First topic message reminder : Promenada Ciągnąca się od miasta aż do pobliskiej latarni morskiej promenada osadzona jest na kilku metrach wysokości względem poziomu morza. To długa ścieżka będąca znanym i lubianym skrótem do przystanku autobusowego zatrzymującego się niedaleko przy szosie. Wzdłuż deptaka ustawione są ławki, a spacerujących od upadku z klifu oddziela barierka, nierzadko ratująca życie nieostrożnym rozbieganym malcom. Rytuały w lokacji: urodzaju [moc: 35] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Stwórca
The member 'Perseus Zafeiriou' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 28 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Teresa Fogarty
Wizje zawsze przychodziły tak samo niechciane, korowodem ciarek kręcących się wzdłuż pleców, metalicznym posmakiem wirującym wokół języka. Spływały cienką strużką krwi po wardze i podbródku, wykręcał trzewia. Nie pamiętała już, kiedy jej miłość do małych i dużych historii, zakopana w ich gładkiej fakturze wyparowała. Sfermentowana pod grudami obrazów, których nigdy nie chciała widzieć, powoli zaczynała skapywać do krwiobiegu jak trucizna. Była już nimi zmęczona. Zwiastun nadejścia kolejnych szeptów, następnych obrazów, które żyletką niewiadomej, miały odciąć ją od świadomości, przyszedł niespodziewanie — materiał okalający jej dłonie, stanowił zwykle wybawienie, skuteczną tarczę dzielącą przed natrętnymi kliszami przeszłości. Wzrok stracił ostrość, słuch podążył gdzieś, za cienką membranę minionego. — Biel. Dużo bieli i pieprzone jasne światło. Jest też chór. Dużo głosów, coś śpiewają, ale nie potrafię… nie wiem, co— zaczęła recytować, chwytając kurczowo nogawkę spodni Leo. Liczyła na więcej — szczegóły, z których mogliby wyłowić powód całego zamieszania, ale wizja urwała się gwałtownie, dociskając ją do bruku teraźniejszości. Łapczywie nabrała oddech, na kilka sekund zaklęta w konsternacji. Jej spojrzenie niemal mimowolnie pognało na czerwieniącą się połać nieba. — Chyba ktoś wstał lewą nogą — podsumowała, puszczając pióro z lekką odrazą. Nie bawiła się w wyjaśnienia. Leo i reszta zgromadzonych — których obecności w tamtym momencie nie była jeszcze świadoma — równie dobrze mogli uznać ją za wariatkę. Nie było to istotnie. Nie na środku promenady, bez schronienia, bez sensownego planu, jak wykaraskać się z całego zamieszania. Skręciła gwałtownie głowę, gdy starsza kobieta wrzasnęła, dopiero wtedy orientując się, że nieopodal wykwitły kolejne sylwetki. Złapała spojrzenie — nieprzyjemnie znajome — Williamsona, puszczając Leo i z wątpią gracją próbując się podnieść. — Czymkolwiek to jest, jeśli potrafi wywołać wizję pomimo rękawiczek zapowiada cholerne kłopoty — powiedziała, nieco zduszonym nadciągającymi nudnościami głosem. Wyraźnie pobladła, następstwa wizji podeszły jej do przełyku na tyle intensywnie, że na kilka uderzeń serca, znów musiała się pochylić, opierając dłonie na udach. Dwa wnioski, niezwykle elokwentnie kotłowały się pod jasnym sklepieniem czaszki Forgaty: że zaraz zwymiotuje i że należało spierdalać. Przemierzenie drogi powrotnej do jakiegokolwiek w miarę bezpiecznego miejsca, wydawało się teraz równie głupie, co nieosiągalna — Lucyfer jeden wiedział, jakie niespodzianki miały jeszcze urwać się z karminu skłębionych obłoków. — W pańskim zakresie obowiązków nie ma przypadkiem jakiegoś zapisu o rozganianiu zgromadzeń, oficerze Williamson? — wykonała dłonią nieokreślony gest, nadal pochylona, ze wzrokiem wbitym w ciemną skórę własnych butów. — Bo tego tu, przydałoby się pozbyć. — W końcu się wyprostowała, tasując nowych towarzyszy bursztynem nieco zamglonego spojrzenia. Za którąś z nieznajomych sylwetek, przyuważyła zadaszony postój dla rowerów, jakieś kilkadziesiąt metrów dalej. — Najlepiej tam — wskazała, szybko wykluczając z głowy inne alternatywy. Tam mogli na chwilę przystanąć, chronieni przed deszczem piór i cholera jedna wiedziała, czego jeszcze. |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : geszefciarz, szmugler
Arthur O'Ridley
Cała ta sytuacja przytłaczała Arthura. Nie wiedział, co się dzieje, nie wiedział co robić, po prostu dał kierować się instynktem. Ten z kolei kazał mu, gnać na swoim metalowym jednośladzie. Czuł jak z każdym obrotem rowerowej zębatki, metalowy łańcuch drgał i rezonował na całą ramę. Chciał uciec, najdalej jak się da, znaleźć jakieś miejsce, gdzie będzie mógł, chociaż zadzwonić, ukryć na chwilę i spokojnie przemyśleć, co dalej zrobić. Nie był w dawnej kondycji, lecz adrenalina napędzała jego ciało. Mięśnie, mimo prowadzonego trybu życia, współpracowały, aby uratować całe ciało. Los jednak chciał, aby jego próba znalezienia schronienia, nieudała się. W czasie jazdy czerwona kropla spadła na jego twarz i to właśnie ona wyrwała mężczyznę z tego obłędu. Początkowo nic mu nie było, dopiero po chwili poczuł pieczenie, zamieniające się w palący ból, a za tym przyszedł zapach palonej skóry. Arthur zasyczał z bólu. Naturalnie wybiło go z równowagi i cudem wyhamował na swoim pojeździe. Odruchowo chciał pomasować ranę, ale po dotknięciu zabolało mocniej. Wtedy również, wykorzystał chwilę, aby spojrzeć w górę i zobaczyć co było źródłem żrącej kropli. Ujrzał miejsce, jakby oderwał się kawałek chmury od monstrualnego, krwawego kłębowiska. To ona mogła być potencjalnym źródłem problemu. Najwidoczniej nie była to przyjazna, wesoła chmurka, która zrasza ciepłym, wiosennym deszczem. O'Ridley zdał sobie sprawę, że jego plan nie wypali, bo do najbliższej zabudowy pokroju restauracja czy domek, miał za daleko. Dodatkowo nie zapowiadało się, że skończy się to jedną kroplą na policzku, która co najwyżej zostawi nieładną ranę. Spodziewał się, że to preludium do ulewy. Patrzył dalej po okolicy za jakimiś punktami, możliwymi schronieniami bliżej, ale zamiast tego dostrzegł grupę znajomych twarzy. Głównie znał je z Kościoła (najszybciej poznał Williamsa, którego sylwetka, była automatycznym sygnałem do chowania piwa w miejscu publicznym), ale w takich sytuacjach jacykolwiek inni czarodzieje, byli lepsi niż banda nieznajomych. Zanim dołączył do ludzi, postanowił spróbować czego, aby ochronić się przed parzącym opadem. Zjawisko atmosferyczne nie było efektem znanych mu czarów lub rytuałów, nawet nie mieścił się w kategoriach normalnych zjawisk pogodowych, lecz jeśli nie spróbuje, to równie dobrze może jechać bez żadnej ochrony. Tak to, chociaż spróbuje zobaczyć, czy podziała jego pomysł. Zielarz dotknął swoją klatkę piersiową, która falowała jeszcze pod wpływem licznych wdechów i wydechów, będących efektem wysiłku fizycznego. Po czym powiedział: -Sicutpetr-liczył, że rzucony na siebie czar ochroni go przed kolejnymi kroplami. Oczekiwał, że poczuje na sobie coś co określał, "niewidzialnym ponczem", lecz nie miało to miejsce, ponieważ dalej czuł zimne powietrze. Najwidoczniej był jeszcze porządnie wymięty i już nawet jego magiczne zdolności zaczynały szwankować. Nie miał czasu na powtórkę, tylko musiał mknąć w stronę wiaty na rowery do reszty czarodziejów oraz czarownic. Widział, że grupa przemieszczała się właśnie w stronę tej zabudowy, więc postanowił pójść za ich przykładem. 14+24(magia natury)=38 -niezdane |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Leo Carter
To że ma do czynienia ze słuchaczem stało się dla niego bardziej niż pewne, kiedy tylko Tereska opisała swoją wizję i zaznaczyła że pióra potrafią wywołać u niej wizję pomimo noszenia rękawiczek. Ten fakt skutecznie zarejestrował. Być może będzie w stanie skontaktować się z dziewczyną jeszcze w innej sprawie wymagającej wieszczenia. To że była czarownicą już mówiło samo przez się. Oczywiście spróbował pomóc wstać dziewczynie po tym jak upadła na bruk, jednak nadal się zastanawiał nad słowami które wydobyły się z jej ust. Sama wizja była dość niepokojąca i sam właściwie też nie miał pojęcia co znaczyła poza tym że działo się coś niedobrego i zdecydowanie nienaturalnego. Zbierało się ich tu coraz więcej, ale podzielał zdanie Tereski. Przede wszystkim powinni znaleźć schronienie przed tą anomalią. Schował pochwycone wcześniej pióro do kieszeni kurtki mając nadzieję że później uda mu się je zidentyfikować za pomocą znajomych osób. Słyszał coś o zaklęciu identyfikującym, ale jak to na Cartera przystało, nie potrafił go rzucić. Znaczy mógł próbować, ale czar raczej na pewno by zawiódł. - Dobra, to idziemy. - Pomyśleć że przybył tu kupić rybę... Los widocznie naprawdę lubił zaskakiwać. Miał zamiar ruszyć wraz z Tereską do Wiaty na rowery którą wskazała. No i również z tą dwójką, która się do nich zbliżyła jeśli podążyli zaraz za nimi. W głowie też szybko przeanalizował jedną treść. Powiedziała do niego per oficerze, więc czy znaczyło to że facet był czarną bagietą albo robił w biurze szeryfa? Obstawiał raczej to pierwsze, ale nigdy nic nie wiadomo. Sprawa musi być naprawdę poważna skoro gwardia już interweniowała. |
Wiek : 29
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Student
Nawet w Hellridge ciężko było spotkać szkarłatny deszcz. Zdarzało się, że w wyniku anomalii magicznych albo źle przeprowadzonego rytuału na małym obszarze unosiła się mżawka wypełniona srebrnym pyłem, albo czarnawy dym, zatruwający powietrze, ale nigdy nie spotkaliście zjawiska takiego jak to. Substancja spadająca swobodnie z nieba przeżerała skórę. Swąd spalonego mięsa unosił się jeszcze chwilę wokół Was, podczas gdy starsza kobieta kurczowo trzymająca się oko, krzyczała wniebogłosy, wzywając imię fałszywego boga. Nikt jej nie pomógł. Musieliście zadbać o siebie. Barnaby, w swojej pracy byłeś tym, który dba, żeby świat magiczny nie ujrzał światła dziennego, a jednak w tej jednej sytuacji zdecydowałeś się publicznie rzucić czar. Twoi chlebodawcy usprawiedliwiali takie zachowania, zbyt często dawali ci także poczucie, że jesteś ponad prawem, żebyś nie skorzystał z tej okazji. Czar rzucony na parasol poskutkował. Narosła wokół niego jasna mgiełka, jakby zmaterializowało się tam pole siłowe, mające skutecznie odpychać wszystko, co tylko spróbuje jej dotknąć. Łącznie z twoją rękę. Miałeś jednak dostateczną siłę, ruszyłeś mocniej palcami i gdy zacisnąłeś z całej siły dłoń na jego rączce, ta zbielała nieco przy palcach, ale mogłeś utrzymać swoją ochronę przed tym, co miało nastąpić. Gdy pomyślałeś, że z nieba poleciała krew — nie myliłeś się. Zbyt często w swojej pracy spotykałeś się z jej widokiem i metalicznym zapachem, który unosił się teraz w powietrzu, choć przebijał się silnie przez niego smród twojej spalonej skóry. Gdy dostrzegłeś Teresę, mogło stać się dla ciebie jasne, że jej zjawienie się w tym miejscu mogło być powodem tej całej anomalii. Fogarty już 100 lat temu niemal doprowadzili hrabstwo do tragedii, na czym ucierpiała też twoja rodzina. Twoje podejrzenia były więc w pełni uzasadnione. Być może kobieta zamierzała zadbać o swoje plugawe dziedzictwo. Perseusie, gdy do twoich uszu dobiegł urywek rozmowy, jaką kobieta, którą wypatrywał twój przyjaciel, odbywała z rosłym osiłkiem, ciekawość była w zupełności zrozumiała. Nadstawiłeś uszu, jednak gwar dookoła przeszkodził ci w usłyszeniu każdego słowa. Dobiegło do nich tylko jedno „biel”. Nie wiedziałeś, co to oznacza, nie wiedziałeś, czy ma to znaczenie. Twoje podejrzenia odnośnie do tego, że z nieba pada na was krew, wydawały ci się więcej niż słuszne. Smród palonego mięsa nie zdołał całkowicie zabić metalicznego zapachu, który unosił się teraz w powietrzu. Tereso, której wizja doświadczyłaś, była niekomfortowa, ale wydawało się, że nie doświadczasz po niej silnych objawów typowych dla momentów, w których specjalnie próbowałaś poznać historię przedmiotów. Wyjątkowość tej sytuacji miała dojść do ciebie dopiero po chwili. Miałaś na dłoni rękawiczkę, która ograniczała przepływ szeptów, a jednak piórko — niby niewzruszone — zdawało się korelować z twoją mocą i udzielać się jej, mimo że nie próbowałaś nawet poznać jego historii. Być może gdybyś skupiła się na tym dostatecznie mocno, odsłoniłoby przed tobą więcej tajemnic. Arthurze, w porę wyliczyłeś odległość i stan potencjalnego zagrożenia. Udanie się do wiaty dla rowerów wydawało się znacznie szybszym rozwiązaniem niż pędzenie do miasta. Czar, który wcześniej próbowałeś na siebie, rzucić zdawał się nie działać. Nie odczułeś żadnych jego skutków na swoim ciele, ale w głębi duszy mogłeś czuć, że nawet udany wcale by nie pomógł. Szkarłatny deszcz nie wpisywał się w żadne znane ci zjawisko atmosferyczne. Obecność substancji o metalicznym zapachu i szkarłatnym kolorze musiałaby znaleźć się tam z wyparowaniem wielkiego zbiornika, nie kojarzyłeś niczego podobnego w okolicy. Wiedziałeś podskórnie, że deszcz musiał mieć bardzo silny związek z magią, być może taką, która jeszcze nie została zbadana. Leo, piórko bezpiecznie spoczęło w kieszeni twojej kurtki, niewzruszone niczym. Miałeś znajomych z różnych kręgów, być może któryś z nich był w stanie więcej ci na jego temat powiedzieć. Wiata wskazana ci przez Teresę wydawała się świetnym miejscem do schronienia, zamiar ruszenia do niej wydawał się dobrym pomysłem. Zdążyliście ruszyć w kierunku wiaty, na oko zdolnej pomieścić was wszystkich, lecz tuż obok rozległ się kolejny wysoki dźwięk. Gdy tylko spojrzeliście w tę stronę, mogliście dostrzec żebrzącego wcześniej o jałmużnę mężczyznę, jak z otwartymi szeroko rękoma spogląda w niebo, śmiejąc się w głos. Mogliście z oddali dostrzec jego oczy, histerycznie otwarte, gdy nagle prosto na twarz z nieba spadła na niego strużka czerwonej wody. To nie były już pojedyncze krople, nie przypominały deszczu. Substancja skapywała strumieniem, jakby ktoś przechylał jej wiadro, albo jakby z rozdartej żyły sączyła się krew. Ta oblała mężczyznę, który dopiero w tym momencie z płuc wydarł potężny krzyk. Jego skomlenie i zawodzenie trwało jeszcze chwilę, dopóki do otwartych szeroko ust nie skapnęła domniemana krew. Zaczął dusić się, trzymał kurczowo za gardło, aż nie upadł. Martwy, odwrócony twarzą od was. Dwie starsze kobiety podniosły krzyk, próbując możliwie szybko stąd uciec. Spanikowane nie chwyciły nic i tylko trzymając się kurczowo za dłonie, usiłowały wczołgać się pod ławkę. Strumień szkarłatu z nieba nie ustał, z sekundy na sekundę było go coraz więcej. Nie przypominał już deszczu. Nierównomiernie spadając, wyglądał, jakby ktoś próbował rozlać go z góry na was, zamieniał się powoli w istny wodospad. Pokrywał ziemię. Zmarznięta jeszcze trawa pokrywała się czerwienią, a następnie ku waszemu zdziwieniu, zachodziła czernią. Wszystko, na co spadła ta dziwna substancja obumierało, wysychało, węgliło się. Nie byliście w stanie przewidzieć, gdzie nieustający wodospad się poleje. Musieliście uciekać. Do wiaty dla rowerów nie zostało już daleko, byliście w stanie dotrzeć tam w kilkanaście sekund. Substancji wciąż przybywało. Rozbryzgiwała się wokół. Spojrzeliście w górę, leciała prosto na każdego z was. Nie w formie kropel, a wąskiego strumienia. Trzecia tura. Ziemia wokół was w miejscach, na które spadł strumień szkarłatu z nieba, przypomina jałową spaloną łąkę. Wszystko pokrywa się czernią, jest suche i zepsute. Wodospad, który leci z nieba, jest bardzo nierównomierny, jesteście w stanie z łatwością określić, że nie przypomina już zwykłego deszczu. Strumień spada nierównomiernie. Możecie obronić się w dowolny sposób. Obrona jest akcją i powinna być pierwszą akcją w tej turze. W przypadku nieudanej obrony na ciele poczujecie, jakby ktoś wylał na Was miskę kwasu albo wrzątku. Dokładne efekty opiszę w następnym poście. Próg uniku wynosi 65. Do rzutu kością k100 doliczacie swoją sprawność i bonus za szybkość lub gibkość (w zależności od tego, czego użyjecie). Możecie też spróbować bronić się przed nim zaklęciem. Każde zaklęcie tarczy odpowiednie dla zaklęć o mocy poniżej 100 zadziała. Jeśli chcecie dotrzeć do wiaty, musicie poświęcić na to akcję. Barnaby, z racji tego, że rączka też jest częścią parasola, musisz pokonać rzut na sprawność wynoszący moc rzuconego czaru (64). Zdecydowałam się obniżyć ten próg do 40, ze względu na tym, że pole siłowe skupia się wokół rozłożonego materiału, a nie rączki. Z racji niewykonania tego rzutu w poprzedniej turze, rzuciłam za Ciebie. Próg został pokonany. Ze względu na to, że razem z Perseusem jesteście dość rosłe chłopaki, tylko jeden z Was może użyć zaczarowanego parasola, żeby ochronić się przed deszczem. Przekazanie go Perseusowi nie będzie akcją. Ponadto, użycie parasola do obrony nie będzie kosztować akcji. Punkty życia: Arthur O'Ridley 147/152 (-5 P) Barnaby Williamson 171/181 (-10 P) Leo Carter 217/217 Teresa Fogarty 174/174 Perseus Zafeiriou 161/161
Czas na odpis macie do piątku (10.03) do 23:59. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Co się dzieje? Stłumiony głos Fogarty zalewał łeb, podtapiał ostatnie, blade znamiona logiki i poddawał w wątpliwość wszystko, co brane za pewnik — idiotyczna myśl, że to Fogarty zastąpiona jeszcze idiotyczniejszym wnioskiem to nie t y l k o Fogarty, aż nawet nagromadzone przed dziesięciolecia uprzedzenia musiały skapitulować pod wyrokiem ostatecznym. To wcale nie Fogarty. Co się dzieje, pytał Perseus i Williamson po raz pierwszy od dawna nie znał odpowiedzi. Nie wiem, mógłby wydusić, ale łatwiej byłoby połknąć kroplę żrącej krwi z nieba niż przyznać to na głos. Coś niewłaściwego, podszeptywał coś skupiony na utrzymaniu czaru umysł, coś nieprzewidywalnego. Metaliczny posmak w jego ustach subtelnie przypominał o tym, że nie tylko z nieba mogła polać się krew. Coś niekontrolowanego. Trzy sekundy marazmu zastąpiło trzynaście sekund pozornego spokoju — przez niespełna pół minuty mogli wierzyć, że cokolwiek nie skapnęło z nieba, właśnie zmieniło plany. Trzynaście sekund to dość czasu; na mocniejsze zaciśnięcie dłoni na rączce parasola i odkrycie, że Perseus przez kilka lat urósł nierozsądnie; to dość czasu na przyjrzenie się Fogarty — znów czujnie, z cieniem podejrzeń pod powierzchnią wyblakłej zieleni spojrzenia — i odmierzenie ostatnich sekund względnego spokoju jej zdławionym tonem. — Jest tylko pobieżna wzmianka o szukaniu winnych — wypalona kropla na czole — ta, z której Percy zdążył zrobić puentę nieśmiesznego dowcipu — uszczypnęła; chyba za karę. — Zechcesz wyjaśnić, dlaczego zawsze, kie— —dy pojawiasz się w okolicy, świat próbuje stanąć w płomieniach? Zapytałby, gdyby zdążył. Albo utonąć we krwi. Dodałby, gdyby miał okazję. W przeciągu kilku oddechów pojedyncze krople skapująca z nieba przepoczwarzyły się w wezbrany strumień. Żebrak, który jeszcze chwilę temu śmiał się w głos, na własnej skórze — i we własnych ustach — przekonał się, że nic, co jest darem nieba, nie zasługuje na uśmiech; rechot wesołości szybko zamienił się we wrzask. I nagle przelotna wątpliwość, czy użycie magii w obecności zwykłych śmiertelników było słuszne, przestała mieć znaczenie. Nad ich głowami rozpętał się wodospad; to, co było pojedynczymi kroplami, teraz przypominało chluśnięcia farby szalonego — kwestia obłędu była bezsprzeczna — artysty. Czerwień zalewała świat i rozbryzgiwała się na ziemi, zostawiając dokładnie to, do czego została stworzona — spustoszenie. — Kurwa mać — pomruk zniknął we wrzasku staruszek, które Barnaby z pełną premedytacją i zupełnie świadomie spisał na straty — jeśli ich bóg był prawdziwy, niech zrobi z ławką to samo, na co Williamsonowi pozwolił Lucyfer z parasolem, który teraz był przestronniejszy. Gdzieś pomiędzy agonią żebraka i skazaną na klęskę walką staruszek o przetrwanie, Perseus wyrwał się z uścisku i zrobił dokładnie to, czego można spodziewać się po wyjątkowo durnych Grekach — postanowił pomóc innym, nieszczególnie pamiętając o sobie. Jego zaklęcie zamarło w powietrzu i opadło bez sił; magia wariacyjna nie przepadała za współpracą, kiedy wariował cały świat. Zanim do głosu doszła wściekłość — na Zafeiriou, lejące się z nieba gówno i popołudnie, którego przebieg, dla odmiany, planował bez krwi w roli głównej — spomiędzy ust Williamsona wytoczył się rzucony w kierunku Perseusa czar. — Ordinato! — czerwień magii odpychania zapulsowała w powietrzu, kiedy wzniesiony z energii mur rozciągnął się nad głową Greka; czar w teorii był udany. W praktyce mógł zdechnąć — jak wszystko, czego dotknęła gęsta maź. — Jazda pod wiatę! — parasol nad głową Williamsona oparł się wezbranemu strumieniowi karmazynu, kiedy jego właściciel nie zamierzał tracić cennych sekund i ruszył w kierunku wiaty — zbielałe wokół rączki knykcie pojaśniały jeszcze bardziej, ale to nie na nich skupił wzrok Barnaby. Wiata tkwiła tylko kilka metrów dalej, Perseus chwilowo był bezpieczny, Fogarty i jej kurewsko wielki towarzysz zostali w tyle, a Williamson nie dostrzegł momentu, w którym runął na nich strumień tylko dlatego, że skupił wzrok na Arthurze i jego pajęczynie. W całym chaosie — pomiędzy pokonywaniem ostatniego metra oddzielającego go od wiaty i utrzymywaniem rzuconych czarów w ryzach — pomyślał obyś miał przy sobie wódę, O’Ridley. Barnaby zaśmiałby się — na głos, wbrew sobie — gdyby nie całkiem świeża pamięć żebraka, który wesołość w deszczu krwi przypłacił wątłą walutą życia. rzut #1 akcja: zaklęcie Ordinato rzucone na ochronę Perseusa | 72 (k100) + 23 (magia odpychania) + 1 (kieł Cerberusa) = 96, osiągnięty próg #2 akcja: dotarcie do wiaty |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Perseus Zafeiriou
POWSTANIA : 25
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Co się dzieje? Rzeczy niestworzone i niewyśnione przez najstarszych greckich filozofów — co do tego pierwszego miał stuprocentową pewność, co do drugiego — odrobinę zwątpił. Co się dzieje? Coś bardzo zgodnego z prawami fizyki, panie oficerze, powiedziałby to (i nawet więcej), gdyby Williamson przyznał na głos, że nie ma — bladego albo zielonego, kolorystyka chwilowo odgrywała nieistotną rolę — pojęcia. Grawitacja była nieubłagana, podobnie jak osądy Barby’ego; ta pierwsza właśnie ściągała w kierunku ziemi wezbrane fale czerwieni, ta druga zdążyła oskarżyć, przenalizować i ocenić panią — pannę? Na włosię z koźlego uda, nie ma pojęcia! — Fogarty, jakby ta była wytartą figurką na pchlim targu. Tu obejrzał, tam zacmokał, jednak nie, podziękuję, może znajdę nowszy model. Zafeiriou, co ty bredzisz. Nie wiedział. Nie wiedział, co się dzieje i co bredzi, i co zamierza — te dwie pierwsze niewiedze były chwilowo nieszkodliwe, ta ostatnia za moment mogła go zabić. Zajęty ocenianiem sytuacji Williamson był maszyną — tą z rodzaju używanych przez tajne, federalne agencje, których przykrywką są mniej tajne, federalne agencje — i w skomplikowanym systemie przewodów, którymi opleciono jego analityczno—morderczy mózg zabrakło miejsca na pierwiastek greckości (i człowieczeństwa). Perseus to wykorzystał — bo Perseus nie był maszyną, tylko trochę—nieprzewidywalną—i—bardzo—nielogiczną—osobowością, która nie zamierzała przyglądać się śmierci niewinnym. Bez względu na to, jakiego boga czcili. Wyrwanie łokcia z uchwytu Williamsona było pierwszym i jedynym punktem planu, całą resztę zamierzał improwizować — ale już dwa kroki później cały nie—plan umarł; tak, jak z życiem pożegnał się żebrak, który jeszcze parę chwil temu nieśmiało prosił o jałmużnę. Jego wrzask wwiercał się w mózg i wspomnienia, w serce i trzewia, które zwinęły się boleśnie na widok rozwartych w niemym krzyku ust, pozbawionego światła spojrzenia i... I — co zamierzasz teraz, tragiczny bohaterze? Krzyk staruszek siał spustoszenie na niewielkim poletku zdrowego rozsądku Zafeiriou; chyba wykonał w ich kierunku jeszcze jeden krok, a później wezbrany strumień czerwieni przesunął się w jego stronę i jedną z ostatnich — a może ostatnią — myślą w jego zbyt krótkim życiu mogło być: powinienem opracować magiczne parasole. Drugą — spóźnioną — był czar. — Securus! — magia w wyciągniętej nad głową dłoni zawibrowała, ale nie zdążyła uformować zamierzonej ochrony; nawet nie poczuł zdziwienia. Był lepszy w naprawianiu rzeczy nich chronieniu ich przed zepsuciem. Zaciśnięte kurczowo powieki pozbawiły go cennych dwóch sekund, w trakcie których mógł zobaczyć gwardzistę w naturalnym — bo skąpanym w krwi — środowisku. Głos Williamsona przedarł w pół ten wypełniony cudzym krzykiem i wonią spalonej skóry świat, a wodospad, który miał runąć na pusty, grecki łeb, nie nadszedł. Minęło jedno uderzenie serca, później drugie. W trackie trzeciego Zafeiriou otworzył oczy, żeby zobaczyć — wściekłość Barnaby’ego i magię odpychania rozciągniętą nad własną głową. Wzniesiony z energii mur był bardzo kruchą obietnicą; Williamson wrzasnął o wiacie i, tym razem, Perseus nie zamierzał sprzeciwiać się poleceniom. Ostatnie kilkanaście metrów pokonał w nieeleganckim, za to bardzo skutecznym biegu, wciąż nie do końca wierząc, że za moment nie poczuje bólu — kary za własną opieszałość. — Wiata — jego głos — stłumiony tak, jak przed chwilą głos Fogarty; gdzie Fogarty i towarzyszący jej mężczyzna? Ta myśl nadeszła za późno i poczuł się jak najgorsza szumowina, ale przecież nie mógł uratować wszystkich — skoro nie potrafił nawet siebie. — Wytrzyma? Pytanie rzucone w eter i do jeszcze jednej osoby, która zdążyła ukryć się pod wiatą oraz własnym zaklęciem; Perseus spojrzał na towarzysza niedoli i wykonał niesprecyzowany ruch dłonią, coś pomiędzy miło poznać i szkoda, że w takich okolicznościach. 1. akcja: rzut securus, próg nieosiągnięty 2. akcja: przemieszczenie pod wiatę |
Wiek : 26
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : SPIKER RADIOWY, ZAKLINACZ, TECHNOLOG MAGII
Arthur O'Ridley
-Już prawie jestem pod wiatą. Już zaraz...-mówił do siebie O'Ridley, gdy blaszana konstrukcja wydawała się coraz bliżej. Nie mógł doczekać się, gdy złapie oddech pod wiatą, chociażby miała być to chwila. Pędził od kilku minut na swoim rowerze, powoli tracąc siły w nogach. Płuca też odmawiały współpracy, łapiąc coraz szybsze, płytkie oddechy. Nie mógł się teraz zatrzymać, bo jak mawiała piosenka The Clash - chwała lub śmierć. W pewnym momencie swojej ucieczki minął nawet bezdomnego. Arthur spojrzał się za siebie, aby przyjrzeć się, co za wariat nie chowa się przed nieznaną anomalią pogodową. Chwilę po tym, jak szkarłatna struga dotknęła jego skóry, starszy mężczyzna upadł nieruchomy na ziemię. Teraz ta sama szkarłatna struga, goniła kolarza-amatora i centymetry za nim. Całe zajście zmotywowało zielarza do sprawniejszej pracy nóg, mimo że same mięśnie krzyczały dość. Jednak najwybitniejszy kolarz, nie mógłby uciec od zbliżającej się ulewy, więc gdy anomalia miał dosięgnąć mężczyznę, ten zabrał lewą dłoń z kierownicy, położył przedramię na głowę i krzyknął: -TELA!-po czym gęsty kłąb pajęczych wici, pokrył przedramię, tworząc strukturę tarczy. Najwidoczniej wysiłek fizyczny sprawił, że trzeźwiał, skoro czar mu się udał. Jechał tak z powstałą konstrukcją nad głową, aby w końcu dojechać do wiaty, pod którą wjechał. Gdy zatrzymał się, czuł jak jego serce, próbowało uciec przez mostek, a całe ciało wręcz płonęło od wysiłku. Również poczuł, że był cały mokry, aż ubranie lepiło się do niego. Łapiąc życiodajne powietrze, w końcu miał chwilę poznać dokładnie towarzyszy niedoli dzisiejszego popołudnia. Oczywiście był Pan Komisarz-Oficer-Gwardzista-Król Krawężnika Barnabie Williams. Poznał też jednego z Carterów, których najchętniej by nigdy nie wpuszczał na granicy Cripple Rock. Miał wrażenie, że najchętniej by zrównali cały las z ziemią, a z drzew zrobili tandetne meble czy chusteczki do nosa. Choć jeszcze bardziej nie wpuściłby, nawet w zasięgu swojego wzroku, kobiety z rodu Fogart. Trudno pozbyć się złego imienia, jakie zdobywa się przez zatrucie pól Padmorów. Na końcu był Perseusz, którego bardziej kojarzył z widzenia, więc do niego miał najmniej problemów z całej grupy. Zasadniczo drużyna, z jaką przyszło mu przebywać pod wiatą, nie należała do najbardziej doborowego towarzystwa, lecz sam nie był lepszy - alkoholik, smakosz wszystkiego, co sprawi, że odetniesz się sensorycznie od świata oraz leśny dziadek. Na pewno mieli o O'Ridleyu podobne lub gorszę zdanie. #1 Rzut Tela na siebie:95+24(magia natury)=118 - próg 60, zdane #2 Ucieczka pod wiatę |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Leo Carter
Ich pomysł by spierdalać do wiaty na rowery, był wybitnie poprawny patrząc na to co za chwilę miało się wydarzyć. Spodziewał się deszczu, a tu jeb. Z nieba strzelało strumieniem zupełnie jakby Gabriel sobie tam latał z wężem strażackim. Tyle że nie na wodę, a na pieprzoną wrzącą krew. Wyjątkowo pomysłowy sposób na torturowanie niewinnych ludzi, ale w sumie tego można by się po nim spodziewać. Razem z resztą zaczął biec w kierunku kryjówki, by w pewnym momencie spróbować się uchylić przed wrzącym strumieniem który nadlatywał z nieba. Nie udało mu się do niestety. Był wielki, co znaczyło że łatwo go mimo wszystko było trafić. A przynajmniej łatwiej niż inne osoby. Kiedy oberwał w plecy, a maź spenetrowała część kurtki, syknął z bólu, ale mimo wszystko nie zwolnił z biegu byleby jak najszybciej dobiec do zadaszenia mającego być ich tymczasowym schronieniem przed ostrzałem. Kiedy już dobiegł, odpowiedział na krótkie pytanie które wyrzucił z siebie Perseusz. - Lepiej dla nas żeby wytrzymała... Ktoś jeszcze dostał? - Sam też rzucił pytankiem. Najlepiej ogarniał chyba magię anatomiczną, więc będzie mógł spróbować zaleczyć rany swoje i innej osoby jak tylko znajdą chwilkę. Oczywiście zakładając że zaklęcie które rzuci mu się uda. Magia miała to do siebie że nie zawsze miała ochotę pozwolić nad sobą panować, a przez to zaklęcia nie wychodziły bądź dawały przeraźliwe efekty. Nie miał pojęcia na ile czasu wiata na im względne bezpieczeństwo, jeśli jej jakoś nie zabezpieczą. Już zdążył zauważyć że ta anomalia pogodowa była niezbyt przewidywalna i nie można było na nią patrzeć pod względem prostej logiki. Akcja 1: nieudany unik Akcja 2: dotarcie do wiaty |
Wiek : 29
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Student
Teresa Fogarty
Umierała dziesiątki razy. Sen po śnie. Rok po roku. Operlona potem, z niepohamowanym lękiem zaszczutym w granicach źrenic. Dusiła w sobie każdy ze strachów, ale smukłe palce zaciskające się na ich fantomowych szyjach, nigdy nie miały wystarczającej siły. Kotłowały się w niej, dogorywały żałośnie w kolejnych uderzeniach serca. I choć własny trup nawiedzał ją w zaparowanych odbiciach luster, to nie tak go sobie wyobrażała. Umierała w rynsztokach, na chropowatości zimnego betonu. Nigdy pośrodku pieprzonej promenady, w kiepskiej imitacji pieprzonego ptasiego konfetti, poparzona pieprzonym kwasem - choć o tym ostatnim szczęśliwym posiadaczu przydomka pieprzony, miała się dopiero dowiedzieć. Jeden głos, kilka słów, niedokończone zdanie — tyle wystarczyło, by wywróciła oczami, zakleszczając wzrok na towarzyszu Williamsona. Urok osobisty, uśmiechnęłaby się z kąśliwością opadłą na wargach, gdyby nie krzyk przecinający ostrą brzytwą płótno dnia. Świat zwęził się do strumienia szkarłatu, martwej twarzy uderzającej o ziemię, krzyku staruszek. Serce zabiło jej szybciej. Dreszcz wspiął się po kręgosłupie. Wizja przestała mieć znaczenie, tak jak tajemnica, jaka kryła się za całą kuriozalną paradą niemożliwego. Nie chciała wiedzieć więcej, nie potrzebowała niczego prócz złudnego komfortu kryjówki. Stała chwilę jak wmurowana w grunt promenady. W kąciku oka dostrzegła blondyna rzucającego się w kierunku okrzyków cierpienia. Drgnęła lekko, szybko zduszając w sobie wskrzeszony płomień lekkomyślność. Zacisnęła zęby zgrzytając nieprzyjemnie jasnym szkliwem, pozwalając, by świat wokół odbił się echem, pozostawiając jedynie jedną myśl: należało spierdalać. Obróciła się przez ramię ignorując wszędobylski zamęt, rzucając się w stronę wiaty. Los był jednak wrednym skurczybykiem; strumień wystrzelił tuż na nią, próbowała nieudolnie wywinąć się krwawej mazi, z opłakanym skutkiem. Zaklęła niewybrednie czując na skórze palący odwet cieczy. - Psia mać - wycedziła przez zęby, dobiegając pod wiatę - poniekąd odpowiadając na pytanie zadane przez Leo. #1 unik - nieudany #2 dotarcie do wiaty |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : geszefciarz, szmugler
Niczym rozlane gdzieś z nieba wiadro wody, strumień krwi uderzył w ziemię. Nie mieliście już żadnych wątpliwości, czym jest ta substancja. Tak intensywny metaliczny zapach wpychał się w nozdrza i na podniebienie. Udaliście się w zabójczy pościg. Ostatnie kilkanaście metrów, żeby móc uchronić się przed potokiem szkarłatu, ostatnie sekundy, żeby móc uratować swoją skórę przed tym, co nadciągało. Po kolei wpadaliście we wnętrze wiaty. Najpierw Barnaby — czubkami butów w biegu zatrzymując się obok starego składaka. Gdy tylko spojrzałeś na parasol trzymany w swojej dłoni, dostrzegłeś, że jego też dopadł deszcz. Zdawał się przebić pole siłowe, które tam wytworzyłeś, a gorące krople przeżarły materiał. Mogłeś dziękować jedynie swojej mocy i Lucyferowi w Piekle, że uchronił Cię przed złym losem. Utworzony przez Ciebie mur energii pomógł też Perseusowi. Ochroniłeś chłopca. Perseusie, wbiegłeś do wnętrza wiaty dla rowerów, zatrzymując się tuż obok Barnaby'ego. Chociaż twój czar nie zadziałał wcześniej, Twój przyjaciel obronił cię. Z muru energii zostały już tylko resztki, pojedyncze jasne smugi, które wydawały się właśnie dogasać. Widzieliście, że brakowało sekund, by deszcz spalił cię żywcem. Arthurze, wjechałeś do wiaty z niemałym rozpędem, uderzając kołem roweru w ścianę. Adrenalina do reszty sprawiła, że przetrzeźwiałeś, dzięki czemu udało ci się utrzymać równowagę i nie spadłeś ze swojego pojazdu. Dostrzegłeś jednak, że z uderzeniem w ścianę, wykręciło się koło. Bez odpowiedniej naprawy nie byłeś w stanie dalej na nim jechać. Teraz zresztą miałeś gorsze problemy, resztki wytworzonej przez Ciebie pajęczyny, skutecznie się dopalały, podobnie jak wiązki zaklęcia Perseusa. Wyglądało na to, że wszyscy troje cudem uszliście z życiem. I wtedy dostrzegliście Leo i Teresę, którzy jako ostatni wpadli pod wiatę. Dosięgnął was gniew niebios, anomalia pogodowa lub jakiekolwiek inne dziwne zjawisko, którego nie potrafiliście nazwać logicznie. Nazwa nie miała jednak znaczenia, i tak nie byliście w stanie dostatecznie się na niej skupić. Waszą skórę przeżarł wrzątek. Gdybyście tylko spojrzeli teraz na siebie w lustrze, dostrzeglibyście, że wasze twarze i ramiona pokryte są czerwoną mazią. Ta piekła i nie pozwalała się skupić. Wkrótce wokół swąd spalonego mięsa był już nie do wytrzymania. Wasze ubrania w miejscu, w które spadła na nie deszcz były kompletnie spalone, skóra pod nimi topniała, świeciła czerwienią, jak gdyby ktoś przypalał was żywym ogniem. Nie pomogłoby nawet zaciśnięcie zębów. Ból był niemal nie do wytrzymania. Potrzebowaliście pomocy medyka, którego przecież nie było nigdzie w pobliżu. Medyka — albo cudu. Gdy wzięliście kilka oddechów więcej, ból zdawał się nie o tyle ustępować, co przyzwyczajaliście się do niego. Działała tu adrenalina, okropne uczucie, że to jeszcze nie koniec. Wiata była dość stabilna, blaszany dach zdawał się powstrzymywać deszcz. Wybraliście mądrze, wystarczyło przeczekać, żeby wyjść z tego wszystkiego żywym. Takiego szczęścia nie miały dwie starsze kobiety, które wcześniej nawoływały do Boga. Krew oblała je dwie naraz. Potężny strumień szkarłatu uderzył w siwe głowy, gdy te zmierzały w stronę wiaty. Głowy schyliły w dół, ale i tak szkarłat dopadł ich skórę, która wkrótce zaczęła palić się i skwierczeć, jak gdyby ktoś wylał na nie gorącą oliwę. Przerażające krzyki wydobyły się z ich ust, głośne i chrypliwe, nawołujące o pomoc, aż w końcu opadły bezsilnie na ziemię. Wciąż dyszały ciężko, ich twarze wykręcały się w bólu, ale żyły. Mężczyzna, który wcześniej dłonie rozpościerał do nieba — nawet nie drgnął, był już dawno martwy. Minęło kilka sekund, a strumień krwi w końcu ustąpił, zostawiając na powierzchni grubą czerwoną warstwę gęstej substancji. Gdy tylko spojrzeliście w niebo, mogliście zauważyć, że chociaż chmura wciąż tam wisi, tak nie leciała z niej już żadna kropla. Przynajmniej nie w tej okolicy. Jednak szkarłat na ziemi powoli zaczął w nią wsiąkać. Pole bitwy pokryte czerwienią zaczęło zupełnie obumierać. Wyraźnie widzieliście jak wszelka roślinność, na jaką spadła krew robi się czarna, jak ziemia pulchnieje, jakby ta wsiąkała w nią. Zmarznięte źdźbła trawy wysychały na wiór, jak po wielkim pożarze, którego przecież tu nie było. Mimo to zapanował spokój, wokół było cicho, tylko dyszenie i ciche łzy starszych kobiet dobiegały do was z oddali. Mogliście odetchnąć, mogliście nawet pomyśleć, że to wreszcie koniec, że jesteście bezpieczni. Coś w kościach mówiło jednak, że to dopiero początek... Czwarta tura. Leo i Teresa, nie zdołaliście obronić się przed strumieniem. Wasze ubrania na wysokości ramion, klatki piersiowej i pleców zostały przepalone, macie na sobie jedynie ich resztki, przez co jesteście od pasa w górę niemal nadzy. Okrycie się nie będzie akcją, ale będzie wymagało zdobycia dodatkowego ubrania. Wasze ramiona i kawałek klatek piersiowych i pleców są spalone, powoli zaczyna odchodzić od nich skóra. Dodatkowo są wciąż pokryte czerwonym deszczem. Obydwoje otrzymujecie po -50 pż P. Z waszych kurtek nie wypadły przedmioty, możecie je przełożyć do innych kieszeni. Barnaby, twój parasol w wyniku zderzenia z deszczem, który ostatecznie przebił pole siłowe na nim wytworzone, został spalony i nie nadaje się już do użycia. Arthur, twój rower uderzył z impetem w ścianę wiaty i przekręciło się przednie koło. Jeśli w przyszłości będziesz chciał go naprawić, będziesz musiał poprosić o pomoc kogoś ze zdolnością majsterkowania, lub sam nauczyć się jej nauczyć. Obecnie nic bezpośrednio was nie atakuje i macie czas na zastanowienie się co dalej lub uleczenie. Wciąż obowiązują was 2 akcje na turę. Jeśli chcecie użyć czarów leczniczych, w tej turze każdy z was ma na takie (i tylko takie) dodatkową darmową akcję. Punkty życia: Arthur O'Ridley 147/152 (-5 P) Barnaby Williamson 171/181 (-10 P) Leo Carter 167/217 (-50 P, spalone ramiona, plecy i klatka piersiowa) Teresa Fogarty 124/174 (-50 P, spalone ramiona, plecy i klatka piersiowa) Perseus Zafeiriou 161/161
Czas na odpis macie do czwartku (16.03) do 22:00. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Uporządkowane, skatalogowane myśli, równe rzędy przyczyn i skutków, górnolotne plany na spokojne popołudnie; wszystko obumarte pod wodospadami krwi, których plask — jako pierwszy, zdecydowanie nie ostatni tego dnia — rozbryznął się po mózgu jak przejrzała śliwka. Po krótkim momencie ciszy, wypełnionym jedynie głuchym echem rdzawej cieczy uderzającej o dach wiaty i agonią staruszek (tak, to bardzo smutne) nadszedł inny rodzaj milczenia. Deszcz ustał, umilkły też krzyki; teraz był tylko swąd spalonego ciała i dwóch wciąż żywych ludzi, którym — dla odmiany — wciąż można pomóc. W kilka rozciągniętych w nieskończoność sekund zdechła znana im rzeczywistość i rozpoczęła się nowa era; wynik tego równania był oczywisty — zwłaszcza dla gwardzisty. Cokolwiek — ktokolwiek — nie przywołało tej katastrofy, dysponowało magią, zasobami i wiedzą. Nie jest dobrze, odwrócenie w kierunku Fogarty i jej towarzysza — dopiero teraz Williamson miał okazję przyjrzeć mu się dokładniej i z odmętów pamięci wygrzebać nazwisko — zrewidowało tą myśl. Jest, kurwa, gorzej. — To byłoby na tyle jeśli chodzi o spacery dla zdrowia — spojrzenie przeskoczyło z Teresy na Leo o sekundę i jedno zdradliwie zmarszczenie brwi za szybko; jeszcze bardziej zdradzieckim było rozpięcie płaszcza, zanim zdążył pomyśleć, co właściwie zamierza zrobić — okazać jedność z przepalonymi ubraniami i solidarnie się obnażyć? — Przyzwoitość jest cnotą, Fogarty — mówił do niej, ale patrzył na Zafeiriou; czar nad głową Perseusa wytrzymał, na chłopaka nie spadła nawet kropla — szkoda, może wtedy wyleczyłby kompleks greckiego herosa. — Co tłumaczyłoby jej chwilowy brak. Płaszcz spóźnił się o sekundę. O’Ridley, dziś podejrzanie trzeźwy, wykaraskał się z kurtki pierwszy i szarmancko przekazał ją Fogarty — w efekcie Williamson zastygł w pół kroku z pokracznie wyciągniętym w kierunku Teresy płaszczem i spojrzeniem utkwionym w wyjątkowo paskudnym poparzeniu na jej policzku. Ciche parsknięcie po lewej musiało być greckim dziełem; przez moment Barnaby rozważał użycie Perseusa jako żywej tarczy w trakcie kolejnej krwawej ulewy, ale po raz pierwszy tego dnia zamiast przemocy postanowił wybrać pomoc. Podobnie brzmiące słowa; nic dziwnego, że czasem mylił pojęcia. — Sanaossa magnus — skierowany w kierunku Fogarty czar nie przyniósł spodziewanych efektów — magia anatomiczna w wykonaniu Czyścicieli zazwyczaj ograniczała się do łatania siebie, nie innych. — Do wesela się zagoi — zajęcia z pocieszania ofiar krwawych deszczy najwyraźniej przespał — wszystko będzie dobrze to jawne kłamstwo, nie wyglądasz gorzej niż zwykle byłoby bliższe prawdy, niedługo każdy z nas zimituje ten styl zabrzmiałoby najszczerzej. Wybrał najbezpieczniejszą opcję — milczenie skwitowane przekazaniem płaszcza Carterowi, który dzięki posturze wydawał się bardziej wkurwiony, niż okaleczony krwawą zasadzką z nieba. — Lepszy za ciasny niż żaden. Pierwsze próby zniwelowania szkód szybko przepoczwarzyły się w próbę odgadnięcia, co jeszcze może ich czekać. Deszcz chwilowo ustał; niebo, nadal ciemne, wciąż przypominało krwawą ranę wygrzebaną w chmurach z pomocą tępego widelca do ostryg. — Nie zanosi się na kolejną salwę, ale wiata to jedyna osłona w rozsądnej odległości — przyćmiony swędem spalonej skóry i echami ostatnich minut umysł odtwarzał obrazy spaceru; była promenada, ławki, morze w dole, barierki, zostawiona daleko w tyle buda z frytkami, trochę bliżej, ale wciąż w zbyt dużej odległości od wiaty sklep rybny. Żadnych dobrych alternatyw — musieli pracować z tym, co mają. — Trzeba wzmocnić dach, poczęstować mnie papierosem i... Wzrok padł na parasol, porzucony pod ścianą wiaty już po dotarciu do schronienia. Deszcz dopadł materiał i zrobił z niego imitację szwajcarskiego serca; Williamson chwycił za rączkę, która ucierpiała najmniej. — Sprawdzić, czy spacer po tym szambie jest bezpieczny. Wolna dłoń najpierw dotknęła dachu wiaty — w przestawionym na tryb działania umyśle nie było przestrzeni dla ciał staruszek, spalonych skrawków skór, smrodu przeżartego kwasem mięsa. Intencje wypełnił obraz dachu wiaty; Barnaby próbował rozciągnąć na niego czar, który zadziałał na parasolce. — Ordinatio — przestrzeń do pokrycia magią odpychania była większa, ale mechanizm prostszy — czar miał pokryć kilka metrów kwadratowych blachy nad ich głowami. O tym, czy zadziałał, przekonają się w chwili próby; teraz Williamson skupiał się na skrawku spalonej ziemi. Granica między miejscem, w którym spadł deszcz, a tym, gdzie dach ochronił grunt przed czerwoną breją, przypominała obrazek kilkulatka — spaloną trawę i nieskażony beton odcinała równa linia. Barnaby dotknął czarnej, wyschniętej ziemi rączką parasola; jakby próbował przekonać się, czy pod warstwą przeżartego krwią gruntu cokolwiek przeżyło. — Uberrimafides. Cisza przed burzą; niebo nad ich głowami milczało, a cicho wypowiedziany czar mógł wskazać, czy powinni spodziewać się zagrożenia z zupełnie innej strony. rzut #1: czar Sanaossa magnus na Teresę | 53 (k100) + 5 (magia anatomiczna) = 58, próg 65 rzut #2: czar Ordinatio | 23 (magia odpychania) + 1 (kieł Cerberusa), próg 60 rzut #3: czar Uberrimafides | 23 (magia odpychania) + 1 (kieł Cerberusa), próg 30 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 7, 24 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Perseus Zafeiriou
POWSTANIA : 25
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Nie musiał patrzeć w górę — ale spojrzał dwa razy, bo nieszczęścia są jak policjanci, chodzą parami — żeby znać prawdę. Trzy, może cztery sekundy; dokładnie tyle oddzielało Perseusa, jego kurtkę i sweter — nie potrafił zdecydować, co byłoby większą tragedią aż w końcu uznał, że decydować nie musi — od podzielenia tego samego losu, który spotkał Raczej pożerało żywcem. Smród palonego ciała wrócił do nich po raz kolejny, podobnie jak krzyki; Percy rozważał uznanie tego popołudnia za wyjątkowo szczegółowy koszmar z zaskakującymi gośćmi specjalnymi w rolach głównych, ale nawet comiesięczny joint od Susan nie poniewierał nim na tyle, żeby śnić o wodospadach krwi i poparzeniach trzeciego stopnia. Ostatnie minuty były zbyt prawdziwe, nawet jeśli towarzyszyło im głównie poczucie nieprawdopodobieństwa, żeby uznać je za marę; na dodatek w tym pseudośnie był Barnaby. O Williamsonie Perseus śnił tylko raz, trzy lata temu, i do dziś był skonfundowany tamtą nocą — wolałby nie powtarzać jej tak prędko. — Każda wymówka na zaniechanie wysiłku fizycznego jest dobra — zdławione wysiłkiem i uzasadnionym strachem słowa brzmiały znacznie bardziej przekonująco w jego głowie. Z narastającym przerażeniem odkrywał coraz nowsze fragmenty postrzępionej rzeczywistości — deszcz ustał, staruszki leżały na ziemi bezwładnie, ich krzyki już na zawsze zamieszkają pod jego płatem czołowym, ale to nic. To nic, bo wciąż żyją, prawda? Jeszcze żyją. Chyba; jedno zerknięcie na dwie osoby, które nie zdążyły uniknąć krwawej cieczy, poddało w wątpliwość nawet niepodważalne fakty, że wciąż oddychali. Smród palonego ciała wkrótce wywietrzeje, ale ból, który Perseus czuł od samego patrzenia na pokryte rubinowym płynem skóry — nie, żeby przyglądał się długo; zanim zrozumiał, na co patrzy u dziewczyny Fogartych, Barnaby zaczął ściągać płaszcz, co wystarczyło, żeby ściągnąć grecką uwagę — będzie towarzyszyć pokrzywdzonym długo. Podobnie jak widok Williamsona, który pierwszy przejaw rycerskości w życiu przypłacił zdumieniem, że ktoś go wyprzedził — Zafeiriou prychnął zdławionym, może—trochę—histerycznym śmiechem, bo do całej puli nieprawdopodobieństwa właśnie dołączył kolejny aspekt. — To nic osobistego — ciche słowa, skierowane do pani (panny? To chyba nie najlepszy moment, żeby pytać) Fogarty nie przebiły się przez nienawykły do oporu ton służbisty; możesz wyjść z munduru, ale mundur nie wychodzi z ciebie. — On w ten sposób przejawia sympatię. Zniżony do szeptu ton skwitował mrugnięciem; uśmiechnąć się, mimo szczerej próby, nie zdołał. Widok był zbyt makabryczny, swąd zbyt świeży, wizja bólu zbyt bliska. — Fascia — wiązka magii wycelowana w kierunku kobiety dosięgnęła celu i zdołała choć minimalnie zniwelować szkody. — Przynajmniej krwawienie udało się zatrzymać. Poparzenia były wyższą szkołą magii anatomicznej; Winnie byłaby w tej sytuacji niezastąpiona, ale Winnie — na szczęście, niech Lucyferowi i wszystkim upadłym aniołom będą dzięki — pewnie uczyła się do egzaminu. Bezpieczna. W bibliotece. Bezpieczna. Bezpieczna. Bezpieczna; jeśli powtórzy to odpowiednią ilość razy, na pewno stanie się prawdą. — Powinniśmy tu zostać, ta chmura wygląda... — jakby tylko czekała, aż ktoś z nas się ruszy. Nie dokończył na głos — polecenia Williamsona miały sens i nawet Perseus stracił ochotę na poddawanie w wątpliwość każdego słowa, które przetoczyło się przez powietrze. Ostatni sprzeciw wobec woli Barnaby’ego prawie przypłacić uskwierczeniem; lekcja przyswojona. — Testis — czar wykrywający ukryte przejścia zawibrował w powietrzu, próbując objąć najbliższą okolicę. Spalona ziemia wokół nich była tylko kolejnym fragmentem makabrycznego snu — co nie powstrzymało Perseusa do przystanięcia obok skupionego Williamsona, który rączką parasola rozgrzebywał grunt. Zafeiriou nie był mistrzem przyrody, ale w obecnej sytuacji jakkolwiek wiedza — zwłaszcza chemiczna — mogła być wskazówką; z zakurzonych szafek pamięci zaczął wysuwać zapomniane fakty, wszystkie te wyczytane na zajęciach chemii i fizyki informacje, które w dorosłym życiu dobrze łączyły się z teorią magii, ale nigdy nie przydawały na spacerach promenadą. Pomyślał o kwaśnych deszczach i odczynach kwasowości, o lasach New Hampshire, gdzie przez zatrute opady najczęściej obumierały drzewa i długofalowych skutkach; teraz wszystko mogło być namiastką odpowiedzi. 1. rzut: 90 fascia, próg osiągnięty 2. rzut: testis 3. rzut: wiedza z dziedziny nauk ścisłych na ewentualne poznanie właściwości skażonej gleby |
Wiek : 26
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : SPIKER RADIOWY, ZAKLINACZ, TECHNOLOG MAGII
Stwórca
The member 'Perseus Zafeiriou' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 11, 47 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty