First topic message reminder : Droga nr 3 Droga nr 3 łączy Cripple Rock z parkiem w Salem i Bostonem. W tunelu o surowym, kopalnianym wystroju, jest niski sufit z surowego kamienia i skał. Gładkie ściany wykute zostały w twardej skale, której naturalne faktury zdobią przestrzeń. Rozpowszechnione po całej długości sufitu znajdują się okrągłe lampy, które rzucają ciepłe, przygaszone, acz dostatecznie silne światło, ułatwiające poruszanie się. Pod stopniami, którymi można zacząć schodzić w dół, znajduje się drewniana podłoga, aby zapewnić pewniejsze oparcie podczas przemieszczania się. Drewno kontrastuje z surowością skał, nadając tunelowi wyjątkowego charakteru. Na krańcach drogi znajdują się czarownicy, którzy każdorazowo sprawdzają podróżnym pentakle. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Tak jak siłacz nabiera przyjemności z prób cielesnych i ociekającej po mięśniach krzepkości, tak analityk spełnienia doszukuje się między stosami czynności umysłowych obejmujących rozwikływanie. Thea wisiała gdzieś między jednym, a drugim. Czerpiąc dosyt zarówno z doskonalenia fizycznego jak i intelektualnego. Tak samo nękaną będąc zarówno przez jedno, jak i drugie. Z chęcią oddawała się nawet najpospolitszym zajęciom. Takim, które stanowią okazję do wykorzystania swoich zdolności. Przepadała za porannym biegiem, surowym forsowaniem ciała i spijaną satysfakcją, ciurkiem płynącą z wzrastającej wytrzymałości. Nie lubiła spinającego mięśnie skurczu nawiedzającego o poranku, parą idącym z niemożnością dalszego doskonalenia. Gustowała w podkarmiającym ego demonstrowaniu tężyzny umysłowej, w syceniu się wykazanym sprytem i doświadczeniem. Jednak samo wspomnienie gorzkiego posmaku porażki wykrzywiało ją w odrazie. Utknęła gdzieś w limbie potrzeby ciągłego działania, jednocześnie będąc przed nim blokowana murem wzniesionym ze strachu i poczucia niższości. Lubiła i nie lubiła—samodzielnie zamykając się w paradoksie bezwzględnego brnięcia do przodu i zastygania w miejscu. W momencie osunięcia się skał blokujących przejście, w Thei dominował triumf. Uczucie ulgi, dumy i częściowego odciążenia, materializujące się w wydechu zaokrąglonym uśmiechem. Potem nastąpiło działanie. Chwycenie za oderwaną głowę Dunna, mocniejszy ścisk na trzymanym kurczowo kołnierzu. — Williamson, uciekaj! — krzyk i rzucenie beznogim w głąb zalanej przestrzeni niczym kulą po krięgielnym torze. Choć wolałaby to nazwać zwolnieniem prawej dłoni. W końcu nastąpił gwałtowny finis i wpełzający do głowy mrok, zatrzymujący bieg. Zastygnięcie w miejscu. Lata temu z zniesmaczeniem przyłapała się na chęci dostrzeżenia duszy matki gdzieś w gęsto dymiącej mgle. Gdziekolwiek w ciemnym kącie swojej sypialni, czy pustej uliczce pod kamienicą. Choćby odzianą w swoje zwyczajowe pogardliwe spojrzenie i prychającą ze wstrętem. Ale nie tak. Nie w tym miejscu i nie w taki sposób. Cała satysfakcja z odblokowania przejścia prysnęła, a ona zaczęła się kurczyć. Kulić niczym żałosne szczenię postawione przed rozwścieczonym właścicielem. Zawsze taka była. Ile by nie pyskowała, nieustannie tlił się w niej lęk. Zawsze w obliczu spiętych gniewnie brwi i zimnych oczu. Taka była i teraz—zdenerwowana i tchórzliwa, twarzą w twarz z groteskową deformacją kogoś, kogo niegdyś nazywała matką. Qiang zawsze wiedziała, jak wykorzystać jej słabości. Gdzie uderzyć, by dominował w niej strach. Na widok wypływających na wierzch wnętrzności, larw, ropiejącej mazi i innych makabryczności, z trudem powstrzymała odruch wymiotny. Choć widziała już zwłoki składające się z podobnych okropieństw, coś w samej świadomości, że właśnie te należą do jej matki, powodowało nieprzyjemny ścisk w żołądku. Puls przyspieszał, oddech stawał się płytszy, a dłonie drżały. Znowu była mała. Mimo że to odczucie bezwzględnie zagłuszał oszałamiający niepokój, w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że to, co miała przed sobą, było nieprawdziwe. Choć tak przeraźliwie namacalna, jej matka nie miała prawa się tu znaleźć. Nie w tunelu opanowanym przez istotę zlepioną z wściekłości i nienasyconego głodu. By stać teraz bezpośrednio przed nią, musiała wpaść w absolutny obłęd. — Calidumauxilium… Magnus — wydusiła z trudnością, czując ledwie jak czar kończy się na tym, na czym zaczął. Na słowie. Gorzki smak porażki. Mimo początkowego zamiaru dążenia do przodu, groteskowość nadciągającej wizji popchnęła ją gwałtownie w tył. W serii spanikowanych kroków i ze spuszczonym wzrokiem oddalała się coraz bardziej, w końcu, potykając się o własny strach, upadając bezsilnie na ziemię. — Zostaw mnie… Odejdź, odejdź już ode mnie — błagała cicho, ramionami oplatając głowę w frantycznej próbie zablokowania równie brzydkiego obrazu co jeszcze brzydszych krzyków. Łapczywie zaciągała się powietrzem, palce zaciskając mocniej na skupionych pasmach włosów dziennikarzyny. Oszalała. Kompletnie. Matka musi być teraz dumna. — Cal– C-Calidumauxilium Magnus — mamrotała w histerycznych staraniach pozbycia się makabrycznego obrazu zmarłej matki. Może nie da to nic. Może znowu wyjdzie na wariatkę. Niemniej potrzebowała jak najwięcej tężyzny, tym razem tej mentalnej, która opuszczała ją od momentu pojawienia się ciemności. Wszystkiego, co mogłoby pomóc uniknąć dosadniejszego załamania w obliczu deformacji ciała i przeraźliwych wrzasków matki. Jej głos zawsze był tym, którego nie potrafiła wyciszyć. — Zamknij się! rzut#1: Calidumauxilium Magnus (nieudane) rzut#2: Calidumauxilium Magnus (65) + bonus 5 (magia anatomiczna) |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Stwórca
The member 'Thea Sheng' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 18 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Hamill Oatrun
Nie prosisz się. Ty się nigdy nie prosisz o nic. Nie tak łatwo, nie tak chętnie. Na pewno nie poprosiłbyś ich. Umiesz, ale nie chcesz. Tak jak nie chcesz tego uczucia, traktowania jako bagażu, rzucanego worka, nienazwanego, z domieszką irytacji i pogardy. Udowodnienia czegoś. Czego? Komu? Nie chcesz wiedzieć. Nie zamierzasz pytać. Twoje usta chwilę temu krzyczały, jak Ciemność, jak sama Śmierć, z którą pozostajesz w ciasnym, nieprzerwanym uścisku. Za każdym razem, kiedy wydaje ci się, że jesteś blisko odejścia, przetrzymuje i przesuwa. Od ręki do ręki. Jest jak ta ciemnowłosa kobieta, może bardziej dziewczyna. J est jak ten obrońca Williamsona, ten od pilnowania tyłu, co ma zmęczony, oddalony od rzeczywistości wzrok. Może to pozory, a może miał styczność z czymś, tak jak tobie się zdarza. W kieszeni czeka zabezpieczenie. Na nim się koncentrujesz, żeby nie przepaść. Nie chcesz przepaść. Nie w tej dziurze, nie w tunelu, potencjalnie powiązanym z dawną nieczynną kopalnią, należącą do pewnie kogoś ważnego. Mgliście wspominasz, wyłapujesz ten urywek, tak jak i wspomnienie analizy tekstu miejskiego poetę, co sobie umiłował złoża złota w utworach. Wyłapujesz i patrzysz jak płonie. A może to jednak ty? Płoniesz od środka. Ból jest duży. Ból oblepiający cię całymi falami. Gehenna ląduje na twoich barkach i wyrywa cię z szaleńczego szału własnych projekcji i wiercących krzyków martwych. Wyciągają ręce i czas przestaje istnieć. Następuje opóźnienie. Ktoś bawi się przyciskami, wciskając raz zwolnienie, raz przyspieszenie. Najmocniej boli cię duma. Nogi są wszystkim dla sportowca. Nieważne, czy skończył z wysiłkiem na zawsze, czy jedynie na chwilę. Są w s z y s t k i m. Dumą i chlubą. Perłą wśród wysypiska niepowodzeń. Tamte leżały niczym gotowe poświęcenie dla nienasyconego potwora. Nieważne, kim istota była wcześniej. Teraz jest jedynie zagrożeniem. Morderczynią Duncana Dunna. Sadystką. Hipokryzja przestaje mieć znaczenie. Wiedza? Jaka wiedza? Nie leży na ziemi. Tak jak powaga. Jesteś w stanie wręcz histerycznym. Błądzisz w dalekie miejsca. Przed oczami masz przebłyski meczów i skoków urządzanych z pomocą właśnie TYCH nóg. Twoich nóg. Są całe chmary przypomnień krwiożerczych ćwiczeń i przygotowań w pamięci. Jak pokażesz się ojcu? Bratu? Krew nie ma znaczenia. Płynie i nie chce przestać, ale nie ma znaczenia. Jest za to twoja noga i nienawiść do tych czarownic. Poczucie skrzywdzenia, kiedy się okazuje, że ich własna ofiara to za mało, żeby zaspokoić zbiorową histerię. Najpewniejsze źródło powstania kata. Dla siebie. Dla wszystkich wokół. Czy tego chciałaś Lilith, moja matko? Tego, ta, która jest złączona z Lucyferem na zawsze? Niesprawiedliwej zapłaty? Patrzeć jak cierpię? Jak umieram na nowo? CIESZY CIĘ TO, BEZLITOSNA MATKO? ROZCZAROWAŁAŚ SIĘ, ŻE NIE JESTEM TWOIM HIOBEM? Nie znajdujesz pocieszenia w modlitwie, następującej moment po improwizacji. Gorycz łatwo osiada na języku. Przeżywane katusze przecinają cię niejednokrotnie, niewidoczne ciosy zadane przez cień, a następnie częściowo sklejone przez użyte czary. Nie umiesz być im wdzięczny. Nie teraz. Nie w obecnych okolicznościach. Nie chcesz się tak czuć. Mieć niespłacone długi, ciągnące się za tobą w nieskończoność. Ellery zawsze mówi o jednym. Od nikogo nie można pożyczać. Tak dla pewności. Nigdy się nie wie, czy będzie szansa, żeby się odwdzięczyć. Może twoja ponowna śmierć ma być odpowiedzią? To jest ostateczna zapłata długu? Wszystko pójdzie na marne. Na marne. NICZEGO SIĘ NIE DOWIEDZIAŁEM! W środku krzyczysz, nie mogąc skorzystać z aparatu mowy. Chyba nie chcesz. Tak jak nie chcesz patrzeć na żadnego z nich. Nie powstrzymujesz się przed splunięciem krwią w stronę Williamsona. Masz jej pełno. Całe jezioro krwi. To jest wystarczająca odpowiedź. Krew. Niewypowiedziana pogarda. Nikt nie pytał. On tobą gardzi, wiesz to i to następuje z wzajemnością. Z Charlotte są tacy podobni. Podobni do własnego ojca, będącym jednym z unikanych tematów, między jednym shakiem a drugim. Gazety są ci znane. Twarze z nich również. A tak przy okazji to unikasz funkcjonariuszy prawa i lokalnego niepokoju. Rzadko jest w nich coś inspirującego. Na odległość wydają się poważniejsi. Przez chwilę doświadczasz czegoś na wzór wdzięczności. W stronę specjalisty od kadzideł. I ta mija przez uciekające ziarenka czasu. Nie masz go. Ani sekundy więcej. Prezentujesz jedynie swoje niezadowolenie przez grymas obrzydzenia, jaki przebiega ci po kręgosłupie. Jest z nią coś nie tak. Mocno nie tak. Chcesz powiedzieć sporo, zaoponować, ale przede wszystkim się odsunąć. Dotyk nigdy ci nie przeszkadzał za życia. Kobiecy tym bardziej. Sporo się zmieniło. Kompulsje opanowują ciało, odbierając ci spokojny oddech. Jak nie chcesz. Jak ty nie chcesz, żeby cię trzymała, nosiła, mówiła do ciebie. Nie chcesz traktowania jak inwalidę, ułomnego. Kogoś, kto sam sobie nie poradzi. Chcesz jedynie swojej pieprzonej nogi. Przyciśnięcia jej do swojego ciała i ruszenia dalej. Z dala od syfu i myślenia. Z dala od goniącej, nienasyconej personifikacji otchłani. - NIE. CHCĘ. OD. CIEBIE. POMOCY. NIE. CHCĘ. PIEPRZONEGO. DŁUGU - syczysz jej wreszcie zajadle, przed tym jak tobą rzuca. Ostatkiem próbujesz się złapać. Stanąć na jednej, jedynej nodze i wyłapać, gdzie jest twoja zguba. Nie stać cię przecież na podziękowania. Nie ma w tobie żadnej z twoich miłych wersji. Nie ma charyzmatycznego Hamila. On gdzieś chodzi, inną ścieżką, niż ty. Nie możecie się spotkać. Ciemność zasłania ci widzenie. Pożera obraz. Czas się zatrzymuje. Jesteś tam, gdzie byłeś. Niejednokrotnie. Przestajesz liczysz, ile snów, bądź koszmarów cię nawiedza. Ile obrazów utkanych z przeszłości. Dawno nie było cię na scenie Oatrunów. Dawno nie odgrywałeś sztuki ojca z Ellerym, strojąc sobie żarty z potencjalnej obsady. Niegroźne, bez zbytecznej złośliwości. W jednej ze sztuk Ellery pokazał swój naturalny talent. Tańczył. Tańczył tak długo, jakby jutra miało nie być, a deski sceny zaraz wylecieć w powietrze. Pod jego stopami zdawały się drżeć. I pamiętasz. Pamiętasz to teraz tak dokładnie. Uczucia towarzyszące, w tym zamierające serce z poruszenia i dumy. Nigdy nie przyznajesz się, że sztuka cię porusza. Nie przyznajesz się do swojej miłości do literatury. Równie prawdziwej i stałej, co do sportu. Zwyczajnie nie chcesz być słaby. Słaby jak teraz. Naznaczony kalectwem. Może być tymczasowe, może być i trwałe, ale to nie daje ci spokoju. Widzisz brak dokładnie, tak jak czujesz miękkość poduszki. Odżywa klaustrofobiczny strach, chcący mieć nad tobą przewagę. To nie scena. Już nie. Wiara przestaje się mieć w jednym momencie znaczenie, po tym jak zderzasz się z rzeczywistością. Ich twarzy nie da się pomylić z niczym innym. Ściska cię paranoiczne wrażenie, że są świadom. Świadom planów, jakie miałeś w zeszłym roku, przed odejściem z drużyny. Świadom powodu, dla którego się oddaliłeś. Muszą być rozczarowani. Twoimi postępkami, brakiem nogi, rzuceniem marzeń, o które walczyłeś zaciekle tyle czasu. Powstałeś rezygnacji. Gleba nie przeszkadza. Godzisz się z nią, ale równocześnie ciąży dotkliwiej własna ułomność, mająca swoich świadków. Chcesz odzyskać swoją nogę. Za wszelką cenę. Huk wytrąca cię z równowagi. Próbujesz chwycić nieporadnie, drżącymi rękoma ciało ojca, powstrzymać je przed zniknięciem wraz z tobą w ciemni. Nie zasługuje. Ani on i Ellery. Nie mogą zniknąć. Nie zgadzasz się. Następuje szarpnięcie. Jego ramienia, twojego serca i pospieszna weryfikacja. Mówili, że to Bóg i Niebiosa są okrutne, pozbawione autentycznej empatii, zanurzeni we własnej ślepocie. Czy piekło, Lucyfer i Lilith są faktycznie lepsi? Chcesz w Lilith wierzyć, ale rodzą się wątpliwości. Twój ojciec oddał jej część życia, tak jak wcześniej twoja matka. Jak masz uwierzyć w kogoś, kto rani najmocniej tych, którzy są silni w wierze? Czym więc demony różnią się od aniołów, jeśli nie chcą spełnić najskrytszych i najbardziej egoistycznych pragnień serca? Jedna łza spływa po policzku. Łza złości i poświęcenia. - Spirituspuritas - nie dodajesz, żeby nie warzył się umierać z tobą. W twoim własnym grobie. Użyte zaklęcie jest zaklęciem zasłyszanym. Z przeszłości. Nie umiesz określić jak bardzo dalekiej. Dla pewności próbujesz tę samą, wolną ręką, stworzyć następny wzór. Chcesz obronić najbliższych. - Securus. I rzut: Spirituspuritas II rzut: Securus (tu mam jakieś bonusy najpewniej) |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Stwórca
The member 'Hamill Oatrun' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 5, 59 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
To nie pęknięcie. Krew w żyłach jak przegotowana zupa; jak coś, co kiedyś było cieczą, ale pod naporem magii — to nie pęknięcie w tarczy, to kanion — zamieniło się w przecier z grudek, strachu i narastającego wrażenia, że to brzydkie miejsce na śmierć. To nie pęknięcie, mantra rozsypującej się na jego oczach kopuły — za dużo, za mocno, za bardzo; ciemność naparła na tarczę, pożerając kolejne nitki magii, to wyrwa w rzeczywistości. Cofnął się o krok, a mrok razem z nim; strużka zimnego potu spłynęła w dół skroni, zakradła za kołnierz kurtki, pewnie załaskotała — poczułby to, gdyby ich mały, podziemny świat nie ulegał właśnie zwarciu. Wirowanie ciemności na resztkach bariery przybrało na sile, magia anatomiczna — powinieneś zachować tamten czar dla siebie — zawiodła w rzeczywistości, w której zawodziło wszystko; i wtedy usłyszał krzyk. Na upiorną karuzelę wrzasku wskoczył głos Thei — Williamson, uciekaj — i gdyby Barnaby nie rozgryzał w ustach pierwszej salwy krwi, zapytałby uprzejmie: niby gdzie, kurwa? Zerknięcie przez ramię trwało sekundę — to, co kiedyś było rozświetloną enigmatycznymi znakami ścianą, gdzieś pomiędzy próbą zachowania obu kończyn i odpieraniem wściekłości zamordowanych, okaleczonych czarownic, odsłoniło przejście. A tam, kurwa; odpowiedziałaby Thea i pewnie śmialiby się jeszcze długo, gdyby komukolwiek było do śmiechu. Ich bezimienny towarzysz — nie miał nogi i papugi, więc spełniał tylko połowę warunków, by zostać piratem — został ciśnięty w głąb otworzonego tunel, z pomocą bardziej empatycznych towarzyszy nie krwawiąc jak zarzynana świnia, za to kwicząc adekwatnie głośno; O’Ridley wyglądał blado, ale to mógł być efekt niedoboru etanolu, Thea już stawiała pierwszy krok w kierunku jedynej drogi wyjścia i Williamson zrobił to samo, próbując zniwelować dzielącą ich odległość, ale— — Nie. Wrzask nie dolatywał już z zewnątrz; teraz tkwił w środku, w głowie i pod gałkami ocznymi, które właśnie zastygły w bezruchu, bo— — Nie, ja— Arthur Williamson wyglądał na równie zaskoczonego; poruszył dłonią w rytm dłoni syna i postawił krok do tyłu w rytm kroków syna; tyle, że Arthur i Barnaby nigdy nie robili niczego w jednym rytmie. Nawet oddychać nauczyli się inaczej. Lustrzane odbicie wyłaniało coraz więcej szczegółów zrodzonej z ciemności makabry; patrzyli na siebie jak w zwolnionym kadrze z westernu klasy C. Barnaby mocno zacisnął usta, jeszcze mocniej pięści — Arthur zrobił to samo, a później— Nie. Zrobił to, co potrafi najlepiej; przejął kontrolę. W głębi duszy jesteś mną. Nie. I nigdy od tego nie uciekniesz. Nie; poruszające się usta najpierw nie wydobyły żadnego dźwięku — druga próba była głośniejsza, ale brzmiała żałośnie. — Zostaw mnie, proszę. Proszę, ponieważ Arthur Williamson dobrze wytresował swoje dzieci; zostaw mnie, proszę albo dziękuję, faktycznie zasłużyłem albo dzień dobry, co na śniadanie, naleśniki czy awantura? albo dobranoc, jutro zaczniemy od nowa. — Zostaw mnie. Bez proszę, ponieważ Arthur Williamson dobrze wytresował swoje dzieci; nigdy nie róbcie tego, czego oczekują inni. — Zostaw. Bez mnie, ponieważ nie ma mnie; jest lustro, a w nim odbicie, a w odbiciu człowiek — tyle, że Arthur Williamson nigdy nie był człowiekiem, jedynie skorupą obleczoną skórą; wydmuszką, gdzie mieszkało zło, które karmiło się bólem i żerowało na strachu. Zupełnie jak teraz — pulsujące w czaszce cierpienie to nie krew i siniaki, chociaż jedno i drugie nie było obce Arthurowi; ból tkwił głębiej, w samym środku mózgu — tam, gdzie ktoś bardzo dawno temu zaszył świadomość, że nie ma takiej miłości na świecie, na którą zasłużyłyby dzieci Williamson, bo jak można kochać kogoś, kogo nie kochał nawet ojciec; jedna z dwóch osób na świecie, które kochać powinny? — Zos— Bez proszę, dziękuję, dzień dobry i dobranoc — zamknięcie oczu nie pomaga, Arthur wciąż tam jest; krok w tył nie oddala od lustra, to podąża za Barnabym; drugi krok jedynie nasila ciemność dookoła i Williamson nie wie, jak ma wyraz twarzy — z tafli zwierciadła patrzy na niego ojciec, więc nie dostrzega tam strachu. Odnajduje za to całe morze kpiny; całe bagno pobłażania; cały ocean wspomnień. Jesteś mną to tylko preludium do możesz udawać, ale krwi nie oszukasz. Nie oszuka; poczuł ją teraz, metaliczną i żrącą jak kwas akumulatorowy. Lepka ciecz w ustach spłynęła w dół gardła — naucz się to ukrywać albo ci pomogę; jak myślisz, synu, bez języka będzie łatwiej? — i zatkała płuca; oddychaj, Barnaby, nie bądź dzieciuch. Nagle znów ma siedem lat i ogląda w lustrze rozbitą wargę — oddychaj, Barnaby, nie bądź dzieciuch. Nagle znów ma dziewięć lat i jeszcze nie wie, że poparzeń nie powinien ochładzać wilgotną gazą; oddychaj, Barnaby, nie bądź dzieciuch. Nagle kończy liceum — śmiało, tato, przekonaj się, czy nie oddam — i wraca z akademii, i po pierwszych miesiącach w Gwardii wie, że na świecie istnieje wiele bestii, ale najgorsze są te, które żyją między nimi. Lustrzane odbicie poruszyło ustami; Arthur Williamson nigdy nie wypowiedziałby tego, co przecisnęło się przez gardło jego syna. — Calidumauxilium Magnus — smakujące krwią sylaby miały zasklepić mentalne szkody; Williamson — ten prawdziwy, nie lustrzany — robił wszystko, żeby jego oddech nie wypadł z rytmu. W trakcie kolejnego kroku w tył, jak gdyby Barnaby próbował wyrwać się z ciemności, pobielałe knykcie próbowały ukryć drżenie dłoni. Walka o spokój twarzą w twarz z ojcem zawsze była kwintesencją drobnych gestów — najpierw oddech; później zaciśnięte w pięści palce. Później— — Stul pysk, tato. Tym razem bez proszę. Arthur uniósł dłoń w tym samym rytmie, w którym zrobił to Barnaby — lustrzane odbicia lustrzanych odbić — i zanim którykolwiek z nich zrozumiał, co się dzieje, zaciśnięte palce zadały cios. Pięść z impetem opadła na prawą stronę szczęki; kąt uderzenia był dziwny — musiał być; dłoń Williamsona zazwyczaj celuje w kogoś, nie samego siebie — i wcale nie stanowił obietnicy wyrwania się z błędnego koła wizji, ale jeśli sześć lat w Czarnej Gwardii czegokolwiek uczyło, była to zasada starsza od rozsądku. Żeby przyćmić jeden ból, wystarczy znaleźć źródło kolejnego. Nie było możliwości, żeby po tym — samopobiciu kilkadziesiąt metrów pod ziemią i niecierpliwym wypatrywaniu, czy lustrzane odbicie ojca zrobi to samo — wydarzyło się coś jeszcze; limit obłędu właśnie się wyczerpał, to ostatnia katastrofa do przejścia, ostatnia stacja na torze do celu szaleństwo. rezygnuję z podtrzymywania decerto rzut #1: calidumauxilium magnus | 72 (k100) + 5 (magia anatomiczna), próg 60 osiągnięty rzut #2 & #3: uderzam się pięścią w twarz, cios średni zgodnie z mechaniką walki wręcz (?); k20 na obrażenia |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 43 -------------------------------- #2 'k20' : 11 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Arthur O'Ridley
Nigdy z bliska nie widział oderwanej kończyny. Teraz miał okazję, aby dokładnie zobaczyć, jak wygląda takowa, gdy zostanie siłą wyrwana z człowieka. Arthur zawsze wyobrażał sobie to bardziej… elegancko, może czyściej. Nawet zwierzęta w lesie wydawały się mieć jedynie kikuty po takim zajściu, bez wystających kości czy mięśni. Czuł się przytłoczony tym widokiem, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że nigdy nie mógłby być chirurgiem. Rzucając sam czar na zasklepienie, nie mógł długo patrzeć na obrażenie mężczyzny. Nawet nie zauważył, gdy Thea przyszła do nich, aby zabrać "pacjenta" w stronę potencjalnego wyjścia. O'Ridley pobiegł razem z nim, czując, że nic nie pomoże Williamsonowi. Nie znał żadnego skutecznego czaru na Ciemność, ani też nie był wirtuozem magii anatomii, aby podleczyć zebranych. Najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić, to nie przeszkadzać i ewentualnie pomóc z blokadą. Jednak nawet ta pomoc nie była potrzebna, bo w końcu kobieta poradziła sobie z barierą, po kilku krwawych śladach układających się w znany im symbol. W jego sercu, ale też w sercach zgromadzonych pojawił się pewien rodzaj radości, nawet nadziei, że jednak wyjdą stąd. Jak zwykle w tym dniu, w tej kwestii również mylił się czarodziej. Ostatnią rzeczą, jaką jeszcze pamiętał to było wołanie Theii, rzut niepełnosprawnym o ziemię, rzut oka na to, gdzie nić potoczyła się, a po tym wszystkim potworny ból głowy. Jakby jakiś skrzat, stał na jego barkach i z pomocą wiertarki ręcznej, próbował przebić się przez skórę i kości, aby w końcu dobrać się do szarej masy w jego głowie. Najwidoczniej wyimaginowany potworek był fachowcom, bo wiertło trafiło w pewien obszar, który nie powinien być tykanym w żaden sposób i w żadnym momencie. Oczy zaszły mgłą, wręcz zmieszał się z siwym dymem kadzideł, a gdy szara kurtyna opadła zielarz znalazł się przy stole. Pomieszczenie było słabo oświetlone, panował mrok poza krawędziami blatu. Jednak na pewno nie był to Cripple Rock. Nie, ciemny lakier, ślady po paznokciach, które niszczyły wykończenia rogu oraz zielone, jasne, okrągłe talerze oznaczały, że mógł być tylko w jednym konkretnym miejscu. Był to mieszkanie na Starym Mieście z czasu, gdy mieszkał z ojcem i matką. Goście przy stole, w postaci rodziców oraz siostry, jedynie potwierdziły te przypuszczenia. O'Ridley przyglądał się kolejnym elementom sceny. Wcześniej wspomniane talerze były zastawione mięsem, ziemniakami, chlebem na zakwasie, nawet wino znajdowało się po stronie gospodarzy. Większość tych rzeczy, zielarz na oczy od dawna nie widział, bo samemu nie chciało mu się nawet wody na jajka zrobić. Sam widok sprawiał, że ślinianki produkowały ciecz, gotową do rozdrobnienia potencjalnego posiłku. Produkowały się na marne, bo jego zastawa była pusta, wręcz była sterylna, jakby ktoś dopiero mu ją wręczył. Nawet sztućce wydawały się czyste. Arthur czuł głód, ssało go gorzej, niż jakby wrócił z kilkudniowej wyprawy do miasta, ale nie mógł wystawić ręki. Jego prawa dłoń, była zaciśnięta na kolanie, wręcz miażdżąc je, aby skupić się na bólu, a nie burczeniu. Może to z szacunku, może to z poczucia, że nie miało to sensu, bo zaraz dostanie po swoich kończynach, a może z poczucia, że nawet tego nie chce. Można powiedzieć, że jedyny syn O'Ridleyów poddał się, znowu. Często był i jest w jego życiu, że poddaje się, nie próbuje dalej, nawet gdy sytuacja jest beznadziejna. Również tym razem, nie miał zamiaru nawet próbować nałożyć sobie, z którego półmisków po drugiej stronie. Smutek i strach mieszał się z gniewem, który był wywołany faktem, jak traktowali swojego krewnego, swojego syna. Poniżali go, wyśmiewali, patrzyli na niego jak na gorszego. Palił to jego wnętrze jak żywy ogień, który miał dodatkowe połacie terenu w postaci pustego brzucha. Gdyby nie paraliżujący strach, to wywróciłby drugi koniec stołu i dobrałby się do resztek na nim, a zgromadzonym sprzedałby sierpowego czy inny cios rodem z walk na ringu. Wszystko to było skomplikowane, gdy tyle emocji walczy ze sobą, a na koniec tego wszystkiego zdajesz sobie sprawę, że to najbliższa rodzina i może, ale to może chciałoby się, chociaż móc faktycznie siąść przy tym stole i patrzeć jak jedzą, tylko po to, aby móc zobaczyć ich. -To nie dzieje się naprawdę, to nie dzieje się naprawdę…-powtarzał w myślach jak mantrę, siedząc przy stole, a tak naprawdę ledwie idąc w stronę wyjścia. Jego wszystkie mięśnie były napięte, wręcz czuł, jakby były zesztywniałe, ale bardzo chciał uciec od tego wszystkiego. Od ciemności, swoich myśli, wizji, od wszystkich i wszystkiego. Był zmęczony dniem, chciał już położyć się w łóżku i zapomnieć. Przez zaciśnięte zęby powiedział: -C-c-c-calidumauxilium.-licząc, że znowu czar sprowadzi na niego ulgę, jak pod wiatą. Jednak powrót jąkania nie pomagał w rzucaniu czarów. Po nieudanym czarze cały stół śmiał się z niego. Nie umiał prostego czaru anatomii. Ogólnie rzecz biorąc, beznadziejny z niego czarodziej. Nie mówiąc, że jest alkoholikiem, który nawet nie potrafi utrzymać przy sobie jednej osoby. Powodów do kpin oraz żartów można znaleźć wiele. Łzy napłynęły mu do oczów, ale nie mógł płakać, był w końcu dużym bratem. Dużym chłopakiem. Po prostu był za duży na płakanie. Mimo to zaczął powoli sypać się i coraz większe krople łez wychodziły z jego oczów, a wzork rodziców był coraz bardziej wypełniony politowaniem, wręcz pogardą do jego postaci. Zdawało mu się, że szeptali między sobą, gdy połykali kolejne kęsy jedzenia i śmiali się pod nosem. -Ca-ca-ca-calidumauxiliuuuuuuuum!-wydukał jeszcze raz, zalany łzami. Naprawdę chciał już uciec od stołu i wrócić do Cripple Rock. #1 rzut Calidumauxilium - 25+0 (magia anatomii) - niezdane #2 rzut Calidumauxilium - rzut +0 (magia anatomii) |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Stwórca
The member 'Arthur O'Ridley' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 31 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Pochłonęła was ciemność, w której nie było ani przeszłości, ani przyszłości, tylko to, co teraz. Natarczywe wizje, tak realistyczne, że niemożliwe do odróżnienia od rzeczywistości nawiedzały wasze głowy, a jedyną słuszną obroną była logika. Przecież jeszcze przed momentem znajdowaliście się w ogarniętym krzykiem tunelu pod Cripple Rock, a nie przy rodzinnej kolacji, przed lustrem, na spotkaniu z matką czy w końcu — w grobie. Ratowaliście resztki swojej świadomości, próbami odcięcia się od rzeczywistości. Przerażający ból głowy i potworne uczucie, że to wszystko oznacza koniec. Musieliście być silniejsi niż ciemność, która teraz was owładnęła, a jeszcze przed momentem z taką łatwością odrywała głowy, nogi i unosiła się lekko nad ziemią w akompaniamencie wysokiego wrzasku. Theo, obraz twojej matki był tak żywy, że w nozdrzach niemal czułaś jej śmierć. A może był to trupi jad? Albo robactwo wychodzące z jej uszu i gardła, gdy krzyczała do ciebie? Wokół nie było niczego — tylko wy dwie. Bił od niej wyraźny chłód, chociaż topiła i odrywała się jej skóra. Wypowiedziałaś dwukrotnie tę samą inkantację i dwukrotnie owa nic nie dała, na co twoja matka zmierzyła cię nienawistnym spojrzeniem, jakby samym wzrokiem próbowała wyrazić, jak bardzo się zawiodła, za jak małą i nieprzydatną cię ma. Hamillu, twój czar udał się, a przed twoimi oczami pojawiła się tarcza stworzona jakby ze szkła. Magia wariacyjna nie płatała ci figli. Chociaż dalej leżałeś w grobie, a na tobie spoczywało ciało twojego ojca, byłeś otoczony półprzeźroczystą powłoką, która odpychała, miała odeprzeć wszelkie magiczne ataki. Ziemia nie przenikała weń, ale ta, która na tobie leżała zdawała się tylko bardziej zaciskać. A może to był jego ciężar? Jego i jego krwi ściekającej na twoje własne ciało, gdy martwym spojrzeniem bez żadnego wyrazu wpatrywał się w ciebie ze zbyt bliskiej odległości. Barnaby, twoją głowę dzisiaj nawiedzała ciemność pod wszelaką postacią. Najpierw Daisy łagodnie wołająca cię do siebie skinieniem głowy, namacalna i niemal żywa. Teraz obraz Arthura Williamsona przypominający ci o twoim prawdziwym przeznaczeniu. Hartował cię przez długie lata, aby na samym końcu wyśmiać cię prosto w twarz i wypowiedzieć swoją prawdę. A może to nie była już jego prawda? Może miał rację? Przyjemne ciepło rozlało się po twojej głowie, niwelując przynajmniej część potwornej migreny, ale gdy spojrzałeś na swojego ojca, mogłeś dostrzec, że i on poczuł ulgę. Po uldze zaś przyszło uderzenie. Obserwowałeś, jak twój własny ojciec uderza się pięścią twarz. Swoją. A może twoją? Mogłeś błądzić w tych osądach, aż poczułeś w szczęce silny ból. On także — jego spojrzenie stało się tylko bardziej nienawistne, pamiętałeś ten wzrok. Miał taki tuż przed tym, gdy popychał cię na ścianę, tak byś uderzył w nią głową. Arthurze, próbowałeś ratować resztki rozsądku, coś usiadło ci w głowie, wyraźnie to czułeś. Wzrok swojej siostry osiadającej na twoich oczach. Śmiała się, szydziła z ciebie i wkrótce wytykała palcem. Pod każdym milimetrem skóry czułeś, jak mało dla niej znaczysz, jak bardzo twoja rodzina porzuciła jakąkolwiek nadzieję na twoje ocalenie. Nie wychodziły ci czary, czułeś, że twoja magia ma się na nic, a z każdą wypowiedzianą inkantacją, ta śmiała się bardziej. Czułeś wokół narastające napięcie jakby ciszę przed burzą. A może było już za późno? Może byłeś już martwy? Wokół was coś się zbierało, powietrze z trudem dostawało się do płuc, jakby gęstniejąc i pożerając was. Nie było już rzeczywistości, nawet tak abstrakcyjnej, jak zakopany pod ziemią tunel, o którym istnieniu nie mieliście pojęcia. Tyle trupów, tyle śmierci. Krew rozbryzgująca się na wszystkie strony, wysysana następnie przez ciemność, pożerana jej postacią. Ta niemożliwa była do zidentyfikowania, przybierała obraz kobiecy o wyraźnych i pełnych kształtach, krzyczała tak głośno, jak gdyby obdzierano ją ze skóry — chociaż przecież skóry wcale nie miała. Stało się jasne, że jesteście w jej środku, w miejscu, od którego nie ma już ocalenia. Nie mogliście być pewni, czy jeszcze żyjecie, czy być może wasze dusze błąkają się teraz po omacku przed gęstwiny podziemnych korytarzy, podobnie jak dusze tych kobiet, na zawsze uwięzione w tym miejscu. Aż nagle zrobiło się jasno. Wystarczyło mrugnąć, a wszystko wróciło. Korytarz dalej tam stał, przejście gdzie przed momentami Thea wyrysowała krwią pentagram, dalej było otwarte, Hamill dalej nie miał nogi, a jego rana dalej była prowizorycznie zasklepiona. Wokół Barnaby'ego nie było już energetycznego pola, przed Oatrunem jawiła się szklana tarcza, która jednak nie broniła go przed niczym. W tyle korytarza, tam skąd przyszła, oddalała się ciemność. Zostawiała was w ciszy i w bólu, ale wy — w przeciwieństwie do czterech trupów czarownic, tamtego łowcy w przedsionku i Duncana Dunna, którego głowa odrzucona przez Sheng toczyła się przez korytarz — żyliście. Ciemny cień zniknął za zakrętem. Pożywił się i nie potrzebował więcej waszej zguby. Byliście od niego wolni. W powietrzu znalazło się powietrze, wszystko wracało to względnej normalności, nawet jeśli przed sekundą śniliście swoje koszmary. Barnaby i Hamillu, z waszych ust wyciekały teraz strużki krwi. Wyraźnie mogliście poczuć jej metaliczny smak. Objawy choroby genetycznej, której byliście ofiarami, ujawniały się właśnie teraz, skapując wam po brodach. W korytarzu, który otworzyliście zniknęła głowa Duncana Dunna, Theo, ty stałaś najbliżej i kątem oka mogłaś dostrzec, jak wpada do kałuży na ziemi, tam, gdzie kończyła się widoczna dla was część Nici Ariadny, dalej przyczepionej do paska Arthura. Z tego miejsca bilo szarawe, ale jasne światło, które bez problemu wskazywało wam drogę. Jeśli zbliżyliście się do tej kałuży, dostrzegliście coś, czego nie było w żadnej innej. Niebieskawa woda była głęboka, a na jej dnie nie było kamiennej posadzki. Dostrzegaliście tam teren odwrócony do was pod kątem 90 stopni. Rosła na nim trawa, a gdzieś dalej sterczał lis. Ten, chociaż był w biegu, był kompletnie nieruchomy, jak gdyby coś zamroziło go. Trawa się nie poruszała. Na kilku drzewach w oddali siedziały ptaki, ale nie śpiewały, nie odlatywały — obraz był zupełnie głuchy. Patrząc w dół, widzieliście go z takiej perspektywy, jak gdybyście siedzieli właśnie na trawce. Otoczenie wyglądało zupełnie nijako. Drzewa wyglądały jak te w Cripple Rock, nigdzie nie było krwi, ani śladów walki. Lis wyglądał normalnie i naturalnie, ptaki również. Jedynym elementem kompletnie niepasującym do tej scenerii była głowa Duncana Dunna, leżąca bezwiednie na pokrytej lekkim szronem trawie oraz kłębek Nici Ariadny, znajdujący się niedaleko niej, ale nie toczący się już dalej. Znaleźliście drogę ucieczki. Pytanie — co czekało na was po drugiej stronie? Tura 9 Ciemność oddaliła się od was i poszła w stronę, z której tutaj przyszliście. Przejście do kałuży nie będzie akcją, ale wejście do niej już tak. Jeśli się na to zdecydujecie — woda będzie chłodna, ale raczej przyjemna. Możecie w ten sposób przejść na drugą stronę do nakreślonej wyżej scenerii (będzie to akcją), ale proszę, byście się tam za bardzo nie rozbiegali, jako że wasze postacie nie znają terenu. Wyjście poza obręb mapy (do jednego z tuneli albo do tyłu, będzie akcją). W przypadku pójścia do tylu możecie od razu posłużyć się poprzednią mapką. Jeśli będziecie potrzebować posta uzupełniającego, na dole przedstawiłam dodatkowe zasady. Działające czary: rozpalone Kadzidło Kościelne i Kadzidlo Żelaznej Woli Punkty życia: Arthur O'Ridley - 60/152 (-92 M) Barnaby Williamson - 125/181 (-37 M, -19 P, ból szczęki) Hamill Oatrun - 72/166 (-44 M, -40 P, -10 W, utrata lewej nogi do kolana) (-5 do rzutu kością k100) Thea Sheng - 82/176 (-74 M, -10 P, -10 W)
Termin odpisu do soboty (24.06) do 20:00. W przypadku potrzeby posta uzupełniającego proszę o wrzucenie go do czwartku (22.06) do 23:59. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Dookoła ciemność, w głowie — pustka. Nie ma tam już świadomości, myśli i mózgu, jest jedynie przetarta zupa; krem ze wspomnień, wywar ze strachu. Tam, gdzie kiedyś tkwiło to, co składa się na człowieka — sumienie, dusza, serce, emocje, empatia? — tkwił teraz czysty ból, biegnące przez ciało białe, lśniące struny cierpienia. Jego głowa nie już przypominała puszki, która za moment pęknie w pół — jeszcze tylko odrobina wrzasku, jeszcze jeden wdech w ciemności i ciche pyk położy kres tej przygodzie; bestialska migrena odstąpiła na pół kroku pod naporem czaru, ale to nie wystarczyło. Przed oczami Williamsona nadal tkwiło lustro, w odbiciu — ojciec, w ojcu — ulga (ulga? Arthur nie zna ulgi), w uldze — nagły błysk zaskoczenia. I bardzo, kurwa, dobrze. Sekunda — jaka sekunda? Czas nadal nie istniał; teraz nawet rzeczywistość stała pod znakiem zapytania — zawieszona w nieskończoności i widoku, którego paranoidalne rysy Barnaby próbował wypalić pod powiekami. Uderzenie w szczękę to krótki cios, afera na stłumione sapnięcie i eksplozję tępego bólu — obserwowanie, jak w lustrzanym odbiciu ten sam cios zadaje ojciec, to nowy wymiar przyjemności. Waląc się po twarzy, Williamson młodszy obserwował Williamsona starszego; patrzyli na siebie w tym wspólnym akcie przemocy i pięknej, niepowtarzalnej jedności. Barnaby nie mrugnął nawet, kiedy eksplozja bólu poprzedziła wyrwanie z mroku — wbijał spojrzenie w jego (swoje?) oczy, na jego (swoją?) szczękę, i czuł, jak z uderzeniem wzbiera w nim (w sobie?) fala oślepiającej wściekłości. Spodziewał się kontrataku; pierdolony gówniarzu na moment przed pchnięciem, niewdzięczny gnoju na sekundę przed ciosem. Wdech i pustka — wydech i wrzask — wdech i ciemność — wydech i— Rzeczywistość z cichym kliknięciem wróciła do świata; mrugnięcie temu mrok był wszędzie, ale teraz — kiedy wydawało się, że od wrzasku nie będzie ucieczki, że już zawsze będą tkwić w tym koszmarze uplecionym z krzyku, wróciło światło. Tak po prostu; mrugnięcie temu Arthur Williamson ociekał wściekłością, a teraz— Jest w drodze do Salem, przecież dostałeś list. Ciemność zniknęła, zabierając z sobą personifikację przerażenia; skroplony na skroniach strach był słony, krew w ustach coraz gęstsza i metaliczna, pierwszy krok postawiony w kierunku otwartego przejścia — niezdarny. Williamson milczał; O’Ridley wyglądał jeszcze gorzej od Thei, ich beznogi towarzysz tkwił głębiej w tunelu i najwyraźniej wciąż żył, nikt nie odezwał się nawet słowem, bo co można powiedzieć po zmierzeniu się z uosobieniem strachu? Jedno spojrzenie na twarze ocalałych wystarczyło; czegokolwiek nie widzieli, mógł im jedynie współczuć — i współczułby, gdyby nie pocił się tłustym, gęstym przerażeniem. Niedobrze mi. Niedobrze, że niedobrze; ruszył niezdarnie naprzód, przepychając się wśród nagich ścian tunelu, depcząc rozchlapane na ziemi kałuże. Zaraz zrzygam się krwią. W ustach miał uczucie, jakby zjadł łyżkę małych, metalowych śrubek, zepsutych i pokrytych rdzą. Przełykanie gęstego ulepku nie miało sensu; już przy największej z kałuż — tam, gdzie znikała nić — splunął czymś czerwonym i pełnym grudek. Widzieli gorsze rzeczy; jeden Williamson z krwią spływającą za kołnierz kurtki, to prawie widokówka. — Może wrócić w każdej chwili, a my — nie musiał uściślać; za plecami czaiła się ciemność, przed nimi — niebieskawa woda odsłaniająca nieistniejący świat. Zieleń i niebo, trawę i drzewa, lisa i ptaki. Życie. — Prawdę mówiąc, trzymamy się chujowo. Z trudem oderwał spojrzenie od toni kałuży; wyglądała na głęboką i zbyt dobrze odzwierciedlała prawdę; nawet łeb dziennikarzyny tkwił po drugiej stronie tego— Portalu. Coś z magii powstania; rytuał? — O’Ridley, w porządku? — kolejna dawka skumulowanej w ustach krwi zamieniła pytanie w bełkotliwą wersję słów, które nie tak dawno temu — dzisiaj; chyba dzisiaj, o ile istniało jakiekolwiek dzisiaj — zadał na promenadzie. Wtedy też zmierzyli się z ciemnością; wtedy młody O’Ridley rzygał pod siebie i próbował zachować jakąkolwiek godność w niesmacznym procesie. — Calidumauxilium — wtedy Williamson wypowiedział ten sam czar, który teraz padł z jego ust — może z winy zbierającej się na języku krwi zbyt niewyraźnie — i miał pomóc Arhurowi. Skutek był znacznie gorszy niż pod wiatą; wtedy na twarzy O’Ridleya zagościła ulga. Teraz tkwił tam ten sam wyraz zaszczucia, który w oczach nosili wszyscy. — Drugi raz dzisiaj nie mogło się udać — uśmiech na ustach Williamsona przypominał krwawą szramę — świeża strużka spłynęła z kącika warg i pewnie otarłby ją dłonią, gdyby nie opierał rąk o brzeg kałuży. Opuszki palców dotknęły chłodnej wody i poprzedziły jedyną decyzję, jaką mogli podjąć. — Skaczemy — coś w jego głosie brzmiało jak zepsuty zawias; jak poluzowana zębatka, która sprawiła, że sylaby przypominały zardzewiały metal. Z krwią ustach i tępym bólem na szczęce, którą pewnie niedługo pokryje malowniczy siniak, trzymał się nieznacznie lepiej od pozostałych; jeśli w głębi przejścia czekała kolejna przykra niespodzianka, powinien zająć pierwszą linię frontu. — Do zobaczenia po drugiej stronie. Kto ostatni przy głowie ten trąba; głęboki wdech poprzedził wsunięcie się w toń tak, jak zanurzałby się w basenie — tyle, że zamiast słońca nad głową i szumu fal, miał mrok i szum krwi w uszach. rzut #1: calidumauxilium na Arthura | 7 (k100) + 5 (magia anatomiczna), próg nieosiągnięty akcja #2: wchodzę do kałuży |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Porażka kuła, szczypała i paliła w język, niby w parze z przegniłym odorem śmierci wykrzywiającym twarz w obrzydzeniu. Trupiej woni roznoszącej się wokół makabrycznej figury własnej matki. Raczej, istoty wchodzącej w skórę kogoś, kto za życia napawał ją największym niepokojem. Do tego tak przekonywująco, że ciężko jej było rozdzielić szaleństwo od rzeczywistości. Ta musiała w końcu wyczuć przywłaszczającego obcą tożsamość obłudnika, gdy zaczęła odlepiać się od jej ciała grubymi płatami. Pomimo obrzydliwej wizji materializującej się przed jej oczyma, to nie rozkład i makabra postaci matki przyprawiały ją o dreszcze. Gorszym było zgorszone, pogardliwe spojrzenie przebijające się zza topniejących płatów skórnych. Za zimnym, jakby pozbawionym emocji łypnięciu czyhał gorętszy, piekący policzek. Czasem szarpnięcie za włosy, trzepnięcie w tył głowy… Innym razem chlaśnięcie w ramię czy dłoń, jeśli w pobliżu znajdował się odpowiednio twardy przedmiot. Natomiast w przypadku tej, gnijącej ekspresji pogardy, nienawiści i szydery, następowały równie palące, równie bolesne słowa. ”Jesteś do niczego.”, “Nigdy się nie starasz.”, “Nawet to cię przerasta?”, “Wstyd mi za taką córkę.”. Z każdym odbijającym się jak echo wspomnieniem, Thea kuliła się głębiej i głębiej, w końcu praktycznie dociskając głowę do podłoża pod stopami matczynej wizji. Drżąc i hiperwentylując się. Chciała tylko żeby zniknęła. W tej żałosnej pozycji człowieka małego i nie bardziej istotniejszego od wypełzającego z jej ust robactwa, skłaniała się w modlitwie. Błagając rzewnie by ta zostawiła ją w końcu w spokoju. Spod warg Qiang wypływały tylko larwy. Ani jedno zgryźliwe słowo nie zdążyło do nich dołączyć. Wizja rozpłynęła się w powietrzu, a ciemność rozrzedziła całkowicie po kątach tunelu. Thea jednak pozostała w tej samej pozycji przez jeszcze kilka kolejnych chwil, głębokimi wdechami uspokajając bijące w przerażeniu serce. — Calidumauxilium. Znacznie prostsze od poprzedniejszego zaklęcie było tym, które przyniosło pozytywne rezultaty. Może dzięki obsychającej z nagromadzonego stresu i poddenerwowania atmosfery, a może z niezdolności do urzeczywistnienia czegokolwiek bardziej wymagającego. ”Do niczego się nie nadajesz.”. — Pierdol się. — uciszyła drżącym szeptem karcące myśli. Ich prześmiewczy ton tak bezbłędnie naśladujący surowy głos matki. Być może nie jest jej dane się od niej uwolnić. Ani w tunelu, ani w tym życiu. Podniosła się finalnie do pozycji siedzącej, wypuszczając z pomiędzy warg kilka cięższych oddechów. Wstyd jaki wiązał się z obnażającą chwilą słabości odsunął się głębiej w bezkresną podświadomość, kiedy zmęczone spojrzenie uchwyciło toczącą się przed siebie głowę. Nawet nie poczuła, kiedy wypadła jej z rąk. A teraz sama wyznaczała sobie trasę. Destynację odnajdując w jednej z wyżłobionych w podłożu kałuż. Prawie prychnęła śmiechem gdy ta w niej zniknęła. Tkwiła w miejscu jeszcze przez chwilę—wciąż bijące w niej serce zdradzał jedynie oddech zaczerpywany gdy ta patrzyła pusto w połyskującą jasno kałuże. Duma bolała równie mocno co okalające ciało siniaki. Może i bardziej, w niektórych przypadkach. Bolała i teraz. Piekła cholernie mocno. W końcu podniosła się na nogi, otrzepując ze spodni piach, a z siebie samej wstyd i zirytowanie. — Chodźmy — ruszając do przodu, obdarzyła beznogie ciało mężczyzny trudnym do rozszyfrowania spojrzeniem. — A ty możesz się czołgać. Zgorzknienie i irytacja, tak paskudnie demaskująca to, czego tak w sobie nienawidzi. Zbliżając się do ochlapującej blaskiem kałuży, jeden rzut okiem wystarczył by zrozumiała, że mają przed sobą coś więcej niż zwykły zbiornik wodny. Drgającej tafli bliżej było do miana portalu lub sekretnego przejścia, po drugiej stronie którego, Duncan Dunn mógł już pławić się w swobodzie zaczerpywania świeżego powietrza. A raczej mógłby, gdyby tylko zostało z niego coś więcej niż sama głowa. Mogą stąd wyjść. W końcu mogą opuścić te cholerne tunele. Wzrok ostatni raz powędrował w kierunku pozostałych odgałęzień wijących się w nieznane. Cokolwiek by tam jeszcze nie czekało, Thea wystarczająco zachłysnęła się ferworem przygody i odkrywania co nieodkryte. Jedna oderwana głowa i noga wystarczą. Uważnie przyglądała się, jak Williamson po raz kolejny jako pierwszy nadstawia kark, jakby pojedynek z ciemnością był dla niego jedynie preludium. Nie była pewna czy to jeszcze odwaga, czy już masochizm. Głową skinęła na jego słowa, jakby w wyrazie bezgłośnego poparcia, z uwagą obserwując, jak zanurza się w głębinach kałuży. Zobaczą się po drugiej stronie. Innego scenariusza nie dopuszczała do świadomości. Zdecydowała zbliżyć się następna. Zaglądając w głąb połyskującej kałuży jakby w próbie doszukania się w niej funkcjonariusza, leżącego już na obitej szronem glebie w towarzystwie pozostałości Dunna. — Lepiej na bombę czy na główkę? — rzuciła przez ramię nim zdołała się ugryźć się w język. — Dobra, i tak nie umiem dobrze pływać. Z nieco większą niecierpliwością zanurzyła się w chłodnawej toni—przeskakując okalającą ją kamienną ramkę z zaciśniętymi powiekami i głęboko zaczerpniętym oddechem. Jeśli tylko wylądują w tym samym miejscu, w którym byli przed upadkiem, Thea niezwłocznie przystąpi do poszukiwań zaparkowanej karawany. Później do opieprzania mających odebrać zwłoki mężczyzn. O ile ci w ogóle się stawią… rzut#1: Calidumauxilium (udane) akcja#2: wskakuje do kałuży. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Arthur O'Ridley
Śmiechy i rechoty rodziny trwały, a Arthur coraz bardziej kulił się w sobie, chowając się przed ich wzrokiem. Zakrywał twarz oraz uszy, aby w jakiś sposób zablokować wszystkie bodźce. Po chwili wszystko ucichło, wręcz urwały się, jakby ktoś zdjął igłę z gramofonu. Gdy O’Ridley otworzył oczy, zobaczył, że znowu był w tunelu razem z resztą. Leżał na plecach, spocony, z podniesionym ciśnieniem, sklejając powoli okruchy rzeczywistości. To na pewno było realne. Teraz leżał na plecach jak długi i nie miał zamiaru wstać. Nawet gdy Barnabie przyszedł mu pomóc oraz porozmawiać o tym jak się trzyma, nie miał zamiaru ruszyć się, tylko zaśmiał się: -Hahahahahaha-nerwowy śmiechem był początkiem odpowiedzi na jego pytanie-Jest zajebiście jak w Hiszpanii za Inkwizycji.-leżał jeszcze chwilę tak na plecach, patrząc się sklepienie pomieszczenia. W końcu wstał na równe nogi, czując jak te zamieniły się w rozgotowany makaron. Gumowy płaszcz, nie przepuszcza wody z zewnątrz i wewnątrz, więc ściągnął go z siebie i rzucił w kąt. W końcu poczuł, jak jego spocone ciało mogło oddychać, a sam mężczyzna złapał jeszcze głębszy oddech. Chłodniejsze powietrze wypełniło jego płuca, orzeźwiając go trochę. Po kilku dodatkowych przetarciach twarzy obiema dłońmi przyjrzał się nowemu kawałkowi jaskini oraz reszcie towarzyszy. Najwidoczniej nie był jedynym, który został pogryziony i wyplutym przez nieznaną siłę, jednak przestało go to, na swój dziwny sposób, martwić. Czuł, że przebrnął przez granicę strachu i terroru, aby móc zobaczyć przepastny teren swojej psychiki, będącym czymś na kształt osobistego szaleństwa. Dziwny twór w mózgu każdego homo sapiens, który towarzyszy temu gatunkowi od zarania dziejów, ale był rzadko używany, a każda jednostka inaczej go manifestowała. To dziki, nieznany teren, który O’Ridley pierwszy raz dostrzegł i nie do końca wiedział co zrobić z tym. Był piękny, spokojny - przeciwieństwo tego, co otaczało go. Nie odważył się jednak przekroczyć tego, zerkał tylko. Przez chwilę dał wsiąknąć tym wszystkim myślą w bezkres przestrzeni, po czym zrozumiał, że jest źle z nim. Powoli zdawał sobie sprawę, że widokówka ze strefy szaleństwa zaraz może być czymś za mało dla niego i wejdzie buciorami na teren, który może okazać się zgubny dla całej grupy. Trochę jak często przytaczany problem zatrucia czarnym lulkiem - szalona osoba ze zdolnościami magicznymi, jest jak dziecko z pistoletem. Niebezpieczny i głośny. Musiał coś z tym zrobić, więc kolejny raz spróbował czaru. -Calidumauxilium-powiedział pod nosem, po czym poczuł, że tym razem czar podziałał.Jego myśli wróciły na znaną mu ziemię, gdzie mógł patrzeć, na codzienny bałagan w jego głowie. Było tutaj bardziej brudno i chaotycznie, lecz odnajdywał się tam. -Lece !-powiedział, Arthur, który wskoczył do kałuży za resztą. Nie robił żadnych wymyślnych figur,tylko wskoczył na nogi. Niczym Alicja w Krainie Czarów, wylądował po drugiej stronie lustra (choć tutaj było to bajorko) i mógł przyjrzeć się jeszcze nowszej scenerii. #1 Skok w oczko wodne #2 Rzut na calidumauxilium- 74(rzut)+0(magia anatomi)-zdane |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Hamill Oatrun
Nie znają cię, tak jak ty nie znasz ich. Wzbudzają w tobie mieszane uczucia od samego początku, ale w obliczu przeżytych rozterek to zdaje się nie mieć znaczenia. Tak jak przy koszmarze, godzącym dotkliwie w twoją dumę i godność. W serce wiary, jaką pokładałeś przez wpływ rodzin i oczekiwania. Lilith okazuje się okrutniejsza niż myślałeś. Ponownie się odsuwasz. Nieoczekiwany powrót do świata żywych daje ci niewiele. Tyle, co nic. Co ci pozostaje? Kim jesteś bez ojca i brata? Bez pamięci o tym, co faktycznie działo się przy twojej wędrówce po piekielnych kręgach? Natknąłeś się na matkę czy nie? Miałeś styczność z potępionymi? Z władcami ognistych czeluści? Psujesz się od środka przez przeżyte wydarzenia i zwiększający się nacisk na głowę. Migrena to przy tym pikuś. Nieustająca obserwacja, szeptów i nawoływań. Twoje imię wybrzmiewa z martwych warg, niemających jak się przecież poruszyć. Czujesz się jak oszust. Nie masz prawa? Może je utraciłeś. Tak jak do wyrywania się przed szereg. Prawo do mówienia, co ci ciążyło na duszy. O ile ją w ogóle masz. Koszmary zdają się nie mieć końca. Tunel pod Cripple Rock już cię nie dotyczy. Myślisz jedynie o przygniatającym cię ciału własnego ojca. Widzisz go wyraźnie, z niebywałego bliska. Wygląda jakby zupełnie nie był zaskoczony, że tak się to skończyło. Kiedy tak się postarzał? Nagła myśl cię uderza. Nie umiesz nad nią zapanować. Odgarniasz ciemne kosmyki z jego czoła. Nie umiesz powstrzymać szklistości brązowych oczu i drżenia ciała. Zupełnie jak nie potrafisz powstrzymać krwi i poczucia upokorzenia, najmocniej uciskającego cię w pierś. Widział cię w tym stanie. Bez nogi. Kalekę. Widział on i Ellery. Nie liczyło się skąd tam byli. Nie liczyło rosnące poczucie niepokoju. Nie możesz złapać oddechu od niewidzialnego ciężaru, który znaczącą się powiększa na twoich barkach. Dryfujesz we własnych lękach, wcale nie chcąc widzieć przytłaczającej rzeczywistości. Chcesz się wydostać i odzyskać swoją własność. Oderwaną nogę. Piekło postąpiło z tobą za okrutnie. Do tej pory sądziłeś, że było to domeną nieba. Słowa modlitwy zastygają na wargach. Wcale nie przynoszą ukojenia. Nie walczysz z porzuconą ziemską skorupą ojca. Zaciskasz powieki i starasz się myśleć, że to zaraz się skończy. Nie może tkwić w tym żaden sens lub sekret. Skutek tęsknoty za rodziną. Odpowiedź zdaje się prosta i oczywista. Tęsknisz za tym, co było. Za ukojeniem, jakie szło w parze. Za wsparciem. Obecnie jesteś sam. Matka nie żyje. Ojciec zniknął i objawia się jako ofiara zabójstwa. Ellery się oddala bez słowa. Zdajesz się nie mieć nic. Samoświadomość nie pomaga, jedynie zwiększa poczucia przegranej walki o siebie. Nie Lucas, nie Richard, ale może George. Może właśnie George, jedna z twoich wymówek, taki jest. Dusi się w powstałym więzieniu, niepojętym celu boskiego planu, w którym bierze udział. Bluza zostaje poplamiona krwią. Odwracasz wzrok. Nie chcesz by ktoś dostrzegł stan, w jakim ciągle się znajdujesz. W pozostałościach przeklętego objawienia. Pewnie ostrzeżenia jak może się to skończyć. Nie patrzysz na istotę, żywiącą się wcześniej twoją krwią. Ofiarę miała wystarczającą. Utrapień i bólu powinna pozbyć się na własną rękę lub wezwać siły piekła. Jesteście pod ziemią - czy takie rozwiązanie nie wydaje się możliwe? Kimkolwiek kobiety były, mogły się zwrócić do swojego bóstwa. Nie potrafisz im współczuć. Nie po tym, przez co przeszedłeś. Śmierć nie jest ani odrobinę wyrozumiała. Ty też nie jesteś. W stosunku do innych i do siebie. Łapiesz łapczywie oddech, ciągle czując ciężar w okolicach klatki piersiowej. Serce - chyba ono? - bije jak oszalałe. Na alarm. Przemawia ostrzeżenie, lecz droga przed tobą nie wydaje się lepsza. Energicznie ocierasz stróżki krwi, nerwica krwionośna ponownie przemawia, ale tym razem mniej się przejmujesz. Ciało trzęsie się niemiłosierne od doznanych wrażeń i choć perspektywa wyjścia zdaje się kusząca, nie zamierzasz wrócić bez swojej własności. Bez oderwanej nogi. Ona musi tam wciąż być. Lustrujesz krótko nić, ciągnącą się po ziemi, od paska mężczyzny, do niewidocznego dla ciebie miejsca. Rękoma łapiesz się kamiennej ściany, chcąc stanąć pewnie na jedynej nodze. Tej, która ci pozostała. Pomyśl o tym jak o ćwiczeniu. O skakaniu na jednej nodze. Druga jest schowana. Pomyśl w ten sposób. Nie pozwalasz goryczy znaleźć ujścia przez usta. Nie przeklinasz. Nie prosisz. Nie domagasz się niczego. To duma bądź upartość mają zamiar poprowadzić cię dalej. Nauczysz się wdzięczności. Może kiedyś. Nie idziesz z nimi. Nie tak od razu. Masz zadanie. Wracasz się, wcześniej wyłapując i spojrzenie i komentarz o czołganiu, bodajże Thei. O ile tak brzmiało jej faktyczne imię. Jedyną twoją reakcją jest niedowierzające prychnięcie. Nie, nie będziesz się tłumaczyć. Nie znasz adekwatnego zaklęcia, dlatego zamierzasz poradzić sobie jeszcze inaczej. - Leviora - szepczesz, zmęczonym spojrzeniem omiatając drogę przy otwartych, zagadkowych wrotach. Zamierzasz namierzyć swoją zgubę. Wysportowaną kończynę, mającą dla ciebie wciąż znaczenie. Po tym jak to robisz, rzucasz na siebie jeszcze jeden czar. Musisz się uspokoić. - Tranquillita scorporis - nikt o ciebie nie zadba. Nic cię z nimi nie łączy. Nie dajesz się im też poznać, więc trudno się dziwić. Jesteś w stanie to zrozumieć. Bierzesz głęboki wdech, licząc, że to powstrzyma wypływanie, ni to żywej, ni martwej, cieszy z ust. Dopiero z nogą, postanawiasz przejść dalej. Właśnie tam, gdzie wcześniej prowadziła nić. W okolice kałuży. Skrót: wracam się do poprzedniego miejsca, tam, gdzie straciłem nogę. Rzucam zaklęcie Leviora, a następnie Tranquillita scorporis jak już nogę namierzam. Przygotowuję się do powrotu w miejsce, gdzie prowadziła nić i gdzie zniknęła reszta, czyli tam, gdzie jest to przejście na drugą stronę. Akcja I: Leviora Akcja II: Tranquillita scorporis |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Stwórca
The member 'Hamill Oatrun' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 70, 51 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Arthur, Barnaby, Thea Ciemność odeszła, zostawiając was w tunelu samych. Kilka wprawnych czarów, nawet jeśli nie wszystkie zadziałały, pozwoliły dwojgu z was poczuć się jakby lepiej. Ból głowy mijał, migrena zdawała się tracić na sile, a potworne uczucie ścisku mózgu, jakby coś wkręciło się w niego i na zawsze go poraniło, przemija. Znaliście drogę do wyjścia — prowadziła przez dziwną kałużę, wyróżniającą się nie tylko swoim światłem, ale i specyficznym sielankowym obrazem, zamkniętym w ułamku sekundy. Nie było już czego tu szukać, a wy po kolei wskakiwaliście do niej. Na skórze poczuliście chłód wody. Nie była lodowata, jak sugerowałaby na to pora roku i teren, a przyjemnie orzeźwiająca i łagodząca skórę i umysł. Coś wypchnęło was dalej, a następnym co poczuliście, był niebolesny, choć gwałtowny upadek na mroźną trawę, którą jeszcze przed chwilą widzieliście tylko niczym klatkę filmową. Lis, który wcześniej tkwił nieruchomo, ruszył do przodu w zawrotnym tempie, od razu znikając wam z oczu. Trawa poruszała się razem z lekkim wiatrem. Śpiew kilku ptaków na gałęziach drzew rozbrzmiał, zwiastując wasze przybycie. Kłębek Nici Ariadny, głowa Duncana Dunna i wasza trójka — wszyscy byliście teraz poza tunelem, w miejscu być może dziwnie znajomym. Słońce zachodziło już za horyzont, ale nie było wiele niżej niż w momencie, w którym ziemia pod wami zapadła się i wciągnęła w swoje czeluści. Po waszej prawej stronie zaczynał się las, gęsty, chociaż nieprzesadnie zarośnięty zważywszy na porę roku. Za waszymi plecami — gdy tylko spojrzeliście w tył — znajdywała się jama. Miała wąskie półokrągłe wejście, zdolne zmieścić co najwyżej dwie osoby. W miejscu, gdzie powinna znajdować się kałuża była czerń, jak gdyby światło załamywało się tuż przed nią. Po waszej lewej stronie rozciągała się zielona polana, a przez nią kroczył w waszą stronę człowiek, który za sobą prowadził trójkę innych. Barnaby, bez trudu go rozpoznałeś. Był to Frederick Arnold, dowódca oddziału protektorów czarnej gwardii w Salem. Prowadzeni przez niego mężczyźni i on sam, mieli na sobie czarne eleganckie mundury, jakie zwykła nosić tamtejsza gwardia w trakcie misji. Na ich szyjach szybko dostrzegliście pentakle. Mężczyzna miał dobre 50 lat na karku, siwą brodę i długie jasne włosy, związane w ciasny kucyk. Brakowało mu połowy palca u prawej ręki. Poznałeś go jeszcze w czasie gdy byłeś szeregowym, mogłeś zapamiętać go jako człowieka zaangażowanego w swoją misję, a także, o dziwo, wyjątkowo przyjemnego w obyciu i wspierającego młodych oficerów. — Panie Williamson i... — spojrzał na Theę i Arthura, dochodząc do was, przez krótki moment przyglądając się bacznie waszym sylwetkom. Potem zerknął na głowę Duncana Dunna. — ...i znajomi. Witamy w Salem — powiedział niemal lekko, choć w jego spojrzeniu bez trudu mogliście dostrzec nieukrywaną konsternację. — Mieliście tam u siebie porządne trzęsienie ziemi. Tak sądziliśmy, że przyda się misja ratunkowa, ale widać Fields przegrał właśnie piętnaście dolarów. Stawiał, że będziemy musieli rozjebać ścianę, żeby się do was dostać — roześmiał się ciepło, spoglądając na jednego ze swoich oficerów, wyraźnie niezadowolonego z tego faktu. — Winszuję, winszuję. Od dwustu lat próbujemy otworzyć to przejście, a wam się udało. Rzecznicy zesrają się z zazdrości. Tylko jak żeście do cholery tak szybko się tu znaleźli? Ledwo żeśmy przyjechali. Jakieś kłopoty po drodze? Czyj to łeb? Zabierzemy was na oddział magiczny. Wszyscy tu są czarownikami? Jakieś czyszczenie głów po drodze się trafi? — mężczyzna ewidentnie nie zdawał sobie sprawy z tego wszystkiego, co spotkało was na trasie, był też stanowczo zbyt spokojny jak na fakt, że Arthur ledwo trzymał się na nogach, z ust Barnaby'ego ciekła krew, a ręka Thei była przecięta. — A tak, na pewno oczekujecie wyjaśnień. Jak mnie pamięć nie myli — a nie myli — trafiliście na opuszczony od końca siedemnastego wieku tunel, którym nasi przodkowie uciekali do Hellridge przed łowcami. Sprytna sprawa. Zamknięte przejście, labirynty ciągnące się chuj wie gdzie i żadnych zostawionych wskazówek jak się nimi poruszać. Nie było potrzeby informowania o ich istnieniu całego społeczeństwa, a przez lata i tak wszyscy zapomnieli. Widać tajemnica Kościoła się wydała. Kto wie, może dadzą wam za to medal... — Chyba pośmiertnie, jak się arcykapłan dowie... — wyszeptał jeden z oficerów z tyłu, do swojego kolegi, śmiejąc się przy tym. — Wszyscy wyszliście? I do stu diabłów, jak żeście przeszli przez tę zasraną ścianę? I jakim cudem tak szybko?! Gdy byliście gotowi, gwardziści zamierzali odeskortować was na oddzial szpitala magicznego już prosto do Hellridge. Jeśli nie byliście gotowi... Cóż, i tak zamierzali to zrobić. Hamill W tunelu zostałeś sam. Twoi towarzysze jak jeden mąż skakali w kałużę, w której całkowicie znikali, zostawiając cię na pastwę losu. Widać mieli swoje powody, by właśnie tak zrobić, ale nie zmieniało to faktu, że kiedy tylko czubek głowy Arthura zniknął ci z pola widzenia, mogłeś w tym miejscu poczuć się tylko bardziej nieswojo. Nawet najgorszy wróg może być wsparciem w trudnych warunkach, a teraz nie miałeś nawet i jego. Trupy czarownic dalej leżały pod ścianą, gdy ściskałeś swoją oderwaną nogę, czołgając się po brudnej i zimnej ziemi. Z tej nie ciekła już krew, jak gdyby ciemność wyssała ją całą, ale wygląda na stosunkowo świeżą. Ba. Nawet dobrze zakonserwowaną. Leviora oświetlała ci to miejsce, ale nawet w jasnym blasku nie było mowy o spokoju. Ściany były surowe, ziemia twarda, a rozbryzgana wszędzie krew, trupy tamtych czarownic i dziwny ścisk w piersi miał ci towarzyszyć, dopóki nie opuścisz tego miejsca. Znasz to uczucie, gdy chociaż wiesz, że jesteś sam, czujesz, że ktoś cię obserwuje? Nie było inaczej. Nie mogłeś mieć pewności czy pośród tej potwornej i zamkniętej ciszy, dziwne dźwięki istnieją tylko w twojej głowie, czy rzeczywiście ktoś się nimi porusza. Jak w każdej scenie rodem z dobrego kultowego horroru, otoczenie brzmiało niczym cisza przed burzą, jakby zaraz zza rogu miał wyskoczyć główny antagonista tego filmu. Tura 10 Arthurze, Barnaby, Theo, gratulacje, doszliście do wyjścia z tunelu, a tym samym do końca naszej przygody. Spotkaliście na swojej drodze czarną gwardię. Jeśli nie zgodzicie się na polubowne odwiedziny na oddziale magicznym szpitala, to wezmą was tam siłą. Możecie teraz napisać swoje posty kończące, ale proszę byście nie uwzględniali w nich ewentualnych odpowiedzi NPC albo samego szpitala (śmiało możecie z nimi rozmawiać, zadawać pytania itp.), jako że dodatkowe informacje pojawią się w poście podsumowującym. Możecie wykonać stosunkowo dowolną ilość akcji, ale zwróćcie uwagę na swoje położenie i upływ czasu. Wszystkie punkty doświadczenia, odznaki oraz konsekwencje pojawią się w moim następnym poście. Hamillu, nasza gra trwa, przynajmniej dopóki nie opuścisz tuneli. Jeśli zrobisz to w pierwszej akcji (wyjście przez kałużę nią jest), będziesz mógł dostrzec ten sam obrazek, który widzi reszta w swojej części posta, ale ominie cię odbyta rozmowa z oficerami. Działające czary w tunelu: rozpalone Kadzidło Kościelne i Kadzidlo Żelaznej Woli Punkty życia: Arthur O'Ridley - 91/152 (-61 M) Barnaby Williamson - 125/181 (-37 M, -19 P, ból szczęki) Hamill Oatrun - 72/166 (-44 M, -40 P, -10 W, utrata lewej nogi do kolana) (-5 do rzutu kością k100) Thea Sheng - 107/176 (-49 M, -10 P, -10 W)
Termin odpisu do środy (28.06) do 20:00. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej