First topic message reminder : Sala bankietowa Sala bankietowa, z jej rozmachem i elegancją, stanowi serce każdego wydarzenia towarzyskiego. Jej prostokątny kształt, ze zdobionymi ścianami i sufitem, tworzy wspaniałe tło dla uroczystości. Centralnie umieszczony, olśniewający kryształowy żyrandol rzuca światło na każdy zakątek. Po dwóch stronach sali rozmieszczone są okrągłe stoły, mieszczące maksymalnie 6 osób. Ich ustawienie sprzyja intymnym rozmowom i wygodzie gości, zapewniając doskonałą widoczność na resztę pomieszczenia. Każdy jest ozdobiony elegancką bielizną stołową, kryształowymi kieliszkami i subtelnymi kwiatowymi kompozycjami. Na końcu sali znajduje się wielka scena, pod którą gra profesjonalna mała orkiestra. To na tej scenie debiutanci mają okazję zaprezentować swoje sylwetki. Między stolikami znajduje się zaznaczony parkiet do tańca. Jest to przestrzeń, gdzie goście mogą cieszyć się muzyką na żywo. Parkiet ma lśniącą podłogę, jest doskonale przygotowany do eleganckich walców, energetycznych swingów czy nawet romantycznego tanga. Z sali można przejść na taras i korytarze prowadzące do innych części fortu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cain Verity
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 170
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 17
TALENTY : 3
Dystans, odmierzony w niedyskretnym skrzyżowaniu rąk i utrwalony sprytnie w uładzonej pozie, z grzbietem przyciśniętym dumnie do pleców krzesła, z początku zdaje się odpychać innych, odciągać towarzystwo od cainowej powściągliwości, której nie ma końca. W migotliwym świetle magicznych świetlików, jak można przypuszczać, ludzie rzucają się samopas do stolików obok, nie rzucają się jednak w jego kierunku (zresztą chwilowo ku jego uldze). Ma czas ze spokojem, wpisanym w pergamin twarzy, przyjąć brak własnego skupienia i nieudaną próbę zmiany, tj. brak efektu wizualnego, o jaki chwilę temu prosił w głowie, gdy za sprawą sztuki biokinezy, próbował wyprać z włosów ciemny barwnik. Fryzura jednak, podobnie jak parę minut wcześniej, nie bieleje – w ciepłym świetle sali bankietowej krucze pasma, puszczone wąskimi kosmykami do czoła, okalają ostrość maski i układają się pociągłymi kształtami obok siebie. Cienkie pleciona włosów, czy cienie ich pasm, fruwające nad odbiciem maski, mnożą się i spajają w jedno – już nie widać, gdzie kosmyki te opadają, a gdzie odbijają się w lustrze. Scalone bezwzględnie w łuskach ozdoby, tworzą wyjątkowo spójną całość. W masce bazyliszka czuje się dobrze – nie bez przyczyny przywdziewa i przyjmuje na siebie to jedno z najbardziej niebezpiecznych oblicz. Trucizna krwi, zebrana pod warstwą skóry i wetknięta w tunele żył, jak ciągłe fatum niebezpieczeństwa, ciągnie się za nim od czasu do czasu – od zranienia do zranienia. Od paru lat wstecz, gdy zachorował na syndrom doktora Delighta. Z pozoru nie zbliża się więc do nikogo, ale również niechętnie wśród ludzi znika. Ma zadanie: wybrzmieć, ale nie odezwać się ani słowem. Stale przyciągany liną charyzmy w stronę światła ludzkich oczu, to nieuniknione, w końcu kończy jednak z towarzystwem. Przybywa gości i przybywa ludzi przy jego stole. Jedna twarz za drugą, pojawia się w horyzoncie wzroku, gdy najpierw do krzesełek zbliża się Charlotte z Casparem, a niedługo później Sebastian i Judith. Ostatecznie, cisza w stoliku, przekreślona przez powitanie młodej panny Williamson, ulatnia się i znika w dźwiękach ogólnego zgiełku. — Charlotte — odpowiada niewzruszony — Doprawdy? Pytanie zawiesza się między nimi jak ciasno pleciony warkocz niedomówienia, nie dochodzi jednak do jego celu, ani do rozwikłania intencji słów – zamiast tego kiwa kurtuazyjnie głową zarówno jej, jak i wszystkim nowoprzybyłym. Teraz, gdy mają uprzejmości za sobą, może zerwać z pozą niedostępności. Opuszcza krzyżowane wcześniej na piersi ręce, nachylając się wprzód, a przy okazji obok Panny Williamson i Panny Carter, by dotrzeć głosem nie tyle do kobiet, co do siedzącego naprzeciwko Sebastiana: — Oboje wyglądacie na zmęczonych... długa noc? Insynuacja, o jaką można by posądzić Caina po wypowiedzianych słowach, niknie w bladym pogłosie, rozmyta przez subtelny uśmiech. W rzeczywistości, tekst nie ma na celu brać na celownik Judith i Sebastiana, a jedynie przerwać pakt grzeczności, trwający niewygodnie w przestrzeni między krzesełkami ich stolika. Żart, rozwinięty na pasie zaczepności, można przyjąć jak proste przejście po dywanie uwagi, a można wziąć też za przeszkodę. Wszystko zależy już od nich. On bowiem nie czeka na sensację, zaraz odwraca wzrok w kierunku sceny, klaskając wraz z innymi po zakończeniu przemowy gospodyni dzisiejszego balu. Dla ułatwienia: mapka stolika nr 1 |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Shadowplains Mansion
Zawód : Adwokat Diabła
Isabelle Nostradamus
ANATOMICZNA : 20
ODPYCHANIA : 7
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 162
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 23
TALENTY : 7
Po dość pobieżnym przyjrzeniu się, musiała przyznać w duchu, że z maską trafiła w dziesiątkę. Oczywiście, proponowano jej znacznie bardziej zmyślne kreacje, w końcu jako przedstawicielka kręgu nie powinna na sobie oszczędzać, zwłaszcza na tego typu imprezach. Z drugiej strony przecież tutaj były jedynie osoby z kręgu, absolutnie nikogo nie będzie dziwił przepych na czyjejś twarzy. Przynajmniej z takiego założenia wyszła, kiedy wybierała dla siebie maskę. Kolorystyka dobrana tak, by łączyła się z jej włosami w jedną wielką burzę. Jednocześnie skromne, ale trafnie dobrane, z tym większym uśmiechem przyglądała się tematyce przewodniej dla postawionych ozdób. Pasowała do lasu, choć na razie chciała przyjąć pozornie rolę zwierzyny - choć dla wścibskich i plotkujących z pewnością nią będzie, prawie-stara-panna Nostradamusów. Wiedziała jak niektórzy na nią patrzą, ale tego wieczoru miała to naprawdę gdzieś. Przywitanie przez schody... Jej stópki nie lubią tego! Podciągnęła lekko suknię, by nie zahaczyć butami o nią podczas wychodzenia do góry. Powoli przesuwała się wraz z tłumem do przodu, kiedy na plecach poczuła ciężar Maurice oraz Philipa. Czując jak leci do przodu, odruchowo postawiła krok by jakoś utrzymać się na nogach i przydzwoniła palcami w schód, coś czego bardzo chciała uniknąć. Mimowolnie syk wyszedł z jej ust. - Ssssssszlag. - Odwróciła się, by spiorunować ten duet wzrokiem mówiącym czy nie chcecie mieć połamać nóg? No żeby coś takiego miało miejsce na imprezie, nie do pomyślenia. - Widowiskowo żyrandol, Maurice. - Jakoś średnio przemawiała do niej wizja żywych kręgli na schodach, tym bardziej że sama o mało co się takowym nie stała. Chociaż Lucyfer jeden wie co strzeli temu facetowi do głowy. Teraz ze wszystkich sił skupiła się, by dojść na miejsce w jednym kawałku. Jeśli jeszcze raz zaliczy takie uderzenie, to z jej ust wyrwie się coś więcej, a tego wolałaby uniknąć. Nie potrzebuje problemów na sam początek imprezy, głęboki wdech, cyc do przodu i idziemy. Na szczęście obyło się bez szczególnych incydentów i mogła jak na razie odetchnąć z ulgą. Kiedy dotarła, już czekał na nią osobnik z obsługi, który miał poprowadzić ją do wyznaczonego stolika. Poprawiła suknię, co by nie było po niej widać lekkiego ugniecenia ręką i ruszyła wraz z nieznajomym. Lekko skłoniła głowę w podziękowaniu, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to jego psi obowiązek. Niemniej robienie sobie z wrogów obsługi to zawsze zły pomysł, znała to doskonale z drugiej strony. Po drodze minęła Annikę, której widok niezmiennie przypominał o pewnym rodzinnym problemie, ale z drugiej strony dobrze, że chociaż ona przyszła i nie ugrzęzła w domu. - Miło Ciebie widzieć. - Chciała jakoś ukoić poczucie winy, choć było to naprawdę nieudolne. Naprawdę cieszyła się, że mimo wszystko jest tutaj, ale no czemu jej kuzyn musiał być sobą. Widząc też Maurice uśmiechnęła się nieco złośliwie do niego, rzucając zaczepnie. - Oh, Maurice. - Przystanęła obok niego, uśmiechając się nieco za mocno. - Masz już wybraną osobę, której przywdziejesz koronę? - Mówiąc to, wskazała wymownie wzrokiem na żyrandol, który miałby pełnić rolę korony i rewanżując się brakiem czekania na odpowiedź, poszła do wyznaczonego miejsca. Tak się złożyło, że był to ostatnie miejsce przy stoliku, gdzie... No cóż, już wiedziała że nawet jak zaleje się w trupa to będzie miała przed sobą wybitnie nudna imprezę. Dwie pary i młodzik od serdecznych przyjaciół. Teraz zastanawiała się czy pani Laffite chce jej napluć na twarz czy to tylko zwykła złośliwość. - Leoluca! - Przywitała się może nazbyt optymistycznie, bo w sumie nie była pewna czy ją kojarzy. Częściej miała do czynienia z jego krewniakami, ba byli trochę stałymi bywalcami dla niej. Później no cóż, przyszło słuchanie tego wstępno-powitalnego paplania. Czy nie mogłaby się już napić? Jej i tak średnio zabawowy nastrój zepsuła informacja o śmierci Cartera. No i po co do reszty niszczyć takie przyjęcie?! Jej wzrok utkwił w szampanie, a dokładnie bąbelkach, które to pojawiały się i umierały kiedy tylko sięgnęły szczytu. Zaczęła się zastanawiać czy wszystko będzie ją dzisiaj przygnębiać. Stolik nr 4, ostatnie wolne miejsce |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Grave Palace
Zawód : Odtruwacz
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
Tłum gęstnieje z każdą chwilą, a Philip zaczyna dzielić uwagę między Overtonem, a próbą utrzymania swoich wypolerowanych butów w jedynym właściwym stanie — niezdeptanym. Na tym etapie wieczora jest już prawie pewien, że ogon od kostiumu inkuba nie przetrwa nawet do północy. Nie zdąża podzielić się tą myślą z kuzynem, ale zamiast tego uśmiecha się z rozbawieniem na jego cierpiętniczą propozycję i kręci powoli głową w niemym nie—ma—mowy. — Jeszcze przed deserem? To byłoby zbyt litościwe. Maurice powinien być w swoim żywiole, a mimo to Philip wyczuwa nim coś bardzo zbliżonego irytacji — może krawiec nie wyciągnął z błyszczącego kostiumu wszystkich szpilek? Nie omieszka zapytać, kiedy już znajdą się w spokojniejszym (i wygodniejszym) miejscu, niż... plecy panny Nostardamus. Przekleństwo ginie na ustach, a kolor włosów kobiety potrąconej przez Overtona jest pewną podpowiedzią, co do jej tożsamości — szybko złapałeś króliczka, Maurice. Duer unosi nieznacznie brwi w reakcji na potok słów wylewających się z siewcy chaosu, prowodyra sytuacji nieoczywistych i magnesu na wypadki — oby nie te ze schodów. — Trochę łudzę się, że pyta retorycznie, trochę mam nadzieję, że jednak nie — zaraz za przeprosinami pada ciche podsumowanie wywodu Mauriego, za którym podąża uśmiech — pierwsza przedstawicielka kręgu Salem na drodze to dobra wróżba na wieczór. — Widzimy się później? Oczywiście, że tak, dopowiada spojrzenie zaraz przeskakujące na postać Overtona, który uwagę skoncentrował na kolejnym nieszczęśniku, a że Philip nie do końca wie o czym właściwie — jakby to była jakaś nowość — mówi jego kuzyn, dlatego tylko uśmiecha się uprzejmie do państwa Lanthier, starając się nie domyślać, co i dlaczego się komuś ulewa. Sala wita ich magią iluzji. Po zmroku w Cripple Rock w wykonaniu pani Laffite wygląda tak, jak mógłby wyobrazić sobie to ktoś, kto od dobrych dziesięciu lat nie był tam po zmierzchu Czyli Duer. Kolorowe ptaki prezentowały się na tyle realnie, że przez ułamek sekundy zastanawia się, czy nie zapaskudzą mu smokingu, a w międzyczasie pomocny kelner wskazuje drogę do właściwego stołu. Dzieciaka z ust Overtona kwituje pobłażliwym przewróceniem oczami — jest do tego przecież przyzwyczajony. Niespodzianką są nazwiska przy stole, a także spojrzenie Mauriego wędrujące ku butom pani Bloodworth. Nie wiedział, co byłoby gorsze — kuzyn — Pani Bloodworth — ten uśmiech mógłby wycenić na sto dolarów i ani centa więcej, ale dopiero się rozkręca. Beatrice musiała być pijana rozdzielając miejsca przy stołach — tej teorii nikt mu nie odbierze. Ten jeden raz Philip dolałby jej wina do kieliszka, bo dawno nie trafiło mu się podobnie komfortowe miejsce. Dzisiaj Penelope jest sąsiadką idealną, a nieprzestający gadać Maurie... — Kim jest Bunny? Spojrzenie przeskoczyło między Anniką, a Mauricem; chyba nie wspólną kuzynką? Dołączenie do towarzystwa Johana van der Deckena było jeszcze lepszym żartem, niż posadzenie Philipa i pani Faust przy jednym stole. — Florence, twoja ciotka prezentuje się dzisiaj szampańsko. Dosłownie. Philip wypija toast za nowych nestorów rodów. Carter i Williamson, jedna z wielu zalet kręgu Salem — ich nieobecność. — Tak, to zawsze najciekawsza część wieczoru — nawet ptasia maska nie potrafi do końca ukryć grymasu mówiącego, jak bardzo Duer jest zainteresowany debiutem czarowników. Czyli wcale. miejsce: mapka |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : jubiler, zaklinacz
Po przemówieniu Beatrice Laffite niegłośny gwar rozległ się na sali. Goście przy stolikach co raz upijali szampana, czasami się śmiejąc, czasami wysyłając sobie groźne spojrzenia. Nawet przemówienie organizatorki nie było w stanie zamazać wielopokoleniowych waśni między rodzinami. Trwało to jeszcze przez moment, gdy nagle na scenie pojawił się mężczyzna. Z łatwością można było stwierdzić, iż nie jest to wyczekiwany debiutant, a jedynie personel fortu: - Panie i Panowie, zapraszam na scenę pierwszego z debiutantów! John Munch przedstawi nam swoje umiejętności, dając przy tym krótką lekcję historii sztuki. Przeniesiemy się więc w przeszłość do czasów renesansu, co zostanie okraszone nutką talentu magicznego Johna! - Zszedł po tym ze sceny, a na jego miejscu pojawił się młody chłopak. Ubrany w czarny smoking chłopak o brązowych włosach, miał na sobie ciemną maskę, która zakrywała jedynie obszar wokół oczy. Z jej przeciwległych końców wydostawały się dwa, większe elementy, które przedstawiały jelenie poroże. Nie były one zbytnio spektakularne, ale przynajmniej oddawały klimat tegorocznej imprezy. Najpierw się ukłonił, a następnie rzucił po łacinie czar, następnie go powtarzając. Przed wami pojawiły się dwie, marmurowe rzeźby, a raczej ich iluzję. Były one wysokości człowieka i również go przedstawiały. Były one imponujące, z dużą ilością detali i nie musieliście długo czekać, żeby chłopak rozpoczął wykład. Mógł on trwać najdłuższe siedem minut waszego życia, ale jeżeli interesował was ten temat, to nie musieliście czuć znudzenia. Opowiadał on ze szczegółami jej historię, dodał kilka słów o epoce, w której to zostały stworzone i gdy zdążył tylko rozpocząć temat symboliki, czar prysł, przerywając jego przedstawienie. Już miał ponownie spróbować je wyczarować, ale nagle odkręcił swoją głowę, kiedy usłyszał jakiś szmer na zapleczu i pokornie kłaniając się, opuścił scenę. Brawa rozległy się, ale nie było czuć w nich entuzjazmu publiczności. - Teraz na scenę zapraszamy Fionę O'Ridley. W swoim debiucie chciałaby pokazać państwu nie tylko część swojej hodowli magicznych roślin, a także jakie widowisko można zrobić za ich pomocą! - Zapowiadający debiutantów jegomość pojawił się krótki moment, a za nim pojawiła się drobna i chuda dziewczyna. Włosy miała jasne, zebrane w gęsty warkocz, sukienkę była lekka z zielonymi akcentami liści, a maska imitowała korzenie, które, jakby żywe, wplątywały się w jej fryzurę. Po chwili personel balu przyniósł na scenę sześć doniczek, a w każdej z nich zasadzona była roślina na etapie kwitnięcia. Wszystkie były różne, ale przez odległość trudno było wam spróbować nazwać je po gatunku. Na sam koniec przyniesiona została i wręczona do rąk dziewczyny batuta. Sześciokrotnie wypowiedziała inkantację z zakresu magii natury i tym samym stworzyła sześć magicznych wiązek. Każda z nich uderzyła po jednym z kwiatków. Nastąpiła chwila ciszy, gdy dziewczyna uniosła batutę ku górze i zaraz wprawiła ją w ruch, a wraz z tym zaczarowane rośliny zaczęły śpiewać. Ich głosy zaczęły grać melodię klasycznego utworu, a dla większości z was był on bardzo znajomy, bo kto nie zna Habanery? Zaczarowane płatki harmonijnie śpiewały ciągle przez cztery minuty i potem czar prysł. Dziewczyna zeszła ze sceny po szybkim ukłonie, a zaraz za nią zabrali doniczki. Widowni ewidentnie spodobał się ten występ, bo huczny aplauz można było słyszeć jeszcze przez prawie pół minuty po jej zniknięciu. - Przyszedł czas na ostatniego debiutanta - Gregor Kepler aspirujący astronom z pomocą magii pokaże nam, jak mała jest Ziemia w porównaniu do słońca, reszty planet, czy innych kosmicznych tworów, które znajdują się w tym samym układzie! - Mieliście właśnie ostatni raz zobaczyć zapowiadającego debiutantów mężczyznę. Po nim wyszedł kolejny młody chłopak. Włosy miał czarne i ulizane, maska była nijaka, ale garnitur był bardzo dobrze dopasowany do jego drobnej budowy ciała. Ewidentnie przedstawiać miała jakieś zwierzę, ale trudno było wam odgadnąć jakie. Z łatwością mogliście jednak zauważyć, że zżerał go stres i trema. Dłonie trzęsły się mimowolnie, a wzrok chaotycznie błądził między stolikami. Tutaj też nie obyło się bez rekwizytów. Pokaźny model układu słonecznego wraz z księżycami planet został na czterech kółkach przewieziony na scenę. Pierwsze, co mogło się wam rzucić w oczy, był fakt, że słońce było bardzo duże, w porównaniu do reszty planet. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale każdy, kto znał historię rodu Keplerów, wiedział, że kult słoneczny, który potem przekształcił się w kontrowersyjne skupianie się na Lucyferze, był głęboko zakorzeniony w tej rodzinie. Zastanawiający mógł być jeszcze metalowy i wystający element struktury, który był zwrócony w stronę chłopaka. - Eximpresivo! - Spróbował rzucić czar właśnie na tę końcówkę i mimo że mu się to nie udało, to domyśleć się mogliście, że chłopak chciał model planetarny wprowadzić w ruch za pomocą elektryczności, którą sam stworzy. - E-eximpresivo! - Spróbował ponownie, ale teraz był już cały czerwony ze wstydu. Ale o dziwo magia się zmaterializowała, przybierając postać pioruna. Już miał on trafić w cel, gdy nagle jakby zatoczył koło. Cokolwiek się działo, nie poszło to zgodnie z planem debiutanta. Elektryczne wyładowanie krążyło tak przez chwilę w powietrzu. Nikt nie zareagował w porę, gdy nieudany czar przybrał formę elektrycznej kuli. Ta, jakby była dyskotekową kulą, zaczęła strzelać prądem co raz w różne strony. Dwa wyładowania trafiły prawie w stół nestorów. W reakcji nestor Overtonów w ostatnim momencie odchylił się, żeby uniknąć wiązki, gdy nestor Duerów ciepło śmiał się z przedstawienia, a oburzenie zagościło na twarzy nestora Faustów, który zaczął całą sytuację niepochlebnie komentować, gdy nestor van der Deckenów, wpatrzony w okno na morze, zdawał się nie zauważyć tejże sytuacji. Kolejne wyładowania wydostawały się z magicznej aberracji, choć większość z nich szybko się dematerializowała, zanim trafiła w cel, ale jeden niestety trafił w samego czarującego, przez co odrzuciło go na tyły. Dopiero gdy chłopak zniknął z hukiem, ktoś z personelu wykrzyczał "Lavat Lebetes" i tym samym bardzo nieudany czar rozpłynął się w powietrzu. Na niewidocznych dla was tyłach sceny mogliście słyszeć duże zamieszanie, a zaraz ktoś na szybko zabrał model układu słonecznego z widoku. Chaos spowodowany przez ostatniego debiutanta trwał gdzieś na tyłach, ale prawdopodobnie w celu zamaskowania go, kelnerzy masowo zaczęli wychodzić z zaplecza i każdemu do dłoni podawali menu dzisiejszego wieczoru. Witam wszystkich w następnej turze. Wszyscy z astronomią na przynajmniej I poziomie, możecie łatwo zauważyć, że na modelu planetarnym słońce i księżyc ziemi mają bardzo niepoprawne proporcje. Słońce w takiej skali jest za duże, a księżyc jest mniejszy, niż powinien być. Menu składa się z 15 pozycji. Można wylosować sobie danie kością k15, bądź samemu wybrać sobie jedno z listy:
W waszych postach powinniście rozpocząć już konsumpcję dań, bo następna tura będzie odnosić się do wydarzeń po posiłku.
Czas na odpis: 22.05 23:59 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
- Sama szczera prawda - zapewnia z przymilnym uśmiechem, przez ten krótki moment utrzymując na Cainie czujne spojrzenie. - Nie często mamy okazję spotkać się poza pracą. To bardzo miła odskocznia, daje nowe możliwości, pozbawia sztywnego konwenansu. - Pozwala opuścić, bądź tym wyżej unieść gardę, dotrzeć się na sposoby niedostępne w przestrzeni biznesowej. Czy dojdą dziś do porozumienia? Nadejście Judith i Sebastiana przyjmuje z pewnym zaskoczeniem, głównie na widok tej pierwszej. Zaledwie wczoraj dostała od Barnaby wiadomość, że Carter jest zainteresowana jej demoniczną działalnością. Potrzebowała chwili, by skojarzyć sobie sylwetkę drobnej, niższej od niej czarownicy z kobietą silną i zdecydowaną, dostosowującą zasady do własnych potrzeb. Towarzyszący jej mężczyzna opatrzony jest dobrze znanym jej nazwiskiem, ale nie kojarzy go z kancelaryjnych przestrzeni, czym więc się zajmuje? (I czy każdy Verity smakuje tak samo? Słowa przedstawienia gładko przesuwają się pomiędzy nimi, natrafiając wreszcie na bezpośrednie oskarżenia, na które to Charlotte unosi wysoko ciemne brwi. Pojebało cię?, ma mówić jej wzrok, kiedy odwraca się w kierunku swojego dzisiejszego partnera. To fakt, ma ciężką nogę i zapierdala tym swoim wozem po ulicach, ale żeby po lesie też?! Nie wydaje się to być działanie z premedytacją, może zwyczajnie się zgubił, stracił panowanie? Nikt, kto traktuje swój wóz lepiej, niż matkę (nie słuchaj Maaike), nie wjechałby nim w sam środek lasu. Już świerzbi ją dłoń, by Casparowi zwyczajnie przyłożyć za jazdę po pijanemu, kiedy to Judith zwraca się do niej. - Zgadza się, pani Carter - głos Williamson natychmiast staje się uprzejmy, jakby grzeczność była jej naturalnym stanem. - Ja także chętnie zamienię z panią słowo. Rzucony przez Sebastiana żart o samochodzie, kolejny żart Caina o długiej nocy. Czy naprawdę mają zamiar rzucać wobec siebie takimi wątpliwej jakości uprzejmościami? Nie umyka jej spojrzeniu drobne zamieszanie. Grzebiąca zawzięcie w kieszeniach Judith sprawia, że trudno odwrócić od niej wzrok. Charlotte przemyka gdzieś przez myśl, że może jest sposób, by mogła jej pomóc, wszak rzadko się zdarza, by podczas tak nudnej uroczystości pojawiła się jakaś pilna potrzeba, lecz wtedy czarownica podnosi się z miejsca i podąża w kierunku wyjścia z sali. Williamson odprowadza ją przez kilka kroków wzrokiem, a następnie traci zainteresowanie zagadką, bo oto na scenie pojawiają się pierwsi debiutanci. Wykład z historii, magiczne rośliny, układ planet. Charlotte z uwagą przygląda się każdemu z debiutantów, lecz nie dlatego, że tak bardzo ciekawią ją występy, a przez wspomnienie własnego sprzed kilku dobrych lat. Do dziś pamięta, jak bardzo trzęsły się jej kolana, jak drażniło padające na scenę oświetlenie, jak przeszkadzały przesuwające się przez salę szepty. Nie znosi być na świeczniku, czujnie obserwowana z każdej strony. Gdyby nie mocno związana z nazwiskiem reputacja, wszelkich reporterów miałaby w głębokim poważaniu. Problem pojawia się w momencie, kiedy z każdej, najmniejszej nawet wzmianki w prasie, jest się rozliczanym na dywaniku w gabinecie. Zaklinaczka zaciska czerwone wargi, tłumiąc w sobie śmiech na widok dostającego obuchem Keplera i zamieszania, jakie ten wokół siebie stworzył. Charlotte pamięta też moment, jak Beatrice gwałtownie pobladła, słysząc, że młoda debiutantka zamierza wystąpić z demonami. Tego jednego nie mogli jej odebrać — skoro już miała gimnastykować się przed tymi wszystkimi starcami, to na własnych zasadach. - Dość przestarzały ten zwyczaj - zwraca się do swojego stolika, kiedy kelnerzy rozlali się po sali bankietowej, udostępniając gościom karty z menu. - Wystąpienia debiutantów. Rozumiem, że kiedyś był to dobry sposób, by się sprzedać i zagwarantować sobie i swojej rodzinie korzystny kontrakt, ale dziś? - Sięga po swój kieliszek z szampanem, bo im szybciej wprowadzi się w stan wskazujący, tym łatwiej przyjdzie przetrwać tę imprezę. Uśmiecha się na widok postawionego przed sobą talerza z zupą, bo ta pachnie wyśmienicie. Żołądek ma ściśnięty, a coś zjeść trzeba przed przystąpieniem do wlewania w siebie kolejnych porcji alkoholu. | menu nr 15 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Leoluca Paganini
ODPYCHANIA : 15
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 5
TALENTY : 14
W jakimż to ciekawym towarzystwie przyszło spędzić mu dzisiejszy wieczór. Raczej nie miał większych problemów z rozpoznaniem mężczyzny w eleganckim smokingu i masce w kształcie pajęczej sieci. Richard Williamson był znaną osobistością w tutejszej społeczności. I podobno zręcznym politykiem. Tacy jak on potrafili być użyteczni... albo to ty bywałeś użyteczny dla nich. - We własnej osobie, signore Williamson - odpowiedział zgodnie z prawdą. Uch, jaki był sens urządzać bal maskowy, na którym praktycznie każdy mógł rozpoznać każdego? Nuuuudy. - Ilu jeszcze ludzi rozpoznałby pan na sali, powiedzmy, że w ciągu trzydziestu sekund? - uśmiechnął się dyskretnie, przekornie. Williamson niekoniecznie mógł zauważyć. Za to błysk wyzwania w oku był już znacznie bardziej widoczny. Gdyby tylko zdawał sobie sprawę z zakładów porobionych między Wiliiamsonem a resztą jego znajomych... Wtedy, być może, udzieliłby Richardowi kilku fantastycznych porad, nawet tylko dlatego, że siedzieli przy wspólnym stoliku. Paganini od lat prowadzili swoje kasyno, a wiedzę o hazardzie i zakładach mieli, można rzec, że we krwi. Tak z innej beczki, czy Richard będzie próbował namówić go do zagłosowania na swojego krewniaka w zbliżających się wyborach? A może będzie starał się przekonać pozostałych siedzących tu gości? Podobnie jak Poganiani mieli hazard we krwi, Williamsonowie żyli i oddychali polityką. Od polityki czasami nie dało się uciec. Odbudowa miasta brzmiała bardzo pięknie i szlachetnie, ale Leoluca, chociaż młody nie był tak całkiem naiwny. Sam mógłby się z kimś założyć, że stary Williamson już śnił o wygranej i stołku burmistrza. Dlatego tak ochoczo zrezygnował ze swojej pozycji nestora. Jednak Richard nie był jedyną barwną postacią, którą tutaj napotkał. Odpowiedział skinieniem na pozdrowienie mężczyzny w masce drzewca. Zaskakująco dobrze pasowała ona do kwiatowo-ziołowej maski siedzącej obok kobiety. Tych dwoje to Ronan i Jacqueline Lanthier, zgadza się? Leo przyjrzał im się wnikliwiej. Tak, zgadzało się. W rzeczy samej, szykował się cudowny wieczór. Zastanawiał się tylko, czy obsługa otrzymała zawczasu instrukcje, by nie kłaść na stole przy którym siedzą członkowie zwaśnionych rodzin zbyt ostrych sztućców. Nie żeby Ronan albo Jacqueline wyrządzili mu jakąś osobistą krzywdę, żeby miał rzucać się na nich z czymś ostrym, ale pozory należało zachować w imię tradycji oraz rodowych interesów. Co w praktyce oznaczało w najlepszym przypadku powściągliwość wobec tej pary. Pod warunkiem, że zechcą z nim rozmawiać. Uprzejmej rozmowy nie mógł im odmówić. Richard mógł tu pełnić rolę kogoś w rodzaju rozjemcy. Gaszącego konflikty w zarodku i starającego utrzymywać przyjacielską atmosferę nawet wśród rodzin, które niezbyt się między sobą dogadywały. Dla Williamsona mogła być to prawdziwa frajda i sprawdzian umiejętności dyplomatycznych. Przy stole siedziała jeszcze druga kobieta. Te charakterystyczne rudych włosy mogły należeć tylko do jednej osoby i chociaż Leo nie miał z nią tak często kontaktu jak jego krewniacy, nie mógł się mylić. - Signorina Isabelle! - postarał się przwitać entuzjastycznie Isabelle Nostradamus jakby była jego starą znajomą, chociaż nią w sumie nie była. - Jak zawsze piękna. W tej kreacji jesteś gwiazdą wieczoru. Mam ochotę porwać cię do tańca, o tam - wskazał palcem na parkiet. - Tak żeby wszyscy goście mogli nacieszyć się twoim blaskiem. Tańcząca Chimera i królik. Czy to nie jest interesująca para? Można by tworzyć metafory i układać wiersze inspirowane taką kombinacją. Jednak tańce musiały poczekać, ponieważ właśnie rozpoczynał się pokaz. Najpierw otrzymali lekcję historii od niejakiego Johna Muncha. Historia nie była jego ulubionym przedmiotem w szkole, ale Renesans akurat kojarzył. Była to epoka historyczna, która narodziła się we Włoszech. Przynajmniej z tego powodu udało mu się wysłuchać Johna bez ziewania. Jego pokaz nie był imponujący, ale starał się, starał. Leo oklaskiwał go nieco bardziej entuzjastycznie od większości widowni. No, niech ma chłopak. Fionie powiodło się dużo lepiej niż koledze. Widać, że miała talent do magii natury. Leo zamyślił się na moment. Może warto było postarać się o takie roślinki w restauracji Paganinich? Zawsze to dodatkowa atrakcja dla klientów. Tylko czy dałoby się je nauczyć śpiewać po włosku? Ostatni pokaz przybrał dość nieoczekiwany i dramatyczny obrót. Zdumiony śledził wzrokiem krążący po sali piorun, gotów w każdej chwili odskoczyć, gdyby magiczna aberracja postanowiła zakończyć swoją podróż akurat na jego stoliku. Ta jednak postanowiła całkowicie i totalnie skompromitować swojego twórcę. - Nieźle - zaśmiał się cicho. Małemu Gregorowi pewno nie było do śmiechu, ale przynajmniej trochę rozruszał to sztywne towarzystwo nestorów. Już za to należało mu się brawo bis. Kelnerzy, jakby chcąc żeby goście jak najszybciej zapomnieli o nieudanym popisie debiutanta, zaczęli krążyć z jedzeniem. Przed Leolucą wylądował talerz z mięsem i warzywami w aromatycznym sosie. Musiał spróbować, żeby ocenić. Złapał za widelec i włożył do ust kawałek miękkiej, delikatnej wołowiny duszonej w czerwonym winie. Od niechcenia przysłuchiwał się pogaduszkom Williamsona z Lanthierami. Danie 7 |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : student, muzyk, krupier
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Niech gra muzyka, niech żyje bal, niech trwa wieczór pełen wrażeń, atrybutów i statystów opłacanych za najniższą krajową; walutą tej nocy będzie ilość przyciągniętych spojrzeń, bronią słowa, lekarstwem — lek na zgagę, chociaż po francuskiej abominacji, którą każdego roku serwuje Beatrice, szybszy byłby przeszczep kubków smakowych. Ich mała, prywatna scena miała kształt idealnego koła — Krąg przy okręgu, pomysłowo — i usłana została rekwizytami. Namiocik—serwetka, dolar—banknoty, Verity—wiecznie—sprawiedliwy, Williamson—zawsze—chuj, Valentina—niezmiennie—śliczna, Vittoria—bezustannie—oszałamiająca. Za kilka chwil zapełnią się dwa ostatnie miejsca; za godzinę stolik będzie pusty, zakład rozstrzygnięty, a wieczór rozpocznie się na poważnie. Teraz to teraz — smukłe palce na jego dłoni, ciepły uścisk za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, hudsonowe złoto na williamsonowej skórze; przodkowie właśnie potępieńczo trzaskają kostkami w kryptach. — Tina, pięknie wyglądasz — prawda; słyszałeś, Ben? Mam dziś nastrój na szczerość. Problem rozwiązano, zanim powstał — jeśli coś w spodniach Williamsona zakłóci gładkość materiału, to nie będzie to portfel. — Właśnie dlatego zabrałem samą gotówkę. Pięćdziesiąt dolarów to inwestycja — odwrócenie uwagi Paganiniego będzie dziś produktem z przeceny; prawdopodobnie z tej samej, na której Barnaby przecenił cywilizacyjne zapędy Bena. Spojrzenie kontra spojrzenie; jedno z naczynek w lewym oku Verity'ego pękło — czego z człowiekiem nie robi poranna dawka wkurwienia. — Gdybym wciąż miał godność — i rozum człowieka — zamiast na Valerio, zorganizowałbym zbiórkę na sierotki w Ugandzie. Nie mówcie Paganiniemu, że samotne kobiety w tamtej okolicy szukają kolonizatora. Do zebranej sumki dołączyły kolejne banknoty; w dwie minuty i dla zabawy — zabawa? Lubimy zabawę; zwłaszcza czyimś kosztem — pod serwetką zgromadzono kapitał na utrzymanie czteroosobowej rodziny przez miesiąc. Zwycięzca — w liczbie pojedynczej — wyda całość w trzy godziny. Albo trzydzieści sekund, jeśli łapę na zielonych położy Paganini — może też w trzy dni podwoić wartość, o ile dolary znikną tam, gdzie im zwykle najwygodniej; w kieszeni Richiego. — Bracie — pająk na klapie marynarki to śliczna ozdóbka; jego i Richarda łączyło wiele — od wicia sieci, przez pożeranie much (pamiętasz dzieciństwo?), aż po tendencję do ginięcia pod butem kogoś, kto do pajęczaków nie ma niczego; nawet szacunku. — Do zobaczenia przy barze. Opowiesz mi więcej o swoich doświadczeniach z pałami. Krzesło za plecami, pieniądze przed oczami, Vittoria po prawej i ułuda spokoju — kieliszek szampana wywietrzał, zanim zdążył skazić krew; żeby przetrwać noc, Barnaby będzie potrzebować butelki czegoś, do czego nie szczał żaden Francuz. W mozaice miejsc puste pozostawało tylko jedno; krótkie zerknięcie na Bena potwierdziło to, co obiło się o płat czołowy Williamsona — za pięć minut — Jestem gotów pomyśleć, że zmówiłaś się ze starym Lloydem — szept zza maski, dłoń na mankiecie, drgnięcie w odruchu — nie—obcy dotyk skłonił ciało do cofnięcia się o centymetr; Vittoria powinna (powinna?) pamiętać, że— — Udany projekt. Kto szył? Zmarszczka w kąciku ust pogłębiła krater; jeśli Barnaby próbował się uśmiechnąć, całość była właśnie tym — próbą, która zniknęła w momencie przybycia kolejnego gościa wieczoru. — Delilah Verity, elegancka jak zawsze — powitania były rytuałem, który zamiast świec, wykorzystywał zawieszone na granicy dotyku pocałunki i złożone na ramionach dłonie — Williamson odruchowo wstał z miejsca, odsuwając pani Verity krzesło; jeśli Beatrice Lafitte obserwowała regres dobrego wychowania w świeżym pokoleniu, to wciąż—świeże—chociaż—trochę—pomarszczone nadal hołdowało szarmanckości. — Czas szybko płynie w doborowym towarzystwie — a nazwisko Verity gwarantuje pływanie w szlachetnej śmietance; prawda, Delilah? Gdyby miał odpowiedzieć o wszystkim, co spotkało go w życiu od ich ostatniego drinka, musiałby nagiąć rzeczywistość do swojej wersji prawdy; a przecież dziś wybiera bolesną szczerość. — Nie zapytam, gdzie zgubiłaś męża. Możemy za to stworzyć nowy zakład. Nachylone w kierunku Delilah ciało było próbą powstrzymania dłoni przed sięgnięciem po nóż; na horyzoncie właśnie zamajaczył Valerio. — Ile razy usłyszysz to pytanie do końca nocy? Jego typ to osiemnaście — tyle, ile lat miała ostatnia dziewczyna Paganiniego. Psi dowcip był zabawny za dziesiątym razem; przy sześćdziesiątym ósmym (jeszcze raz, Valerio, i nawet się zaśmieję) zasłużył na zerknięcie w stronę Torii. Z niewtajemniczonych w przebieg porannego spotkania pań, Vittoria najszybciej dostrzeże erozję przyjaźni; na dodatek ma potencjalnie niewłaściwe tłumaczenie pod ręką. W tle Paganini opowiadał historię życia — coś o pokojach albo francuskich pokojówkach, chuci kobiet, maju i porach, które sprawiają, że człowiek śpiewa hymn nacji słynącej z białych flag, bagietek i burdeli; tymczasem Williamson lekko kręcił głową (twoja stara, Valerio? Poważnie? (lub, jak mawiają Francuzi, ser—cement)) na widok spojrzenia Torii; nie o nas poszło. Jedna z wielu tajemnic wypełzła o poranku na powierzchnię; jedna z wielu niestworzonych opowieści wybrzmiewała osiem godzin później, przesądzając los ukrytych pod serwetką funduszy. — Nie ulega wątpliwości, że — Valerio Paganini to kawał popierdolonego chuja — zwycięzca jest tylko jeden. Na scenie pojawił się pierwszy z debiutantów; gdyby był bardziej nijaki, zostałby twarzą kampanii Elberta Adamsa. — Verity, czyń honory. Zanim zrobi to twoja stara. Munch przyszedł i odszedł, młoda O'Ridley pozamiatała nim scenę, Kepler zrobił to, co potrafił najlepiej — zaślepiony słońcem, przegapił okazję do opuszczenia sceny, zanim zrobi krzywdę sobie i innym. Ciało zareagowało samo, kiedy wyładowanie elektryczne po zaklęciu chłopaka zaczęło obijać się o sufit nad głowami gości; Williamson uniósł się na krześle o centymetr i był w połowie kolejnego, kiedy ktoś z obsługi wreszcie wpadł na Lavat Lebetes. Kelner z menu w dłoni pojawił się znikąd; wybór dania na oślep — palec zatrzymał się pod koniec karty, stuknął dwa razy i nie przejmował konsekwencjami — za kilka chwil odbije się czkawką. — Paganini — talerz pojawił się szybko i jeszcze szybciej skłonił brwi do zmarszczenia; danie wyglądało na skomponowane w tylko jednym celu — do rzutu na odległość przez stół, prosto we włoski ryj; Valerio przecież od lat marzy o czymś mokrym i francuskim na twarzy. — Miałeś okazję poznać Delilah? Warzyw zatopiony w sosie spogląda na Williamsona osądzająco; przepołowiona łyżką w pół, znacznie traci na wymowności. menu: 11, zupa ze Shreka |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Samochód przetrwał wypadek? Spojrzenie przysłoniętych maską oczu spoczywa oskarżycielsko na Sebastianie, a ponieważ nie może zobaczyć mojego wyrazu twarzy, zaraz czuje kopnięcie w podeszwę buta. Lekkie, jak na moje możliwości. Co z tego, że nie wypada. Nie wypada też wjeżdżać w ludzi. Taka to jest solidarność, co? Zaraz za to spoglądam na dzieciaka obok mnie, którego nikt nie raczył mi przedstawić. I sam też nie był na tyle uprzejmy. Spoglądam więc na winietkę, żeby zobaczyć, że stężenie Veritych przy tym stoliku niebezpiecznie wzrasta. Aż spoglądam na Sebastiana krótko z zaciekawieniem, czy ten konkretny Verity jest jego bliską rodziną. Nie pytam, bo ów Cain zadaje pytanie ciekawsze, na które mam chęć prychnąć. W innym wypadku może bym to wzięła za jakąś insynuację (nawet trochę muśniętą prawdą), ale raz, że jestem zbyt zmęczona na takie rzeczy, a dwa, jestem za stara, żeby dawać sobie wciskać takie teksty. — Nie wiem, czy jest pan na czasie, panie Verity – formułka grzecznościowa pan pojawia się w bardzo określonych sytuacjach, a obecna wystarczająco podkreślona jest moim tonem, żeby odebrać to jednoznacznie. – Ale tak się składa, że zaledwie parę chwil temu pani Laffite wspominała z tej swojej sceny, że umarł mi nestor. Pan wybaczy, że nie wyglądam jak kwitnący kwiatuszek. To były moje ostatnie słowa, zanim podniosłam się z miejsca i wyszłam do łazienki. Poza krótkim stwierdzeniem zaraz wracam rzuconym do Sebastiana. Wcześniej widziałam, jak Lanthier wychodził do łazienki, jeszcze mi wdzięcznie salutując (gdzie dygnięcie, Ronan? Laffite byłaby zawiedziona), a ja, zmywając z palców i ust czarną maź, zastanawiam się, czy ma dokładnie takie same problemy z zatruciem jak ja. Jeśli tak – to nie może być więc coś związanego z otwarciem Piekła. Do tej pory myślałam, że to rytuał nas tak poskładał, ale jeżeli nie… to co? Zagadka dla Franka. Rozwiąż równanie – jeśli Judith Carter i wyznawca Lilith znajdą się w tym samym miejscu, robiąc dwie różne czynności, a potem się rozdzielają i kończą z takim samym problemem, to jaka jest zależność dająca ten sam wynik. Co jest niewiadomą w tym równaniu? Kurwa, wszystko. Wracam po kilku zdecydowanie zbyt krótkich minutach na miejsce, z powrotem z nasuniętą na twarz maską. Akurat jakiś dzieciak kończył swoją prezentację i łatwo mogłam ocenić, że połowa siedzącej tutaj widowni prawie przysypia. Dobrze, że bez jedzenia, inaczej trzeba by było wyciągać przyspane mordy z talerzy. — Ominęło mnie coś ciekawego? – to pytanie retoryczne do całego stolika. Siadam, zakładam nogę na nogę, rozpieram się na swoim krześle i wracam do obserwowania dzieciaków. O’Ridley, ku rozczarowaniu wielu (moim również) radzi sobie wyśmienicie, prezentując najbardziej bezużyteczną formę magii, która nakazuje kwiatkom wyć jakieś operowe pierdy. Chociaż, gdyby dało się wykorzystać tę magię tak, aby rośliny służyły za rozproszenie przeciwnika… Byłyby dobrym punktem taktycznym. Gdyby ktokolwiek tylko o tym w ten sposób pomyślał. Zaraz za dumną dziewczyną wchodzi Kepler z prezentacją planet. Jestem pod wrażeniem, jak wiele pracy poświęcił dla oddania wielkości słońca, prawie mnie wzruszył, gdyby nie fakt, że za moment zagrzmiało. Dosłownie. To był piorun kulisty? Chuj sam jeden wie, ale wystrzeliwał właśnie strużki światła w różne strony i prawie podniosłam się z krzesła, gdy zobaczyłam, że jeden zmierza do stołu nestorskiego. Jeden pogrzeb nam wystarczy. Siadam na dupie, kiedy ściągnęli go ze sceny, a ja krótko oceniam, że nikt nie zginął, a van der Decken chyba nawet nie zdążył zauważyć, że ktoś strzelał jakimiś piorunami. — Wystrzałowy pokaz – rzucam chwilę przed tym, jak słyszę głos Charlotte i odwracam się ponownie do stolika, żeby sięgnąć po szklankę. Pewnie tam by wylądowała moja ręka, gdyby nie kelner, który nagle mi wcisnął menu. – Ta, jakby dzieciaki, co ledwie własne pentakle dostały, miały miotać magią na prawo i lewo jak wcielenie Aradii – mamroczę pod nosem, zgadzając się z Williamson, ale bardziej skupiona jestem na wertowaniu stronic w poszukiwaniu czegoś zjadliwego. – Ale ktoś musi robić za małpkę cyrkową dla starych pryków – to mówię jeszcze do Charlotte – steka proszę, średnio wysmażony – a to do kelnera, oddając mu złożone menu. – I whisky z lodem. Podstawowy zestaw obiadowy Cartera. Kiedy kelner sobie odchodzi, pozwalam sobie zignorować męską część towarzyszy. Póki siedzimy razem przy jednym stoliku, jest skazana na moje towarzystwo. Potem ją zwinie jeden z drugim albo trzecim i tyle będzie z gadania. — Twój brat mówił, że świetnie radzisz sobie z zaklinaniem. – Nie chwalę, stwierdzam fakt. Nie pytam też o więcej, Williamson mi ręczy Jeden z niewielu plusów dzisiejszej nocy. Drugi siedzi obok mnie, pochylony nad własnym daniem. Jak już pozałatwiam wszystkie interesy, mam nadzieję porwać go na jakiś miły spacer. Przysuwam nieznacznie nogę w stronę stopy Sebastiana, dotykając, tym razem delikatniej, podeszwy buta. Za rękę go nie złapię, bliżej się nie przysunę, ale niech w ten sposób wie, że o nim pamiętam. Razem to jakoś przetrwamy. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Williamson komplementuje Tinę, a terytorialność rusza przejmować umysł Verity'ego. Przecież gdyby poprosił, to by się podzielili. To prawa dłoń łagodnie muskająca jej kolano, która nagle zawiesza się i zaciska tam pod długim fioletowym obrusem. Jeśli pani Laffite pod każdy stolik wepchnęła świadka, tak będzie mieć historyjki o kilku nabrzmieniach w spodniach i kilku parach zaciskanych mocno ud. Są piękni, są idealni, są, kurwa, stworzeni do bycia najszlachetniejszymi. — Tak dawno? — uśmiecha się prosto do Vittorii L'Orfevre. Ach, bella, mówiłem, że to nazwisko ci nie pasuje. Wzrokiem pomija Williamsona, jakby jego twarz (pokryta maską) była niewygodną zmienną w doskonałym świecie. — Liczyłem, że góra sześć lat temu — odpuścić sobie podobne uszczypliwości, to tak jakby przejść do porządku dziennego z faktem, że zostali zdradzeni. Vittoria tworzy prostą teorię, jakże adekwatną, ale przegra. Droga pani, tu wszystkie mają szesnaście. Lucyfer mocno trzyma się wieku zgody. Do stolika dołącza jednak Delilah. Wspaniały kwiat zamknięty w szlachetnym rodzie Verity. Biała lilia z ciałem i ustami, które nie zostawiają wątpliwości, dlaczego pasowała do swojego męża na wszystkich rodzinnych portretach i w plotkarskich gazetkach. Benjamin wstaje, gdy kobieta podchodzi — to wyraz szacunku. Benjamin siada, gdy ona siada — to wyraz roztropności. Benjamin uśmiecha się, gdy ona wyraża swoje poglądy o hazardzie — och, piękna, gdybyś tylko wiedziała, ile rodzinnego majątku zasila teraz kieszenie indiańskich właścicieli kasyn w Vegas. Można powiedzieć, że zawsze mieli smykałkę do interesów oraz głębokie poczucie konieczności zadośćuczynienia tym poczciwym czerwonym ludom. — Zapewniam cię, moja droga, że Valerio nigdy nie miał problemów ze szczytowaniem. To znaczy byciem na szczycie. Powinnaś go o to spytać. Jedno oczko pod maską puszczone prosto w stronę szwagierki. Nikomu nie zaszkodzi odrobina chaosu, zwłaszcza gdy jej mąż po raz kolejny postanowił nie wypełnić swoich obowiązków. Był dobrym prawnikiem i Benjamin trzymał go przez to blisko, ale niepotrzebne plotki ciążące na rodzinie są po prostu niewygodne. Nawet Sebastian zdołał wcisnąć się w jeden ze swoich garniturów i nie wykręcać pracą od wszystkiego, co przyjemne. Widzisz, Barnaby? Da się. — Williamson, podbijamy stawkę? Do północy 12 razy, ale w tym przynajmniej raz od samej organizatorki, raz od twojej matki i raz od starej Thomildy Devall. Nie o dolary. O taniec z Delilah — prosta nagroda. — Zgodzisz się, pani Verity? — każde nie oznacza może, a każde może to zgoda. Ten patrzy tym swoim wzrokiem, którym porozumiewają się od lat. Wiem, Williamson. Dam skończyć Beatrice przemowę i tam pójdę. Zaraz zresztą zguba się pojawia. Piękna jak zawsze, wkurwiona tylko trochę, a Ben odpuszcza w końcu spięcie na plecach i pozwala sobie na rozluźnienie, bo za trzy minuty nie będzie musiał szybkim krokiem przechodzić na zaplecze, tylko po to, aby wyciągać go spod jarzma ochrony budynku. Nie spodziewali się, chyba że historia będzie prawdziwa, ale i tak słuchał jej z głębokim zaangażowaniem. Każde słowo spijane z ust człowieka, który jako jedyny w tym gronie go nie wyruchał. Na sucho. Boleśnie. Z kroplą krwi na wardze i przekonaniem, że życie jest, kurwa, niesprawiedliwe. Ja pierdole. Valerio, czemuż ty jesteś Valerio? Niemal czuje na sobie wzrok Audrey, niemal czuje go na nim. Jak ona go musi nienawidzić. Ale dobrze. Dobrze. Pobawmy się w tę grę. Ten dzień nie może być gorszy i bardziej zrujnowany, a wszelka ilość emocji stopniowo przytłacza. Tyle razy rozpierdalał własny umysł, pogrążając się w dziesiątkach myśli i wyciąganiu z czeluści tez: — Gdybym wtedy nie wyszedł z domu, może mój syn wciąż by żył. — Gdybym bardziej zwracał uwagę na Williamsona, może nie planowałby własnej śmierci. — Gdybym skuteczniej panował nad nerwami, nie wisiałby nade mną cuchnący oddech trupa z A cappelli. — Pierdolić to. — Byłem w niej głębiej, niż ty kiedykolwiek będziesz, mon chéri — to łagodna odpowiedź, bez cienia irytacji w głosie. — Kup sobie coś ładnego. Pieniądze z zakładu zawinięte w białą materiałową serwetkę wręcza Paganiniemu. To całe 350 dolarów, amore. Wystarczy na gumki. Czy ja właśnie mu zapłaciłem za opowieść o ruchaniu mojej matki? Zaraz zresztą zaczynają się debiuty, a Benjamin spogląda na nie niezbyt zainteresowanym okiem. Dziesięć albo piętnaście lat temu były bardziej widowiskowe. Nie przez wzgląd na czary czy konkretne iluzje, na przykład takie, jakie próbuje wykonywać teraz młody Munch. To była kwestia urody nastolatek, ale dzisiaj nastolatki są nieatrakcyjne. Dzisiaj gustuje w kobietach z klasą. Światła na sali przygasają i gdy rozpoczyna się show, pozwala sobie na ledwie trzydzieści sekund egoizmu, narcyzmu ujętego w proste ruchy dłońmi. Obydwie chowa pod obrus, niemal tak, jakby próbował je położyć na swoich kolanach, ale te znajdują dwie nogi tuż obok. Prawa — Valentiny. Lewa — Audrey. Synchronicznie, napawając się uczuciem, sunie palcami wyżej, tylko po to, by przez materiał sukienki zahaczyć o wewnętrzną stronę uda i odpuścić. Ot tak. Dłonie podnosi do oklasków po śpiewach kwiatków panny O'Ridley i brakuje tylko widowiska Keplera i kilka nieprzychylnych spojrzeń, gdy jego nieudane czary lądują między nestorskie stoliki, by zakończyła się część oficjalna. Ekskluzywnie podane bœuf bourguignon — czerwone wino przypomina krew. Nie ma czasu na posiłek, bo gdy otarł jeden z kącików ust serwetką, zaczął: — Gratulacje, Williamson. Awans społeczny na syna nestora. Generał brygady... Taki stopień to nie lada wyróżnienie. Opowiedz nam. Jak to jest być synem Arthura Williamsona? — nie nestora. Posłuchajmy o twoim tatusiu. jem danie nr 7 - bœuf bourguignon 50$ od Barnaby'ego + 100$ od Richarda + 150$ ode mnie + 50$ od Torii = 350$ dla Valerio (pamiętajcie o zalinkowaniu tego w skrytkach bankowych) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Bal pozorów, biesiada próżności, festiwal fałszywych serdeczności i szczerych porywów serc co roku ma trochę inny smak i pozostawia po sobie zgoła inne wrażenie. Tegoroczny – wyjątkowy na wiele sposobów — przypomina euforię w świecie przepełnionym rozpaczą, jest subiektywnym poczuciem bezpieczeństwa w cieniu śmierci dyszącej im w karki; Annika czuje to wszystko naraz, wciąż uparcie ignorując skazy na obrazie perfekcji wyobrażonej na potrzebę tej jednej nocy — nie ma przecież o czym mówić, gdy nikt nie zdecydował się wpleść w ten bajkowy krajobraz duszącej mgły, wiekowego zapadliska tunelu i równie zapadłego skupiska szkieletów — na siatkówce zielonych oczu niemal zniknęła odbitka tamtych zdarzeń, przykryta przez następujące po nich, na wiele sposobów jeszcze gorsze i bardziej przytłaczające. Na tę noc tym bardziej musi o nim zapomnieć, a może motyw przewodni przyszłorocznego balu sponsorować będzie Noc w Little Poppy i przypomni na nowo o innym koszmarze. Powinna zacząć się przyzwyczajać. Jeśli więc ona ma być dziś doskonała, to obraz, który widzi oczami wyobraźni, również musi taki być. Gdyby jednak uparła się, by cynicznie przywiązywać wagę do drobiazgów, to nieznaczne drgnięcie na słowa przemówienia zamieniłaby w pełnoprawny grymas, a bajkowy, dziecięcy sen ponownie uległby ewolucji w dorosły koszmar. Zamiast tego na komplement Penelope odpowiada promiennym uśmiechem, którego wystarcza jej w kącikach ust także dla Isabelle. Z tą ostatnią porozmawia później, gdy już nazbiera dostateczny ładunek energii na opowieści bez puenty — ta przecież padnie dopiero na sali sądowej i postawi kropkę na pewnym rozdziale w jej życiu. Bo ów rodzinny problem jest dokładnie tym, co wymusza dziś na Annice perfekcję, nienaganność, ściągnięcie maski do toastu i mimo jej braku, powstrzymanie ekspresji. Bo do stolika dosiadają się kolejni współbiesiadnicy, prąd niepokoju przeszywa Annikę, a instynkt samozachowawczy wzdycha z ulgą, nadal notując pustkę na krześle po swojej lewej stronie. Jeden wdech i wydech później przywraca na twarz poprzednią beztroskę — czy też może jej namiastkę. Pochyla się lekko w stronę Penelope. — Nie wiem, ale część współbiesiadników na pewno właśnie odhacza w głowie swój limit leśnych spacerów na ten rok — w uśmiechu czai się ledwo dostrzegalna uszczypliwość, kiedy spojrzenie natrafia na srebrzystą koszulę Philipa i wyżej — na dobrze znane, błękitne oczy taktycznie ukryte pod maską. Spojrzenie pada także na jego towarzysza, dosiadającego się naprzeciwko. Pani Laffite w tym roku naprawdę wzięła sobie do serca bycie wielką Kręgową rodziną i rozdzieliła miejsca w sposób niezwykle prosty, energooszczędny i uczciwy. Coś wspólnego z tym mogły mieć kryjące się w koronach drzew ptaki — wystarczy wyczytać nazwisko i gdzie pierzasty pomocnik odda, co ma najlepsze, na to miejsce trafia odpowiednia winietka. Spuściła głowę, by ukryć głupkowaty grymas cisnący się na usta. Na chwilę. — Obawiam się, panie Overtone, że Bunny przywykła do mniej zatłoczonych lasów i mniejszej ilości tkanin wokół siebie — odparła szybko i by nie wejść w zbędne dywagacje o przynależności gatunkowej tajemniczego stworzenia z bardzo króliczym imieniem, odpowiedzi doczekał się i Duer. — Psem — nie zawahała się wyrzucić z ust tę półprawdę, dla odmiany kotwicząc spojrzenie na ostentacyjnej sylwetce aktora, jakby chcąc mu wysłać tym samym wiadomość. Rzeczywiście nie można mu odmówić nieludzkiej chęci wyplucia z siebie wszystkich słów świata i zdradzenia niejednej rzeczy, która w nieznośnie kruchym sojuszu jednej nocy, przypadkiem pogrążyłaby ten stół w niezręcznej ciszy, a Annikę w spojrzeniu nerwowo wytrzeszczonych oczu ostatniego brata. Maurice widział jej psa, widział także jej łzy wylane na początku kwietnia, a żadna z tych rzeczy nie była przeznaczona dla jego oczu. Przynajmniej tak długo, jak przy tym samym stole zasiada po chwili Johan i Florence, a wyraz twarzy Anniki ponownie się zmienia, z trudem utrzymując na pociągniętych czerwienią ustach pierwotną promienność. Para Cerberów. By nie zdradzić swoją ekspresją czegokolwiek więcej, znów zakłada maskę. — Przy odrobinie szczęścia szybko zginiemy w pożarze, jeśli jakiś występ pirotechniczny pójdzie aż za dobrze — unoszące się w powietrzu opary perfum i lakieru do włosów czynią tę groźbę całkiem realną — sama niemal uczyniła swój debiut takim siedliskiem zła, decydując się na poświęcenie połowy swojego pokazu najgorętszemu z żywiołów. O tym wspominać nie musi, z dużym prawdopodobieństwem wszyscy współbiesiadnicy byli wtedy na sali — a jeden z nich nawet debiutował w tym samym roku. W trakcie lekcji historii sztuki chłopaka od Munchów, Annika musiała powstrzymywać ziewnięcie i ciekawskie spojrzenie, poszukujące gdzieś w tłumie Heather — być może nawet ją dostrzegła przy jednym ze stolików. Nie zdążyła jej jeszcze podziękować za ostatni prezent z liścikiem, o którego treść mogłaby podejrzewać wyłącznie ją. Ale teraz pospiesznie i bez większego przekonania podziękowała owacjami za pierwszy występ, podobnie pożegnała drugi, nieco żałując, że debiutanci nie postanowili jednak połączyć sił, magicznie nakłaniając pelargonie do przeprowadzenia wykładu z historii sztuki. Zaoszczędziliby tym wiele czasu. Dopiero ostatni występ ożywił towarzystwo, a Annikę nakłonił do ponownego ściągnięcia kinetycznej maski i przyjrzenia się z pewnym podziwem wyczarowanemu piorunowi. — Wspaniałe — westchnęła półgłosem. Oczywiście, pan Kepler nie zaplanował takiego przebiegu zdarzeń, a magia znów pokazała swoje najbardziej kapryśne oblicze, ale dla pani Faust taki obrót zdarzeń to prawdziwa gwiazdka z nieba, gdy atmosfera znów gęstnieje, wraz z przynoszonymi daniami. Pieczony łosoś raduje serce, a Annika na chwilę oddaje się tylko jemu. Na chwilę. Bo nagle czuje, że znów musi zabrać głos. Najlepiej zanim zrobi to ktoś inny. — Penelope — zwraca się do panny Bloodworth — ostatnio zainteresował mnie temat chowańców i zastanawiałam się, czy masz godne polecenia książki, albo nauczycieli? Zaczynam mieć poczucie, że jestem gotowa na wyciśnięcie czegoś więcej z moich zdolności magicznych — rozprawia w najlepsze z taktycznym pominięciem faktu, że jeszcze nie tak dawno temu jeden z rzucanych rytuałów niemal ją zabił — większość zgromadzonych przy stoliku już niestety o tym wie — zwierząt nigdy dość. Zwłaszcza tych użytecznych — na ułamek chwili spojrzenie padło na Maurice’a. Ciekawość związana z ostatnimi postępami w wychowaniu Stheino ukryć zamierza za półsłówkami. I liczy na to, że Overtone prawidłowo odczyta jej intencje. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Lista obecności — sprawdzona; plan stolika — zapisany w pamięci; nazwiska, imiona, zawody, potencjał przeniesienia dialogu w spokojniejsze miejsce i odkrycia, gdzie leżą polityczne przekonania rozmówcy — do wnikliwego zbadania. Leoluca, mimo młodego wieku, migocze na peryferiach pamięci; to jeden z przedstawicieli familii, który hołduje wielowiekowemu zamiłowaniu do instrumentów smyczkowych — z muzyką klasyczną po drodze mam od dziecka. Z wiolonczelą? Niekoniecznie; gdyby jednak mieli tu fortepian, mógłbym zapytać, czy signor dołączy do duetu. — To zależy, panie Paganini — w kącikach oczu Leoluci pojawia się drobna siateczka zmarszczek; odpowiadam uśmiechem na uśmiech, podtrzymując opinię — to będzie udany wieczór. — O jaką sumę się zakładamy? Kasyno pod Palazzo to żadna tajemnica — tajemnicą nie jest też fortuna, którą familia straciła kilkadziesiąt lat temu po krótkiej, hazardowej przygodzie z Cavanaghiem; ciekawe, czy uczą się na błędach przeszłości? Rosnący w sali gwar — w oddali widzę Valerio i na zrozumienie, że wydałem sto dolarów w celu charytatywnym, wystarcza mi sekunda — nie pomaga sekretnym konwersacjom. Pani Lanthier, niegdyś Devall, ma w sobie dość ogłady, by nawet nie próbować szeptać; w towarzystwie — nawet nieco podsłuchującym — nie wypada. — Naprawdę, Jackie? — w ustach wciąż czuję francuską sztukę alkoholową; bąbelki były złote i niewystarczające. — Sam mógłbym podać świeży przykład. Jeszcze świeży; za dobę Wesley Carter — nawet w kostnicy — straci ten przywilej. Ronan musiał przypomnieć sobie o tym w drodze do stolika; to pierwszy drzewiec, jakie spotkałem — mierny wyznacznik; nie spotkałem w życiu żadnego — któremu tak wesoło. — Ronanie, za mocno kocham własną żonę, by podejmować próby kradzieży cudzej — niewinnie uniesione dłonie — bez rękawiczek, więc uzbrojone — posyłają w kierunku pobliskiej iluzji piekielnej bestii łagodne mignięcie srebrnego sygnetu. — I na szczęście dla każdego z obecnych, o polityce zaczynam mówić dopiero przy deserze. Miewałem lepsze kłamstwa; za kilkanaście sekund minie jego data przydatności — wystarczyło słowo—klucz, które w najbliższym numerze Piekielnika będzie śmiać się do czytelników z pierwszej strony gazety; Arthur Williamson nestorem. Jak to jest być jego synem? Po trzydziestu latach nagle wszyscy chcą wiedzieć. — Odpowiem za trzydzieści dni roboczych — urzędowo—uczciwy wycinek czasu, w trakcie którego prośba petenta zniknie w limbo papierologii i naglących pytań. — Po kilku godzinach mogę stwierdzić, że do twarzy mu w nowych obowiązkach. To człowiek czynu — rękoczynu; niedobry podszept, nieproszony — i stalowych nerwów. Ma na dodatek sokole oko, generałem brygady Sił Powietrznych nie został za dobry dobór szkieł, więc nie będę plotkować za wiele. W końcu od dziecka mam wrażenie, że potrafi czytać z ruchu warg; jeśli to prawda, przy nestorskim stole czeka go ubaw po sam czubek maski. Mnie do śmiechu nieco mniej — kolejny gość przy stoliku może być pstryczkiem w nos; Beatrice lubi patrzeć, jak krzywią się do siebie zwaśnione rodziny. — Panno Nostradamus — wciąż bez męża? Całe szczęście, że ze wścibskiej cioteczki mam tylko wścibskość. Przed ciągiem dalszym — zaraz podadzą kolację, przyda się trochę ostrości — osłania nas menu, gdzie francuska kuchnia miesza się z włoskim buntem przeciwko monotonności. Wybieram wizerunek, wagę i sałatkę niçoise; świat ma dość spasionych polityków. — Uwaga, pytanie do stolika — na scenie właśnie zapowiadają pierwszego debiutanta; Munch z nazwy i definicji będzie równie interesujący, co szare płytki podłogowe — kiedy chłopak rozpoczynał siedmiominutowy monolog, zabierałem towarzystwo na podróż po przeszłości. — Jaki popis zaserwowaliście szacownej starszyźnie na swoich debiutach? Oby coś równie ładnego, co panienka O'Ridley — wchodząc na scenę, ma nisko zawieszoną poprzeczkę; schodząc z niej kilka minut później, zmusza kolejnego debiutanta do próby odtworzenia teorii wielkiego wybuchu. To byłby zamach, gdyby nie wykonywał go Kepler; na szczęście, w rękach tej rodziny nie rozpadają się tylko teleskopy i chorobliwa wiara. — Zacznę — oczywiście, że tak; ulubione gry Richarda Williamsona to te, gdzie sam rozstawia planszę, porusza pionkami i pozbywa się zbędnych elementów. — Uparłem się na pokaz w stylu czwartego lipca. Magiczne fajerwerki, flaga Stanów Zjednoczonych dumnie powiewająca nad moją głową i przywołany magią iluzji bielik amerykański. W tej wizji umknął mi drobny, maleńki szczegół — maciupeńki taki, okruszek ledwie; nie przerywam, kiedy kelner stawia przede mną sałatkę — pierwsza lekcja polityki. Mówić, kiedy próbują przerywać. — Magia iluzji nigdy nie była moją mocną stroną — żadna nie była; w tym tkwiła przyczyna wielu bezsennych nocy przed debiutem, aż Barnaby oświadczył, że po prostu wysadzi jeden z filarów i odciągnie ode mnie uwagę. — W przeciwieństwie do wariacyjnej, więc, zamiast bielika, odlot zapewniła zebranym zamieniona w wino woda. Podobno było smaczne — podobno żaden dzbanek w sali nie oparł się pokusie przemiany w czerwone wytrawne. menu: numer 13 |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Żyrandole spadające na głowy, przewracający oczami Duer i nieprzyjazne okoliczności w postaci Bloodwortha posadzonego przy jednym stole zupełnie nie miały podjazdu w obliczu wylądowania przy jednym stoliku z trójką van der Deckenów. Cokolwiek by sobie nie myślała o nim Laffite, nie podejrzewał jej o aż tak daleko posuniętą złośliwość… a przynajmniej do momentu, w którym buciory Johana nie wylądowały na kolorowym ogonie, teraz już nieruchomiejącym w obliczu przerwanego fizyczną ingerencją zaklęcia. Maurice nie pozwolił, by dalej ponosiły go emocje. Był szczerze udręczony samą koniecznością pojawienia się na balu i koniecznością rozłąki z osobą, z którą ostatnio nawiązał bardzo bliskie relacje. Sala pełna ludzi w zestawieniu z kanapą i spranymi jeansami jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak nieciekawa. Trzymał fason na tyle, jak bardzo był w stanie. Uprzejmie witał się nawet z tymi, których sympatią zupełnie nie darzył i nawet łaskaw był nie oddawać oferowanych złośliwości. To nie tak, że sam rozpoczął tę spiralę, skądże znowu. Niemniej gotów był ponownie wprawić to szalone koło w ruch, gdyby tylko okazało się to potrzebne. W ramach pierwszego kroku ku zagładzie posłał Annice uprzejmy uśmiech, w którym nie znalazło się zbyt wiele miejsca na pokorę. Natomiast niepokoić mogły nieco figlarne iskierki rozświetlające błękit jego spojrzenia. Aby nie kusić losu, obrócił się bokiem na krześle (plecami do Duera - van der Deckenowi ledwie pokazywał się nawet profilem), by zapoznać się z repertuarem serwowanym przez dzisiejszych debiutantów. Cóż, nie było nawet cienia szansy na to, aby tą prezentacją komukolwiek udało się wpędzić go w objęcia nudy. Wykład związany ze sztuką wiązał się nie tylko z codziennością Overtona, lecz także z pozyskaną w czasie studiów wiedzą teoretyczną. Był wręcz zaangażowany w to, aby złapać młodego na pomyłce, lecz jeżeli ją znalazł, zachował to dla siebie. Ewentualne złe wrażenie i tak zniknęło pod wpływem pierwszych nut Habanery. Uśmiech mimowolnie rozświetlił mu na nowo twarz, a zamiłowanie do muzyki nie zdołało powstrzymać cichego nucenia. Gdyby ktoś go tam zaprosił, jak nic powtórowałby rozśpiewanym doniczkom swoim tenorem. Przy odrobinie szczęścia może wtopiłby się nawet w odpowiednią barwę. Nie było lepszego głosu do tego typu zabiegów. Jak to zwykle bywa, wielki finał okazał się wielką klapą. Krążąca ponad głowami zebranych elektryczna kula była widowiskowa… i na tym można byłoby zakończyć jakiekolwiek opowieści. Żałował jedynie tego, że wiązka okazała się wyjątkowo kiepskim strzelcem. Gdyby zmiotła z krzesła Alberta Overtona, co najmniej jednej osobie na tej sali żyłoby się lepiej. Do czasu odszukania nowego problemu z kategorii „nie do przejścia”, ma się rozumieć. Poruszenie za kulisami i wśród zebranych rozpraszało się pod wpływem napływających kart. Maurice rzucił na swoją okiem bardzo pospiesznie. Widział rybę, więcej do szczęścia nie było mu potrzebne. Danie było proste, potencjalnie więc smaczne, a chociaż homar niezwykle kusił, masło czosnkowe nie było najbardziej fortunnym wyborem na wieczór. Jeszcze jakiś Decken dopatrzyłby się obrazy w nieświeżym oddechu rozmówcy. Na pewno byliby do tego zdolni. Alkohol odpuścił, chętnie angażując się w popijanie zwykłej wody i unoszenie brwi na wypowiedzi Anniki, które trwało nie dłużej, niż sekundę. Nie chwycił haczyka i pozwolił, aby intencje pani Faust rozmyły się wśród gwaru rozmów i szczęku sztućców. Johan siedzący pomiędzy swoją żoną a amatorką opieki nad chowańcami skutecznie wyciszał jakikolwiek kontakt… trochę jak zepsuta truskawka w całej misie apetycznych owoców. Gdzieś tam była, taka śliska, nieprzyjemna, chociaż na pierwszy rzut oka zupełnie nie przeszkadzała. Aż ciekaw, kiedy przyjdzie wreszcie usunąć ją z towarzystwa świeżynek. Danie nr 1 |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Głowy—marionetki poruszane na cienkiej żyłce w rytm pociągnięć; góra—dół, dobry wieczór, pani Paganini, góra—dół, dobry wieczór, panno Nostradamus. Poza powitaniem, Lanthier nie ma dla nich (ani przeciwko nim) wiele; rodziny płoną do siebie niechęcią, której początków nie pamięta nic, a Williamson — jak rycerz na koniu; ma zresztą dwóch takich w herbie — szybko wciela się w rolę dyrygenta rozmowy. Przydatny polityk; coś takiego. — Nie winiłbym cię, Richie — jak mógłby? Jackie każdego dnia wygląda wybitnie, chociaż dziś przechodzi samą siebie; sukienka spod sprawnej igły Vittorii nie ujawnia wiele i prawdopodobnie w tym jej sekret — zresztą, Ronan nie musi widzieć, żeby widzieć. — Za to musiałbym zabić. Żartuje. (Żartuje?) Dłoń Jackie przy ustach jest ciepła; po czerni, która wylewa z organizmu zatrucie, chwilowo nie ma śladu — wieczór zapowiada się bezkrwiście, o ile nie liczyć steków na talerzach. Leoluca pogrąża się w krótkiej rozmowie z Isabelle i Lanthier zaczyna dostrzegać zamysł Beatrice Lafitte; co robią wolni przedstawiciele dwóch rodzin, które nie darzą się nienawiścią? Zgodnie z zamysłem gospodyni — potencjalnie planują wspólną przyszłość. Ciężar spojrzenia przesuwa się na scenę, gdzie zapowiedziany debiutant numer jeden rozpoczyna niebezpieczną grę; monolog mógłby kogoś nadziać na nóż — poza tym siedem minut dla każdego Sumiennego w okolicy — Lanthier nie ma złudzeń, że wśród gości ukrywa się przynajmniej kilku — mogłoby zabrzmieć jak propaganda. A skoro o tym— — W niepewnych czasach potrzebni są silni dowódcy — nowy nestor rodziny Williamson słynie z talentu do milczenia, kiedy inni krzyczą i zabierania głosu wtedy, kiedy ma tego po ordery na piersi. Ronan sięga po drinka, którego kelner porzucił na stoliku w połowie pokazu panienki O'Ridley; oklaski były zasłużone i zasilone odpowiednią dawką entuzjazmu w wykonaniu państwa Lanthier. — Zdrowie Arthura. Udowodnił swoją wartość w armii, więc czas na brutalniejsze pole bitwy. Nestorski stół nie wygląda na okopy, ale nikt z obecnych nie powinien mieć złudzeń; wszyscy patrzą na szachownicę i czekają, aż po ziemi potoczy się król. Kiedy młody Kepler odtwarzał pierwszą załogową misję lotu na Słońce — i przy okazji demonstrował zebranym, dlaczego to pomysł z kategorii głupich — na stole przed nimi zagościły potrawy. Łosoś w ziołach natychmiast skupia energię sztućców; Lanthier bez skruchy przyznaje, że ten z kuchni Jackie właśnie został zdeklasowany. Wywołany przez Keplera chaos opanowany, ryba krucha i soczysta, Richard wciąż mówiący; tym razem o polityce, ale z komediową puentą — dobrze wie, jak kupić uwagę słuchaczy. — Pamiętam tamten bal. Stary Cabot się upierał, że to była próba otrucia — w efekcie prawie zadławił się własną śliną; Richie — wtedy szesnastoletni i znacznie, znacznie niewinniejszy — nie wyglądał na skruszonego. — U mnie bez przykrych niespodzianek. Zabrałem dwa barghesty, pokazały kilka zębów, ktoś stracił przytomność. Wzruszenie ramion to uniwersalne stwierdzenie na zdarza się. Częściej, niż przyznają czarownicy. — Za to rytuał Lignum Vivum udał się na nestorskim stole bez zarzutu. Do dziś nie wiem, jakim cudem nie pospadała zastawa. Uciekło co prawda jedno z rytualnie zamienionych krzeseł, ale do popisu Keplera sprzed chwili nie miało nawet startu. menu: 3 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Bloodworth, van der Decken, Overtone i Faust przy jednym stole - ktoś miał bardzo duże poczucie humoru. Na tego kogoś właśnie patrzyła kiedy przemawiała dumna i pusząca się jak paw. Powiadają, że dobre przyjęcie mierzy się w ilości skandalów jakie się na nim pojawią. Jeden - przeciętne, dwa - dobre, ale trzy - oznacza wyśmienite. Beatrice, ze swoim wielkim ego, wybujałym jak dojrzała czereśnia musiała celować w cztery jak nie więcej. Cała aranżacja wnętrza wręcz zachęcała do tego, aby uciec, ukryć się przed wścibskimi oczami, co miało być jedynie iluzją i złudzeniem - zważywszy na to, ile osób i w jakiej konfiguracji zostało zgromadzonych tego wieczora. Młody Overtone wydawał się niczym nie przejmować, z zawadiacką miną zajął swoje miejsce i szczerzył się szeroko, roztaczając swój blask. Philip nie omieszkał również posłać w stronę Penny swojego uśmiechu, na który odpowiedziała tym z uprzejmych i neutralnych. Młodzież, która miała za sobą już debiut, mogli teraz popatrzeć na udrękę innych. Była w tym pewna przyjemność, co musiała przyznać sama przed sobą. -Oby nie podpalenie obrusu, stworzenie gniazda na głowie Beatrice oraz wysadzenia w powietrze wszystkich wazonów. - Skomentowała słowa dosiadającego się, w towarzystwie Florence, Johana. Zaraz jednak jej uwagę, jak zresztą wielu innych, przyciągnęły pierwsze występy. Iluzja była poprawna, ale nie pociągała, nie było w niej nic co ujęłoby za serce panną Bloodworth. Jej myśli wracały do czasów, gdy sama stawała na scenie, młoda i pełna nadziei. Wszystko było wtedy inne – bardziej surowe, ale też bardziej prawdziwe. Nie było takich oszałamiających efektów, a jednak publiczność była oczarowana. Pamiętała, jak każdy gest, każde zaklęcie wymagało precyzji i wewnętrznej siły, której nie dało się oszukać. Kolejna osoba, a dokładniej, to co chciała zrobić, bardziej ją zainteresowała. Odstawiła kieliszek z niedopitym szampanem na blat stolika poświęcając tym samym, całą swoja uwagę młodej O’Ridley. Natura i muzyka, to sprawiło, że na ustach Penelope pojawił się szczery i ciepły uśmiech, kiedy melodia nie zdradziła się żadną fałszywą nutą. Dołączyła wraz z innymi do oklasków kiedy schodziła ze sceny. -Jak na razie poprawnie, bez większych ekscesów. - Skomentowała czekając na kolejnego debiutanta. -Pamiętam jak sama zaczynałam. Każdy występ był jak poezja, a każde zaklęcie jak symfonia - Podniosła kieliszek do ust, pozwalając sobie na chwilę zadumy, a na scenę wkroczyła kolejna osoba. Tego wieczoru magia była wszędzie – w powietrzu, w młodych sercach i w jej wspomnieniach, które wciąż miały w sobie iskierkę dawnej pasji. Coś poszło nie tak. Jak zawsze. Nie było chyba wydarzenia debiutantów bez wpadki jednego z nich. Stres zrobił swoje i choć zaklęcie zostało rzucone, tak zmieniło się w strzelającą prądem kulę. Sam biedak otrzymał rykoszetem z własnego zaklęcia. Przykro było patrzeć jak pada na ziemię. -Jednak nie pożar. - Nachyliła się w stronę Anniki obserwując jak młodzieniec zostanie zniesiony ze sceny. Szybko jednak uwaga gości skupia się na podawanych daniach. Pomieszczenie przeszło aromatem wyśmienitych sosów oraz dźwiękiem polewanych trunków do kieliszków. Ucztę czas zacząć, by móc potem pozwolić sobie na dalszą część celebracji. Blanquette charakteryzuje się jedwabistym smakiem, który wręcz rozpływał się w ustach. Gdy zaspokoiła pierwszy głód zwróciła się do Anniki. -Oczywiście, dysponuję książkami w tym temacie, które mogą być dobrą podstawą do zebrania wiedzy, jednak równie ważne jest porozmawianie z innymi, którzy mają już chowańca. - Upiła łyk wina. -Jak będziesz mieć pytania, służę pomocą. Wzrok przeniosła na milczącego Overtona, nie mogła pokusić się o nie zdanie pytania. -W pana oczach, a może w jakieś skali, jak oceniane są występy? A może takie pokazy to przeżytek przeszłości? - Czy Penelope Bloodworth wsadzała kij w mrowisko? Być może. W pewnym wieku, można było sobie pozwolić na zdecydowanie więcej. |Danie nr 14 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Wszystko, wszędzie, na raz — piękna tradycja kręgowych nocy. Za godzinę zrzucą płaszczyki cywilizacji, ale utrzymają maski na twarzach; za dwie godziny będą w stanie wskazującym na kierunek toaleta; za trzy jedynym kierunkiem będą ustronne zakątki labiryntu. Za trzydzieści sekund Vittoria — obserwująca ten dziwaczny mecz tenisa słownego na linii Williamson—Verity — będzie zastanawiać się, co przegapiła i na zastanawianiu poprzestanie; pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, nawet jeśli elokwentne— — Oh? To jedyna odpowiedź na zaskakujący przypadek w obliczeniach Bena; niecałe sześć lat temu działo się w ich życiach wiele. Komuś umierała żona, komuś rodziła się córka, ktoś spędził trzy miesiące na Sycylii i wrócił dopiero, kiedy na wyspie skończyły się dziewice. Vittoria zdecydowała — nie drążyć. Im mniej wie, tym lepiej śpi; najchętniej z kimś zza tego stolika. Williamson młodszy przyszedł i odszedł — spieszmy się kochać Richiego, tak szybko dochodzi — a Williamson starszy właśnie rozpoczynał wojnę podjazdową; oparcie krzesła ulżyło kręgosłupowi, któremu obcasy od trzech godzin przypominały, że Vittoria nie ma już dwudziestu dwóch lat (tylko dwadzieścia siedem) i powinna sobie, delikatnie mówiąc, pierdolnąć na miejscu. Albo komuś — spojrzenie pod maską było znajome, uszczypliwość też; kiedyś zmarszczka w kąciku jego ust była płytsza — dziś bardziej prosi się o wygładzeniem opuszkiem kciuka. — Szukasz guza, Williamson — atłas na ciele od pierwszego cięcia był jej dziełem — może nie arcy; Vittorii zabrakło czasu przez natłok zamówień — które znało swoją wartość. Pozostałości szampana na czubeczku języka zachęcały do łaski; zabawne, biorąc pod uwagę, że był francuski — więc łaskawości nie powinno być w nim wiele. — Porozmawiamy później? Na tarasie? Szept cichł razem z obrazem; dłoń cofająca się przed dotykiem w odruchu, o którym pozwoliła sobie zapomnieć. Zawsze taki był — ostrożny w bliskości, skupiony na zachowaniu bezpiecznego pogranicza ziemi niczyjej; nie powinna czuć zaskoczenia ani — tym bardziej — odtrącenia. Więc dlaczego— — Delilah, cudownie wyglądasz — szybka zmiana scenariusza; na scenę wkroczyła nowa aktorka i Toria nawet nie musiała uciekać się do kłamstwa — pani Verity została stworzona do wybranych przez siebie kolorów, dzięki którym nawet nieobecność męża nie kuła w oczy — tylko niektórych w dupę, ale to przypadłość częsta dla starszyzny w pewnym wieku; hemoroidy nie są żartem. Kurz powitań, minut ciszy i nestorskim obwieszczeń nie zdążył opaść na dobre, kiedy Valerio — w blasku spóźnienia i opowieści, którą wyssał (miejmy nadzieję) z palca — usiadł za stołem i w dwie minuty zarobił więcej niż połowa mieszkańców Saint Fall może zarobić w miesiąc. Pięćdziesiąt dolarów Torii zmieniło właściciela, ale nie przynależność; co w rodzinie to nie zginie. — Nie ulega też wątpliwości, że Valerio po raz kolejny myślał — kutasem — o sobie. Vittoria nigdy — a przynajmniej nie do przyszłego czwartku — nie zapomni mu, że porzucił ją przed wejściem tylko dlatego, że— Prawdopodobnie nigdy nie poznają prawdy o zatrzymaniu Valerio; nie pierwszy, nie ostatni raz. Kiedy panowie przystępowali do targowania się o kolejny zakład, pierwszy debiutant usypiał towarzystwo opowieścią o czymś, czego Toria nie potrafiłaby odtworzyć nawet z bronią przy skroni; Munch, w przeciwieństwie do młodziutkiej O'Ridley, nie popisał się ani trochę. A jeśli chodzi o Keplera— Williamson w pół sekundy przeszedł do trybu akcji; uniesione nad siedzenie pośladki odliczały sekundy do startu, ale wtedy ktoś z obsługi zajął się rosnącym problemem ciał niebieskich — dziś nikt nie zginie, pochłonięty przez słońce. Całe szczęście; sałatka niçoise, która właśnie wylądowała przed Vittorią, wyglądała na zabójczo kuszącą — miło będzie pozbyć się jej z organizmu za czterdzieści pięć minut. Pierwsza oliwka została uśmiercona na ząbkach widelczyka; akurat na czas, żeby przegryźć nią magiczne słowa. Arthur, syn; koniec świata. — Znasz go od dwudziestu lat z nawiązką, Ben — pomidorek na talerzu wyraził gotowość ucieczki, ale Vittoria była szybsza — zwykle jest — i wcieliła się w palownika; tyle, że z widelcem w dłoni. — Przez osmozę wiesz, że pewnie wspaniale. Prawda? skubię numer 13 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody