First topic message reminder : Sala bankietowa Sala bankietowa, z jej rozmachem i elegancją, stanowi serce każdego wydarzenia towarzyskiego. Jej prostokątny kształt, ze zdobionymi ścianami i sufitem, tworzy wspaniałe tło dla uroczystości. Centralnie umieszczony, olśniewający kryształowy żyrandol rzuca światło na każdy zakątek. Po dwóch stronach sali rozmieszczone są okrągłe stoły, mieszczące maksymalnie 6 osób. Ich ustawienie sprzyja intymnym rozmowom i wygodzie gości, zapewniając doskonałą widoczność na resztę pomieszczenia. Każdy jest ozdobiony elegancką bielizną stołową, kryształowymi kieliszkami i subtelnymi kwiatowymi kompozycjami. Na końcu sali znajduje się wielka scena, pod którą gra profesjonalna mała orkiestra. To na tej scenie debiutanci mają okazję zaprezentować swoje sylwetki. Między stolikami znajduje się zaznaczony parkiet do tańca. Jest to przestrzeń, gdzie goście mogą cieszyć się muzyką na żywo. Parkiet ma lśniącą podłogę, jest doskonale przygotowany do eleganckich walców, energetycznych swingów czy nawet romantycznego tanga. Z sali można przejść na taras i korytarze prowadzące do innych części fortu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Półsłówka, ćwierćuśmiechy, promile i procenty — matematyczna zagadka wieczoru zaczynała się od przy stoliku siedzi sześciu gości i kończyła na ile nosów, obietnic albo aktów dobrej woli zostanie złamanych przed końcem nocy (uwzględnij wypadkową liczby π — od πerdolnięty jak Valerio)? Zupa z trupa wołu — cztery szanse dane francuskiej kuchni to o trzy za dużo — wystygła; nie pomogła gorąca opowieść o cudzych matkach i własnych pragnieniach, podnoszenie temperatury wrzenia ani — wisienka na torcie z gniewu, który kilka godzin temu rozbijał szkło, przyjaźnie i przeszłość — zakłady z serii niepieniężnych, ale wciąż wartych wyścigu. — Trzynaście razy, Ben. To dobra liczba. Między młotem i kowadłem (kto był młotem, kto kowadłem, skoro jeden chciał być koroną, a drugi mieczem?) utknęła Vittoria, ale to Delilah dzielnie znosiła oślepiające iskry słów. Drobny taniec sztućców na obrusie — co się dzieje, pani Verity? Nóż kusi, żeby go użyć w celach nieuwzględnionych na instrukcji obsługi? — na kilka sekund pochłonął uwagę Williamsona; wniosek przebił się przez głos Paganiniego i zostawił w nim dziurę. Źle ustawiła widelec. — Cztery godziny do północy i pięć pytań. Licznik przesunął się za sprawą Valerio — rozwiązanie bukmacherki może dobić do brzegu zanim reszta zdąży zjeść sałatki, mięska, rybki (i warzyw). — Całe szczęście, że w tym zakładzie nie ma przegranych. Taniec można wygrać poza szachownicą; wystarczy powołać się na karnet starych znajomych i nowych spotkań. Terminarz Delilah ostatnio pękał w szwach, ten Williamsona nie istniał wcale, ale gdyby zjawił się na progu drzwi jej gabinetu w odpowiednio dramatycznych okolicznościach, nadgodziny z potencjalności stałyby się koniecznością. Może niedługo; na pewno nie dziś. Dziś świat to plask—plask tupiących po parkiecie obcasów i klik—klak słów — brzmią na karabin maszynowy i dokładnie ten sam efekt próbują osiągnąć. Przelotny dotyk dłoni Vittorii zniknął; fantomowa pustka odtwarzała ciepło — gdyby miał czas wsłuchać się w nawoływanie, odkryłby, że to nie śpiew z miejsca obok; jest odległy, syreni i pięć godzin temu tonął w smutku. — Porozmawiamy, Toria — później; zawsze było później, aż z godziny robił się dzień, tydzień, miesiąc, sześć lat, bo przecież obiecał: powiem wam później — nie teraz; nigdy teraz. — Przyniosę drinki. Prawie doroczna tradycja znikania na tarasie — w zachodnim kącie ma ulubiony fotel, widok na ocean i delikatny żleb inicjałów pod blatem stolika; zostawił go pięć lat temu, podczas pierwszego balu po śmierci Daisy — wtedy nikt nie próbował zatrzymywać go we wnętrzu sali, pytać o debiuty, pogodę, sytuację geopolityczną w Dżibuti albo o to, jak się czuje. Jak się czujesz? kwasiło mu burbon w szklankach i tytoń w ustach; jak się czujesz? pytały młode wdowy i stare panny; jak się czujesz? przestało wybrzmiewać, kiedy Valerio — siedzący tamtej obok, nie naprzeciwko, zaczął odpowiadać w jego imieniu. Srak jak rajski ptak, idź sprawdź czy nie ma cię w kaplicy. Nie pytały rok później — kiedy odpowiadał Ben, zaczynając od mój klient odmawia komentarza w tej sprawie, a wszystkie wnioski o ustosunkowanie się do poruszonych kwestii powinny zostać przesłane drogą— Coś gęstego — konsystencja żalu, smak porażki — zatkało gardło; nie pomogło nawet zabranie przez kelnera talerza zupy Tylko Tina — słodsza od cukiereczka, który mógłby mieć kolor jej sukienki — działała w dobrej wierze; Williamson próbował znaleźć dla niej uśmiech — w zamian odnajdując kelnera z tacą drinków. — Opowiedz, Valerio. Co takiego pokazaliśmy? Magia iluzji i magia odpychania w dwóch stopniach natężenia; mieli szesnaście lat i całe życia przed sobą. Byli nieśmiertelni — dziś są śmiertelnie poważni w pytaniu, które odbija się czkawką pomiędzy Valerio i Benem; Vittoria podsumowuje ich jednym zdaniem, ale nie wie, że ani Paganini, ani Verity nie chcą od Williamsona odpowiedzi — chcą tylko nowej odmiany bólu. Szkło w jego dłoni ma dziwaczny kształt płomieni; gdyby źle wymierzył odległość od brzegu szklanki, mógłby stracić oko. Czerwień alkoholu wypełnia usta; pikantny posmak paraliżuje kubki smakowe i robi dokładnie to, czego potrzebował Barnaby — odkaża język po francuskim merda. Jak to jest być synem Arthura Williamsona? To bardzo proste. — Trochę jak z befsztykiem Paganiniego — rozpalone drinkiem gardło zamienia sylaby w zachrypnięty zlepek sylab; każda ma posmak chili zmieszanego z alkoholem i łez regularnie bełtanych z krwią. — Surowo. Nie skłamał; nigdy ich nie okłamał. Po prostu nie powiedział całej prawdy. — Vittoria, zatańczymy? Ognisty drink stuknął o stolik, fala gorąca przelała się przez żyły — wsuwając palce za muszkę, kątem oka dostrzegł Charlotte; pierwsze takty walca wprawiły siostrę w ruch, którego celem nie był parkiet, tylko ucieczka z panną Hudson — za kilka dni w kaplicy Valentina będzie kusić go tym samym. Dziś obie dostają błogosławieństwo uniesionych brwi — dołączyłby, gdyby przypudrowanie noska mogło w czymkolwiek pomóc temu posiadanemu przez niego. piję 8 i płonę na piekielnym stosie (wreszcie) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Pyszna sałatka — taka nie za słodka. Pomidorek ucieka przed widelcem, więc w niewolę chwyta go nóż — zimna stal trzyma kolację w okopach talerza i, mimo sympatii do obecnych, nie mogę powstrzymać kalejdoskopu wniosków; jakże prostsze byłoby życie, gdyby ludzi też można położyć na talerzu i przyszpilić widelcem. (A nie można?) — Groźby karalne, panie Lanthier? — odsunięta na brzeg talerza oliwka spogląda na nas pustym oczodołem po pestce; w Prowansji nigdy nie pogardzę ślimakiem, ale oliwki? Abominacja w gwieździsty wieczór. — Ostrożnie, stolik obok siedzi mój prawnik — i twój kuzyn, ale takie uroki kręgu — o krewnych potykamy się częściej niż progi podatkowe. Po debiutanckich popisach na ustach pozostają tylko słowa i posmak wspomnień; każdy z obecnych stał kiedyś na tamtej scenie i wychodził z siebie, by zabłysnąć przed gośćmi. Dwie dekady temu do magicznych umiejętności przywiązywano większą uwagę — czterdzieści lat temu od tego, co debiutantka pokazała na balu, zależały jej prospekty na małżeństwo. Tamte czasy minęły, ale nikt nie twierdzi, że nie wrócą; historia i krąg kołem się toczą. Za godzinę zataczać zaczną się pierwsi goście — przed świtem toczyć będzie można tylko dywagacje oparte o echo alejacięszanuję — nawet, jeśli na trzeźwo do rozmówcy nie ma się niczego, szczególnie słów. Do pani Lanthier mam wiele; uznanie za jej medyczną wiedzę i szacunek za to, że nie obrosła w Cripple Rock mchem. Rodzina Devall od zawsze oferowała kręgowi Hellridge to, co najlepsze — z córkami na czele. — Nie śmiałbym twierdzić inaczej, Jackie. Na szczęście żołnierze mają doświadczenie w mocnym sznurowaniu butów — katalog uśmiechów, strona osiemnasta, wersja trzecia — ciepły poranek nad plażą w Kalifornii. Bałem się nudy, dostałem małżeństwo Lanthier — zespołowość od dobrych kilku lat była ich numerem popisowym; po raz pierwszy znalazłem się po przeciwnej stronie ostrzału. Wzrok prześlizguje się nad nieskazitelnie czystym obrusem — od Jacqueline do Ronana, od Ronana do Jackie; coś podobnego. Prawie mi zaimponowali. — Każdy rozsądny nestor słucha głosu bliskich. Czym byłaby głowa bez reszty ciała? — hipokampem w zalewie. Uśmiech nie słabnie, spojrzenie przybiera na intensywności; kostki lodu w roznoszonych przez służbę drinkach dzwonią nieznośnie, uporczywie jak kastaniety. — Zdrowie Arthura. Niech spełni się w nowej roli. Może ta mu przypasuje, skoro angaż ojca wypadł tragikomicznie. Odłożone na talerz sztućce stukają cicho; gdybym wciąż trzymał nóż, próba dorzucenia nim do nestora Cabot byłaby kwestią chwil — wszystko przez dobrą pamięć Ronana. Świeże powietrze naprawdę wpływa na pracę mózgu — naprawi nawet wstrząs po przegranej walce na ringu. — Ludzie zwykli oceniać innych swoją miarą — zamiast Ron, gdybym chciał go otruć, nie żyłby od piętnastu lat. Debiuty państwa Lanthier nastąpiły zanim zacząłem pojawiać się na balach — żaden nie zaskakuje, oba odciskają na ustach nową wersję uśmiechu, gdzie te drinki? — Magia natury, coś— Co odstręcza. — Nieco bardziej widowiskowego niż anatomiczna. I znacznie mniej użyteczna; w domu dzieciństwa na własnej skórze odkrywałem, która z dziedzin sprawdza się w okaleczaniu, która w zasklepianiu tego, co okaleczone — tylko świeży drink w dłoni powstrzymuje mnie przed przeniesieniem spojrzenia na stolik obok, gdzie Barnaby tkwił między kobietami i pogrążony był w walce, którą musiał stoczyć sam. Odruchowo unoszę szklankę do ust — wysoki, smukły kieliszek koronuje elegancję; sam widok sprawia, że czuję buzowanie. Łyk później to nie uczucie, ale fakt — musowanie wina i cytrusowe nutki tańczą na języki nieadekwatnie entuzjastycznie do muzyki w tle. — Mocne drinki. Beatrice uznała, że w ubiegłym roku goście się zasiedzieli, więc dziś próbuje szybciej ułożyć nas do snu? — alkohole w kieliszkach sąsiadów znacznie się różnią; Jackie trzyma coś, co każe zastanowić się nad sprawieniem podobnego zestawu szklanek, a chwilę później — skłania do zaproszenia do tańca. Byłbym zaskoczony, gdybym nie był rozbawiony. — Nie śmiem odmówić, pani Lanthier — dryf spojrzenia zahacza o twarz Ronana; będzie musiał w tym czasie pudrować nosek z panią Williamson, która po kolacji zniknęła w toalecie. — Niestety, po naszym tańcu będę was musiał przeprosić, mam— Wybory do wygrania. — Kilka zobowiązań do wypełnienia. Cain gdzieś się ukrywa, ale to żaden kłopot; nawet w wodospadzie perfum wywęszę współdzielone sekrety. piję numer 13, więc reszta wieczoru upływa mi do legendarnego albumu Euphoria |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Pyszne towarzystwo — takie nie za szczere. Uśmiech Richiego Williamsona wyceniono na dwa tysiące osiemset czterdzieści dziewięć dolarów; mniej więcej na taką sumę Ben wyceniłby koszt jednego wybitego z przystojnej twarzy zęba, gdyby Ronan — mimo szczerych chęci zachowania namiastki cywilizacyjnej ogłady — postanowił pierdolnąć Richarda z pięści. Na szczęście ustalili, że nikt nikogo nie będzie mordować; prawda? — Richie, wiesz, że ja wiem — że ta impreza jest za trzeźwa — że ty wiesz, że nigdy nie grożę. Subtelna różnica między groźbą i obietnicą to: jedną się wypowiada, drugiej dotrzymuje. Świat się kończy, ale nie skończył zupełnie; Lanthier nie zamierza tłumaczyć subtelności Williamsonowi (bo Williamson nie zamierza słuchać) i tylko niedoszła eksplozja keplerowskiego układu słonecznego sprawia, że rozmowa spowalnia w momencie, w którym słowa zaczęły odpinać wrotki. Stuknięcia sztućców o talerze to preludium do czym jest głowa bez ciała? i anatomicznie nieadekwatnej odpowiedzi (czaszką?), za którą Jackie naprawdę zaczęłaby rozważać rozwód. Widelec w niepoczerniałych od mazi ustach ochładza język; na jego czubku Ronan czuje lepki śmiech na słuszne przypuszczenia żony — Jacqueline Lanthier, panie i panowie. — Niedostatecznie szybko. Ktoś wysapał zabierze stąd tę bestię — ktoś z Salem; ulepiono ich z popłuczyn tego, co wypłynęło z Hellridge — nic dziwnego, że byli delikatniejsi od dup średniowiecznych zakonnic. — Chodziło o barghesta, ale zdążyłem powiedzieć dziękuję, już idę. Przerwa na serialowy śmiech z taśmy; niech kelner zabierze talerze, niech muzyka wypełni powietrze, niech brwi podskoczą w górę i utrzymają się tam przez całą długość trwania toastu i pół wypowiedzi Richarda. Wolna dłoń wędruje pod kurtyną obrusu, prosto na znajome, niepodległe terytorium uda Jackie; materiał jasnej sukienki faluje delikatnie pod dotykiem, w którym ciepło miesza się z odruchem — każde poszukiwanie oparcia prowadzi do pani Lanthier. — Alkohol rozwiązuje języki. A gospodyni zna sztukę wojny; na kieliszek Ronana użyto mniej szkła niż ten, z którego właśnie sączył Richie — jeśli coś wygląda na szota, podane jest w formie szota i miota jak szot—an, Lanthier nie zamierza się wahać. Jedno przechylenie drinka i alkohol płynie w dół przełyku; tak zajął się połykaniem, że umyka mu pierwsze pytanie Jackie. — Co? Zaskoczenie na dnie tęczówek i pierwsze westchnienie skutków ubocznych drinka; buzujący w żyłach trunek cierpliwie czeka na okazję dojścia do głosu. — Jackie, dobrze— —się czujesz, zapytał Ronan Lanthier i były to ostatnie słowa, które wypowiedział w życiu; jego śmierć nadeszła nagle i nikt nie spodziewał się, że jej przyczyną będzie szparag z talerza żony. — Wrócimy za godzinę. Zgoda? Richie Williamson za moment ruszy na łowy, Ronan Lanthier właśnie je kończy; w drodze do wyjścia uściśnie dłoń prawie każdemu przy sąsiednim stoliku, gdzie każda twarz zasługiwała na uwiecznienie w kalendarzu na rok '86 — piękni, już—nie—tak—młodzi, obiecujący. piję numer 17, więc irytuję się na: 1 — Richiego, nie trzeba wyjaśniać 2 — Jackie, z zazdrości 3 — Valerio, bo mogę 4 — Leolucę, chociaż niczym nie zawinił 5 — Isabelle, bo zawiniła nazwiskiem 6 — siebie, bo najlepsza forma hejtu to samohejt |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Stwórca
The member 'Ronan Lanthier' has done the following action : Rzut kością 'k6' : 6 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Leoluca Paganini
ODPYCHANIA : 15
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 5
TALENTY : 14
Williamson rzucał mu wyzwanie? Czy po prostu prowokował go? Leo od niechcenia szturchnął widelcem kawałek mięsa, zastanawiając się przez moment, co mu odpowiedzieć. Cóż, nie potrzebował wiele czasu do namysłu. Taka właśnie była młodość. Kusiła i zapraszała do ryzykowania, rzucania słów bez większego namysłu. A może to była wina płynącej w nim krwi? Ile razy słyszał, że włoska krew była gorąca? Włoski temperament sprawiał, że Paganini byli tak pełni pasji - czy to grając na ukochanych instrumentach czy zajmując się mniej lub bardziej nielegalnym biznesem. Niewykluczone, że ten niesławny temperament był przyczyną utraty części majątku na rzecz Cavanaghów. Nestor rodziny kiedyś dał się ponieść swojej gorącej krwi. Zagrał o wysoką stawkę i przegrał. Stary Cavanagh oczywiście oszukiwał, ale to już inna historia... - O jaką sumę byłbyś skłonny się założyć, signore? - Odłożył widelec i spojrzał Richardowi prosto w oczy - Czy to będzie tylko parę dolarów czy całe oszczędności na koncie? Dorzucisz do stawki swój dom, rodowe złoto i aktywa? A na dokładkę wszystko co masz na sobie? Łącznie z bielizną. Tak będzie zabawniej - powiedział, ale nie roześmiał przy ostatnim zdaniu. Jego spojrzenie nabrało większej intensywności. Stał się bardziej skupiony. Nie spuszczał z rozmówcy wzroku niczym młody drapieżnik czekający z śmiertelnie zabójczą cierpliwością na odpowiednią chwilę do skoku i ucapienia ofiary za gardło. - Jeśli nie interesują cię finansowe lub materialne dobra, może to być drobna przysługa do wyświadczenia. Co ty na to? Możesz założyć się nawet o własne życie. O ile starcza ci odwagi i pewności w swoje umiejętności - wyszczerzył zęby w uśmiechu, który nie sięgnął oczu. Czy nie o to właśnie chodziło w zakładach i samym hazardzie? Im wyższa stawka, tym wspanialsze zwycięstwo. Po co grać o nędzne grosze, kiedy można było zagrać o wszystko? Zwykli ludzie bulwersowali się i dziwili hazardzistom. Jednak hazardziści wiedzieli, co czyniło życie bardziej ekscytującym. Co przyśpieszało puls i bicie serca, powodowało nagły skok adrenaliny. Była to gra o najwyższą stawkę. Tej jednej nocy człowiek mógł wygrać wszystko i poczuć jak król świata albo wszystko stracić i stoczyć się na samo dno, stając się najnędzniejszym z nędzarzy. Dla takich chwil warto było żyć. Dla tych chwil hazardziści, czasami wbrew zdrowemu rozsądkowi, wciąż powracali do kasyna. Jak ćmy do ognia. Leo nie był zawodowym hazardzistą, ale doskonale poznał kasyno i sposób myślenia odwiedzających je graczy. - Oczywiście, możemy założyć się o zwykłe poczucie satysfakcji. Pokażesz wszystkim, że nikt nie zdoła ukryć przed tobą twarzy pod maską - wzruszył ramionami. Już sama myśl o tak strasznie dawno temu, by musiał wysilać pamięć, żeby coś sobie przypomnieć, ale... Zaraz potem rozmowa zeszła na wspominki o debiutach. Zastanawiał się czy nie popsułby towarzystwu humoru, gdyby wspomniał, że najpierw planował rzucić podczas debiutu przestraszliwą klątwę na wrogów Paganinich. Lanthierom pewnie by się to nie spodobało. Rzecz jasna, miał też inną koncepcję. Zaplanował kilka zaklęć, które wywołały całą serię wspaniałych eksplozji. Był przekonany, że zaimponowałby tym gościom, ale niestety, rodzice szybko wybili mu to z głowy. Obawa, że debiut zakończyłby się zawaleniem sufitu na widownię okazała się większa niż duma z kreatywności syna. Leoluca wówczas prawie się obraził. Niby jego zaklęcia miałby doprowadzić do zniszczenia sali i narażenia gości na niebezpieczeństwo? No co za bzdury i nonsens! - Miałem sporo pomysłów, ale ostatecznie stanęło na pokazie szermierczego pojedynku z własnymi duplikatami. Niełatwo było wykombinować coś sensownego kiedy przeciwnicy naśladują każdy twój ruch, ale po jakimś milionie prób i testów, w końcu się udało. Chociaż i tak nie pokazałem na debiucie wszystkiego, bo iluzja w pewnym momencie zaczęła zanikać - zakończył swoją historię westchnięciem. Kelner ponownie zjawił się przy ich stoliku. Tym razem z tacą pełną trunków. Pewnie po to, by pocieszyć Leo po wspomnieniach o niespełnionych planach (klątwa byłaby taka użyteczna) i opowieści o nie do końca udanym debiucie (a tak się starał!). Sięgnął po pierwszego z brzegu drinka o różowym zabarwieniu. Richard Williamson wzniósł toast za członka swojej rodziny, więc Leo wypił, aczkolwiek osoba Arthura Williamsona ani go ziębiła ani grzała. Alkohol miał gorzko - słodki smak. Dziwne, bardzo dziwne, ale zdawało mu się, że wszyscy siedzący przy stoliku zaczęli się na niego gapić z kpiącymi uśmieszkami. Zachowanie państwa Lanthierów mógł jeszcze rozumieć, ale pozostała dwójka? Czyżby Williamson domyślił się, że temu młodemu Paganiniemu nie zależało na piciu za zdrowie i sukces jego staruszka? Pozornie był pochłonięty rozmową, ale Leo zauważył, że stale na niego spogląda a każde kolejne spojrzenie staje się mniej przyjazne. Isabelle najwyraźniej też miała mu coś nieprzyjemnego do powiedzenia. Widział to w jej spojrzeniu i uśmiechu. To nie było miłe. Ani trochę. Zjeżył się. Normalnie wstałby i głośno zapytał jaki mają z nim problem, jednak tym razem silniejsza okazała potrzeba, by wycofać się. Odejść od stolika i zaszyć się w jakimś spokojnym miejscu. Gdzieś z dala od tych wszystkich okropnych ludzi. Może tak należało postąpić? - Proszę wybaczyć. - Postanowił posłuchać nienośnego głosiku, który podpowiadał, że lepiej byłoby uciec od tej nieprzyjemnej atmosfery. Podniósł się ze swojego miejsca. Wyglądało na to, że nie był jedynym w towarzystwie, który uznał, że dobrze zrobi mu mały spacerek. Drink nr 19 [Z tematu?] |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : student, muzyk, krupier
Cain Verity
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 170
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 17
TALENTY : 3
Szczękanie sztućców i gwar przyciszonych, choć wciąż słyszanych wokół rozmów, wypełnia luki w muzycznym tle, nie stanowi jednak fascynującego preludium dla dyskusji, dlatego też, bez żalu porzucenia kogokolwiek, we własnej wygodzie koncentruje się na spożywanym posiłku. Niektóre ze słów, jak drażliwie brzeczące nad stołem owady, wsiąkają w szczelinę cainowego ucha i nastręczają uczuciem niekończącej się dygresji, gdy pochylony nad talerzem z soczystym homarem, ignoruje dalsze, bezowocne przepychanki. Judith to niestrudzona zawodniczka – mimo konsekwentnie podtrzymywanej apatii Caina i jego młodzieńczej arogancji, świadczącej raczej o tym, że nie potrzebuje się z nią kłócić, ta nawykiem zmanierowanych Carterów wciąż czyni gorączkowe wysiłki, by utrzymać swój wizerunek nietkniętym. Nie jemu oceniać, z jakim skutkiem. W międzyczasie Sebastian wprowadza do rozmowy luźny, serdeczny ton, który wywołuje dyskretny uśmiech na twarzy Caina. Kontrast między wisielczym humorem Sebastiana, a rosnącym napięciem u Judith, wydaje się dominujący na tyle, by rozśmieszyć go i zakopać w nim potrzebę dalszych, niepotrzebnych nikomu dyskusji. Tym samym daje słowom Judith postawić kropkę nad ich wątpliwej jakości znajomością. W głowie, na wzmiankę o elokwencji Veritych, myśli sobie jedynie, że przecież wyraził się adekwatnie do sytuacji: wyglądali na zmęczonych i dokładnie to im przekazał w słowach... i tylko ktoś przewrażliwiony na swoim punkcie szukałby w tym drugiego dna. Bezpośredniość jeszcze nigdy nie szczypała nikogo po policzkach tak mocno, jak ją. Nie ma jej jednak za złe nastawienia, ani nie bierze jej słów specjalnie do siebie. Zrzuca je na karb ustalonego wspólnie zmęczenia, lub opcjonalnie na karb kobiecości Judith – tej wichrzycielskiej siły kaprysu i zmienności, jaka charakteryzuje kobiety jej wieku i jej doświadczenia. Zgryzota u ludzi wzrasta z czasem, jak przypuszcza. Niech będzie. Z szacunku do Sebastiana, który zdaje się być z kobietą w dobrych relacjach, uśmiecha się do niej stonowanie, nic więcej nie mówiąc, tym samym – w nastroju pełnym parszywej nonszalancji, ale i szacunku – pozwala jej spokojnie opuścić stolik. Sekundy później odwraca się do pozostałych przy stoliku osób, ale nie uczestniczy aktywnie w rozmowie. Daje przestrzeń do pogawędki swoim towarzyszom, gdy Sebastian i Charlotte wymieniają się uprzejmościami. — Zanim będę zmuszony zaprosić kogoś do tańca, na co nie mam dziś szczególnej ochoty, pozwolisz, że przejdę do salonu? Nie sądzi, by Sebastian wiązał z jego obecnością jakiekolwiek oczekiwania, sam wygląda mu na średnio szczęśliwego z powodu przebywania na bankiecie, grzeczność nakazuje mu jednak napomknąć o swoim odejściu, nim zostawi starszego Verity'ego w towarzystwie milczącego towarzysza Charlotte. — Zdaje się, że część oficjalna jest już za Nami — dokańcza wypowiedź, w prostym usprawiedliwieniu wstając od stolika. Cain z tematu. Przeniesienie do salonu cygarowego PS. Wybaczcie jakość posta, dziś wyjątkowo nie mam czasu na nic lepszego.. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Shadowplains Mansion
Zawód : Adwokat Diabła
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Zaciśnięte gardełko, zbyt suche usta, za czerstwe wspomnienia — tylko sałata na talerzu zjadliwa. Zaciśnięte na nożu palce coraz odważniej zastanawiają się nad potencjałem trafienia w Valerio; siedział niedaleko, nie powinno być trudno. Samozadowolenie w wykonaniu Paganiniego było numerem popisowym; jeszcze moment i zadławi się własnym ego, splunie na ładny obrusik Beatrice czymś czerwonym i nieprzetrawionym, a potem nazwie to kreacją. Genesis w brzydkim — więc całkiem szczerym — wydaniu. Cokolwiek nie zaszło między piekielną trójcą, cuchnęło na kilometr napalmem — Verity i Paganini kontra Williamson, walka na słowa i stały ostrzegawcze prosto w tył głowy. Wzrok Vittorii balansował na czubkach nosów panów; ten Bena był najładniejszy, ten Valerio wyjątkowo nieusmarowany białym proszkiem, ten Barnaby'ego połamany o dwa razy za dużo. Gdyby Toria zzezowała — jeszcze czego! — zauważyłaby czubek własnego noska; właśnie węszył za źródłem katastrofy i musiał zadowolić się ochłapami prawdy. Coś o zakładach, coś o urażonej, męskiej dumie, coś o spotkamy się na tarasie; wyciągnięcie prawdy z Valerio byłoby łatwiejsze, ale to Williamson znajdował się pod ręką — nawet, jeśli akurat uciekał przedramieniem poza zasięg dotyku. Oczywiście, że przyniesie drinki. Oczywiście, że porozmawiają. Oczywiście. — Gdybyś miała ich dość — niekonspiracyjny szept w kierunku Delilah — słyszycie, panowie? Musimy zmawiać się przeciwko wam nad pomidorkami — zwieńczył uśmiech ograniczony do kącików ust; wypiła o butelkę za mało, żeby ryzykować zmarszczkami mimicznymi. — Mrugnij dwa razy. Równie dobrze mogłaby być to reakcja alergiczna na sąsiedztwo; Valerio potrafił oślepiać kobiety charakterem, zasobem słownictwa i opowieścią o papierze toaletowym — na ten ostatni Toria próbowała zmarszczyć brwi, ale wizja była zbyt zabawna. Tylko pejzażyk kelnerów z tacami pełnymi drinków powstrzymał parsknięcie; słodki głos Tiny okazał się wisienką na Manhattanie. Tym razem Vittoria uśmiechnęła się mocniej — chuj z tymi zmarszczkami, od czego jest ashwaganda. — Absolutnie, amore. Poczułam za to motywację — do zwiedzania Bostonu z przystankiem w przybytku maestro; ciekawe, co zaproponowałby jej? — Zaprojektuję coś lepszego. Podany przez kelnera drink nosił obiecującą nazwę — 1666, równa rocznica minęła dawno temu, muszą dożyć następnej — i na kilometr pachniał koniakiem. Znała tę woń i osobę, która doceniłaby smak; lekko przechylony w dłoni snifter z dumą zaprezentował Benjaminowi zawartość szkła — Vittoria mrugnęła porozumiewawczo — może kolejny spacer po lesie, Verity? — i wypełniła usta alkoholem. Smakował dokładnie tym, czego się spodziewała; skórką pomarańczową i perspektywami. Słowa nadal płynęły nad obrusem, obrady okrągłego stołu ani myślały zamilknąć — Valentina zapytała o debiut chłopaków, Vittoria zerknęła Valerio, Barnaby tuż obok odpowiedział na pytanie w sposób, w który potrafił tylko on. Jakby nie odpowiedział wcale, chociaż trudno o dosadniejsze podsumowanie. — I niezjadliwie dla tych, którzy boją się odrobiny krwi — befsztyk zniknął poza zasięg spojrzeń, drinki w dłoniach zaoferowały im zajęcie, gdzieś pomiędzy kolejnymi łykami odnalazła się Charlotte gotowa uratować Valentinę z tarapatów nudnego stolika (z nimi? Nigdy), a Williamson uznał, że jeśli ma wybierać między szermierką na słowa i męką tańca, wybiera torturę w rytm muzyki. Drink — zniknęła tylko połowa, na zdrowie, Ben — stuknął o blat stolika; jeśli w grę wchodzi taniec, Vittorii nie trzeba powtarzać dwa razy. — Wybaczcie nam, parkiet wzywa — zaczekała, aż to Barnaby wstanie pierwszy — zawsze przysuwa i odsuwa krzesełka kobietom; wspaniale (surowo) wychowany z niego chłopiec — przestrzeń czterech sekund wykorzystując na wygładzenie materiału sukienki. — Chodź, amore. Zapomniała; o tym, jak gładko układała to słowo na ustach, kiedy wciąż byli dla siebie czymś. Kimś. Dziś próbują stać się na nowo — kimkolwiek. drink nr 11 Vittoria i Barnaby — od stolika |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Wszystko razem, wszystko obce, wszystko nigdzie. Sala balowa zamienia się w koniec świata, w drogę na Grenlandię. Na moment — uno momento; coś tu nie gra — każdy z siedzących za stołem traci kontury. Ludzie—wydmuszki; czarne sylwetki wydrapane na siatkówce oka. Paganini mógłby unieść dłoń, potrzeć powiekę, rozmazać widma; wtedy okazałoby się, że rzeczywistość zrobiła fikołka w głąb mózgu — imiona zamieniłyby się w sylaby, nazwiska w nicość, muzyka w ciszę, befsztyk na talerzu — w popiół. Tak naprawdę są gdzieś indziej; bo prawda to zabawna rzecz — nie istnieje. Przytwierdzony do ust uśmiech ani drgnie. Zardzewiałe gwoździe trzymają go na miejscu, trzysta pięćdziesiąt amerykańskich dolarów przyjemnie ciąży w marynarce, noc ma zapach kobiecych perfum i nieuchwytnej obietnicy; Valerio nie musi węszyć, żeby znaleźć źródło — spojrzenie Delilah mówi obrzydliwy, ale dłoń wyraźnie szuka zajęcia. Byłby okrutny, gdyby odmówił. — I nocy, signora Verity — wieczory mają to do siebie, że szybko ewoluują w mrok — poza granicą światła można więcej, można miło, można pokusić się o imitowanie gwiazd pod zaciśniętymi z ekstazy powiekami; Valerio lubi tworzyć nowe galaktyki — lubi, kiedy każda kobieta nazywa je jego imieniem. Szmer rozmów rozbija się o ostre brzegi świadomości — Paganini obserwuje krew na talerzu i myśli pyszne; dwa miesiące temu, w Bostonie, Ben nie pokusił się na drinka z czerwieni — szkoda, byłby jeszcze smaczniejszy od befsztyka. Kelnerzy z obciążonymi alkoholem tacami wreszcie zawitali na horyzoncie; wystarczyło, żeby zainteresowanie Valerio odpłynęło na ocean wspomnień. Valentina chciała historii o ich debiutach, więc dostanie historię o ich debiutach — tak zdawkową, jak ochota, żeby wracać do zbrukanej czyimś kłamstwem przeszłości. — Williamson — winowajca — wyskoczył z magią odpychania. Nie wiem, co za rytuał odhaczył, ale od tamtego dnia ma zakaz zbliżania się do okien. Lubią wybuchać; żadnego znaczenia nie miało, że nawet maleńki odłamek nie trafił w żadnego z gości, zastygając w powietrzu pod naporem magii; pierdolony Barnaby, pierdolona odpychania, pierdolone wspomnienia tamtego wieczoru. — Verity był wspaniały. Co nowego? Wszedł, złapał widownię za ryj i powiedział a teraz patrzcie mi głęboko w oczy i podziwiajcie. — Ja zrobiłem to, co potrafię najlepiej — poderwany z tacy kelnera kieliszek jest smukły i wysoki; przypomina nogę modelki i to trafne skojarzenie — młoda krew, mówi kelner. Wiem, poznaję smak, myśli Paganini. — Przypomniałem zebranym, że każdy się czegoś boi. Mówią, że strach jest blady, ale Valerio potrafi malować go farbkami — na czerwono, na żółto i niebiesko (chodź, pomaluj mój świat). Ludzie to sorbety zmrożonego przerażenia, plemię głodnych duchów. Biedne dzieciaki, pokiereszowani dorośli, wszyscy ukryci w ciemności. Pokaleczeni strachem dobrzy, pocięci lękiem źli. Gdzieś pomiędzy oni — ani dobry, ani źli. Kręgowo zepsuci, przerażeni i mężni, czasem przeleci ich strach, czasem blondynka. Paganini wie, że z całej trójki — Verity—Williamson—Paganini — prawdziwie odważny jest tylko jeden; Valerio się nie boi, bo nie wierzy w to, co go przeraża. Ben się boi, ale strach nazywa aktywem. Ten ostatni— — Ingegnoso, Barnaby. Wiesz, co jeszcze robi się z mięsem? Tłucze. Odpowiedziałby, gdyby wiedział; powiedziałby z uśmiechem na ustach i okrucieństwem w oczach, i nie myślałby o konsekwencjach tego, co właśnie padło — tajemnica sprzed lat stygła w bezimiennym grobie i pewnie nigdy nie wybrzmi, szczególnie po ostatnim awansie Arthura. Ten prawdziwie odważny od lat wie, że strach pokonać można tylko życiem w bezustannym zagrożeniu; cazzo, nie zamierza go usprawiedliwiać. — Tylko grzecznie, Toria — usta mówią jedno, oczy drugie — od kiedy przyjaźnisz się z Barnabym, amore? — ale ciało trwa w bezruchu. Kieliszek przy ustach zamraża — czarny alkohol zalewa usta i skłania do refleksji; nagłe objawienie młodej panny Williamson nie pomaga. Długie nogi, wąska talia, obietnica przyszłego pokolenia z wygraną pulą genów; nic dziwnego, że Caspar na jej widok plamił siedzonko w aucie. — Charlotte, mia cara — przyszłość jest niepewna, teraźniejszość dzieje się teraz i ma te same oczy, które Paganini w południe zamierzał wydłubać kciukami. — Nie zgub się na dobre. Mamy do pogadania. Coś o demonach, coś o długu, coś o potencjalnej spłacie; to zaczeka — w przeciwieństwie do napoczętej sprawy po prawicy. — Gdyby nie smakował ci drink — ten w ustach Valerio ma obrzydliwy smak; młoda krew po raz pierwszy w życiu napawała go odrazą — obecność Delilah osładza porażkę; szczególnie od szyi w dół. — Znam drogę do baru. Nikt nie zauważy, jeśli wrócimy po godzinie. To nie była propozycja — to tylko warty wykorzystania potencjał. piję młodą krew (a jakże) i myślę o młodzieży w samych superlatywach |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Francuskie danie z duszonego mięsa patrzy wcale niesmętnie, a mimo to ponosi sromotną porażkę w starciu dalekim od sprawiedliwego — w obliczu wypluwanych w uśmiechu słów o smaku drogiego szampana, nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Przegrywa też z pytaniami, które piętrzą się niepostrzeżenie i niemal zwierzęco prężą na bieluśkim obrusie okrągłego stołu — kształt to iluzja równości, czy liberał poglądów? — tak samo przyjemnie jak potrawy, kusząc sięgnięciem; które rozpłynie się w ustach, a które okaże zbukiem; cztery godziny do północy i pięć pytań — skala Beauforta niedługo przestanie nam wystarczać. To coś na mapie trójpunktowej, od spojrzenia do spojrzenia i dziwnej odpowiedzi goniącej kolejną; Ben zachowuje się dziwacznie, Barnaby zachowuje się nieswojo, Valerio zachowuje się— Valerio zachowuje się jak Valerio. Chowam krótkie niestosowne rozbawienie w spuszczonym spojrzeniu, później w szybko dobytym kieliszku, gotowa na kolejną górnolotną opowieść o tym co kiedyś, i o tym co piękne — debiuty, nawet te brutalnie i płomiennie nieudane zawsze zapisujemy na dysku pięknych wspomnień. Delilah wystawiona na pożarcie znosi ów fakt z kurtuazyjną godnością, Vittoria pokrzepiająco zaszczepia w mojej głowie wizję kolejnej wycieczki do Bostonu, a opowieść o salonowych debiutach szesnastoletnich chłopców przemyka zdawkową enigmą pośród szkieł i talerzy, gromów spojrzeń i lukrowanych uśmiechów. — Wybornie — poprzedzone cichym mmm, szczegóły tamtego pamiętnego dnia zaczekają na nas do północy, albo i dłużej, ile będzie trzeba; i kiedy sama zaczynam prawie tęsknić i się niecierpliwić — to taka ładna historia! — uśmiecha na ustach się poszerza, prawie nienaturalnie, serce stuka o ton głośniej, a moment skrzyżowania spojrzenia z Audrey to moment, w którym instynktownie odsuwam nogę i bez ckliwego pożegnania rezygnuję z ciepłego dotyku dłoni Bena na własnym udzie. Co jeszcze robi się z mięsem? Kropelki szampana chyba wpływają nie tam gdzie trzeba, bo drapie mnie w nosie i czuję, jakbym zapomniała o oddechu; kelner ze srebrną tacą to wybawienie. Albo przekleństwo — niepotrzebne skreślić. To, co pojawia się w pułapce szczelnie zaciśniętych palców, jest wysokie i czarne, eleganckie i kuszące — jest ciężkie i plami język goryczą przeplataną słodkością, jest ciężkie i zwiastuje uroczą pannę Williamson na horyzoncie, jest ciężkie i przypomina o braku, których w swoim otoczeniu mam niewiele; nie jestem pewna, czy to pierścionek zaręczynowy, czy spokój podejmowanych wyborów, czy wcale nie o braki chodzi, tylko ta pieprzona francuska potrawa obraca się w moim przełyku boleśnie, a na mnie patrzy cała sala. — Charlotte — jej imię jest ciężkim westchnięciem, które przykrywam kolejną warstwą uroczego uśmiechu, przeklinając się w duchu by nie zerknąć na panią Verity choćby na ułamek sekundy, jakby jej ładna twarz miała stanowić zapalnik wybuchu — płaczu, wymiotów, wściekłości, nieistotne. Nie zerknę tez na Bena. Nie. Podnoszę się równie szybko co witam, akurat kiedy Barnaby i Vittoria postanawiają spalić kalorie ledwo napoczętych dań, a Valerio konspiracyjnie nachyla w kierunku Delilah. — Niedługo wrócę, nie płaczcie nadto — bal maskowy to taka zmyślna zabawka, pozwala tworzyć fantomową iluzję bez krzty magii — Jeśli nie wrócę do deseru, a wy mnie na niego nie zawołacie, obrażę się śmiertelnie. Jak wiele słodyczy trzeba by raz na zawsze zabić posmak goryczy na języku? piję drink nr 12, a potem chwilowo uciekam z Szarlotą z tematu |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Panna Williamson z godną swojego nazwiska pewnością zachwala własne umiejętności w pętaniu demonów i Sebsatian nie zastanawia się dwa razy nad kwestią przekazania naszyjnika w jej ręce. Polecił ją Williamson i Judith nie wahała się sięgnąć po jej pomoc, a więc i Sebastiana nic nie alarmuje. Może gdyby pomyślał ten drugi raz, udałoby mu się wlać trochę oleju do tego swojego zakutego łba? Cóż. Nie da się myśleć o wszystkim w obliczu tego, co dzieje się wokół. Dowiaduje się również, że panna Williamson w istocie zaczęła pracę w kancelarii. Swojemu zaskoczeniu ujście daje tylko wewnętrznie, a jego mina nic nie zdradza. Nie może jednak nie poddać się temu drobnemu zdziwieniu — miał przecież szansę zajrzeć w jej papiery przy okazji sprawy Abernathy’ego i zdecydowanie nie rzucił mu się w oczy Harvard. Gdyby Charlotte tam studiowała, byłoby to raczej wiedzą powszechną, nie byłaby również w stanie robić w tym samym czasie tajnych kompletów tutaj, na miejscu. Widocznie zaimponowała Benowi czymś innym. Byciem siostrą jego kumpla na przykład? Są po imieniu, to z pewnością bardzo ważny punkt w CV. Rozważania na temat panny Williamson znikają tak szybko, jak ona znika z zajmowanego dotychczas miejsca. Nie tylko ona opuszcza towarzystwo. Judith idzie jej śladem, widocznie wciąż zdenerwowana buńczucznością Caina. Sebastianowi pozostaje tylko dyskretnie westchnąć. Cóż, złapie ją później, miała mu przecież powiedzieć, co się wydarzyło, że od wejścia była taka nieswoja. — Pozwolę — mruczy z braku laku do Caina, kiedy ten także traci zainteresowanie siedzeniem w miejscu. Sebastian łapie za losowy drink z tacki i siada z powrotem. Nie jest zainteresowany tańcem, zamierza więc go przeczekać, by zapolować później na Williamsona. Potem już tylko odbębnić minimum, które musi tu spędzić, zahaczyć o kaplicę i można wracać do domu. Popija drinka i zaczyna cieszyć się, że usiadł z powrotem, bo nagle otaczające go światła zaczynają przytłaczać i przyprawiać o zawroty głowy. Bierze pod uwagę, że może być to skutek tego, z czym walczył kilka chwil temu, jednak teraz jest pewien, że nie słyszy żadnych głosów. Po powrocie do domu koniecznie będzie musiał udać się do specjalisty, aby sprawdzić, czy nie jest pod działaniem żadnego rytuału. Ostatecznie więc siedzi milcząco, sącząc drinka i patrząc na młodych, szykujących się do walca. Jak na starego kawalera przystało. Drink nr 16 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Kątem oka widzi, jak Overtone się odwraca i rozpoczyna własny spektakl. Jeśli ktoś miał dzisiaj zgarnąć nagrodę, to Johan był pewien, że będzie to właśnie on. Wymienia też krótkie spojrzenie z Duerem - ośmiornica? Jedną miał na twarzy, srebrną. Maska już teraz zaczęła go drażnić, a bal jeszcze nawet się porządnie nie zaczął. - Podpalenie obrusu było już tyle razy, że pewnie od paru lat są ognioodporne. Ale gniazdo... - uśmiechnął się kącikiem ust. Pamiętał swój debiut. Poraził prądem siebie i wszystkie osoby siedzące przy najbliższym stoliku (podobna historia właśnie zaraz miała się powtórzyć). Reszta rozmywała się gdzieś we wspomnieniach, w okolicy momentu, w którym razem z kuzynem dobrali się do baru. Matka wściekła się na niego nie na żarty do tego stopnia, że przez kolejny tydzień chodził jak trybik w zegarku. Klasnął w dłonie, gdy elektryczna kula zaczęła strzelać energią, by w końcu trafić w swojego stwórcę. - Jakbym miał deja vu - dopił szampana do końca i spojrzał na przyniesiony przez kelnera talerz, na którym znajdował się stek w winie. - Bez wpadek umarlibyśmy z nudów - stwierdza i zaraz potem zagląda w talerz żony, ale na widok sałatki szybko traci zainteresowanie. - Muszę przyznać, że to szczenię jest wyjątkowo urokliwe - zaczął, krojąc stek - szczególnie biorąc pod uwagę to, czym jest. Gdyby Bunicela… Bunista? Nie mógł sobie przypomnieć imienia barghesta. Miał nadzieję, że nie dojdzie do momentu, w którymś jakiś Lanthier postanowi zacząć wykłócać się o środowisko, w którym zwierzę żyje. Gdyby piekielny kundel był chowańcem, wtedy by pomyślał, że to coś naprawdę fascynującego. Niedługo później kelnerzy zabierają puste talerze; po kolejnej chwili przynoszą wszystkim kolorowe drinki. Nie lubował się w tego typu napitkach, ale zdecydował się skusić na jeden wiedząc, że Beatrice zatrudniła najlepszych barmanów. Lekko kwaskowaty posmak był orzeźwiający, szczególnie po krwistym, słabo wysmażonym steku. Kilka łyków później, gdy dobiegała do nich muzyka grana przez orkiestrę, nabrał ochoty na taniec. Rzecz to była niebywała, Johan van der Decken tańczyć bowiem nie zwykł. Nie lubił, nie chciał i... niekoniecznie potrafił. Zabawa w klubowej loży vip była czymś zupełnie innym. Zerknął w stronę parkietu a zaraz potem jego uwagę przykuła Penelope Bloodworth. - Florence, pozwól, że pierwszy taniec... - położył dłoń na ramieniu żony. Tak wypadało? Należało? Miał to gdzieś. Rudowłosa kobieta zyskała całe jego zainteresowanie. Wstał od stołu i do niej podszedł. - Pani Bloodworth, czy mogę prosić? - zapytał, wyciągając dłoń w jej stronę. Cholerne drinki. danie nr.2 drink nr.6 |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Drinki rzeczywiście były czymś zaprawione, co z pewnością było "magiczne". Za pomocą tych tajemniczych efektów Pani Laffite sprawiła, że przez najbliższy czas żaden z gości się nie nudził. Przy jednym stoliku można było usłyszeć, jak panny zaczęły lgnąć do jednego z obecnych tam kawalerów, przy drugim para panów zaczęła toczyć tak żarliwą dyskusję, że mogliście mieć przeczucie, iż za kilka chwil rzucą się sobie do gardeł, a przy trzecim jedna ze starszych arystokratek zasłabła z pewnością nie przez zbyt ciasno związany gorset. Jak gorąco by się jednak nie zrobiło, kilka chwil po opróżnieniu kieliszków, wszystko zdawało się przygaszać, aż towarzystwo wróciło do wcześniejszej normy. Widzieliście zewsząd znaki, iż brakowało tylko kilku chwil, żeby doszło do momentu, w którym to większość z gości będzie tańczyła tradycyjnego wiedeńskiego walca na środku sali. Parkiet, który swoim wyglądem przypominał szachownicę, tylko zachęcał, aby pierwsi z was postawili na nim swoje pantofle i szpilki. Beatrice wykorzystując moment, w którym jeszcze wszyscy pozostawali na swoich miejscach, rzuciła swojemu mężowi wymowne spojrzenie. Ten odchrząknął, gdy tylko spostrzegł ten ukryty znak i bez pośpiechu wstał od stołu i wystawił bez słowa, lecz z ciepłym uśmiechem, rękę w jej stronę, zapraszając ją tym samym do tańca. Równie uśmiechnięta co on, Laffite wstała ze swojego miejsca i subtelnie położyła swoją dłoń na jego i szybkim krokiem powędrowali na środek parkietu, ustawiając się do tańca. Na Piekielne Zbawienie nie czekał również Ronald Williamson, który gestem zaprosił swoją żonę do tańca i jako drudzy pojawili się obok nestora Laffite z żoną. Dla reszty gości był to wystarczający powód, żeby wstać od swoich stolików - mężowie zapraszali żony, kawalerowie panny, i minęła może minuta, a na parkiecie było już w miarę ciasno. Orkiestra jak na znak zaczęła grać Cesarski Walc, który każdy amator tego corocznego balu mógł bez problemu skojarzyć. Była ona tradycyjnie grana właśnie na tę okazję do zatańczenia wspólnego tańca, który, choć nie należy do najprostszych, należy on do jednych z ulubionych magicznej arystokracji. Wystarczyły tylko minuty, żeby każdego na parkiecie porwały charakterystyczne obroty. Materiały sukni wiły się pięknie podczas tańca, a każdy z was mógł poczuć przyjemne i delikatne powiewy wiatru, które pojawiły się nagle na sali. Te wprawiły gałęzie drzew, które szumiały i jakby tańczyły w rytm muzyki. Wszystko, jak co roku dopięte było na ostatni guzik. Tylko raz w roku Krąg jest w stanie zapomnieć o odwiecznych urazach i z uśmiechem na twarzach tańczyć ramię w ramię. Teraz tylko od gości zależało, czy ktoś zdecyduje się popsuć ten najpiękniejszy moment balu błędem podczas tańca. Przecież często zdarzało się, że Panie zaplątywały się we własne suknie, a Panowie potykali o własne pantofle. Witam wszystkich w kolejnej turze Balu Magicznej Rady! Każdy, kto zdecyduje się zatańczyć walca wiedeńskiego musi rzucić kością k100 oraz k6 w kostnicy. Próg poprawnego tańca wynosi 50 kości k100, a do rzutu k100 dodajemy modyfikator ze zdolności tańca towarzyskiego oraz statystykę sprawności. Jeżeli taniec jest udany, kość k6 należy zignorować. W przypadku niezaliczenia progu na poprawny taniec należy rozpatrzeć kość k6 zgodnie z poniższą legendą:
Udział w tańcu jest całkowicie nieobowiązkowy, ale mile widziany przez organizatorkę i gości, ponieważ przyjęło się, że nie tańczą tylko ci, którym zdrowie i/lub wiek na to nie pozwala. Dla nietańczących dostępni są dalej kelnerzy, którzy nosić będą drinki, których można się napić wedle mechaniki z tury poprzedniej.
Mistrz Gry serdecznie przeprasza za opóźnienia. Czas na odpis: 18.06 23:59 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Danie nie zawodzi w smaku, towarzystwo przesuwa wreszcie granice milczenia, a kelnerzy uprzejmie donoszą coś, czym Annika zaraz spłucze z języka mieszankę ziół i ryby. Ochłap uwagi poświęciła zamieszaniu za kulisami, tylko odrobinę więcej ofiarowała kelnerom, jednemu recenzując danie, a od innego losując drinka z tacy uginającej się pod ciężarem różnych opcji. Tematycznie, pomyślała, wybierając ten, który zdawał się topnieć od żaru i zgodnie z własnym postanowieniem w toaście wzniesionym dla samej siebie, zadedykowała pierwszy łyk wolności — tej najbardziej dosłownej oraz wolności wyboru, wolności od coraz cięższych spojrzeń i tych zobowiązań, na które nie ma najmniejszej ochoty. I wreszcie za wolność w poświęceniu łatki zawsze silnej na rzecz odwagi w byciu słabą. — Za debiutantów. Oby nigdy nie przyszło im do głowy, że ta noc jakkolwiek definiuje ich przyszłość — padło tym razem na głos. Po pierwszym odważnym łyku zamilkła na moment Najwyraźniej przeoczył znacznie więcej — to pozostaje milczeniem. Jak na szumnie zapowiadane obserwacje, Johan bywał naprawdę wyjątkowo ślepy. Owo coś nie umknęło za to uwadze Anniki i by nie dolać oliwy do ognia, raz jeszcze ugasiła zapał drinkiem, a ten miał szansę zamknąć jej usta na dobre, gdy dwie maleńkie, nadziewane papryczki zajadła czterema kawałki czegoś, co w przeciwieństwie do poprzednich przekąsek, miało jakikolwiek — bo ostry — smak. Zupełnie tak, jakby cały zjedzony przed chwilą obiad trafił w bezdenną próżnię. Chwila ta minęła szybko, pozostawiając po sobie nieopisaną ciężkość. — Dostojne towarzystwo rzadko zapomina o wpadkach — uwaga rzucona w eter odnosiła się co prawda do Keplera, ale była też boleśnie uniwersalna w swoim wydźwięku — może to dlatego gdy pierwsze takty walca zaprosiły zgromadzonych na parkiet, Annika poruszyła się niespokojnie. Sytuacji nie poprawiał fakt, że jej towarzyszkę po prawicy obległ mały tłumek chętnych panów, do których dołączył również Johan. Inicjatywa Maurice’a była tylko wisienką na tym absurdalnym torcie. Ulubiona rozrywka starych kawalerów jest zarazem koszmarem samotnych jeszcze–mężatek, których ostatek sił kosztuje utrzymanie maski skrojonej pod upodobania Kręgu. Ta wreszcie rozsypuje się na kawałki i Annice nie jest tego żal — w najmniejszym stopniu. Jest w tym wręcz coś uwalniającego. Wstała wreszcie. Może odrobinę zbyt gwałtownie i zbyt niegrzecznie, ale nie zamierza analizować wyrazów twarzy i tak ukrytych za maskami. Te nie są teraz istotne — ważne jest tylko to, że Annika— — Przepraszam, Maurice — ledwo przebija się przez kwartet smyczkowy i wrzawę wokół parkietu — muszę stąd wyjść. Zrobiło się tu nagle zbyt tłoczno, a pani Faust o niczym nie marzy bardziej, niż o tym, by znów choć przez chwilę pierdolić konwenanse, by znaleźć się teraz gdzieś indziej, gdzie naprawdę będzie mogła odetchnąć, by zamiast spojrzeń poczuć teraz na sobie wilgotną bryzę, by nieco popsuć fryzurę, wplatając sól we włosy. A przede wszystkim, by wywiać z głowy każdą nonsensowną myśl. Zbyt wiele ich ostatnio. — Baw się dobrze — unosi do góry prawy kącik ust i obraca się, by szybkim krokiem opuścić salę bankietową. Po drodze zgarnia z tacy kolejnego drinka. To ani wiek, ani kondycja nie były powodem opuszczenia przez Annikę tej części przyjęcia. Socjeta na pewno chętnie wymyśli sobie inny. W poprzedniej turze wylosowałam 9. Na do widzenia losuję drineczka i z nim wychodzę /z tematu [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Annika Faust dnia Wto Cze 11, 2024 8:53 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Stwórca
The member 'Annika Faust' has done the following action : Rzut kością 'k20' : 1 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Delilah Verity
ILUZJI : 10
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 4
PŻ : 160
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 11
TALENTY : 1
Zaangażowanie, jakie wykazywał Ben i Barnaby bardzo jej schlebiało. Ucieszyła się na myśl, że sama nie jest zmuszona wybierać, gdyż zapewne długo zastanawiałaby się nad partnerem do tańca- wspólnego spędzenia czasu sam na sam, w wymuszonej przez rytm bliskości- którą mogłaby wykorzystać do przebicia zasłony konwenansu jednego z panów. Jeden i drugi był niezwykle interesujący, a ich wnętrza były ukryte przed jej wścibskim wzrokiem, nie tylko przez maskę, lecz także przez swego rodzaju mur. I w obu przypadkach bardzo chciała zrobić wyrwę… Nim padły ostateczne zakłady, Valerio przesunął licznik o jeden, co wywołało niewinny uśmieszek na jej twarzy. Za każdym razem, gdy się odzywał z tym swoim włoskim akcentem, resztkami sił woli utrzymywała ręce przy sobie, nie pozwalając na kolejne odruchy kompulsywne. Nie tyle wydał jej się obrzydliwy, co ”nieadekwatny” . Było to ulubione słowo jej matki, które zdążyła wypalić w mózgu Delilah przez lata surowego wychowania. I choć młoda pani Verity pilnie strzegła granic wspomnianej „adekwatności”, to miała wybitną słabość do ludzi, którzy świadomie łamali konwenans. Przytaknęła swoim towarzyszom, zdawszy sobie jednocześnie sprawę, że ten bukmacherski wybryk, uziemił ją do północy, gdyż w tej sytuacji nie mogłaby pozwolić sobie na pierwszy taniec z kimkolwiek innym, niż zwycięzca. Kto by chciał jeść nadgryzioną śliwkę?, tylko wygrani trzymają w ręce puchar, reszta może sobie co najwyżej popatrzeć. — Całe szczęście, że w tym zakładzie nie ma przegranych. — Skąd ta pewność, Barnaby? — uniosła lewą brew ku górze, ponownie zwracając uwagę na fakt, jak sprytnie panowie przy stole nią rozgrywali. Oczywiście, nie odmówiłaby Wiliamsonowi zarówno wspólnego tańca, jak i poprowadzenia terapii, gdyż darzyła mężczyznę szczególną sympatią, w zasadzie od ich pierwszego spotkania. Barnaby był dla niej wyzwaniem, zamkniętą na zatrzask księgą, której treść tak bardzo pragnęła poznać, przez co wydawał się znacznie bardziej fascynujący. Ileż by dała, żeby znalazł się u niej w gabinecie? Wyznaczyłaby granice kontraktem, a potem ze spotkania na spotkanie, coraz bardziej je przesuwała… Cholera, mogłabym go przyjąć nawet za darmo . — Och doprawdy Valerio? Nawet nie śmiałam sądzić, że zechcesz mi towarzyszyć tak długo. Podtrzymuję więc to, co powiedziałam wcześniej- będę zaszczycona. Przeciągłe spojrzenie, jakim obdarzyła Paganiniego, dość jasno rzucało wyzwanie. Plotki, jakie krążyły na temat tego mężczyzny, wydały się jej tak bardzo niewiarygodne, że miała ochotę przekonać się na własnej skórze, ile było w nich prawdy? Ponoć zawrót głowy, jaki wywoływał wśród płci pięknej, był obowiązkowym elementem spędzenia dłuższego czasu w jego obecności. Reszta plotek dotyczyła sfer na tyle intymnych, że Delilah nawet nie zamierzała ich ponownie wyartykułować w swojej głowie. A sprawdzić? — Oczywiście, Vittorio— dla zwiększenia efektu, mrugnęła tylko raz- jakby chciała w ten sposób powiedzieć- Przyjęłam, gdy przyjdzie czas, pójdziemy razem przypudrować nosek. Pytanie, które wybrzmiało z ust Valerio, zawisło nad stołem niczym smród, powodując zagęszczenie atmosfery. Mimowolnie zatrzymała spojrzenie na Barnabym, w oczekiwaniu na odpowiedź. Po krótkiej chwili zmitygowała się, iż może to być niegrzeczne- zbyt nachalne, zbyt nieadekwatne, przez co przeniosła uwagę na Paganiniego, licząc, że równie interesujące rzeczy wyczyta z jego twarzy. Ciężar odpowiedzi znacznie przerósł wagę pytania. Ot, miała punkt zaczepienia, którego tak poszukiwała i choć nie był to może wytrych, ale przynajmniej uzyskała zardzewiałą wsuwkę, żeby móc włamać się do księgi Williamsona. Ten wieczór był coraz bardziej udany. Surowo. Czyżby łączyła ich podobna zażyłość, jaką żywili wobec ludzi, którzy wydali ich na świat? W słowie „surowo” mogło tak naprawdę kryć się wszystko- wdzięczność, podziw, strach… Ton, jaki odczytywała z ust Wiliamsona, dość jednoznacznie nie wskazywał na szacunek. Przez całą wymianę zdań, Delilah starała się sprawić wrażenie nieobecnej, choć słyszała wszystko doskonale i rejestrowała z niekłamanym zaangażowaniem. Ot, tu niby chwyciła drinka, nadstawiając ucha, aby nic jej nie umknęło, tam wypiła łyk, jakby cała przepychanka słowna była poza nią a znacznie bardziej interesującą rzeczą przy stole, był piękny, smukły kieliszek z niebieskiego szkła, jaki wylosowała z tacy kelnera. Niestety, jej cel oddalił się od stołu wraz z Vittorią, co zmusiło Delilah do całkowitego skupienia uwagi na Paganinim. Jego propozycja była tak bezczelna, że mimowolnie przeczesała dłońmi materiał sukienki, nie zauważywszy, iż znów pozwoliła sobie na odejście od samokontroli. — Jakże mogłabym odmówić? Czym jest godzina, wobec całego wieczoru... I nocy? Upiwszy kolejny łyk cytrusowego drinka, odstawiła kieliszek na stół i podniosła się z krzesła, stając naprzeciwko Paganiniego. Jej twarz zdobił tajemniczy uśmiech, a spojrzenie błądziło po twarzy rozmówcy. Delikatnym gestem dłoni, zasugerowała mu, aby prowadził. Odczekała, aż znajdą się w odpowiedniej odległości od ich stolika, nim pozwoliła sobie na badanie granic nowego towarzysza. — Muszę przyznać Valerio, masz moją ciekawość, co poczytywałabym sobie, jako znaczny sukces. W związku z powyższym, zechciej proszę wyjaśnić- co jeszcze robi się z mięsem? Piję drink nr 7 - Syrenia Laguna |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : psycholog