First topic message reminder : Tereny łowieckie Ciągnące się przez niezliczone hektary lasów Cripple Rock tereny łowieckie należące do Carter's Wilderness Mastery to istna gęstwina. Tereny łowieckie są naturalnym i sztucznie zasiedlanym przez Carterów siedliskiem dla wielu gatunków zwierząt, takich jak łosie, jelenie, sarny, dziki, czy wilki. Można tu też spotkać pospolite zające albo lisy, a także groźniejsze magiczne bestie (chociaż rodzina utrzymuje, że nie ma pojęcia, skąd w ogóle się tam biorą). Teren jest otwarty i nieogrodzony, ale pozostaje pod stałą pieczą Wilderness Mastery, a wejście na niego bez zgody rodziny może wiązać się z przykrymi problemami. Najbardziej ryzykowne wydaje się postrzelenie... W końcu z dużej odległości nie każdy myśliwy rozpozna człowieka. Rytuały w lokacji: echa przestrzeni [moc: 46]* urodzaju [moc: 80]* ruchomego piachu [moc: 39]* szepcza [moc: 45]* urodzaju [moc: 66]** * Rytuał obejmuje obszar na terenach świeżo posadzonych drzew. ** Rytuał obejmuje okolice zniszczonej roślinności. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02 2024, 00:34, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Antoine Maurice Rousseau
Kiedy łoś trafia w Imani wszystko zdaje się dla mnie zatrzymać w miejscu. Widzę tylko czerwoną krew z wolna kapiącą. I nagle ciężko się oddycha. W tle gdzieś krzyczy Judith i Sebastian. Rozjuszone zwierze szaleje, porożem atakując wszystko i wszystkich na swojej drodze. A mnie uwiera kołnierzyk skórzanej kurtki. Nagle jakoś ciężko się oddycha. Serce łomoce w piersi tak głośno, że zagłusza cały chaos dookoła. Imani coś mówi - nie do mnie, to chyba kolejne zaklęcia - ja widzę tylko krew. Kilka wystrzałów broni, ja wciąż nie mogę oddychać. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Panika narasta. Dłonie się pocą. Spodnie zdają się być przyciasne, czuje na nogach ich materiał. Buty, te nowe, ubłocone już buty, gorąco mi w nich przepaskudnie. I po co mi to było, mogłem teraz pić świeżo zaparzoną kawkę... Wybuch boleśnie sprowadza mnie na ziemię. I kiedy próbuję się skupić na tym co się dzieje to widzę jak Łoś napiera prosto na mnie. Pokryty - a jakże - krwią, ledwo zipiący, ale z tym samym szałem w oczach jak wcześniej. A może nawet większym, jakby wiedział, że to jego ostatnia szansa na ujście z życiem. I jakby wiedział by ruszyć specjalnie na mnie. Na mnie, którzy trzęsącymi dłońmi sięga po zawieszoną na plecach broń. Nawet nie wiem czy dobrze nabiłem, ślizga się w mokrych dłoniach, strzelam w jakiejś desperackiej próbie odwrócenia jego uwagi.... Ale to nic nie daje. Podobnie jak rzucone słabo - Fodiens - choć przecież wiem, że to już nic nie da. Pozostaje być mi tylko dzielnym. Zrobić krok w przód. I przyjąć na siebie to poroże Łosia. Mam tylko nadzieję, że oszczędzi Imani. I, że nie będzie bolało. Ani, że nie będzie krwawić. Tak za bardzo. Miało być inaczej, wyszło jak zwykle. k6 na unik łosia - 4, ucieka przed i tak nieudanym strzałem w brzuch. Fodiens nic nie zmieniło, rzut 10 + 5, próg 85. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : dyktator smaku, arbiter sztuki, bywalec
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Wszystko dzieje się na raz. Padmore próbuje zaklęć, ponownie oślepiając Łosia. Ten wyje wściekle, widocznie niezadowolony z nowego przyjaciela pod własną powieką. Mija chwila, nim wyswabadza się z pęt zaklęcia i leci na łeb na szyje na… mnie. Przeszukuję w głowie wszystkie możliwe zaklęcia, które ochroniłyby mnie przed kolejnym nadciągającym ciosem. Czuję go już w swoich kościach, nieświadomie mięśnie się napinają, aby go przyjąć, ale… Przede mną staje Sebastian. Kurwa, Verity. Jestem zbyt zszokowana, żeby zareagować. Sebastian przyjmuje na siebie cios, jakby nic nie znaczył, kiedy sama wiem, jak ciężko jest utrzymać się wtedy na nogach. Czasem się udaje. Czasem. Nie przy drugim ciosie. I nie przy trzecim. Słyszę wrzask Williamsona i słyszę jeden wystrzał. Tymczasem mi serce staje w gardle, kiedy widzę, jak Verity podnosi się ledwie z ziemi. Kurwa, mogłam się ruszyć… Mogłabym, gdybym nie wisiała teraz w powietrzu, trzy metry nad ziemią. Łoś uparł się, aby wykończyć kogoś w tym kierunku – najpewniej mnie, bo ja strzeliłam mu, kurwa, w głowę. Ale na jego drodze stanął Sebastian – i kiedy zwierzak zobaczył, że najpewniej już pokonał przeszkodę, zmienił obiekt zainteresowań, zwracając się ku Padmore. A ja tylko patrzyłam, jak żałosna gęś, modląc się w duchu do Lucyfera, aby to nie był ostatni cios, jaki był w stanie przyjąć. Wiem, że potrafił znieść więcej. Ale nigdy dotąd nie przyjmował trzech ciosów pod rząd od magicznego zwierzęcia. Dla mnie dwa były już skrajem wytrzymałości. Zagryzam wargi. Podbiegłabym do niego, gdybym mogła, aby sprawdzić, czy w ogóle oddycha. Ale nie mogę. Kurwa, nie mogę. Nadzieja świecąca w moich oczach przeradza się w ulgę, kiedy widzę, jak powoli dźwiga się na nogi. Żyje. To najważniejsze. Jakby wieńcząc tę radosną nowinę, słyszę kolejny huk. Tym razem towarzyszy mu też blask, który przykuwa moją uwagę – to Orlovsky. Strzelba wystrzeliła mu w dłoniach. Jak? Widzę krwawą maź sączącą się z dłoni i mam tylko nadzieję, że ich właśnie nie stracił. Nie wybaczę sobie tego, jeśli się okaże, że przywiodłam ich tu wszystkich na śmierć. Mogliśmy jeszcze spróbować zawrócić. Zaklęcie przestaje działać, a ja ląduję z powrotem na ziemi. Jestem ogłupiona, odurzona nawałem wystrzałów i własnych emocji. Nie mogę nic zrobić. Wiem, że ściskam w dłoniach broń, ale poza tym nie potrafię się ruszyć. Przyjąć pozycji, wycelować. Wystarczyłby tylko jeden trafny strzał, zwierzę jest już wystarczająco osłabione… Skup się! Spoglądam na Sebastiana. Żołnierski ton przedziera się przez ten dziwaczny stan, w którym się znalazłam. Z jakiego powodu? Nie wiem. Jak mogłam dać się tam łatwo rozproszyć? Wystarczy jeden strzał. Jeden strzał, Carter. Kiwam głową, przystając na to, co mówił do mnie Verity. Unoszę strzelbę, czekając, aż skurwiel przestanie interesować się Antoine. Albo właśnie… zacznie. Jeden strzał. Strzelba ląduje na ziemi. Automatycznie sięgam po drugą. Drugi strzał. Głuchy ryk rozlega się echem po okolicy, a potem ziemia drży, kiedy upada na nią z nagłym impetem białe cielsko łosia. Widmowy Łoś był martwy. Jeden oddech. Za nim następny. Ulga spada na moje ramiona, ale nie jest ona satysfakcjonująca. Strzelba spada na ziemię, obok tej drugiej, a ja wiodę spojrzeniem po zgromadzonych. Prawie każdy oberwał. Widzę ślady krwi na Rousseau i Padmore. Williamson w oddali trzymał się wciąż na nogach. Spoglądam na Sebastiana. — W porządku? – pytam głupio, ale nie wiem, o co innego mogę spytać. Żyjesz? Widzę, że tak. Co się stało? brzmiało jeszcze bardziej kretyńsko. Chciałabym okazać mu więcej wsparcia i wdzięczność za to, że mnie sam, kurwa, osłonił. Jednocześnie chciałabym go za to opierdolić. Nie może tak robić, jeśli będziemy pracować przy wspólnych zadaniach. Musi chronić własne życie. Jeśli moje uleci, to znaczy, że Lucyfer tak chciał. Porozmawiamy o tym później. Mój wzrok skupia się dalej, na krwawej poświacie w blasku wschodzącego słońca. — Orlovsky, co tam się…? – pytam, kuśtykając kawałek w jego stronę, ale zamieram, widząc jego ręce obryzgane krwią. I… jestem pewna. Nie ma kawałka palca. Dobrze, że skończyło się tylko na jednym. — Musimy jechać do szpitala. – Wzrokiem przebiegam po każdym, aż w końcu moje spojrzenie pada na jedną, najbardziej całą osobę. – Williamson. W chacie myśliwych powinien być telefon. Wezwij lekarza, karetkę, myśliwych, kogokolwiek. Orlovsky, usiądź. – Nie mam do czynienia z jajkiem, ale po czymś takim sama byłabym zszokowana. Rozglądam się za częścią palca, której mu zabrakło. Może da się ją jakoś przyszyć jeszcze. Nie dostrzegam jej nigdzie. Zasłaniam twarz dłonią, na krótką chwilę. Nie mogę sobie pozwolić na słabość w tej sytuacji, w obliczu tylu ludzi. Nie mogę. Rozmazuję krew także i na swojej twarzy, spoglądając na truchło łosia. Widmowy Łoś był martwy. Czy było warto? Dla Lucyfera – zawsze by było. Pierwszy strzał Judith: 58 + 50 + 22 = 130 (strzał w głowę) Drugi strzał Judith: 69 + 50 + 22 = 141 (strzał w głowę) Widmowy Łoś: 85PŻ - 15P (zaklęcie Imani) - 30P (strzał Barnaby) - 20P (udane zaklęcie Charliego) - 300P (dwa strzały w głowę od Judith) = Widmowy Łoś nie żyje Barnaby Williamson: 181PŻ Antoine Rousseau: 166PŻ - 25P (atak Łosia) = 141PŻ Judith Carter: 116PŻ Charlie Orlovsky: 137PŻ - 30P (wybuch broni w rękach) = 107PŻ Imani Padmore: 136PŻ - 25P (atak Łosia) = 111PŻ Sebastian Verity: 183PŻ - 75P (trzy ataki Łosia) = 108PŻ Obrażenia po pojedynku z Widmowy Łosiem: Barnaby Williamson – fresh as a daisy, może trochę się spocił Antoine Rousseau – (utrata 25PŻ) obite żebra, głęboko krwawiąca rana prawego ramienia, rozcięty policzek po prawej stronie Imani Padmore – (utrata 50PŻ) skręcona kostka, głęboko krwawiąca rana lewego ramienia, rozcięty prawy bok głowy, siniaki na nogach Judith Carter – (utrata 58PŻ) skręcona kostka, pęknięte żebro, rozcięte obie łydki, pęknięta kość strzałkowa prawej nogi, krwawiące ramiona Sebastian Verity – (75PŻ) złamana kość strzałkowa, pęknięte trzy żebra, rozcięte i krwawiące oba ramiona, obite kolana, płytka rana cięta brzucha Charlie Orlovsky – (utrata 81PŻ) skręcona kostka, złamane żebro, zraniony bark, krwawiące ramiona, rozdarte palce u dłoni, utrata części środkowego palca, pokaleczony podbródek, broda oraz część policzków od odłamków strzelby Gdyby ktoś się nie zgadzał z przyznanymi obrażeniami, proszę o informację, możemy je zmienić, ale tylko w obecnie trwającej turze. Umarł Łoś, niech żyje Łoś - pojedynek zakończony, znosimy więc ograniczenie do dwóch akcji, dalsza fabuła toczy się wedle postępowania Waszych postaci. Na odpisy czekam teraz do poniedziałku (09.10.) do godziny 22:00 Ostatnio zmieniony przez Judith Carter dnia Sob Paź 07 2023, 21:53, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Zdechł. Przez chwilę Sebastian słyszy tylko swój własny oddech, w następnej zaczyna piszczeć mu nieprzyjemnie w uszach, gdy podobnie jak Judith, rozgląda się po otoczeniu. Ponieśli straty, ale nikt nie umarł, nawet jeśli przez chwilę sądził, że Charlie może nie przetrwać tego niespodziewanego wybuchu. Teraz już widzi, że jego ręce są wciąż niewzruszenie przytwierdzone do barków, a to już można uznać za szczęście, patrząc na to, jak groźnie wyglądał ten wypadek. A palec? Bez palca można żyć. Bez rąk wykrwawiłby się w minutę. Przyjmowanie ciosów nie jest najgorsze. Ferwor walki nie pozwala skupić się na bólu, nie pozwala dostrzec rozległości ran ani zatrzymać się na chwilę i odpuścić. Najgorsze jest to, co przychodzi właśnie teraz. Spadek adrenaliny, świadomość, że już po wszystkim. To teraz cały ten ból zaczyna docierać do mózgu, wżerać się w ciało i osłabiać je. Odejmuje dłoń od rany, spoglądając na spływającą po palcach krew. Zaczyna czuć, jak ciężko przychodzi mu każdy oddech, jakby za każdym wdechem ktoś miażdżył mu żebra. Pęknięte, oczywiście. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie potrafi odnaleźć jednego źródła rozlewającego się bólu — jest ich wiele. Ale nader wyraźnie czuje otępiające pulsowanie nogi, na którą niemiłosiernie mocno naciska wysoki but. Mroczki zaczynają grać przed jego oczami, więc mruży powieki i rozciera skroń, by moment potem spojrzeć na Judith i sztywno skinąć głową na jej pytanie. W porządku. Nikt nie zginął, ubili zwierzę, wykaraskają się z tego. Jest dobrze. Gwardziści zniosą te rany, nawet utratę palca. Bardziej martwi się o Imani i Antione’a. Judith idzie zająć się Orlovskym, a Sebastian przysiada, żeby uwolnić już porządnie spuchniętą kostkę od buta. Zaciska zęby, przesuwając grubą skórę cholewki wzdłuż połamanej nogi i przez moment go zamracza. Głęboki wdech. Wydech. Tak, kurwa, głęboki. Ledwie może oddychać. Zerka kontrolnie na nogę. Sina jak skurwysyn, wielka jak racica martwego łosia. Do wesela się zagoi. Czyjego? Nie wie. Byle odbyło się ono przed uwalnianiem Surtra. — Rousseau, Imani! — krzyczy do dwójki najmniej zaprawionych w boju osób, dźwigając się znowu na nogi. A raczej na nogę. Chce podejść, ale w obecnym momencie nie jest w stanie przenieść ciężaru ciała na złamaną kończynę nawet na kilka sekund. Skakać nie będzie, nie leżą na ziemi, więc nie ma potrzeby się tak poświęcać. — W porządku? — Chce się tylko upewnić, że za chwilę nie zemdleją i że dają sobie radę z mocnymi obrażeniami. Ich przecież nie uczono, jak znosić ból i jak radzić sobie z lękiem wypełniającym głowę przy otwartych, mocno krwawiących ranach. Niedoświadczony człowiek nawet jeśli swobodnie oddycha i żyje, boi się, że to za chwilę ustanie. Że się wykrwawi lub odniósł rany wewnętrzne, które i tak doprowadzą do śmierci. Panika potrafi dopaść każdego. Nawet gwardziści kiedyś zaczynali i nawet oni stawali się jej ofiarą. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Trzy wystrzały — ile z nich śmiertelnych? W pierwszym, najgłośniejszym huku eksplodującej w dłoniach strzelby wniosek nasuwa się sam; zbyt wiele. W pierwszym, najprymitywniejszym odruchu — chronić głowę ramionami — wyciąganie wniosków musi zaczekać; przez kilka sekund świat to błysk, świat to trzask, świat to rozerwane w okruchy odłamki i smród prochu, i czegoś, czego woń każdy z nich znał za dobrze. Kiedy powietrze zaczyna wypełniać metaliczna woń krwi, istnieją tylko dwa pytania. Czyja? i ile? Czyja nasunęło się samo; po prawej Orlovsky nabijał broń, po prawej dźwięk był najgłośniejszy, to prawe ucho Williamsona na kilka sekund wypełnił pisk — to po prawej eksplodowała strzelba, a razem z nią część Charliego; Barnaby jeszcze nie wiedział, która. To nasunęło drugie pytanie — ile? Ile krwi w okolicy i skąd wypływa; ile już utracił, ile zostało w ciele, ile godzin, minut albo sekund mieli, żeby zareagować — ile razy muszą strzelić do na wpół obłąkanej zwierzyny, żeby zająć się własnymi obrażeniami? Następujące po sobie huki kolejnych wystrzałów udzieliły mu odpowiedzi — dwa w zupełności wystarczą. W rozmazanym krajobrazie wydarzeń zaczęło dziać się wszystko, wszędzie, jednocześnie; Antoine poddał się pierwszym oznakom paniki — w lepszym czasie, o lepszym miejscu docenią, że tak późno. Imani trzymała się na nogach, chociaż nie uniknęła ciosu zwierzęcia, Verity z trudem walczył o utrzymanie pionu, Carter odrzucała na bok broń, z której nadal unosiła się smużka dymu, łoś leżał w bezruchu, bezprecedensowo martwy, a Orlovsky— — Po kolei — w ustach, w których metaliczny posmak krwi niestrudzenie przypomina o zaklętej w genach chorobie, słowa wybrzmiały jak przeciw—pogłos; dźwięk, który był zbyt spokojny, żeby mógł być prawdziwy. Carter miała rację, musieli wezwać pomoc; ale nawet to wymagało planu. — Ani sanitariusze, ani żaden postronny lekarz nie powinien wiedzieć, co— Co właściwie tu robiliśmy; najwyższa pora, żeby sam zadał sobie to pytanie. — Co dokładnie zadało obrażenia. Musicie spróbować zbliżyć się do chaty i oddalić od łosia, nawet jeśli tylko na kilkanaście metrów — martwy, legendarny zwierz mógłby wzbudzić kilka pytań, a wieść o jego ustrzeleniu obiegłaby Saint Fall zanim zdążyliby dotrzeć do Eaglecrest. Carter zależało na dyskrecji, przynajmniej chwilowo; najpierw musieli zabezpieczyć truchło, dopiero później — o ile w ogóle — gloryfikować jego ustrzelenie. Nawet ćwierci zadrapania na ciele; Williamson w drodze do chaty powinien naumyślnie zderzyć się z modrzewiem, żeby wynieść z tego spotkania jakikolwiek ślad. Teraz wyblakła zieleń spojrzenia przeskakiwała po uczestnikach polowania — na kilka sekund przestali być ludźmi, stali się kolorami. Najpierw żółty; pilny, ale niezagrażający życiu. — Antoine, Imani, fascia na ramię. Tymczasowe zatamowanie krwawienia wystarczy — kilka metrów w bok, gdzie truchło łosia i Judith tworzyli mozaikę samą w sobie — tuż za nią Sebastian z rozrzewnieniem musiał rozpamiętywać czasy, kiedy żebra były całe, a metryczka krótsza o dwie dekady doświadczenia ze złamanymi kończynami. Pomarańczowy; pomoc bardzo pilna. — Carter, Verity — subtelna zmiana tonu, zdecydowanie mniej subtelna zmiana wydźwięku — do cywilów po imieniu, do gwardzistów po nazwisku; ci pierwsi nie przywykli do skali przemocy, na jaką naraziła ich wyprawa do lasu — ci drudzy brutalność wybrali dobrowolnie w chwili zasilenia szeregów Gwardii. — Spirituspuritas pomoże na obrażenia wewnętrzne, sanaossa na powierzchowne. Czas nie zatrzymał się w momencie śmierci łosia; teraz przeciekał przez palce jeszcze szybciej — ziarnko za ziarnkiem i kropla krwi za kroplą krwi. Orlovsky na ziemi, a razem z nim — pozostałości po strzelbie jak makabryczne konfetti. Czerwony, pomoc natychmiastowa. — Orlovsky — nienaładowaną broń Williamson odłożył na ziemię; teraz będzie potrzebować pustych dłoni i skumulowanej w żyłach magii. Po dwóch metrach był obok Charliego, wzrokiem odmierzając rozmiar szkód; dłonie, ramiona, twarz. Odłamki w skórze, przesączająca się przez rękawy krew i żywy potok czerwieni z dłoni — zwłaszcza prawej, gdzie wyraźnie brakowało kluczowego narzędzia do wyrażania niezadowolenia. — Lekarzem nie jestem, ale jednoznacznie mogę stwierdzić, że— Miałeś szczęście; relatywnie spore — palców ma się dwadzieścia, kutasa tylko jednego. — Ujebało ci palec — to, czy Orlovsky słyszał, chwilowo było kwestią drugorzędną; Williamson przesunął dłonie — obnosi się z tym, że są całe, bezczelne zachowanie — nad okaleczoną rękę, z jasną intencja wypowiadając tamujący krwawienie czar. — Fascia — rzucona na prawą dłoń Charliego powinna zatamować upływ krwi, przynajmniej doraźnie; być może powinni poszukać straconego palca i kubełka z lodem, ale po ani jednym, ani drugim nie było śladu. — Spirituspuritas magnus — kolejne zaklęcie, tym razem trudniejsze i nieposłusznie; musiał powtórzyć spirituspuritas magnus jeszcze dwukrotnie — do trzech razy sztuka — by znajome mrowienie pod skórą podszepnęło mu, że czar rzucany na obrażenia wewnętrzne Orlovsky'ego powinien zasklepić przynajmniej część z nich. — Sanaossa magnus. Tym razem nawet drugie powtórzenie nie zdało się na wiele; skaleczenia na twarzy i ramionach były najmniej groźne i będą musiały zaczekać. Na będzie dobrze jeszcze nadejdzie czas — teraz Williamson prostował się w krótkim, wpojonym przez służbę odruchu. — Zadzwonię na magiczny oddział i po ludzi Carter. Jeden z myśliwych zaczeka na sanitariuszy przy głównej drodze i doprowadzi ich do chaty. Reszta zajmie się nim; martwy, magiczny łoś nie wyglądał, jakby w najbliższym czasie miał się gdzieś wybrać. — Wrócę jak najszybciej — słowa — rzucone do Carter już z brzegu lasu — nie były obietnicą; Williamson stwierdzał fakty. Wróci, bo dokładnie to samo zrobiliby dla niego; wróci, bo jako jedyny nie tylko trzyma się na nogach, ale na dodatek ma siły, żeby do tragedii dodać wątek komiczny — pamiętacie, kiedy naszym jedynym zmartwieniem były owłosione człekokształtne i śledzące ludzi drzewa? — Uważajcie na włochatą małpę! I barghesta; obecność tego ostatniego przemilczał na samym początku. Po co dokładać im zmartwień teraz? fascia: k100 (58) + 5 = 63, próg osiągnięty spirituspuritas magnus: udany za trzecim razem: k100 (69) + 5 = 74, próg osiągnięty sanaossa magnus: dwukrotnie nieudana |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Gdy nacisnął za spust usłyszał już tylko huk. Nie stamtąd, skąd powinien wybrzmieć. Naboje nie znalazły ujścia w lufie a siła, z jaką wystrzeliły rozerwała broń na kawałki. W pierwszej chwili nie odczuł bólu i zdołał rzucić zaklęcie, które trafiło w łosia. Dalej wszystko toczyło się szybko. Bestia ruszyła na Rousseau, choć zdawała się już opadać z sił. Skurczybyk był cholernie wytrzymały. Dopiero wtedy do niego dotarło; dopiero wtedy, kiedy zobaczył swoją zakrwawioną dłoń. Na poszarpane płaty skóry, w które powbijały się metalowe i drewniane resztki będące kiedyś strzelbą. Oszołomiony uniósł drugą rękę - jeszcze wtedy nie drżała, która wyglądała podobnie. Po czole spływa kropla krwi, która zatrzymuje się na rzęsach i wpada do oka. Kolejna cieknie po policzku i znika w jasnym zaroście na brodzie - już nie jest jasny a zabrudzony posoką, ziemią i sadzą. Kawałków metalu nie zauważa też w swojej klatce piersiowej. Jeszcze tego nie czuje, jeszcze nie wszystko rozumie. Łoś leży; majestatyczne, magiczne zwierzę w końcu zostało powalone. Celność Carter jak zwykle nie zawiodła. Charlie leży; żałośnie pogruchotany nie tylko przez łosia, ale i swój własny pośpiech. Celność i umiejętność przeładowywania broni Orlovsky'ego zawiodła. Wreszcie, jak spóźniony na rodzinne przyjęcie krewny pojawia się ból. Poharatane dłonie zdają się niemal palić do żywego a ciężar złamanych żeber wzmaga się. Nabranie wdechu staje się trudniejsze, wypuszczenie oddechu sprawia, że kaszle. I wtedy zauważa brak palca a dźwięki zaczynają do niego docierać. - Ja pier...dolę, kurwa... jeba... - przerywa, próbując nabrać powietrza - jebana... - ręce zaczynają się trząść ale siada, jak poleciła Carter. Powinien wstać, bo Williamson miał rację. Muszą się stąd oddalić. Mógłby się przechylić do tyłu i wskoczyć na równe nogi, jak to zwykle robił podczas treningów, ale pajacowanie w tym stanie było ostatnią rzeczą, na jaką mógł sobie pozwolić. Żeby mógł wstać będą musieli mu pomóc. - Musiałem źle... - co źle? Musiałeś źle zrobić wszystko, Orlovsky, wszystko. Pozwala by Barnaby zatamował największe krwawienia. Nie tylko Orlovsky wygląda, jakby właśnie wydostał się z koszmaru, albo teksańskiej masakry, w której ktoś ganiał bohaterów z piłą mechaniczną. Carter jest nie mniejszym stopniu przesiąknięta krwią co on - przynajmniej ręce ma całe. Verity będzie leczyć swoje siniaki jeszcze długo. Padmore i Rousseau wyglądają lepiej, mieli szczęście. Williamson... jakby po prostu przyszedł obejrzeć ostatni strzał. Chociaż ktoś. - Sam jesteś włochata małpa - rzuca mu na odchodne, ostatnie słowo miesza się z krótkim śmiechem przerwanym przez kaszlnięcie. Czuje ból, ale adrenalina jeszcze krąży w żyłach. Tak naprawdę zaboli dopiero za kilkanaście minut. Nie lubił lekarzy. Tym razem chyba nie miał wyjścia. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Przez rozkaz wydany przez Williamsona mogła się poczuć przez moment, jakby sama była gwardzistką. I choć jako członkini Kręgu mogłaby się obruszyć na wydawanie jej rozkazów, to jednak zdecydowała się grzecznie posłuchać mężczyzny. W końcu chyba wiedział co robi, prawda? Prawda? Co nie zmieniło faktu, że wściekły zwierz zaatakował również ją. Kobieta nie była gotowa na ten cios, skupiając się na ataku (w końcu najlepszą obroną podobno miał być atak), jednakże nie uchroniło jej to przed obrażeniami. Poczuła, że skręciła kostkę, a także spływającą krew z lewego ramienia. Kurczę, będzie musiała przeprosić Joego. To był chyba jego ulubiony płaszcz. Wzięła go, bo był już dość zużyty, ale liczyła, że mu go odda w całości... Polowania są jednak groźniejsze niż myślała. Dodatkowo bolała ją głowa. Gdy sięgnęła do niej palcami, poczuła rozcięcie. Po chwili też zauważyła siniaki na nogach. Będzie musiała dobrze przemyśleć, jak wyjaśni dzieciom to, że nie została pobita ani nie robiła nic nielegalnego. Może zrzuci winę na świnkę, która uciekła z zagrody i musiała ją łapać? Joe na pewno zrozumie działalność w imieniu Lucyfera, ale dzieci były jednak o wiele za małe, by je wprowadzać w takie sprawy. Imani słysząc Barnaby'ego pokiwała głową. Naprawdę nie miała ochoty się tłumaczyć z tego, co tu ukatrupili. Z drugiej strony... - Powinniśmy wymyślić wymówkę czemu w podobnym czasie jesteśmy w takim stanie - stwierdziła, mając nadzieję, że wszyscy ją usłyszeli. No, może prócz Charliego, on przede wszystkim powinien się skupić by się nie wykrwawić. Widząc, że najbardziej ranny otrzymał pomoc, postanowiła skupić się na sobie. - Fascia - spróbowała zasklepić ranę, co jej jednak nie wyszło. - Sanaossa - rzuciła, tym razem z sukcesem, niwelując trochę powierzchowne zranienia. Nie była to może profesjonalna pomoc, ale w końcu od dawania takowej są medycy. - W porządku! - krzyknęła, słysząc pytanie Sebastiana. W pewnym sensie to była prawda. Nie byłoby w porządku, gdyby umarła. Wyniki rzutów. fascia: [próg: 40] 11+2=13 (zaklęcie nieudane) sanaossa: [próg: 45] 81 (zaklęcie udane) |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Pobojowisko. Nigdy nie byłam na wojnie, ale potrafię sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda obraz po zakończonej bitwie. W tym przypadku najbardziej obrazuje ten obraz Orlovsky, z rozszarpanymi dłońmi, krwotokiem i urwanym palcem. Jak to się w ogóle stało? Miałam na tyle taktu, żeby nie próbować wyśmiewać i drwić. Stało się. Orlovsky próbował mi pomóc i poniósł szkody większe niż miałam nadzieję, że się pojawią. Powinnam mu pomóc. Czuję, że jestem mu coś winna. Im wszystkim jestem coś winna. Nie kłóciłam się z Williamsonem. Miał rację – to, co się tutaj stało, miało pozostać w tajemnicy. Mieliśmy zachować ją ja, oni i postronni pracownicy, którym dam szczątki Białego Łosia do oprawienia. Czy staną się trofeum? Nie planuję takich ekscesów. Wątpię, że ten łeb nam się zmieści do Red Bear Stronghold, muszę dokładnie pomyśleć, w jaki sposób oprawić jego poszczególne części. Każdy powinien otrzymać jakąś swoją część. Później. Teraz potrzebujemy sprawnej pomocy. Żadne z nas nie jest wyjątkowo wybitne w magię anatomiczną, ale przynajmniej Williamson zatrzymuje krwawienie Orlovsky’ego. Widzę, jak krew przestaje się tak jątrzyć, choć jego dłonie wciąż przypominają krwawą maź. — Idź już – rzucam mu na odchodne, dość mrukliwym tonem. Przed chwilą dotarło do mnie wystarczająco wyraźnie, że Orlovsky stracił palec. To nie to samo co cała ręka, mogło być gorzej. Ale można było tego uniknąć. — Fascia – rzucam na własne ramiona. Zanim zabiorę się za pomaganie innym, najpierw należy pomóc sobie. Widzę, że rany zaczynają się zasklepiać, a krwawienie ustaje. Dobrze. Wciąż nie mogę chodzić, mam opuchniętą kostkę, ale mimo to kuśtykam w stronę siedzącego Orlovsky’ego. Obyśmy wszyscy wyszli z tego szybko. — Żyjesz? – pytam, bo wszystkie inne pytania wydają mi się skrajnie głupie i nie na miejscu. – Sanaossa – rzucam jeszcze na niego. Ogólnie. Cały potrzebuje pomocy lekarza, ale może dzięki temu poczuje się nieco lepiej. – Do wesela się zagoi. – Jestem chujowa w pocieszanie. Palec mu przecież nie odrośnie. – Musimy się wszyscy zebrać i przejść te kilka metrów w stronę kwatery myśliwych. Każdy może chodzić? Nie pytam już Orlovsky’ego konkretnie, bo jeszcze się wkurwi, że się rozklejam nad nim jak nad dzieckiem. Spoglądam na Verity’ego, krótko. Żyje. Chodzi. Dobrze. Padmore też żyje, nie jest w najgorszym stanie. Rousseau też nie ucierpiał za dużo. — Pielgrzymka Aradii nam się opóźniła – odpowiadam Padmore. – Szukaliście grzybów, wyszliście na spacer, zaatakowały Was dzikie zwierzęta. Wybierzcie sobie jedno. – To teraz nie ma takiego znaczenia. Magiczni medycy nie powinni zadawać takich pytań, przynajmniej nie teraz. Fakt był taki, że wszyscy wyglądaliśmy chujowo. A Orlovsky miał chyba prawdziwą wymówkę do powiedzenia – wybuchła mu w rękach strzelba. Dlaczego? Polował ze mną, sprzęt był chujowy, zdarza się. Nie powinien być chujowy. Cały sprzęt teraz będzie do sprawdzenia, żeby jakiemuś innemu nie urwało tym razem kutasa. Fascia: 47+1=48>40 | udane Sanaossa: 79+1=80>45 | udane Barnaby Williamson, ponieważ Charlie otrzymywał same obrażenia powierzchowne, zaklęcie nie przywróciło mu PŻ, ale za to udało się powstrzymać krwotok Charliego, dzięki czemu nie traci on już więcej punktów. Antoine Rousseau i Sebastian Verity, w wyniku niezatamowanego krwotoku tracicie jeszcze 5PŻ. Obecnie całą ekipą staramy się ruszyć w stronę kwatery myśliwych i czekamy na odwilż w postaci medyków. Przewiduję, że zamkniemy wątek w dwóch kolejkach. Statystyki: Barnaby Williamson: 181PŻ Antoine Rousseau: 141PŻ - 5P (niezatamowany krwotok) = 136PŻ Judith Carter: 116PŻ Charlie Orlovsky: 107PŻ +27P (Sanaossa rzucona przez Judith) = 134PŻ Imani Padmore: 111PŻ + 17P (Sanaossa) = 128PŻ Sebastian Verity: 108PŻ - 5P (niezatamowany krwotok) = 103PŻ Obrażenia po pojedynku z Widmowy Łosiem: Barnaby Williamson – żadnych obrażeń Antoine Rousseau – obite żebra, głęboko krwawiąca rana prawego ramienia, rozcięty policzek po prawej stronie Imani Padmore – skręcona kostka, głęboko krwawiąca rana lewego ramienia, niewielka blizna po prawym boku głowy, siniaki na nogach Judith Carter – skręcona kostka, pęknięte żebro, rozcięte obie łydki, pęknięta kość strzałkowa prawej nogi Sebastian Verity – złamana kość strzałkowa, pęknięte trzy żebra, rozcięte i krwawiące oba ramiona, obite kolana, płytka rana cięta brzucha Charlie Orlovsky – skręcona kostka, złamane żebro, niewielkie blizny na barku, rozdarte palce u dłoni, utrata części środkowego palca, niewielkie blizny na brodzie, podbródku i policzkach Tym razem czekam na wszystkie odpisy do niedzieli (15.10.) do godziny 22:00 |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Niestety, kostka jak była skręcona, tak dalej uparła się nie wrócić do normalności. Imani sapnęła sfrustrowana tym faktem, a potem rozejrzała się wokół siebie. Wzięła najdłuższy i najgrubszy kij, jaki znalazła, mając nadzieję, że nie okaże się spróchniały i dźwignęła się na nogi. Chociaż miała problemy z chodzeniem wiedziała, że nie mogą tu zostać. Łatwiej się wytłumaczyć z dodatkowego nadwyrężenia kostki niż z Widmowego Łosia, który podobno miał być tylko legendą albo ewentualnie pijackim wymysłem. Już nie mówiąc o tłumaczeniu ewentualnych pytań, czemu właśnie ona zabrała się na polowanie. Kogoś znajomego mogło to zastanowić. Z drugiej nie była też jakąś łamagą, by się tak poturbować na grzybach. - Miernie, ale dojdę chyba do chatki - odpowiedziała Judith, krzywiąc się przy wyjątkowo niefortunnym kroku, mimo wspomaganiu się laską znalezioną na szybko. Mimo wszystko co jak co, ale z nią nie było tak źle. Mieli chyba jego łaskę, skoro największą stratą była utrata palca przez Charliego. Miała przynajmniej nadzieję, że to dowód na błogosławieństwo ich pana. Zauważyła jednak, że Sebastian dalej krwawi. Wiedząc, że jakoś muszą dotrzeć w miarę przytomni do chatki, postanowiła spróbować mu pomóc z zaklęciem zdrowotnym. Podeszła do niego. - Fascia! - rzuciła, ku jej zaskoczeniu z sukcesem. Może więc jeszcze może poprawić swoje zdrowie? - Sanaossa - rzuciła, tym razem na siebie, ale nie poczuła żadnych pozytywnych skutków. Szkoda. - Ja wybieram atak dzikich zwierząt. Ale nie tłumaczę, czemu były agresywne, bo znam się tylko na trzodzie chlewnej - rzuciła wesoło, licząc że wraz ze zmianą jej nastroju reszta się rozluźni i przestaną być tak przejęci. Może nie powinna tego robić, nim nie zajmą się nimi specjaliści, ale nie umiała patrzeć na zdołowany nastrój większości. Choć nie wiedziała czy da radę ich pocieszyć. Szczególnie Orlovsky'ego. To nie było jednak obtarcie jak na kolanie u jej dziecka. Wyniki rzutów fascia: [próg: 40] 100 (zaklęcie udane) sanaossa: [próg: 45] 26+2=28 (zaklęcie nieudane) |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Każde z was z magią obcowało już od lat, jednak z całą pewnością mogliście stwierdzić, że jedynie głupiec oczekuje, że zawsze zrobi ona to, czego od niej oczekujecie. Magia była jak — niefortunne porównanie — łoś. Raz szarżuje w waszą stronę z całej siły, innym razem upada ubita posłusznie pod waszymi nogami. Czasami upada z hukiem. Pani Padmore z magią anatomiczną nie miała dużego doświadczenia, stąd zaskoczenie skutecznym zaklęciem nie było niczym dziwnym. Fascia rzucona na ramię Sebastiana niewątpliwe zadziałała — rana przestała krwawić i normalnie na tym by się kończył zasięg działania zaklęcia, jednak tym razem, stało się coś nowego. Rana zaczęła się goić, a następnie zabliźniać, zupełnie, jakby zostało na nią rzucone znacznie potężniejsze i bardziej zaawansowane zaklęcie lecznicze, które pozwalało nie tylko kupić czas, ale także i opatrzeć krwawiące ramię. Imani, Sebastian powinien ci bardzo podziękować — jedna z jego ran nie wymagała już opieki medycznej. Notka od MG: Jest to pojedyncza ingerencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem przez Imani krytycznego sukcesu na czar fascia. Wszyscy mogliście bez problemu zauważyć, że rzucony przez kobietę czar był znacznie silniejszy i skuteczniejszy, niż powinien, tym samym nie tylko tamując krwawienie na lewym ramieniu Sebastiana, ale również gojąc powstałą ranę. W związku z powyższym Sebastian otrzymuje +25 PŻ. W przypadku pytań zapraszam do kontaktu z Lyrą. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Jak do tego doszło, nie wiedział nikt. Truchło leżącego niedaleko łosia robiło wrażenie. Mniejsze wrażenie robili oni - poturbowani, poobijani i zakrwawieni. Zwierzę przestało już zaprzątać głowę Orlovsky'ego; skupiał się już tylko wyłącznie na poharatanych dłoniach. Dzięki Williamsonowi krew przestała się sączyć ale wszyscy wiedzieli, że to było za mało. Przez myśl przebiegła mu wątpliwość, jakim cudem udało mu się poskładać się wtedy po postrzałach? Nie miało to już teraz najmniejszego znaczenia. Zerka raz jeszcze na prawą dłoń - brak palca od razu rzuca się w oczy. Kiedyś znakowano w ten sposób złodziei. - Ta - podnosi głowę i spogląda na Judith - do wesela... dzięki Jude - to było zabawniejsze, niż jej się wydawało. Przymyka powieki z wdzięcznością, kiedy rzuca na niego kolejne zaklęcie, chociaż tak naprawdę nie lubi gdy się nad nim ktoś rozczula. Pan Ja Dam Radę Sam musi siedzieć cicho i przyjąć pomoc. Wreszcie podnosi się ciężko na nogi a skręcona kostka daje o sobie znać. Jasnowłosy zaciska zęby nie zamierzając się mazać. Ran na twarzy już nie miał, pozostały po nich niewielkie blizny i strugi krwi, nawet te co mniejsza na dłoniach zniknęły. Patrzy na Verity'ego, na Carter, na Padmore. Na końcu na Rousseau. Gdyby przed wyjściem z drewnianej chaty miał postawić na osobę, która wyjdzie z tego cała, to byłby właśnie on. Gdyby się założył o palec... właśnie go stracił. Charlie nie miał szczęścia do hazardu. - W byle jakie dzikie zwierzę nikt nie uwierzy... - wyprostował się z cichym stęknięciem. Ręce miał uniesione na wysokość ramion, żeby nie zabrudzić ich bardziej, niż już były... - najlepszy byłby bies, ale... - ale wiadomo, jeśli przyjadą do nich niemagiczni, to zabrzmi dla nich absurdalnie. - Niedźwiedź? Zrobił dwa chwiejne kroki przed siebie, a jeśli ktoś spróbował mu pomóc, pokręcił głową. Może uda się poprzestać na tym, że w leśnej chacie zajmie się swoją kostką, a potem da radę jednak wrócić do domu? Nie, nie da rady. Orlovsky, myśl logicznie. Skończył się czas bohaterstwa, czas by powracać do domów - albo do szpitala, zależy. Truchłem łosia zajmą się już ludzie Carterów. Nie winił Judith o nic. Sam źle załadował strzelbę i sam był sobie winien. Ta nierozwaga mogła go kosztować znacznie więcej. Miał nadzieję, że nie brała sobie niczego do serca. Nie powinna. Powinna wiedzieć, jak się sprawa ma. Sam wybrał broń, sam ją wcześniej sprawdził. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Nie ma nic więcej do dodania. Williamson biegnie po pomoc, pozostali wymyślają wymówki albo leczą rany. Sebastian uznaje, że także powinien skupić się na tym drugim, choć jego myśli są rozproszone. Nim postanawia rzucić zaklęcie, jest przy nim Imani i wyręcza go w tym. Verity z uznaniem unosi brwi, widząc, jak jedna z ran całkowicie się zasklepia, zupełnie jakby w ogóle jej tu nie było. Nie zostanie nawet blizna. Nie sądził, że Imani jest tak wyspecjalizowana w magii anatomicznej. Ci, którzy mieli ją opanowaną na tyle mocno, by wymazać ranę jak ołówek z kartki papieru, raczej nie marnowali się jako gosposie. Łut szczęścia? Wyjątkowo korzystny dla Veritiego. Nie może się nie uśmiechnąć z wdzięcznością, nawet jeśli w jego umyśle panuje wyjątkowo grobowa atmosfera. — Dziękuję, Imani. Wyraziwszy swoją wdzięczność, postanawia nie nadwyrężać uprzejmości pani Padmore i sam zabiera się za swoje rany, zaczynając od nogi, która najmocniej mu doskwiera. W międzyczasie rzuca jeszcze krótkie „tak” na pytanie Judith. Może chodzić. Jakoś. Albo zaleczając część obrażeń, albo znajdując długą gałąź. — Spirituspuritas — rzuca na najbardziej opuchnięte miejsce na nodze, licząc na to, że złamanie choć trochę się zaleczy. Jeśli trzeba było wcześniej nastawić i kości źle się zrosną, niech i tak będzie. Najwyżej znów mu ją połamią. Byleby mógł dojść do chaty. — Sanaossa. — Tym razem skupia się na ramieniu, a potem powtarza to samo zaklęcie, ale na wysokości żołądka. Żebro zostawi profesjonalistom. Za blisko kluczowych narządów, by odważył się próbować. Noga wciąż jest w opłakanym stanie, ale ból jakby odrobinę się zmniejsza. Nie zamierza ryzykować zbyt mocnym stawaniem na niej, dlatego kuśtyka kilka kroków, by chwycić za gałąź i w ten sposób podchodzi do Judith oraz Charliego, akurat, żeby usłyszeć jeszcze z daleka „dzięki, Jude”. Jude? Nigdy nie słyszał, by którykolwiek gwardzista tak się do niej zwracał. Co prawda teraz nie są w pracy, ale Judith Carter zwyczajnie nie pasuje mu na kogoś, do kogo ot tak sobie mówi się „Jude”. Kiedy Charlie i Judith zdążyli się do siebie na tyle zbliżyć, że ma to prawo bytu? Nieważne, Sebastian – przypomina sobie. Już dziś za dużo myślał o Judith i dlatego właśnie jego nastrój sięgnął dna. To, co między nimi jest, to czyste niebezpieczeństwo. Dziś się o tym przekonali. Nie mogą na polu walki lecieć na złamanie karku na drugiego, a jednak wie, że gdyby znów ten cholerny łoś szarżował na Judith, zrobiłby to samo co wcześniej. Stanąłby przed nią. To nie działo się na poziomie logiki, a na poziomie odruchów. Wciąż odczuwa echo uczucia, które nim wtedy zawładnęło. Nie podoba mu się. Okropnie mu się nie podoba. Należy tutaj zadać sobie pytanie: czy strach o Carter jest silniejszy niż szczęście, jakie sprawia Sebastianowi ta relacja? I jeszcze ważniejsze – czy na tym etapie ma to w ogóle znaczenie? Nawet gdyby przestali ze sobą sypiać, gdyby poddali zaangażowanie i możliwe przyszłe deklaracje, czy będzie w stanie walczyć obok niej i nie czuć tego duszącego lęku o jej życie? Nie. Przecież wie, że nie. Milczy ponuro. Popełnili błąd, okropny błąd. Zasady po coś istnieją i zostały stworzone przez ludzi mądrzejszych od nich samych. Jest powód, dla którego gwardziści nie powinni kochać miłością romantyczną i Sebastian właśnie odczuwa jego przykre skutki. Rzuty: #1 Spirituspuritas na nogę - 75 UDANE; #2 Sanaossa na ramię - 49 UDANE; #3 Sanaossa na brzuch - 19 NIEUDANE |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Smagnięcia gałęzi, nienaturalna cisza, fantomowe echo wystrzału, smak krwi — zapach krwi — widok krwi; droga do kwatery wypełniona była brzydką syntezą czerwieni i zieleni. Zielone były iglaki, budzące się do życia krzewy, ospałe po zimie jałowce — czerwień dominowała myśli, gnieździła się we wspomnieniach i wypełniała usta; genetyczna skaza osiadła na języku, zamieniając słodki smak zwycięstwa w metaliczny posmak— Też zwycięstwa — ale za jaką cenę? Orlovsky bez palca, Carter i Verity pokruszeni, Padmore we krwi, Rousseau w szoku, Williamson w biegu — pokonanie drogi powrotnej do kwatery myśliwych zajęło ponad połowę mniej czasu niż mozolne próby wytropienia łosia. Wbrew pozorom nie dotarli daleko; czas zawsze biegł inaczej, kiedy podróż dopiero się rozpoczynała, polowanie miało nadejść, a los przesądzić. Sześćset jardów — pięć długości boiska do futbolu; w liceum przebiegł je wystarczająco wiele razy, żeby zamienić system imperialny na jeszcze mocniej pogmatwaną wersję i skatować tym duchy europejskich przodków — później myśliwska chata rosła w oczach. Carter miała rację — otworzone z impetem drzwi odsłoniły wnętrze, w którym wciąż unosiła się woń wypieków. Strzelby (ile z nich wybuchnie? Żadna; na palcach jeden dłoni — może nie Charliego — mógłby policzyć razy, kiedy Judith odmawiała zaakceptowania błędów) leżały na stole, telefon tkwił w rogu, na ścianie ktoś przylepił zabrudzoną kartkę z kilkoma numerami. Carter's Wilderness Mastery, tkwiące na pierwszym miejscu listy, musiało zaczekać; najpierw szpital. Przez sześć lat służby w Gwardii — przez ponad dekadę pracy w policji — zbyt wiele razy wystukiwał, wykręcał albo wykrzykiwał ten numer; głos dyspozytora przeciął ciszę wypełnioną przyspieszonym oddechem i cichym postukiwaniem knykci o drewnianą ścianę kwatery myśliwych. Co się stało?, ilu poszkodowanych?, gdzie dokładnie?, droga dojazdu?, miejsce oczekiwania na karetkę? — znajomy takt pytań i odpowiedzi, najdokładniejszego opisu odniesionych obrażeń i drogi dojazdowej; czas przeciekał przez palce — tym razem prawdopodobnie Charliego — i nie zatrzymał się nawet, kiedy połączenie zostało przerwane, a pomoc wysłana. Rozmowa z myśliwym z Carter's Wilderness Mastery trwała krócej; kilkanaście sekund szczątkowych odpowiedzi, gdzie? Ilu ludzi trzeba? Carter cała? Ktoś zaczeka przy drodze na pogotowie i kolejna czkawka przerwanego połączenia — ludzie Judith wiedzieli, dokąd zmierzać, medycy zostaną sprowadzeni do kwatery przez jednego z myśliwych, Williamson ma jeszcze jedną obietnicę do spełnienia. Biegowa przeprawa przez las — trzeci raz tego dnia; o trzy razy za dużo przed ósmą rano — była krótsza; zgodnie z obietnicą, poharatani towarzysze pokonali kilka(naście?) metrów, skracając odległość oddzielającą ich od kwatery myśliwych do czterech i pół boisk. Jeszcze przyłożenie i zdobędą puchar Maine. — Carter, twoi ludzie są już w drodze — proste komunikaty w skomplikowanej rzeczywistości — w Gwardii skuteczniejsze było tylko milczenie. — Medycy dotrą do chatki za — od Eaglecrest do Cripple Rock, później na piechotę z drogi dojazdowej do kwatery myśliwych; ile czasu będą potrzebować obładowani sprzętem ratownicy — przy odrobinie szczęścia, przynajmniej jeden z nich będzie magiczny — do pokonania drogi, którą rano każdy z obecnych odbył z poczuciem misji w żyłach? — Góra dwadzieścia minut. Gdyby to była sprawa życia i śmierci, ta druga zyskałaby znaczną przewagę nad tym pierwszym; Orlovsky wyglądał nieznacznie lepiej odkąd Williamson zniknął między drzewami, ale daleko mu było do szczytowej formy — Verity wspierał się na gałęzi i w pierwszym odruchu to do niego zamierzał podejść Barnaby. Pani Padmore mogła poruszać się o własnych siłach i gdyby Barnaby miał wytypować pierwsze pytanie, które zada jej mąż, byłoby to coś z pogranicza co do chuja? i kto ci to zrobił? Z nich wszystkich tylko Antoine sprawiał wrażenie jednakowo pokrwawionego i brudnego; na nim nawet kurz wyglądałby nie na miejscu. — Rousseau, nie martw się. Kobiety lubią blizny — do pełni sukcesu tego równania trzeba odwdzięczyć się im tym samym — patrząc na Antoine'a, pewności nie miał. Wybór pomiędzy pokiereszowanymi towarzyszami był zbyt szeroki — Charlie, obok którego czuwała Judith; żadne z nich niegotowe do przyjęcia pomocy. Verity, który mógłby zamachnąć się tym kijem, gdyby Williamson próbował podtrzymać go ramieniem, co oznacza— — Pani Padmore, służę ramieniem — można wyjść z Blossomfall w środek lasu, ale Blossomfall z krwi wypływa z trudem; savoir—vivre wobec skręconej kostki był bezlitosny. Kobieta zawsze pierwsza — Williamson zatrzymał się przy Imani, gotów pomóc jej w kuśtykaniu przez las; kiedyś oferowano rękę księżniczki. Dziś w menu było ramię gwardzisty. trochę biegam, więc profilaktycznie rzut na szybkość: 27 (k100) + 13 (sprawność) + 20 (modyfikator) = 60 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Pobojowisko. Zmęczenie daje się nam wszystkim we znaki. Widzę, kątem oka, jak Padmore leczy Sebastiana, a zaklęcie rozświetla się bardziej niż zazwyczaj. Nie patrzę na to dłużej, nie zwracam uwagi, bo sama mam problem przed sobą – i jest to Charlie Orlovsky, który wygląda już trochę lepiej, nawet przy mojej mizernej pomocy. Bardziej pomogłam mu chyba z humorem, zważywszy na to, co za chwilę usłyszałam. Jude? Patrzę na niego krótko, unosząc brwi, ale usta mam zasznurowane. Lubimy się z Orlovskim, szanuję jego doświadczenie (i naukę jazdy, o której do tej pory nie wiedział praktycznie nikt), ale są pewne granice. Ostatnią osobą, która nazwała mnie w podobny sposób, był brat. Ethan miał do tego prawo większe niż ktokolwiek inny, podobnie jak część mojej rodziny, ta bliższa mnie, z którą miałam kontakt. W normalnej sytuacji rzuciłabym coś w stylu nie pozwalaj sobie. Ale to nie jest normalna sytuacja. Być może przeze mnie ujebało mu właśnie pół palca. Dlatego zbywam to milczeniem. Jedynie na krótki moment moje oczy uciekając w stronę Sebastiana. Nie patrzy na nas. Nie znaczy, że tego nie skomentuje później. Na szczęście niebawem przybywa kawaleria w postaci Williamsona, który teraz spocił się bardziej niż podczas całego polowania. Jebany farciarz. Żeby tak wszyscy mieli takie szczęście dzisiaj. — Dobra. Na ile uda nam się tam dojść, na tyle się uda. Grunt, żeby zostawić za sobą Łosia. Williamson, w razie czego, odpieraliśmy atak niedźwiedzia. Bies jest wersją dla magicznych – potwierdzam ostatecznie to, co zaproponował Orlovsky. Była to dobra, wystarczająca wymówka i obyśmy nie musieli spędzić za dużo czasu w szpitalu. Mija kilka minut, w ciągu których przesuwamy się tempem ślimaka w stronę chaty. Widzę, jak mijają nas po drodze myśliwi, kiwając mi głową na powitanie. Mogę być przynajmniej pewna, że Łoś zostanie odpowiednio zabezpieczony i jak wrócę, nie zniknie w cudownych okolicznościach. Albo pozostanie w takim stanie, że nie będzie co zbierać. Wtedy byłabym bardzo wkurwiona. A nie wkurwia się Judith Carter. Kilkadziesiąt kroków później widzę, jak w towarzystwie myśliwego wyłaniają się ratownicy medyczni. Czy magiczni? Przypuszczam, że nie. Nie widzę, żeby któryś miał na szyi pentakl, ale też są tak ubrani, że ciężko przeniknąć wzrokiem przez kurtki. Rozpakowują się obok nas, na pierwszy warsztat biorąc Orlovsky’ego. Potem – Sebastiana i mnie, bo byliśmy w stanie chyba najgorszym. Na samym końcu ostatecznie, podchodzą do Padmore i Rousseau, żeby im tez po plasterku nakleić. — Państwo wymagają wizyty w szpitalu – obwieszcza jeden z medyków, zwracając się do Orlovsky’ego, Verity’ego i mnie. – Leczenia obrażeń możemy podjąć się dopiero na miejscu. A państwo powinni zgłosić się na obserwację – tym razem słowa skierowane zostały w stronę Padmore i Rousseau. — Kurwa – wzdycham głośno, wpierw wznosząc wzrok do nieba, a potem robiąc jeden krok. – Dobra. No nie mamy wyjścia. – Zdejmuję z pleców swoją strzelbę i podaję ją stojącemu wciąż w okolicy myśliwemu. – Zanieś ją do Carter’s Wilderness. Jak nas wypuszczą, to wszyscy musimy się urżnąć. Niech będzie, że na mój koszt. Statystyki: Barnaby Williamson: 181PŻ Antoine Rousseau: 136PŻ Judith Carter: 116PŻ Charlie Orlovsky: 134PŻ Imani Padmore: 128PŻ Sebastian Verity: 103PŻ + 25 (Fascia rzucona przez Imani) + 18 (Sanaossa) = 146PŻ Ostatecznie dotarliśmy do punktu spotkania z ratownikami medycznymi. Antoine Rousseau – krwawienie zostało zatamowane przez ratowników, lecz, zgodnie z ich zaleceniami, powinieneś zgłosić się na kontrolę. Jeśli tak postanowisz – wypuszczą Cię jeszcze tego samego dnia, dając instrukcje odnośnie zmieniania opatrunku rany. Jeśli nie – Ty decydujesz, co dalej stanie się z Twoimi obrażeniami. Po tygodniu, w przypadku dbania o nie, zagoją się całkowicie. Obrażenia na policzku wchłoną się i nie będzie po niej śladu. Jeśli nie chcesz zatrzymać blizny na ramieniu, Antoine powinien stosować specjalne maści, aby się wchłonęła. Jeśli chcesz – zgłoś ją do wpisania w znakach charakterystycznych Twojej postaci. Imani Padmore – Twoja kostka została ustabilizowana i usztywniona. Możesz zgłosić się na kontrolę do szpitala, zgodnie z zaleceniami. Jeśli tak postanowisz – zostaniesz wypuszczona tego samego dnia. Jeśli będziesz ją oszczędzać, skręcona kostka zagoi się w ciągu tygodnia. Możesz też napisać wątek lub opowiadanie, w którym w magiczny sposób jest leczona – wtedy obrażenia znikną wcześniej. Siniaki zanikną po kilku dniach, ponownie jak drobniejsze blizny wchłoną się. Jeśli nie chcesz zachować blizny na ramieniu, Imani powinna stosować specjalne maści, aby się wchłonęła. Jeśli chcesz – zgłoś ją do wpisania w znakach charakterystycznych Twojej postaci. Judith Carter – jej kostka została ustabilizowana i usztywniona. Judith pojedzie do szpitala, gdzie zostanie nastawiona złamana kość i zaopiekowane pęknięte żebra. Wyjdzie ze szpitala po około czterech dniach obserwacji. Na łydkach zostaną blizny po cięciu, chyba, że będzie dbała o nie przy pomocy specjalnej maści, aby się wchłonęły. Sebastian Verity – ratownicy medyczni chcą zabrać Cię do szpitala. Możesz się nie zgodzić, ale wtedy będziesz radził sobie z obrażeniami i złamaniami na własną rękę. Jeżeli się zgodzisz – wypuszczą Cię po czterech dniach. Na Twoim prawym ramieniu oraz brzuchu pozostaną blizny po rozcięciach, chyba, że będziesz dbał o nie przy pomocy specjalnej maści. W przeciwnym wypadku zgłoś je do wpisania w znakach charakterystycznych Twojej postaci. Jeśli nie wyleczysz przy pomocy magii złamanych kości, będą się one zrastać przez czas około 7 tygodni – dotyczy to zarówno nogi, jak i żeber. Charlie Orlovsky – ratownicy medyczni oczyścili Twoje rany, w tym przede wszystkim ręce, które teraz są zabandażowane i zabezpieczone. Blizny na twarzy powinny samoistnie zagoić się bez problemu, bądź zginąć w zaroście, natomiast Twoja kostka została usztywniona. Ratownicy chcą zabrać Cię do szpitala. Możesz im odmówić, wtedy musisz sobie z obrażeniami radzić sam. Jeśli się zgodzisz – wypuszczą Cię ze szpitala po trzech dniach obserwacji. Przez najbliższy tydzień praktycznie nie będziesz mógł korzystać z dłoni, w tym wykonywać podstawowych czynności jak jedzenie czy ubieranie. Po tygodniu zaczniesz odzyskiwać swoją samodzielność. Jeśli udasz się do szpitala, usłyszysz uspokajającą diagnozę, że dłonie wrócą do sprawności, jednak potrzebują czasu. Środkowego palca, niestety, nie da się przyszyć, a rana po nim zostanie zasklepiona w szpitalu. Dziękuję Wam wszystkim za wspólną grę. Jeśli macie jeszcze chęć odpisać, możecie to zrobić do niedzieli (22.10.). W przypadku braku takich chęci, uznajemy, że wszyscy otrzymują obecnie z tematu. Wszyscy z tematu |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
7-14 KWIETNIA 1985„O powtórnych narodzinach słów kilka” brzmiał tytuł książki, który zgłębiał tej nocy. Prawdę powiedziawszy oczy bolały go już od świecy. Jej płomień pełgał niebezpiecznie gdy tylko przez szczeliny jego szałasu przebijał się delikatny powiew powietrza. Wpatrywał się w łacińską inkantację rytuału, zgłębiając jego znaczenie i postawy. Zawsze ciekawiła go historia, która doprowadziła do powstania tak potężnego czaru. Losy ludzi nią dotkniętych oraz ich pacjentów. Odłożył książkę. Miał wrażenie, że zna ją niemal na pamięć, być może dlatego, że zgłębiał ją tyle razy, że stała się niemal częścią jego umysłu. Jednak coraz cześciej sięgał po czasopisma z magicyny, to właśnie ich prenumerata pozwoliła mu być na bierząco z najnowszymi artykułami i odkryciami na polu anatomicznym. „Przeszczep duszy”- Krzyczał artykuł niejakiego Jenkinsa, według którego dało się umieścić duszę do kolejnego ciała surogaciego. Nigdy nie był mistrzem ożywiania. Raz tylko asystował w tego typu rytuale jako rezydent, choć ten odbywał się potajemnie. Wątpił by sobie poradził sam w praktyce, ale nie przeszkadzało mu to nabyć całą wiedzę teoretyczną w tym aspekcie jaka była możliwa. Nie mógł być przecież ignorantem prawda? Teraz nagle poczuł lęk, czy ten artykuł był legalny? Chyba, że Jenkins teoretyzował, bo jakby cała treść dotyczyła jedynie spekulacji. Miało to sens. Na chwilę zamknął oczy. Trochę żałował, że powiedział Ethanowi o swoim problemie z pogłębiającym się zatruciem magicznym. Zwykle sam sobie radził. A teraz? Wzdrygną się słysząc jak wzmagający się wiatr sprawia, że drzewa wkoło niego trzeszczą. Był to już ostatni dzień tygodniowego „spa”. Jakie urządził mu kochanek. Gdy wspominał, że mogliby wybrać się na odtrucie do sanatorium Nostradamusów spodziewał się czegoś mniej… A może bardziej… cywilizowanego. To „nieee” Ethan wiedział lepiej, on miał swoje sprawdzone metody. Dlatego nie umiejąc się dłużej przeciwstawiać wylądował w głębokim lesie w namiocie wyłożonym skórami. Codziennie miał poddawać się osobliwym zabiegom do których należało smarowanie się miodem i kąpiel w rzece by zmyć z siebie zatrucie. Pierwszy raz w życiu doświadczał też naturalnej sauny. Carter grzał kamienie na ognisku i wnosił je do namiotu po czym układał na nie zioła i polewał wodą. Było to niesamowite doświadczenia i po ponad dwóch godzinach czuł jak wszystkie pory jego skóry naprawdę się odblokowały. Coś czego nie cierpiał na początku miało w sobie pierwotny spokój. Przez te kilka dni nie używał zaklęć, ale bardziej brakowało mu pracy. Nie umiał odnajdować się w bezczynności do jakiej niejako był zmuszany. Więc całe dnie spędzał na czytaniu. Nauce rytuałów, zgłębianiu wiedzy, której nie mógł ni jak wykorzystać w sytuacji w jakiej się znajdował. Od lat marzył o połączeniu w jakiś sposób magii anatomicznej z magią powstania. Te dwie dziedziny zdawały się być niezwykle kompatybilne. Jednak braki w jego wiedzy na polu tej drugiej utrudniały mu niemal wszystko. Znał jedynie żałosne podstawy. Dlatego przez wiele dni czytał w księgach nazwy zaklęć i ich efektu jaki wywoływały. Łączył to z historią powstania i przebiegu danego czaru. Odnajdował się w tym. Czuł, że robi coś produktywnego. Wierzył, że miejsce w którym jest i bliskość natury pomogą mu w uporaniu się z zatruciem. Choć w ciagu dnia, gdy siedział pod skórami na słońcu, zażywając wiatrowej kąpieli, kołyszące się klatki dla ptaków były czymś co go przerażało. Może to jego ptasia natura w jakiś pierwotny sposób się ich bala. Otaczały go na każdym drzewie, przyprawiając o dreszcze, a zamknięte w nich kości nosiły w sobie jakiś omen. Kochanek wspominał, że jest to sposób pochodzący z Luizjany na przywrócenie balansu i przyspieszenie detoksu. Jak miało to działać? Nie miał pojęcia, choć cała terapia, której się poddawał miała w sobie coś z polisensorycznego doznania. Nawet w takich chwilach nie odkładał ksiąg, z których czerpał całymi garściami. Jego umysł wypełniała jedynie natura i nauka. Czuł to. Choć największym wyzwaniem okazały się oczyszczające soki. Ich smak nie był nieprzyjemny. Ethan łączył je z mieszkankami suszonych owoców i ziół jakie zamówił w Salem, co było osobliwe w smaku. Nie potrafił tego nazwać ale, teraz bardziej niż kiedykolwiek rozumiał czym jest piąty smak o którym kiedyś czytał umami. Jakby miał go określić była to głębszy wyraz soli, który zmienia się w lekką słodka goryczkę. Pozostawiając na języku przyjemne mrowienie. Mimo, że ich nie znał szybko zaczęły kojarzyć mu się z Carterem, a popijane świeżym sokiem z brzozy dawały odczucie jakiegoś prymitywizmu. Pieczone nad ogniskiem mięso, posypywane mieszanką tych samych ziół, które oczyszczały go w saunie, sprawiały że czasem go mdliło. Może gdyby raz zwrócił te danie, partner uznałby że osiagnął właśnie katharsis i dał mu spokój. Ale nie mógł zaprzeczyć temu, że im dłużej był w lesie tym bardziej się hartował, nie tylko swoje zdrowie ale też uodparniał na warunki i niewygodę, której przecież nienawykłe żyjąc stale w mieście. Polubił spanie pod skórami, poprzetykanymi wiechciami ziół i ich słodkawy zapach. Nie używał nawet elektryczności a mimo to czuł się coraz bardziej zrelaksowany. A jedynym połączeniem ze światem zewnętrznym miał, przez swoje książki. „Rytuał anatomiczny - zaawansowane studium magicyny”- Krzyczał tytuł, który znów wziął do ręki by douczyć się, sentencji ożywiania kawałka kończyny. Może powinien posiadać coś takiego? Dodatkowa dłoń miała wszak wiele zastosowań i może okazać się nieodłącznym pomocnikiem w jego prywatnej praktyce. Robił nawet notatki, jak zwykle spisując ołówkiem własne wnioski, sekwencje łacińskie i pomysły na braki do uzupełnienia. „O powstaniu rzeczy” Woodsa stało się jego nowym podręcznikiem, księgą której uczył się na pamięć strona po stronie zapamiętując podstawy magii powstania. Zapomniał już jak wielkim wyzwaniem było nauczanie czegoś od zera. Nie poddawał się jednak i choć szeptając inkantacje, sięgał po penakl, uświadamiał sobie, że nie ma go przy nim. Westchnął. Chciał już wrócić do domu by w praktyce przetestować nowe zaklęcia, których się nauczył i rytuały, które zgłębił przez tyle dni, niemal nieprzerwanej nauki. Śledził kolejne słowa wypisane na kartce, gdy do jego uszu doleciał trzask łamanej gałęzi. Odłożył książkę, słysząc kroki zmierzające w stronę wejść do namiotu. Po chwili skóra odchyliła się wpuszczając do środka zimny powiew powietrza. Uśmiechnął się szczęśliwy i zgasił intensywnym podmuchem płomień świecy. Czekałem, zabrałeś mojego Katona? Szepnął wyciągając dłoń w jego stronę i opuszkami palców zgarniając chłód nocy jaki osiadł się na jego ubraniu. Nie mogąc się doczekać by sprawdzić jak rośnie jego zwierzak. z tematu Ostatnio zmieniony przez Oscar Nox dnia Nie Sty 07 2024, 13:27, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
21 kwietnia 1985 Zamiast przygotowywać się na zmierzenie z niechybną możliwością śmierci, ja chodzę po lesie i zbieram patyki. Podobno na starość człowiek głupieje. Coś w tym jednak, kurwa, jest, skoro zamiast ślęczeć nad książkami, albo na salach treningowych, ja zajmuję się sprzątaniem Cripple Rock, bo z jakiejś przyczyny nikt nie poczuwał się do tego, żeby naprawić szkody, jakich narobił Eros, spadając z nieba. Nie, żebym coś do chłopa miała, skądże. Po prostu ktoś teraz musi posprzątać bałagan, którego on narobił, a jakoś nikt się nie kwapił wcześniej ogarnąć połamane gałęzie i posadzić kilka nowych drzew w miejsce tych starych. A ponieważ był to mój las, najwidoczniej ostatnią deską ratunku byłam dla niego ja. I ogłoszenie, jakie wywiesiłam przed kościołem, gdy akurat szłam do pracy. Czemu mnie nawet nie zdziwiło, że zgłosiły się do pomocy osoby, które znam. Sebastian był absolutnie obowiązkową obecnością na tej imprezie. Williamson powoli też stawał się punktem stałym. Castor wypełzł w końcu ze swojej nory w Wallow, dawno go nie widziałam. Największym zaskoczeniem był dla mnie mały gówniak Overtone’ów i typ, którego za Chiny ludowe nie znałam, ale podobno mieszkał w Wallow. Tyle o nim wiedziałam, tyle musiało mi wystarczyć. Nie miałam zamiaru teraz analizować składu naszej drużyny, ważne, że przyjdzie tutaj ktokolwiek i nie będę kopać grządek sama. Propos. Rozkradłam połowę zapasów z Wilderness Mastery i przywlokłam tutaj ze sobą łopaty, taczki i sadzonki nowych drzew. No i zapas świec rytualnych. Tyle nam powinno wystarczyć. W razie czego do siedziby nie było aż tak daleko, damy sobie wszyscy radę. Mam nadzieję. Miałam dla nas plan działania. Nie będzie opierdalania się. I mam nadzieję, że uwiniemy się wszyscy szybko i sprawnie. Raz, że nie ma czasu, a dwa, o wiele przyjemniejsze jest chlanie niż zapierdalanie. Witam wszystkich bardzo serdecznie na oficjalnym sprzątaniu lasu! Widocznie nudzi Wam się w domu, ale Judith nie zamierza narzekać, wszyscy wiemy, że potrafi się odwdzięczyć. Plan działania mamy ścisły i przedstawi go Wam Judith w następnym odpisie. Póki co, wszyscy mają za zadanie dotrzeć na miejsce. Judith czeka na Was w otoczeniu taczek, łopat, sadzonek roślinnych i przeróżnych świec rytualnych. Waszym zadaniem jest dotarcie i miłe przywitanie się zarówno z nią, jak i całą resztą przybyłych osób. Dla głodnych wrażeń, standardowa k6 na nieprzewidziane zdarzenia po drodze. Rzuty możecie wykonać swobodnie w kostnicy.
Czekam na odpis od wszystkich do 07.01., do godziny 20:00 |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii