First topic message reminder : Promenada Ciągnąca się od miasta aż do pobliskiej latarni morskiej promenada osadzona jest na kilku metrach wysokości względem poziomu morza. To długa ścieżka będąca znanym i lubianym skrótem do przystanku autobusowego zatrzymującego się niedaleko przy szosie. Wzdłuż deptaka ustawione są ławki, a spacerujących od upadku z klifu oddziela barierka, nierzadko ratująca życie nieostrożnym rozbieganym malcom. Rytuały w lokacji: urodzaju [moc: 35] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
I kopią obaj, machają tymi łopatami pokazując obserwatorom swój wkład, pot i... nie, pieniędzy jeszcze nie pokażą, wszyscy muszą zobaczyć, jak jest ciężko. Bo jest, faktycznie, rzeczywiście i namacalnie jest ciężko, ale tu nie o to chodzi. Bo o tym wszyscy wiedzą, tak samo jak wiedzą, że pod koniec lutego rozpieprzyło nie tylko Maywater, ale i inne miejsca. Cripple Rock to miejscami dziura w ziemi, Deadberry udało się w miarę szybko posprzątać, uniwersytet to obraz nędzy i rozpaczy. Johan słucha Williamsona dobrze wiedząc, że ten nie bierze jeńców. Podobnie gadane miał chyba tylko Ben, który jak tylko otwierał pysk by zacząć, to ciężko było mu przerwać. Na tym polegała ich robota. - Ile straci i reszta Hellridge, jeśli turyści nie pojadą zwiedzać Saint Fall? - jaką wioskę, zaraz ci jebnę; dorzuca na koniec swoje trzy centy. Prawda była jednak taka, że Maywater faktycznie było wsią. Rozbudowaną, ale wsią. Bardziej zawsione było tylko Cripple Rock i Wallow. I Johan żegna się życzliwie z dziennikarzem posyłając mu uśmiech tak uprzejmy i wdzięczny, że będzie musiał po nim przepłukać pysk szklanką rumu. Ta się tutaj może znaleźć w każdej chwili; co mieli ze sobą wspólnego marynarze i robotnicy? Chlali. Na pewno gdzieś tu było schowanych kilka butelek. Na ten moment najbardziej zarobiony i spocony jest ochroniarz, którego Williamson przywlókł ze sobą. Lubisz ekonomię, kuzynie? I Johan już wie, że zaraz go pojebie. Opiera czubek łopaty o stertę gruzu, a łokieć opiera o trzonek łopaty i sapie pod wąsem. Czasem można czytać z niego jak z otwartej księgi. Tu pulsująca żyłka na czole, tam zaciśnięte usta - widać to nawet gdy zasłania je wąs; czasem wściekłe sapnięcie. Zawsze był w gorącej wodzie kąpany. - Zamierzają zwiększyć podatek? Ten cwelek już zdążył to ugadać resztą rady? - Dickie jak zwykle o krok do przodu. Byłby rozczarowany, gdyby było inaczej. Nie sądził, że Adams rzeczywiście odważy się na taki krok. Właściciele większych przedsiębiorstw nie będą zadowoleni. Hudsonowie będą chcieli zeżreć go żywcem. Kiedy ostatnio grali z Richie'm w golfa? Nie pamiętał, może czas to nadrobić. - Nie musisz machać rzęsami, Dickie - wbił łopatę w gruz i wyciągnął z kieszeni srebrną papierośnicę. Najpierw podsunął ją w stronę kuzyna. - Rozmawiałem o tym z Barney'em jakiś czas temu. Pytanie, czy to nadal aktualne - wsunął papieros do ust i odpalił. Zaciągnął się mocno a dym wydmuchał gdzieś w bok. Omijanie biurokracja to rzecz całkiem wygodna. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Nomenklatura dogania prawdę; jaka jest wioska — każdy widzi. Promenada kiedyś była ładna, teraz przypomina mokry sen grabarza. Rozorana ziemia wybrzusza się i szpeci krajobraz, upodobniając Maywater do zapyziałego kraiku zza Żelaznej Kurtyny i jeśli jest na tym świecie coś, czego każdy Williamson nienawidzi bardziej od Cabotów, to komuniści. Mam pewne podejrzenia, że jedno nie wyklucza drugiego. Za horyzontem pisarskich uniesień znika dziennikarz i słowo pisane — nie mamy nic poza tym mówionym oraz narzędziami nie—zbrodni w rękach. Każde naparcie na łopatę sprawia, że zaczynam segregować alfabetycznie wszystkie salony w Bostonie, które przyjmują w swoje progi mężczyzn. A od Amelie's Dreamy Hands — dziewczęta tam sprawiały, że przez tydzień śniło się o zwinnych paluszkach masujących k— Knykcie. Larry Barry musi umówić wizytę — nie zdążymy wsiąść do Lincolna, a chcę mieć termin wpisany w kalendarz. Stare, amerykańskie przysłowie twierdzi, że praca ubogaca; co więc dla tych, którzy bogactwa posiadają w nadmiarze (bzdury, Richie, nie ma czegoś takiego jak za dużo pieniędzy)? Kilka świeżych machnięć łopatą, parę przerzuceń ziemi do taczki i powolny progres w głównej mierze zawdzięczany ochroniarzowi, którego z sobą przywlokłem; ten właśnie wyrównuje przekopany grunt pod kładzenie nowych płyt promenady. Wysunięta z kieszeni chusteczka nie nosi śladów użytkowania — wygląda, jakby właśnie przeżywała pierwszy dzień w pracy i trafiła na paskudną dniówkę w terenie. Ocieram fantomową kropelkę potu ze skroni; nienaganna skóra, nieskazitelna prezencja, niezbywalny urok. Nawet z łopatą w dłoni należy dbać o decorum. — Podwyższeniem podatku klasie wyższej kusi niezamożnych — dziewięćdziesiąt osiem procent pewności, że Larry Barry miał rozesłać ostrzeżenia do przedsiębiorstw Kręgu; Adams uderzał w kręgosłup magicznego społeczeństwa — to już nie wybory, tylko jawny zamach. — Powinieneś zacząć czytać notatki, które podsuwa ci sekretarka. Domyślam się, gdzie tkwi błąd założenia — gdyby przynosiła je w staniku, Johan kątem oka mógłby zauważyć treść programu wyborczego Adamsa. Błysk papierośnicy przyciąga wzrok i skłania dłoń do porzucenia trzonka łopaty; palę, kiedy muszę — muszę ciągle, bo dokładnie tego wymaga biznes. Wyłowiona z marynarki zapalniczka lśni srebrem i ewidentnym grawerem przynależności; R.A.W. — surowe inicjały, czyste dłonie, cierpka polityka. Trzy litery, które mają w sobie wszystko. — Barnaby przekazał mi listę waszych— Żądań? Oh, przeciwnie; delikatnych sugestii, których tropem dziś podążam z łopatą w ręce i uśmiechem na ustach. — Oczekiwań, gdy wygra Ronald — niezwykle istotne; nie jeśli, ale gdy, kiedy — czas, nie przypuszczenie. — Szczęśliwie się składa, że biurokracja zajmuje drugie miejsce na podium moich miłości. Gryzący w płucach dym ma w sobie coś nieszlachetnego; tęsknię za cygarami w cieniu Ratusza. — Dostaniecie prawo pierwokupu, gdyby rządowe ziemie na nabrzeżu przeznaczono na sprzedaż. Pomożemy z pozwoleniami, wyznaczymy zaufanych ludzi do komisji do spraw środowiskowych, a jeżeli będziesz chciał pójść do muzeum stocznictwa, zabiorę cię do muzeum stocznictwa. Nie ma w Hellridge muzeum stocznictwa? Nie szkodzi — zbudujemy. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Brodząc w ruinie przekopali kawał ziemi, który później miał zostać przygotowany przez robotników do położenia nowej kostki brukowej. Dziennikarz odwraca się jeszcze przez ramię nim wsiada do swojego samochodu by odjechać, a Johan udaje, że go żegna. Spierdalaj, i spróbuj napisać coś nie tak. Wykupię twoją gazetkę i cię zwolnię. Lubił się odgrażać. W tych odgrażankach pomijał tylko Consuelę, swoją gosposię. Florence była z niej zadowolona, a gdy taka była, nie suszyła mu głowy - podwójne zwycięstwo, wilk syty i tuńczyk cały. Obraca papieros między palcami nim ponownie wsuwa go do ust; siwa strużka rozpływa się w powietrzu, drażniąc lewe oko, w którym zbiera się pojedyncza, piekąca łza. - Trochę mi się nie chce wierzyć, że ten pizduś wygra - kręci głową. Tak naprawdę nie wziął jeszcze pod uwagę nastrojów, jakie panowały w społeczeństwie. Pochłonięty był całkowicie naprawami i Maywater i dopinaniem finansów firmy. Port był przez jakiś czas zamknięty, co wiązało się ze stratami. Tak naprawdę, wybył na któryś weekend do Malibu; rzecz jasna w interesach, które koniecznie trzeba było załatwić w kilku drogich restauracjach i na polu golfowym. Posiadanie pieniędzy wiąże się z ciężką pracą i licznymi obowiązkami. Gdzieś w tle rozgrywa się sprawa rozwodu jego siostry. - Oczekiwań, oczekiwań... - zaciąga się i wypuszcza kłąb dymu nosem. Jak byk z kreskówki. - To była propozycja, która mnie zainteresowała - nie tyle zainteresowała, coraz bardziej stawała się realna. Barnaby trafnie przewidział, co może zrobić Adams. Chuj mu w dupę. Adamsowi. - Jakiś czasem pisałem o tym do Sandera, jest mniej przekonany niż ja. Ale więcej siedzi w porcie, niż w polityce. Richard był bardziej konkretny - nic dziwnego, to on taplał się w tym wszystkim. Grał tak, żeby inni tańczyli i gdy było trzeba tańczył, jak mu zagrano. Wszystko by osiągnąć cel, co? - Zobaczę, co jeszcze da się zrobić. W prasie poparcie będzie. Tym tu - skinął głową w stronę oddalonych robotników (no, gdzie macie te poukrywane flaszki? Dobrze wiedział, że gdzieś je mają) - wystarczy szepnąć kilka słów o tym, że Adams pozbawi ludzi pracy a przez podwyższenie nam podatków, to i kasy. Zaraz zaczną rozpowiadać o tym w pubach. I żonom, a wtedy to poniesie się w Maywater samo. Do kampanii też się dorzuci, jak będzie trzeba. A pewnie będzie, to zawsze ładnie wygląda na ulotkach. Milczał przez chwilę obserwując krzątającego się niedaleko ochroniarza. Zasuwał za trzech - prawidłowo, bo oni w tej właśnie chwili nie robili nic. - Myślałeś o zaproponowaniu wprowadzenia spisu odmieńców? Zwierzęcopodobnych, syren i wskrzeszeńców? - dla tych ostatnich nie powinno być na świecie w ogóle miejsca. Problem z syrenami wracał jak bumerang za każdym razem, gdy z oceanu wyławiano rozszarpane zwłoki; najgorzej było latem. Zwierzęcopodobni... pokręcił jedynie głową. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Przedziwne uczucie spełnienia — kto by pomyślał, że praca fizyczna może oczyszczać? Katharsis przybiera formę przekopanego gruntu, gdzie wkrótce ktoś botanicznie kompetentny zasadzi krzewy; pomimo wielu talentów, ten do roślin okazywałem tylko na studiach, kiedy gruby gibon był jedynym odstępstwem od narkotycznej abstynencji Richiego Williamsona. Ostrożnie wypuszczam z dłoni trzonek łopaty — krótka analiza wnętrza dłoni wypada pozytywnie. Żadnych pęcherzy i drzazg; fantomowy brud zacznę wycierać w drodze do samochodu z cichą nadzieją, że nawilżane chusteczki pomogą w starciu nazwiska Addamsa z kart historii. — I słusznie. Nie wygra — społeczeństwo demokratyczne to piękna idea na papierze; w praktyce i życiu — tym, które napędza szelest zielonych dolarów — głos głosowi nie był równy. Zwłaszcza w Hellridge; zwłaszcza w Kręgu, nadal zamrożonym w czasie przez kurczowo trzymające się władzy pokolenie naszych rodziców, wujów i dziadków. Już niedługo; idzie nowe. — Problem z pokoleniem naszych nestorów jest taki — że na palcach prawej dłoni mógłbym policzyć tych, którzy nie cierpią na demencję albo starczy upór w opluwaniu sąsiada flegmą — że pamiętają, kiedy Hitler w Monachium kreował modę na brunatne koszule. To nie przesada; to statystyka. Statystycznie więc rzecz biorąc, van der Decken mówi do rzeczy — odkąd kobiety zyskały prawo głosu, ich delikatnie uzależnienie od plotek jeszcze nigdy nie było tak przydatne. Johan o tym wie; wiem i ja. Żywe żony w tym hrabstwie to gatunek na wymarciu. — Jeśli to nie problem, zajrzę do Flying Dutchman w przyszłym tygodniu. Rozdamy plik ulotek, zaoferuję uścisk dłoni, niech wiedzą, że nie są dla nas anonimowymi wyborcami — niewykluczone, że pojawi się ze mną Ronald; bardzo możliwe, że nie każdemu będzie smakować nasz krem do rąk — właśnie dlatego polityka to pierwsza, jedyna, najważniejsza miłość. Można wpychać ją w gardła i z uśmiechem obserwować, jak inni się krzywią. Pytanie, które wybrzmiewa nad przeoranymi grządkami, skrzywienia nie wywołuje — gdyby ktoś zechciał zamknąć przelaną przez moje spojrzenie emocjonalność, potrzebowałby tylko naparstka. — Żyję na krawędzi zapaści, Johan — jeszcze dwie doby bez snu i wpadnę w dziurę bez dna; segregacja magicznego społeczeństwa chwilowo schodzi na dalszy plan — w kontekście brunatnych koszul (może zostanę wróżbitą?) brzmi na polityczne samobójstwo. — Wskrzeszeńcy to abominacja, a ich istnienie to splunięcie w twarz całemu magicznemu społeczeństwu, Kościołowi i Piekłu. To jedno — bez względu na polityczne sympatie i antypatie, nastawienie do niemagicznych i statystyki odmieńców w rodzinach Kręgu (Williamson plus jeden; skromnie, ale za to ładnie) — nie ulega zmianie. — Kiedy miną wybory, zamierzam przeforsować z Veritym projekt, który położy kres rytuałowi wskrzeczeńca, a każdy jego twór odeśle tam, gdzie jego miejsce. Do piachu. Larry Barry znów wykazał wyczucie czasu godne worka cementu — ciche odkaszlnięcie oznacza, że czas na oddychanie powietrzem Maywater właśnie dobiega końca. Na uściski dłoni, uśmiechy i niby—pracowanie łopatą czekają inne — Maywater podniesie się z klęczek — zamiast na pozycji do loda, powinno skupić się na serwowaniu ich turystom z malowniczych budek przy promenadzie. — Zwrócę się do brata o wsparcie, z magią Barnaby radzi sobie lepiej — ode mnie, które zgniatam między rozciągniętymi w uśmiechu ustami; tym razem nie ma aparatów, dziennikarzy ani świadków innych od tych nieopodal kopiących w ziemi. Wyciągnięta w geście pożegnania dłoń jest czysta, marynarka przyniesiona przez asystenta nieskazitelna, gotowość do działania szczera — tylko łopata, wbita w ziemię, przechyla się w jedynym słusznym kierunku. Na prawo. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji