taką pomoc. — Jestem bardzo wdzięczna za wszystko i choć moje działania wyglądają chaotycznie, to są podyktowane najszczerszą potrzebą — nie musi się tłumaczyć i tego nie robi, ale zrobi jedno — bo zapamięta każde nazwisko, którego reprezentacja przyłożyła się do tej odbudowy, i podzieli się nimi z tym, z kim powinna. Niezależnie od koligacji, politycznych zawiłości, ani wszelkich sympatii, czy antypatii. Chodzi o fakty. I o chęci. Zwłaszcza o to ostatnie. — Znam ten rytuał, rzucałam go już w kilku miejscach w Maywater — zna go, jak każdy szanujący się adept magii natury. Wzbogaca glebę magicznym pierwiastkiem i faktycznie wspiera całą roślinność w bujnym wzroście — jeśli o magię natury chodzi, niedługo chciałabym poświęcić temu chwilę. Chodzi o studia nad naturą chowańców — wspominała o tym na balu i nie miała jeszcze okazji rozwinąć tematu przez niesprzyjające okoliczności. Te dzisiejsze również nie są najkorzystniejsze, dlatego teraz pozwala Penelope na spokojne przeprowadzenie rytuału. Magiczne wibracje przez chwilę dają obietnicę powodzenia, ale szybko gaszą tę nadzieję. Jak zazwyczaj bywa z magią, rządzi się swoimi brutalnymi prawami i nie wyjaśnia, dlaczego działa akurat w taki sposób. Czasem po prostu coś się nie udaje. Annika sama wkrótce przekona się o tym raz jeszcze, gdy niezliczoną ilość prób będzie kosztować ją rzucenie jednego rytuału. — Może ja spróbuję? — Nowy komplet świec trafia na ramiona gotowego pentagramu, a Annika na jego środek. Athame skupia na magicznym rozpaleniu świec, usta na słowach modlitwy, a głowę — na intencji. — Terra ferax, plus mihi dabit fructum Niech Maywater wreszcie wzrośnie. /Annika z tematu Rzut: Rytuał urodzaju (35) — k100 + 20 Zużywam komplet zielonych świec Ostatnio zmieniony przez Annika Faust dnia Pon Lip 22 2024, 11:21, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : dodanie "z tematu" - za pozwoleniem MG (Judith)) |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Stwórca
The member 'Annika Faust' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 15 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Spojrzała na Annikę z nieukrywanym zaciekawieniem słysząc jej słowa i widząc reakcję na zadane pytanie. Pełna sprzeczności osoba - tak mogła ją na ten moment odebrać. Z jednej strony brała się za działania, które winny być rozgłoszone, a z drugiej tego rozgłosu nie pragnęła twierdząc, że to co robi w zupełności jej wystarcza. Chciała czy nie, takie gesty zostaną dostrzeżone i skomentowane - nie zawsze w sposób pochlebny. Oby była tego świadoma i dobrze zniosła wszelkie opinie; mniej lub bardziej sympatyczne. Magia zaś dzisiaj postanowiła nie współpracować z panną Bloodworth, czuła jej przepływ, jej siłę w swoim ciele, ale głośny rechot dwóch pracowników mocno wybiło ją ze skupienia przez co cała energia zniknęła, a postawienie rytuału stało się niemożliwe. Westchnęła cicho, lekko poirytowana tym faktem lecz nie dała tego po sobie za bardzo poznać i pozwoliła młodszej kobiecie na podjęcie się tego samego działania. Magia tym razem zadziała, chętnie dzieląc się swoją mocą z roślinami. Penelope pokiwała z uznaniem głową. -To powinno pomóc. - Odpowiedziała, a kiedy posprzątały po rytuale odłożyła rękawiczki robocze, po czym przywołała robotników. Ci ciężko podnieśli się z ławki, którą zajmowali i niespiesznym krokiem podeszli do kobiet. -Na dzisiaj koniec. Dziękuję panom za ich ciężką pracę. - Następnie każdemu z nich wręczyła parę dolarów, aby mogli wydać je na piwo w pobliskim barze i tym samym opowiedzieli dla kogo pracowali i co robili. Ot, napędzanie poczty pantoflowej. Kiedy się oddalili wraz z pustym wozem po roślinach i telepiącymi się w środku narzędziami na nowo poświęciła swoją uwagę Annice. -Posiadam chowańca. Przywołanie go nie było łatwe, ale jednocześnie było… jedną z najbardziej satysfakcjonujących rzeczy jakie osiągnęłam. - Podzieliła się swoimi doświadczeniami. -Frezja nie jest jedynie moim strażnikiem. Istnienie między nami pewna więź, taka którą ciężko ubrać w słowa. Chowaniec jest częścią nas, nieodłączną. - Nie spodziewała się, na początku, że jej chowańcem będzie leśne stworzenie i na dodatek tak małe, ale z drugiej strony - czego się spodziewać po kimś kto upodobał sobie magię natury i leśne spacery. Spacery, których szlak zmieniła nie chcąc trafić na Sebastiana. Widziała gniew i wściekłość w jego spojrzeniu. Judith Carter potrafiła się powstrzymać, tak nie spodziewała się, że Sebastian będzie miał w sobie tyle siły i woli. -Gdybyś chciała o tym porozmawiać lub przygotować się do przywołania chowańca, chętnie pomogę. - Zaoferowała swoją wiedzę, którą należało się dzielić między magicznymi. Tylko tak mogli się rozwijać i ulepszać swoje umiejętności. |zt dla Penny |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
25.05.85 Pojebie go zaraz. Maywater powoli dochodziło do siebie po wydarzeniach sprzed... ilu? czterech miesięcy? Robotnicy skończyli odbudowywać drogę główną, ale wciąż pozostało sporo zniszczeń. Jego rodzina sporo dołożyła do funduszu remontowego, a pracownicy portu, o ile mieli taką możliwość, byli angażowani do pomocy przy naprawach okolicznych budynków, które ucierpiały podczas... kurwa, co to w ogóle było? Jeśli Carter, tak jak podejrzewał, była gwardzistką, to Kościół już pewnie próbował rozwikłać tę zagadkę. Albo już dawno miał ją rozwiązaną, chuj im wszystkim w dupska, pomyślał. W samym porcie oraz w okolicy pojawiał się częściej, niż zwykle, starając się doglądać wszystkich napraw i prac remontowych. Pracownicy go lubili, ponieważ pracował wtedy z nimi jak równy z równym; tak jak kiedyś, zanim jeszcze objął stanowisko w zarządzie. Mówił tym samym językiem co oni i spluwał tak samo często, w tym samym czasie robiąc przerwę na papierosa. - Pojebie mnie zaraz - zatrzymuje się przy wejściu na promenadę i wsuwa ręce do kieszeni spodni. Mogliby zorganizować pierdolony festyn, jak w Deadberry, ale ta sama rozpierducha miała miejsce w Cripple Rock. Ludzie mieliby do wyboru festyn za festynem, a wypierdalanie kasy na kogoś nigdy nie było dla nikogo priorytetem. Przedmieścia nigdy nie były centrum tak samo, jak czarny nigdy nie stanie się biały. Zagryza tlący się żarem papieros między zębami i powtarza - pojebie mnie zaraz. Kampania wyborcza wystartowała, Stary Williamson miał ochotę zostać nowym burmistrzem. Jakiś czas temu pisał o tym z Sanderem, który odradzał mu wchodzenie w bliższe stosunki z nimi. Ale czy to było w ogóle możliwe? Byli bliską rodziną, krew z krwi. Ta sama mieszanka bogactwa, władzy, pogardy, nonszalancji i gówna. Umówił się tu z Richardem, bo mieli zbieżne interesy. Na tym przecież polegało całe istnienie, popyt, podaż, coś za coś, współpraca, rywalizacja i jedno koryto. - Pojebie mnie zaraz - powtórzył trzeci raz strzepując popiół papierosa na ziemię. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Trzy (?) przewiezione taczki, wykopanie dwóch (?) pni z ziemi, przerzucenie Po dwudziestu krokach zaczynam rozumieć, dlaczego stary van der Decken zamknął okolicę dla niemagicznych; bez pomocy magii prace trwałyby do końca roku. Rozorana ziemia, powalone drzewa, podobno jedną z ulic przeniosło gdzieś w pobliże piekielnych jezior lawy — kwartał po tragedii, Maywater nadal pudruje skaleczenia i zasklepia rany, a Johan nigdy nie był dobry w cerowaniu dziur. Wolał je wycinać. Ostatni jard to wyciągnięta na powitanie dłoń i oficjalne obwieszczenie przybycia posiłków; są skromne, ale przydatne — ja, Larry Barry, dziennikarz z aparatem, goryl z karkiem szerszym od pobliskiej ławki i ktoś, kto wygląda na urzędnika, ale sądząc po naręczu rękawiczek do pracy, dziś pełni rolę magazyniera. — Nie może cię pojebać, kuzynie — siwa smużka dymu nadal unosi się nad głową Johana — gdyby życie było kreskówką, zwiastowałaby permanentny gniew. — Od tego masz żonę. Słowa przykręcone na desce rozdzielczej do poziomu głośności sygnowanego tym samym numerkiem, co uśmiech na ustach; dziś otwieram katalog na stronie dwunastej — sympatia szczersza od złota. Pomiędzy Aradią, a prawdą, z Johanem łączy mnie wspomnienie kręgów Kręgu; bale, festy, sjesty, garść współdzielonego DNA i niewspółdzielony szacunek do oceanu. Słone powietrze drapie w nos — żeby go nie marszczyć, muszę mówić. — Spodziewałem się czegoś— Cuchnącego? Zdewastowanego? Wciąż dymiącego po walce, która wcale się nie odbyła, bo przecież Piekielnik nigdy nie kłamie? Promenada nie wygląda na dziurę w ziemi; raczej po prostu dziurę, ale takie uroki przedmieść. — Gorszego. Założyłem nawet garnitur, którego nie będzie szkoda — gówno prawda, każdego szkoda; za cztery dekady byłyby rekordzistami w kategorii wyroby lniane na długość pozostawionego po sobie śladu węglowego. Równo związany krawat nie mówi Richie Williamson, przodownik pracy, proletariusze Hellridge łączcie się — po pierwsze, nie jest czerwony. Po drugie, nie występuje w zestawie z koszulą w kratę. Po trzecie, jebać komunizm. — Moglibyśmy oglądać ocean i rozmawiać o niesprawiedliwości społecznej — czymkolwiek by nie była; ani Williamson, ani van der Decken nie wiedzą — lub zabrać się za pracę i rozmawiać o tym, dlaczego Adams to zguba dla Maywater. Czerwona pigułka, niebieska pigułka — nieważne, którą wybierze, upewnię się, że wybierze mądrze. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Krótkie rozeznanie się w sytuacji, przeliczenie osób i uścisk dłoni mocniejszy, niż być powinien. Ale nawet i bez tego widział już z daleka, że Johan jest nerwowy - a kiedy nie był? Zawsze był w gorącej wodzie kąpany, a kiedy nie bawił się w udawanie, z jego twarzy można było czytać jak z otwartej księgi. Najlepiej byłoby wszystko zrównać z ziemią, zatrudnić żółtków i wybudować na nowo - wtedy uwinęliby się w tydzień, może dwa. Rzuca okiem na barczystego robotnika (ochroniarza? nie ważne, chuj mu w dupę, nie powie tego głośno, ponieważ a: gość może się obrazić i sobie pójść, b: może się obrazić i mu przylutować, a zważywszy na jego gabaryty, van der Decken otrzymawszy cios nakryłby się nogami), urzędnika gryzipiórka, dziennikarza (w tym momencie zmienił nieco wyraz twarzy; najwyższy czas zacząć robić dobrą minę do złej gry), w końcu na samego Richarda. - Dick - kiwa głową - ona mnie wykończy szybciej niż cokolwiek. Wciąż odbijał mu się czkawką powrót do domu z Drunken Liar. To nie było tak, że czekała na niego z wałkiem do ciasta. To nie było tak, że zapytała czy wie, która jest godzina, a on odwrócił się do zegara wiszącego na ścianie i zapytał go o to samo (zapytał). Następnego poranka zaczęła jednak robić wszystko, by jak najbardziej obrzydzić mu życie. Nagle porządki robione przez Consuelę były zrobione źle, dlatego od świtu Florence rozpoczęła trzaskanie drzwiami, tupanie obcasami, oglądanie głośno Dynastii, włączyła nawet odkurzacz (że też wiedziała, gdzie był schowany), a gdy poszedł sobie zrobić kawę - nagle postanowiła zabrać się za przygotowywanie śniadania, co łączyło się z kolejnym trzaskaniem, uderzaniem garnkami o wszystko pod ręką i piskiem czajnika. Żeby chociaż była dobrą kucharką; kucharką była jednak beznadziejną, a beznadziejne śniadanie zrobiła tylko sobie. - Część jest już zrobiona - ale nie było cię tutaj, kiedy z nieba spadał kwas, czy inne gówno. Ani kiedy odcinałem zdechłemu aniołowi palec, żeby go sobie schować. Ani, kurwa, w ogóle. Faktem jednak było, że prace naprawcze, choć powolne, posuwały się do przodu. W przeciwieństwie do Williamsona, nie miał na sobie garnituru. Zwykle go nie miał, gdy tu przyjeżdżał parkując Astona Martina gdzieś dalej. Dzisiaj był w tym dodatkowy6 cel; niech ludzie zobaczą, że szlachta tez pracuje, czy coś. Jak równy z równym, wszyscy razem, ramię w ramię - choć tak naprawdę, to tak, jebać komunizm. O niesprawiedliwości społecznej wiedzą niewiele, życie im sprzyjało, drzwi były szeroko otwarte, tak samo morze możliwości. O niesprawiedliwości społecznej wiedzą sporo - brat czy siostra znowu dostali od matki lepszy prezent, ojciec bardziej wykosztował się na takie, czy siakie życzenie, kolega kupił sobie lepszy samochód, bo akurat szybciej dogadał się z dealerem w salonie. Cel jest jednak oczywisty, dziennikarz nie jest tu dla ozdoby i dobrego uczynku. - Jakbyś - kurwa, słowo umyka gdzieś między językiem i śliną, bo gryzipiórek zabiera się powoli za swoją robotę - nigdy nie widział oceanu. Zniszczenia objęły cały ten teren - wskazuje ręką gdzieś w powietrzu w stronę promenady i budynków. - Wszystko trzeba było zamknąć dla niemagicznych, żeby sobie z tym poradzić. Obecnie nie mamy ze strony biura obecnego burmistrza żadnego wsparcia - zwraca się w stronę dziennikarza, niech chuj notuje. Wiemy, w którą stronę to zmierza. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Spektakl powitań i ceremoniałów — nie każde przedstawienie ma scenę, kurtynę i widownię, która przepłaca za bilety tylko po to, by zrozumieć, że teatr pasjonuje ich tak samo, co obserwowanie wyścigów mrówek. Niekiedy scenografię układa się z kostki brukowej, rozkopanej ziemi i przypudrowanych zniszczeń — czasami widownia to dziennikarz, ochroniarz i Larry Barry: każdy wygląda na wyciętego z innej kreskówki i żaden nie rwie się do pracy. Taczki nie uciekną; moment na wyrażenie oburzenia bezradnością obecnego burmistrza — owszem. Rozmowy o niewdzięczności żon i aktualności bazy kochanek ustawiają się w kolejce tematów; prasa węszy za gorącymi plotkami, Zwierciadło podobno płaci w pliczkach banknotów, a jeśli do równania dodać kręgowe nazwiska, stawka wzrasta o dwieście procent (niedocenienie, doprawdy). Johan twierdzi, że część prac wykonano — tym razem gryzę się w język, żeby nie zapytać, czy trwały pod ziemią. To, co widzę w zasięgu wzroku, nie przypomina Maywater, które pamiętam, ale przecież wszystko da się naprawić — zieleń dolarów przywróci tutejszym trawnikom ten sam kolor. — Nie od razu Rzym zbudowano. Za to w dwa dni spalono — wystarczył niewłaściwy Może później; kiedy już nabawię się odcisku na dłoni, a dziennikarz uchwyci ten lepszy profil, kiedy dzielnie pcham taczkę. — Kolejny dowód na uprzedzenia, które Adams posiada wobec przedstawicieli magicznej społeczności — głośno, dosadnie, wszyscy słyszeli? Adams to rasista, nienawidzi czarowników, po cichu przyjmuje komunię świętą, poza tym jeśli do jego nazwiska dodacie kilka liter, a kilka odejmiecie, wychodzi hiszpańska inkwizycja. Przypadek? — Prywatne niesnaski przedkłada nad dobro turystycznej ostoi hrabstwa, w efekcie czego Maywater u progu sezonu letniego pozostawione zostało samo sobie, bez finansowego wsparcia ratusza — kątem oka wychwytuję otwarty notesik i zaciekłe notowanie; dziennikarz liczy dziesięć dolców za zdanie — mało, bo byłem gotowy zapłacić dwadzieścia. — Wkrótce demokratycznie będziemy mogli zdecydować o przyszłości, a wybór, którego mamy dokonać nie brzmi czarownik czy niemagiczny? lecz— Odrobina dramatyzmu w tym smutnym jak Arizona krajobrazie — rozpinam marynarkę i zsuwam materiał z ramion; podwinięte rękawy koszuli będą wyglądać na zdjęciach lepiej. — Człowiek, któremu zależy na dobru naszego społeczeństwa czy ten, który woli odwrócić wzrok? Prawda była taka, że Adams wcale nie jest zły; trochę naiwny, zdecydowanie probieda, ale według mojego sztabu nie trzyma w piwnicy dzieci — nieźle, jak na polityka. Prawda jednak mało kogo interesuje; kandydaci na burmistrza to produkty, które trzeba przehandlować, a ja sprzedałbym Beduinowi sierść wielbłąda — wszystko sprowadza się do ekonomii. — Larry Barry, daj łopatę. Czas przyłożyć się do pracy — asystent czekał na sygnał — wyciągam dłoń i czuję pod palcami twardy drzewiec; za kwadrans powiem Larry Barry, zamów wizytę w salonie, bo szanujmy się. — Kuzynie, zdjęcie na pamiątkę? My, ludzie pracy — my, zjednoczeni w obliczu wyzwań. Kiedy dziennikarz odejdzie, zaczniemy prawdziwą rozmowę — głównie o tym, czy van der Decken jest świadomy, co czeka Flying Dutchman, kiedy wybory wygra Adams. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Johan nie znosi pismaków, ponieważ zawsze wtykają nos w nie swoje sprawy. Tym razem musi jednak ugryźć się w język i przełknąć kilka obelg, które zdążyły przyjść mu na myśl. Szybki rozrachunek zrobił już chwilę wcześniej - więcej straci na swojej niewyparzonej gębie, niż zyska (jak zwykle, z resztą). Plotek na najbliższy czas ma wystarczająco, najwyraźniej niektórzy z uczestników balu mieli zbyt mało pieniędzy i zdecydowali się chlapnąć jęzorem o kilka razy za dużo - jak co roku, z resztą. Overtone by pewnie powiedział, że ważne, że mówią. Van der Decken twierdzi: chuj im w dupska. Maywater jakie jest w obecnej chwili, każdy widzi. Rozjebane. A to, co mówi Johan na temat obecnego burmistrza, wcale tak bardzo nie rozmija się z prawdą. W ratuszu został złożony wniosek o pomoc, by zachować wszelką formalność, ale biurokracja to biurokracja, polityka to polityka - do dziś nie został rozpatrzony i każdy magiczny mieszkaniec nadmorskiej Williamson nie próżnuje i dorzuca swoje trzy grosze; gnojek dobrze wie, co robi i gdyby Johan go nie znał, pewnie by był pod wrażeniem. Dickie był w tej chwili jak ta kobieta z Bongo TV, która prezentowała ekspres do kawy, w którym - na jaja Lucyfera, można było zaparzyć kawę. Kilka wieczorów temu, kiedy znowu wypił o szklankę rumu za dużo zamówił pięć i w tym właśnie momencie, patrząc jak Richard zdejmuje marynarkę by pokazać się od jeszcze lepszej strony, Johan wiedział, że dobrze wybrał adresata przesyłki. - Adams, choć wie, jaka jest sytuacja, nie przejmuje się nią - wyuczone frazesy ideologiczne, cuda na patyku, wszystkie w jednym celu. I wszystkie na swój sposób prawdziwe. - W Maywater żyją magiczni i niemagiczni i w tym momencie jedni i drudzy tracą. To nie Deadberry czy lasy Cripple Rock. Florence pewnie nie do końca spodoba się ta narracja, ale Johana w tej chwili mało to interesowało. Priorytetem było zaznaczenie, że potrzebują w Maywater pomocy, nie ważne, jakiej. Obaj z Dicky'm wiedzą, że najważniejszy jest efekt; niech sprawią, że Hellidge znowu będzie wspaniałe, a slogan, przekształcony, za kilkadziesiąt lat zostanie wykorzystany w innej kampanii. - Oczywiście - opiera łopatę o zdartą chodnikową płytkę. Niech wszyscy zobaczą, niech wszyscy wiedzą, jak ciężko pracują. Williamson może trochę mnie, ale to nie ma znaczenia, ważne, że jest. On, jego przydupasy i pismak. Blask flesza aparatu, jeden, drugi i trzeci, zrobione. Dziennikarz ma już chyba dość materiału, kilka zdjęć i propagandowy tekst, który zapewne ukarze się w najbliższym wydaniu Piekielnika. Gdy odchodzi ze swoimi gratami w torbie, spojrzenie Johana mówi za nim jedno: no, już, wypierdalaj stąd. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Łopaty dopiero wprawiono w ruch, ale usta w pracy są od dawna — port czyha niedaleko, więc i najstarszy zawód świata poniekąd zahacza o oratorskie zdolności dwóch przedstawicieli Kręgu. Mielimy ozorami, mamy poważne miny, szpadel pod moim łokciem udowadnia, dlaczego wybrałem karierę polityka — nie grzebiemy trupów w ziemi. Wolimy trzymać je w szafach. Błysk rozbawienia gubi się w źrenicy i zmienia w powagę; patrzę na dziennikarza, jakby był wyrocznią, która za chwilę powie nam, że trud nasz docenion, a potem pstryknie paluszkiem i przeorany chodnik magicznie ułoży się w równą kostkę brukową rodem z rynku europejskiego miasteczka. Byłeś kiedyś w Rothenburg ob der Tauber, kuzynie? Śliczna mieścina, piękne kocie łby, można pójść na wycieczkę śladami swastyk. Tego prasie nie polecę; powiem im za to— — Zbliża się sezon letni. Jakie straty poniesie cała wioska, jeśli nie otworzy się na turystów? Na to i więcej pytań niech odpowie sobie każdy czytelnik pismaka, do którego pisze zgarnięty przeze mnie dziennikarz. Gdyby miał być szczery — niedoczekanie, nie za to płacą politykowi — przyznałbym, że nie pamiętam nazwy gazety; coś z Tygodnik w tle. Tygodnik Pierdolenia o Niczym? Krótkie pożegnanie z dziennikarzem mieści się w uścisku dłoni — dziękujemy i żegnamy, do zobaczenia na kolejnym spotkaniu prasowym w Ratuszu, gdzie uśmiecham się zza pulpitu i twierdzę, że urzędnik Millston nie wiedział nic na temat azbestu w dachu sierocińca. Dziennikarz zamienia się w kropkę na horyzoncie, ale lud nie próżnuje — Larry Barry wytrzasnął skądś taczkę i podjechał nią tak blisko mnie, że przy nieostrożnym kroku mógłbym wpaść do środka. Ochroniarz—Imienia—Nie—Pamiętam nie czeka na instrukcje; ze swoją łopatą w ręce zrywa popękany chodnik kilka metrów od nas. — Czas na danie główne — w porcie nie dostanę świeżego homara; wszystkie knajpy zamknięto na cztery spusty i to z rodzaju tych nierozkosznych. Prawdziwie smutny, iście zatrważający, bez wątpienia paskudny widok — kto ma serce, temu się kraja. — Lubisz ekonomię, kuzynie? Pytanie, na które nie ma właściwych odpowiedzi; tak oznacza, że Johan nie ma życia towarzyskiego i brandzluje się do cyferek w skoroszycie. Nie byłoby świadectwem niekompetencji zarządu, w którym zasiada i nieciekawych rokowaniach na rozwój rodzinnego biznesu. Mam dziś dobry humor, więc postanawiam mu pomóc. — Ja uwielbiam. Tak bardzo, że przy śniadaniu podliczyłem, o ile wzrośnie podatek nałożony na Flying Dutchman, jeśli wybory wygra Adams — przerwa na dramatyczną muzykę; może Wagner? Haydn? Mozart? Coś, do czego mógłbym machać łopatą, nie wiedząc nic na temat obsługi szpadla; zebranie na niego gruzu udaje się dopiero za trzecim razem. Ledwie zaczęliśmy, a nieodparta potrzeba gorącego prysznica wypiera wszystkie walory przebywania na łonie natury. — Siedem i— Słuchaj uważnie, Johan; siedem. Ładna cyfra, taka nie za piekielna. Wzrost podatku o siedem procent w skali roku to nie dużo. To kurewsko wiele. To dwa jachty i wycieczka na Bali. To willa w urokliwym zakątku Kanady, chociaż nie wiem, kogo chcę oszukać — w Kanadzie urokliwa jest tylko granica ze Stanami Zjednoczonymi. — —i pół. Pół litra pija się w piątkowe wieczory niedaleko Ratusza; to jedyne pół, które jestem w stanie zaakceptować. Dźwięk przesypywanego gruzu — z łopaty do taczki, naprawdę nieskomplikowane; zaczynam rozumieć, skąd straszenie dzieci kopaniem rowów — podkreśla powagę sytuacji. Adams zamierza podnieść podatki dla wszystkich wielkich przedsiębiorstw regionu i robić dobrze małym sklepikom ze skarpetkami; gdzie tu, kurwa mać, rozum i godność człowieka? (Nigdzie — jest przecież niemagiczny). — Barbarzyństwo, gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie. Rzecz w tym, że nie musi — największa Odzywa się nieproszony. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji