First topic message reminder : Sala bankietowa Sala bankietowa, z jej rozmachem i elegancją, stanowi serce każdego wydarzenia towarzyskiego. Jej prostokątny kształt, ze zdobionymi ścianami i sufitem, tworzy wspaniałe tło dla uroczystości. Centralnie umieszczony, olśniewający kryształowy żyrandol rzuca światło na każdy zakątek. Po dwóch stronach sali rozmieszczone są okrągłe stoły, mieszczące maksymalnie 6 osób. Ich ustawienie sprzyja intymnym rozmowom i wygodzie gości, zapewniając doskonałą widoczność na resztę pomieszczenia. Każdy jest ozdobiony elegancką bielizną stołową, kryształowymi kieliszkami i subtelnymi kwiatowymi kompozycjami. Na końcu sali znajduje się wielka scena, pod którą gra profesjonalna mała orkiestra. To na tej scenie debiutanci mają okazję zaprezentować swoje sylwetki. Między stolikami znajduje się zaznaczony parkiet do tańca. Jest to przestrzeń, gdzie goście mogą cieszyć się muzyką na żywo. Parkiet ma lśniącą podłogę, jest doskonale przygotowany do eleganckich walców, energetycznych swingów czy nawet romantycznego tanga. Z sali można przejść na taras i korytarze prowadzące do innych części fortu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
Srebrna maska nie zasłania nieposłusznych myślom ust — Philip nie przestaje się uśmiechać, odkąd ponownie znajduje się w towarzystwie Mauriego, na którego widok najpierw parska krótkim śmiechem, żeby zaraz rozkaszleć się w próbie zatuszowania wesołości. Po Overtonie spodziewał się naprawdę wszystkiego, ale ruchomy ogon jest wisienką na torcie błękitnej i szalenie skrzącej kreacji. Duer w swoim bardzo czarnym smokingu i srebrnej — szczyt modowej awangardy, na którą sobie pozwala (nie, żadnych piór przy rękawach, Pierre, przypadkiem podpaliłbym się już przed północą, a to nie feniks) — jedwabnej koszuli wypada bardzo zachowawczo. Sprawia wręcz nijakie wrażenie, co akurat nie jest zaskoczeniem dla żadnego z nich. Pewne rzeczy po prostu pozostają niezmienne, mimo upływu lat i potwierdzi to błysk fleszów aparatów trzymanych w gotowości przez dziennikarzy czyhających przy wejściu. To Overtone skradnie całe show. Pierwszego papierosa Philip spala tuż po wejściu do — Jeżeli już na wejściu oblegnie cię tłum ciotek — to nie bezpodstawna deklaracja, to walka o przetrwanie. Maurice to lep na kręgowe panie (i panów), których córki nie zdążyły doczekać się obrączki, czy choćby zaręczynowego pierścionka — porzucę cię na ich pastwę bez zastanowienia. Od siedzenia w łodzi drętwieje mu noga i z ulgą przyjmuje przybicie do brzegu — ta podróż z roku na rok staje się dłuższa, kiedy człowiek przestaje traktować ją jako okazję do zaprawienia się przed wejściem na salony. To Philip zdążył zrobić już w trakcie spotkania z Overtonem popołudniu i dzielnie utrzymywał ten stan w czasie późniejszej garderoby, przez co prawie zapomniał maski i podstawiony przez organizatorów przyjęcia kierowca musiał zawracać samochód. Pół godziny w łodzi to odpowiedni czas, żeby przetrzeźwieć, choć prawdziwe schody jeszcze przed nimi. Dosłownie. W połowie drogi na szczyt prawie przydeptuje ogon Overtona. Założyłby się, że w ciągu całego wieczora ktoś na pewno to zrobi i to niejednokrotnie. — Philip Duer. Stara się zignorować błyskające za nimi flesze aparatów i chętnie zostawia je za sobą, wchodząc za błękitnym inkubem do pełnego przepychu wnętrza, po którym spojrzenie machinalnie przesuwa się w poszukiwaniu znajomych Nagie plecy na linii wzroku kotwiczą uwagę na trzy długie sekundy, ale to dopiero towarzyszący im mężczyzna pozwala dopasować odpowiednie do nich nazwisko — van der Decken. Florence, Johan i... Annika? Maska ukrywa ślad zaskoczenia, gdy Philip nie zauważa przy jej boku męskiego odpowiednika drudy. — Co roku zastanawiam się, kiedy ten żyrandol w końcu na kogoś spadnie — odwraca się w stronę kuzyna. Usta tęskniące za szampanem wyginają się w bardzo udanej imitacji uśmiechu. Do tego prawdziwego brakuje mu pełnego kieliszka w dłoni. ekwipunek: pentakl na szyi, srebrne spinki do mankietów z sodalitem, pełna papierośnica, zapalniczka. ubiór: klasyczny czarny smoking, jedwabna srebrna koszula, czarno—srebrna muszka wysadzana lśniącymi kamieniami, srebrna poszetka. Czarny, skórzany pasek i czarne buty. Srebrne pierścienie na palcach dłoni, srebrna bransoleta na prawym nadgarstku, srebrny Patek na lewym. maska: metalowa z elementami lustrzanymi |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : jubiler, zaklinacz
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Baśń tysiąca i jednej nocy rozpoczęta od: — Cazzo, mówiłam ci, żeby zabrać szal. Lśniące pod łódką wody przypominały smołę; gdyby zanurzyć w nich palec, ociekałby czymś lepkim, chociaż konkurencja była spora — dłonie Valerio zawsze posiadały w sobie pierwiastek z funkcją przywierania do powierzchni wypukłych. Chłód zaciągał znad zatoki i zakradał pod narzuconą na ramiona marynarkę; sukienka nie została zaprojektowana do trwałej obecności okryć wierzchnich, Vittoria obliczyła, że droga z samochodu na łodzie nie będzie aż tak długa, a poza tym w torebce trzymała piersiówkę z lekiem na cały chłód tego świata. Po dwóch minutach na łodzi opróżnili ją do połowy i zrozumieli dwa fakty — Toria delikatnie pomyliła się w obliczeniach, a Valerio cierpi na niedosłuch. — I nie posłuchałeś. Burgund na ustach, burgundzkie wkrótce w żyłach — za każdą minutę cierpliwości zamierzała unieść kieliszek do ust. Paganini miał jedno zadanie — amore, zabierz mi tę złotą broszkę w Liberta, a jakby był ten tiulowy szaliczek, to weź dwie — i dopiero we wnętrzu limuzyny zademonstrował niepowtarzalny tok myślenia, przez który Vittoria prawie złamała złoty paznokieć. Po chuj mi dwie broszki, Valerio?, nagie ramiona musiały obejść się bez okrycia; kuzyn wpatrywał się w nią z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia, oświadczając wszem i wobec: bo był szaliczek. Nie odzywała się do niego przez resztę drogi i połowę rejsu łódką; przy ósmym zadrżeniu ramion, bez słowa zsunął marynarkę — z delikatnie tłoczonymi ornamentami; ładną, bo prosto spod jej igły — i oficjalnie został pierwszym mężczyzną, który się rozebrał się tej nocy; prawdopodobnie pobił tym rekord wszystkich ubiegłych Bali (może nie licząc tego razu, kiedy Devall wpadł do wody w drodze na przyjęcie i musieli go odławiać w jutowy worek). Już na brzegu Valerio odzyskał marynarkę, a Vittoria odrobinę sympatii — wsuwając dłoń pod jego ramię, bezpardonowo kradła rezonujące od Paganinego ciepło. Droga w górę była długa; liczne świetliki przemykały między gośćmi, na których padał iluzoryczny blask lampionów — Beatrice każdego roku wpinała się na poziom szyku, o którym Toria mogła powiedzieć tylko jedno: kiedy dorosnę, chcę być jak ona. Pomiędzy chcieć a móc — między zostać i stać się — leżały umowne granice przesuwane razem z cichymi stuknięciami wysokich obcasów. Nie musiała bać się o ból łydek ani stan nóg po tańcu; kobiety dla urody znosiły znacznie więcej (ot, choćby, obiektywnie przystojnego Valerio u boku). Spojrzenie spod maski — skrzydełko motyla pod koniec nocy zapewne zostanie ułamane, ale kto przejmowałby się losem pozłacanych drucików? — mimowolnie przeszło w tryb lustracji; Toria obserwowała kobiety i ich sukienki z niereformowalną fascynacją, natychmiast przechodząc do segregacji. Źle skrojone; pogrubia; nierówny szew; nie twój kolor; och, amore, nie powiedzieli ci, gdzie miejsce firanek? W tłumie nienazwanych głów musiały ukrywać się znajome twarze; rozpoznała Audrey po sukni spod własnej igły, więc tuż obok musiał stać Ben; Valentina dwa kroczki dalej, Charlotte skrawek z prawej, więc gdzieś musi— Pani godność? pytanie spod gwiazdy retorycznych. Och, chłopcze, nawet nie pozwól mi zacząć. — Vittoria L'Orfevre — to wszystko? Skąd, no, bynajmniej. — Z domu Paganini. Valerio pod ramieniem krzyczałby fratelli D'Italia, gdyby nie perspektywa przekonana się, jak głęboko Toria może wbić obcas w cudzą stopę. (Głęboko). ekwipunek: pentakl, suknia przeszywana marengo {nić mieniąca się w nocnym świetle kolorami tęczy} i fuksją {z funkcją przyciągania uwagi}, złota igła, zestaw nici do szycia w różnych kolorach, papierośnica z cienkimi papierosami, zapalniczka strój: satynowa suknia w kolorze butelkowej zieleni, złota kopertówka na cienkim łańcuszku, naszyjnik z drobnych pereł, dopasowane do niego kolczyki z perłami, wysokie szpilki o złotych czubkach, włosy upięte w spięty złotą spinką kok maska: złoto—biała maska po prawej imitująca skrzydło motyla z osadzonymi w nim perłami |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Pulsująca pod skórą żyłka — fioletowa jak podszewka marynarki albo nabrzmiały— — podskakuje w rytm bujnięć łódki. Lewo, prawo, góra, dół; gdyby wypił kieliszek chianti — maman uznała, że przed wyjściem do limuzyny muszą się napić, w przeciwnym razie ktoś złamie nogę, obcas albo kark przypadkowemu Cavanaghowi; Giselle była dziś w doskonałym nastroju I byłaby to Vittoria. — Powiedziałaś— A zresztą, chuj z tym. Nieobecność szaliczka rekompensuje namacalne towarzystwo dekoltu; Valerio o krawiectwie wie tyle, że włoskie jest najlepsze — magia, którą Toria odprawiła nad własną suknią, wymyka się poza burtę łódki i tonie razem z czyjąś wizją na suche papieroski. Te w paczce Paganiniego są liczne, suche i gotowe do odpalenia; pstryknięcie zapalniczki zlewa się z niosącą się nad wodą ekscytacją krewniaków. Jeszcze trzydzieści lat temu, ten bal był tylko czkawką powtarzaną nad parującą michą spaghetti w Palazzo; żywili się okruchami informacji, zdjęciami w Zwierciadle, przefiltrowanym gównem plotek wystrzeliwanych z ust zaprzyjaźnionych kręgowców. Dziś — nocy gwieździsta, nocy Walpurgii; ciekawe, czy w Cripple Rock w tym roku też urządzą orgię niedaleko płaczącej wierzby? — nieosiągalna rzeczywistość jest ich rzeczywistością i zamierzają wyssać z niej wszystko. Stabilność, ale nie stabilizacja; ulga w wymienieniu łupinki — którą ktoś w przypływie dobrego nastroju nazwał łódką i określił godnym kogokolwiek środkiem transportu — na nieruchomy grunt, wypiera zmęczenie. Krótka dawka faktów, zanim wespną się po schodach; marynarka nadal pachnie perfumami Vittorii, szmer rozmów przypomina spuszczaną w kiblu wodę, a w nosie Paganini nadal trzyma fantomowy ból ciosu, który Williamson ewidentnie próbował wymierzyć. Na znieczulenie udawanych obrażeń najlepsze są udawane lekarstwa, więc cioteczna babka Beatrice będzie musiała wynająć ekipę od odkurzania białych kresek z tapicerek limuzyn. Ciemnogranatowa marynarka ukrywa kilka gram takich niespodzianek; więcej szampana dla pań. Ta z półki wysokoutrzymanych właśnie wspina się po schodach, błyskając na przemian złotem i zielenią w kolorze butelki piw, które Barnaby sprowadza z kraju Europa — Toria wygląda olśniewająco, Valerio wygląda na Valerio, zabawa dopiero się rozpocznie. Służba przed wejściem pyta o godność i inauguruje serię durnych pytań; tej nocy wybrzmi wiele kiedy ślub? najwyższa pora na stabilizację? co się stało w kwietniu w Little Poppy?, a Paganini na każde pytanie posiada konkretne odpowiedzi. Maman domyśla się ich treści; przez połowę drogi wpatrywała się w Valerio ostrzegawczo — przez drugą połowę odsłaniała udo, więc zapomniał, o czym właściwie rozmawiali. — Valerio Paganini — pierwsza formalność za nimi; Benito w tłumie przed nimi (Williamson pięć metrów pod nimi). Krzyknąłby fratelli D'Italia, gdyby nie obcas — Toria w łódce wymachiwała bucikiem ze swobodą kogoś, kto nie boi się skręcić kostki, bo wyskoczył z matczynej cipy w niewiele niższych szpilkach. Wskazówka długości była ważna; Valerio nie wyklucza, że przyda się każda broń z potencjałem dźgania — tą ulubioną podobno ma utrzymać w spodniach. ekwipunek: pentakl, nóż taktyczny przy pasku (ukryty pod marynarką), paczka papierosów, zapalniczka, kokaina plastikowej torebeczce za pazuchą ubiór: ciemnogranatowy garnitur we włoskim stylu z lśniącym onyksowo haftem, biała koszula, granatowy krawat, buty z włoskiej skóry maska: biało—złota maska stylizowana na zużytą; wykonana z naturalnych elementów, nie wyłączając czerwieni |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Spogląda w stronę obsadzonego gwardzistami portu i nie może powstrzymać myśli, że wolałby być z nimi. W pracy. Choć myśl ta rozbrzmiewa w jego głowie, gdy patrzy na wyznaczoną im łódkę, oczywistym jest, co musi zrobić. Dopala więc papierosa i wchodzi na pokład zaraz za Benem, Audrey i Cainem. Pociesza się tym, że już od dawna to nie na niego są zwrócone ciekawskie spojrzenia — nie w tym natężeniu, które zdarzało mu się czuć kiedyś, kiedy jeszcze przynosiło mu to satysfakcję. Lata mijają, a Isles of Shoals się nie zmienia. Opuścił bal jedynie kilkukrotnie przez te całe trzydzieści trzy lata. Raz, gdy walczył w szpitalu o każdy oddech, zastanawiając się, czy rodzina dowie się kiedyś, że zmarł, jak zmarł i pod jakim nazwiskiem został pochowany. Czy nie będzie mu dane odejść w świetle Pana, lecz ku czci Gabriela, będąc złożonym do grobu przez jego wyznawców, pod fałszywym nazwiskiem, w samotnej, skromnej mogile. Inne razy również związane były z pracą, choć nie było w nich już tej dramaturgii. Dziś nie miał usprawiedliwienia, a nawet jeśli by je znalazł, nie skorzystałby z niego. Po latach minimalizowania rodzinnych powinności i uciekania od polityki, znów musi przypomnieć sobie, jak stawiać kroki na tej wyboistej drodze. To miejsce przywołuje tak wiele wspomnień. Gdy pierwszy raz stawał na tej ziemi, był innym człowiekiem. Od wielu lat zastanawia się, czy to ten ostatni raz. Dziś również nie ucieka od tej myśli. Nie. Dziś jest ona dużo silniejsza. Co zostanie z archipelagu po tym, jak apokalipsa zbierze swoje żniwo? Zaczyna się czuć nieswojo już na schodach. Wokół zbierają się ludzie, zaczyna być tłumnie i gwarno, ale przecież nie spodziewał się niczego innego. Mimo to, czuje w sobie narastający, niewyjaśniony niepokój, a wśród cichych głosów zbierających się ludzi słyszy też inne, bardziej wyraźne, głośniejsze, jakby docierające zewsząd. Nie możesz nikogo uchronić, twierdzi głos Gorsou dobiegający gdzieś z lewa. Cofnij się, wróć, nawołuje Marcus gdzieś z tyłu. Inny głos, którego nie rozpoznaje, woła go w głąb sali. Mruży oczy, co można zrzucić spokojnie na błyski fleszy. Nie wie, co się dzieje, zastanawia się, czy został ofiarą ataku. Szuka myślami ciężaru pistoletu, z którym zwykle się nie rozstaje, lecz tym razem odpowiada mu pustka. Pentakl na szyi przynosi komfort, uspokaja. Lucyfer z nim jest. Nie wie, co to za sztuczki, nie wie, kto jest za nie odpowiedzialny. Jego czujność wzrasta, a wzrok rozgląda się podejrzliwie, wracając w jedno miejsce dopiero, gdy ktoś pyta go o godność. — Sebastian Verity. — Słysząc swój własny głos, lekko stłumiony przez maskę, przypomina sobie, że nikt nie może dostrzec jego skonfundowania i wstępujących na czoło pojedynczych kropelek potu. Zakrywająca całą twarz maska kinetyczna z wizerunkiem Barghesta była bezpieczną opcją. Tak samo bezpieczną jak stonowany smoking, którego łatwo spodziewać się po kawalerze w średnim wieku. Jedynym drobnym szaleństwem jest delikatna połyskliwość materiału o smoliście czarnej barwie i poprzetykane srebrną nicią nieliczne zdobienia. Taki sam komfort jak ciężar pentaklu na szyi, przynosi mu widok Judith. Pomimo zakrytej twarzy, łatwo ją rozpoznać. Nie tylko dlatego, że Sebastian miał sposobność dokładnie zapamiętać kształty jej sylwetki, ale również dlatego, że nie zna drugiej kobiety z Kręgu, która od lat na bal przychodzi ubrana w kombinezon. Nie potrafi oprzeć się myśli, że te satynowe rękawiczki i obciskający talię pasek czynią ją zbyt seksowną, by to było legalne. Od brudnych myśli jego uwagę odwracają nie tylko osobliwe głosy rozgoszczone w głowie, ale również postawa Judith. Jej ramiona są delikatnie skulone, a krok lekko ospały — zapewne nie dostrzegłby tego, gdyby nie przyglądał jej się tak intensywnie. Być może i ona doświadcza tych dziwnych bodźców, jakby ktoś próbował zasiać ziarno szaleństwo w ich umysłach? Podchodzi do Judith, nim zbierze się wokół niej wianuszek chętnych do składania kondolencji i pytania o samopoczucie. — Pani Carter. — Uśmiecha się zza maski, łudząco podobnej do tej, którą ma na sobie Judith. — Dobrze się czujesz? — pyta ciszej, dyskretniej, tonem sugerującym, że coś jest nie tak. Z nim na pewno. K6 na konsekwencje po evencie — 2, nic się nie dzieje Konsekwencje po evencie w zatłoczonych miejscach — nawołujące zewsząd głosy, tura bez rzutu kością: 1/3 Ekwipunek: pentakl, paczka papierosów, zapalniczka, zegarek Ubiór: klasyczny, wieczorowy smoking w smoliście czarnym kolorze, wykonany z połyskliwego materiału; czarna, matowa koszula; srebrne dodatki (krawat, poszetka, zegarek) Maska: z elementami kinetycznymi, przypominająca barghesta |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Blisko, bliżej, najbliższej; przez obce wnętrze limuzyny, rozlany atrament wody i miejsce, które nie mogłoby bardziej różnić się od Cripple Rock bez względu na to, jakby próbowało. Z daleka od znajomego kobierca lasu, obce jest niemal wszystko; dźwięki, zapachy, echa słów, echa śmiechów, echa ech. Jedyny stabilny punkt ma ukrytą za maską twarz spod której wygląda tylko skrawek twarzy — w widoku ust Ronan odnajduje spokój. Droga na miejsce była przeprawą przez ciszę; dawno temu nauczyli się, że prawdziwa swoboda rozpoczyna się tam, gdzie milczenie nie przyprawia o dreszcze. Dopiero w połowie przeprawy łodzią, Lanthier zdaje sobie sprawę, że odkąd opuścili wnętrze samochodu, nie wypowiedział ani jednego słowa. Wszystko, co sądzi na temat tego wieczoru, zostało powiedziane w zaciszu Starlight Place. Bzdura; strata czasu; nie mamy większych problemów? Przecież Lilith— Wszystko połknięte, wszystko rozgryzione, wszystko na nic — kołnierzyk koszuli gryzie pod szyją, garnitur opina się na ramionach, buty nie nadają się do łażenia po lesie, więc tak naprawdę nadają się do wypierdolenia w wodę. Dróg ucieczki nie stwierdzono — Jackie prowadzi go prosto w rozwartą paszczę przeznaczenia. W drodze na szczyt — im dalej od ziemi, tym boleśniejszy upadek — przesuwa delikatnie opuszkami swoich palców po jego nadgarstku. Nie muszą mówić wiele; wystarczy wsunąć palce między jej — ozdobione tylko jednym pierścionkiem, który ma znaczenie; złotym — by lekko ścisnąć dłoń. Wtedy wyczuwa lepkość; zgnilizna magii przesiąkająca przez opuszki palców, osiadająca w kącikach ust, zakradająca się między złączone ręce. Przystanięcie w połowie schodów to odruch — Ronan delikatnie ciągnie żonę za sobą, prosto na krawędź stopnia, gdzie światła było mniej, świetlików więcej, a chusteczek w torebce Jackie: nieskończona ilość. Znów działają w milczeniu; uniesiony do ust skrawek materiału szybko przesiąka czernią, która nie zamierza przestać płynąć. — Mówiłem— Powinniśmy zostać w domu. Moment na wyrzuty odwleczony w czasie i trzech zgniecionych chustkach; Ronan lewą dłonią ociera usta, Jackie w ciszy robi to samo z jego prawą ręką. Zamiana; druga część chusteczki przy ustach, druga dłoń pod wprawnymi ruchami palców pani Lanthier. Mijają minuty; mijają ich ludzie; nie mija przekonanie, że powinni być z dala stąd, w Cripple Rock. Poznaczone czernią chusteczki znikają w torebce i kieszeniach — co robią Lanthierowie na schodach? Upychają maź poza zasięg spojrzeń — a wznowione kroki prowadzą ich w stronę tętniącego serca twierdzy. Przetrwają pytania o godność i oskarżenia o śmierć; będą trwać, uśmiechać się i rozgryzać gorzkie pigułki zmęczenia między zębami, aż ślina zamieni się w arszenik. — Ronan Lanthier — pytanie służby przepływa przez powietrze razem z odpowiedzią; Ronan nie rozgląda się wśród tłumu, doskonale wiedząc, że będą tu wszyscy — każdy, kto chciał czuć się częścią większej całości, nieistotne, jak krucha to całość w obliczu tego, co wydarzyło się w trzewiach ziemi kilka dni temu. Po zmroku w Cripple Rock; Beatrice Laffite nawet nie wyobraża sobie, co wtedy się dzieje. Skąd mogłaby wiedzieć? Ma swój fort, zatoczkę i poglądy zamrożone cztery dekady wstecz. — Godzina? I do domu? Zagorzałe negocjacje z Jackie bez akompaniamentu gorzały; to nie mogło się udać. ekwipunek: pentakl, paczka chusteczek, złota obrączka na prawej dłoni, zegarek ubiór: klasyczny, trzyczęściowy czarny garnitur, ciemnozielony krawat, srebrna spinka do niego maska: wykonana z naturalnych materiałów, imitująca drzewca skutki eventu: 1, czarna maź wprasza się na przyjęcie |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Isabelle Nostradamus
ANATOMICZNA : 20
ODPYCHANIA : 7
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 162
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 23
TALENTY : 7
Widząc podjeżdżający wóz z okna posiadłości, zdała sobie sprawę, że musi już wychodzić. Stanęła przed lustrem, nie będąc przekonana co do całego wydarzenia. Najchętniej wzięłaby kolejna zmianę w pracy albo poszła do piwnicy, zgłębiała księgi, cokolwiek, byleby nie iść do tej starej prukwy. Niemniej doskonale zdawała sobie sprawę, że albo pojawi się na tym wydarzeniu (biorąc sprawy we własne ręce) albo skaże się na przyśpieszone szukanie narzeczonego ze strony rodziców, a tego naprawdę nie chciała. Mimo całej niechęci, wiedziała że lepiej będzie choć odrobinę wybadać cały teren, a nuż pojawi się ktoś na tyle interesujący, że spędzi nieco więcej czasu niż przelotną chwilę poświęconą na kurtuazyjne przywitanie się. Ostatni raz spojrzała na swoje odbicie, złapała za torebkę, potrząsając nią byleby się upewnić, że wszystko ma i wsiadła do samochodu. Był wygodny, nie mogła się nie zgodzić. Mistrzyni ceremonii zdawała się zadbać o każdy aspekt, ale może Isabelle uda się znaleźć jakieś niedociągnięcia, na które mogłaby później postękać, że wcale ta impreza nie była warta czasu. Podróż minęła w ciszy, co rudowłosa sobie niezmiernie ceniła, bo miała przestrzeń do tego by zanurzyć się w swoich myślach. Pokrętnych, nieco szalonych, z pewnością takich, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Do rzeczywistości przywrócił ją kierowca, który już po raz trzeci mówił, że dotarli na miejsce, nachylając się z otwartych drzwi. Kilka mrugnięć sprowadzających pannę na ziemię i można było ruszać. Zapakowała się do pierwszej łódki, w której nie płynął nikt z kim jej rodzina miałaby jakieś spięcia. Owszem, więcej było tych, którzy mieli jej familii coś do zarzucenia, ale nie wszyscy mieli problem z jej towarzystwem, a przecież najlepsze sanatorium należało właśnie do Nostradamusów, więc kilka osób znało ją osobiście. Podobnie jak drogę samochodem, tak płynąc w łódce nie odezwała się ani słowem, rozważając czy na pewno wyjście tutaj to dobry pomysł. Może znowu się zbłaźni albo w najlepszym wypadku wyjdzie na odludka, którym przecież i tak jest, więc czemu miałaby zmieniać opinię ludzi. Niestety, wizja wydania za mąż za tępego gbura skutecznie wywoływała w niej gęsią skórkę i mielenie żołądka na tyle wyraźne, że robiła się od tego blada. Wtedy brała kilka głębszych wdechów, byleby się uspokoić i mogła to zrzucić na kołysanie łódki. Kiedy już udało się jej dotrzeć na miejsce, szybko okazało się, że poza przepychem godnym kręgu, również wciągnięto ochronę. Isabelle doceniała to, choć konieczność przedstawienia się na balu maskowym? Westchnęła w duchu, czując jak psuje się ten moment tajemnicy. - Isabelle Nostradamus. - Widząc jak jej imię zostaje odhaczone na liście, przeszła dalej i mogła już bez skrępowania rozglądać się jak urządzono wydarzenie. Nie żeby planowała coś takiego, zdecydowanie za dużo ludzi, a ile pieniędzy to musiało kosztować?! Niemniej pić i jeść na cudzy koszt? Czemu nie. Ekwipunek: pentakl, zapalniczka, paczka husteczek Ubiór: Czarna suknia z płomienno-rudymi dodatkami w talii przypominającymi gorset spinają wiele warstw lejącego się materiału w formie trenu. Włosy upięte w niski kok z kilkoma wolnymi kosmykami. Średniej długości szmaragdowe kolczyki wraz z naszyjnikiem w komplecie. Czarne szpilki. Maska: Wykonana z futra oraz piór, przypominająca rudego królika - Kliknij |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Grave Palace
Zawód : Odtruwacz
Caspar Paganini
ODPYCHANIA : 12
WARIACYJNA : 10
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 166
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 7
TALENTY : 16
W końcu nadeszła ta chwila na którą tak długo czekałeś. Jeszcze parę poprawek do twojego ubioru. Przeglądałeś się w lustrze, widząc jeszcze swego rodzaju niedoskonałości, które tylko potęgowały twoje zdenerwowanie. Takie imprezy zawsze wydawały się, że powinny być perfekcyjnie i ty tak samo chciałeś na nich wyglądać. Paganini zawsze mieli coś w tym, że powinni wyglądać stylowo, z gustem. Mafia rządziła się w końcu tego typu zasadami. Nawet jeśli miałoby to być zdjęcie z kryminału czy z gazety na temat rozprawy sądowej - bez wyjątku. Dlatego przeglądałeś wszystkiego rodzaju kolory, które miałeś w swojej szafie. Czerń, granat, ciemny fiolet... Nie, nie.. Wszystko to było na nic. Jeszcze w ogóle zapomniałeś przyszykować maskę. Gdzie ona była. Gdzie była twoja czarno-złota, maska kitsune. W tym roku stawiałeś na orientaliz. Nie mogłeś też zapomnieć o wytycznych, które sugerowała Charlotte. Ale z drugiej strony... Domyślałeś się też, że chciałeś wyglądać na swój sposób szykownie. Cholera jasna... Czerwień połączona z czernią? Może jednak ten granat? A jednak nie - znalazłeś w szafie całkiem ładny, zielony garniak. Tylko ta muszka... Czerwień? To bez sensu. Rzuciłeś nią w kąt, nie miałeś czasu odłożyć ją na swoje miejsce, musiałeś się spieszyć na statek, który miał cię zabrać na wyspę. Jeszcze raz się przyjrzałeś w lustrze na sam koniec - gotowy, doskonały. Miałeś tylko nadzieję, że nie będziesz się rzucał bardziej w oczy od partnerki. Argh, czemu to wszystko zajmowało tyle czasu. Spojrzałeś na zegarek, cholera, trzeba już iść. Ciemna zieleń garnituru zniknęła za drzwiami Liberty, kiedy wsiadałeś do swojego auta, aby pognać. Miałeś jeszcze trochę zapasu, ale zawsze lepiej było dmuchać na zimne. Maska leżała na siedzeniu obok ciebie, a ty jedynie stukałeś palcami o kierownicę. Szybciej, szybciej... Po niedługim czasie dotarłeś na miejsce, gdzie prom miał zabrać cię na wyspę. Zaparkowałeś Datsuna na strzeżonym parkingu, nie chciałeś, aby jakiś rzezimieszek Ci go ukradł. Jeszcze parę kroków, jeszcze tylko pokazanie zaproszenie na statek... Udało się. Resztę czasu spędziłeś pijąc swoje pierwsze martini jeszcze przed wejściem na wyspę. Ale w końcu docierasz na nią, widzisz, że nie jesteś pierwszy. Postanowiłeś już w połowie wkraczania po schodach założyć na siebie maskę, która zakrywała całą twoją twarz. Lico skryte, tajemnicze. — Caspar Paganini — Powiedziałeś, wręczając do rąk swoje zaproszenie. Dziwnie w twoim żołądku się przewróciło, jakbyś dosłownie był jeszcze podlotkiem. Sięgnąłeś po pierwszego szampana od kelnera i zacząłeś rozglądać się. Za nią. |ubiór: Ciemnozielony garnitur bez żadnego krawatu czy muszki, ciemna koszula z naszyjnikiem wyznawcy Kościoła Szatana. Pasujące też do niego buty. Maska kitsune zakrywająca całą twarz. |Ekwipunek: fajki, pentakl, kluczyki od auta, piersiówka z alkoholem. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownik
Zawód : young mafioso
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
— —zatem wtedy ja mówię mu: Jefferson, możesz mieć nazwisko po trzecim prezydencie Stanów Zjednoczonych, ale władzy, walorów estetycznych i prawdopodobieństwa znalezienia się na banknocie nie posiadasz wcale. Smużka znad papierosa wykonuje delikatny pas de caractère i rozpływa się bez śladu, chociaż spektakl dalej trwa. Naszą sceną — łódka; moją widownią — rodzina; największym krytykiem — żona. Obiektywizm nigdy nie plasował się w pierwszej dziesiątce walorów Richiego Williamsona, ale w tym momencie przeskakuje po dwa stopnie w drabince społecznej zalet i uzurpuje podium. Obiektywnie rzecz biorąc, wyglądamy dostojnie; nieobiektywnie traktując kwestię urody, pani Williamson — młodsza, chociaż mama starzeje się jak surströmming; póki nieotwarta, cieszy oko ładnym opakowaniem — będzie tej nocy najpiękniejszą kobietą na Balu Magicznej Rady. Podobno najlepszą ozdobą kobiety jest wierność męża; szczęściara. — W dalszej kolejności — paproszek z palonego papierosa wpada w czarną toń wody — kawałek dalej jasna paczuszka Lucky Strike robi to samo, więc już wiem, kto dziś będzie nieszczęśliwy (i dlaczego znów Barnaby). — W dalszej kolejności nie udało ustanowić jednoznacznego rozwiązania co do waloryzacji na rynku wtórnym w kontekście hiperbolicznego obniżenia wartoś— Twierdza Schoals wznosi się nad nami w nieruchomym symbolu monumentu, który trudno ogrzać, choć to akurat idealne odzwierciedlenie rodziny Laffite. Papierosowy dym w płucach gryzie, ale Richie Williamson kąsa boleśniej — czuję jedynie tytoniowe zadowolenie rozprowadzane po organizmie razem z wdechem. — Pewne i niezmiennie jest tylko — śmierć i podatki — zlecenie kontroli na wypadek materializacji ryzyka systemowego, co zresztą wymaga interwencji komis— — brzeg kontra dziób łodzi; kto wygra starcie tytanów? Odpowiedź mam na wyciągnięcie ręki — podnosząc się z miejsca, odkrywam drobne uchybienie w nieskazitelności (taki obraz mój). — Kochanie, zaczekaj, ramiączko. Opuszek palca zahacza o misterne, kryształkowe wiązanie; nie pytałem żony, ile kosztowała ta sukienka — piękno nie ma ceny, poza tym łatwo wrzucić je w koszty. Dotarcie do brzegu wyswobadza rodzinę spod jarzma finansów, chociaż to niedaleka ucieczka; pieniądz rządzi światem. Barnaby wysiada pierwszy i pomaga szwagierce z opuszczeniem łodzi; kilka sekund później zajmuje się Charlotte, po czym odwraca na pięcie i wyrusza w górę w ślad za rodzicami. Jebany. — Wrócę do tego w salonie cygarowym! Kołysanie przeobrażone w stabilne stanie — bruk pod nogami zmienia się w schody. Pną się wysoko, w kierunku rozgwieżdżonego nieba, rozświetlikowanego powietrza i nadmuchanych iluminacji; odnalezienie odpowiedniego zagęszczenia uśmiechu na centymetr kwadratowy ust nie sprawia problemu — kąciki unoszą się razem ze słowami, których echo wybrzmiewa w tłumie gotowym ruszyć do wnętrza sali bankietowej. — Richard Williamson wraz z małżonką — zerknięcie na listę, gdzie nieodznaczone nazwiska zlewają się z tymi już obecnymi, to czysta formalność. Każdy, kto cokolwiek znaczy w magicznym świecie, powinien się pojawić się na Balu Magicznej Rady; nieobecność nie wykreślała z życia społecznego Kręgu. Jedynie czyniła je nieznośnym. — Przystojnie dziś wyglądasz — dotarcie do brata zajmuje mi kilka kroków; ciepła dłoń żony, złożona w zagięciu łokcia, odgania chłód nocy. — Udana wizyta w Willowside? Gdzieś niedaleko bryluje Ben; gdzieś nieopodal furią poci się Valerio; ciekawe, jakie wersje usłyszę od nich? strój: smoking w klasycznym stylu i ciemnozielonym kolorze; haftowana kamizelka pod nim w podobnen barwie; czarna mucha pod szyją; ciemnozielona poszetka w kieszonce, którą z klapą łączy złota broszka—łańcuszek w kształcie pająka ekwipunek: pentakl, portfel, książeczka czekowa, zegarek Catier Santos Dumont, złota papierośnica, zapalniczka maska: wykonana z naturalnego stopu miedzi i złota maska w kształcie pajęczej sieci oplatającej okolice oczu |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
Blisko, bliżej, najbliżej; uśmiechem nie wyleczę tego świata, ale każdy opatrunek ma punkt początkowy. Porzucone za plecami Cripple Rock i pozostawieni pod opieką babci chłopcy — znana rzeczywistość była odległą kreską na porośniętej mchem mapie. Tę noc skradło New Hampshire; pochłonął ją blask malutkich świetlików—punkcików, odważnych iluminacji i rozkołysanych brzegów łodzi. Każde zatoczenie fali było kołysanką dla napiętych do granicy wytrzymałości i lekarskiej etyki nerwów. Oko w oko z ciemną tonią — twoja twarz wygląda znajomo, Jackie; prawie, jakbyś cieszyła się, że tu jesteś — próbowałam nie myśleć o śmierci, choć ta towarzyszyła nam na każdym kroku. Genotyp faktu: kilka dni temu niemal straciłam męża. Dziś będziemy udawać, że nie wydarzyło się nic. Neuron wyznania: kilka dni temu prawie zostałam wdową. Dziś będę uśmiechać się do tych, którzy boją się idei małżeństwa. Nerw przerażenia: kilka dni temu nasi synowie zostaliby półsierotami. Dziś żadne z nas nie weźmie do rąk książeczki, żeby upewnić się, że w ich snach nie zamieszka strach ani śmierć; bajkę na dobranoc przeczyta ktoś inny — gdyby tylko mógł dodać do tego instrukcję obsługi rzeczywistości, ten bal mógłby zasłużyć na ostrożny tytuł przyjemnego. Obecność maski na twarzy była wymogiem, na który każde z nas (nie)zgodziło się w dniu narodzin; przywykłam do masek — sale operacyjne nie oszczędzają nikogo, w szczególności chirurgów — ale tylko tych, które pełniły funkcję odmierzaną linijką przydatności. Ta noszona dziś nie jest w stanie ukryć nawet strachu; ten był delikatnym skurczem krępującym nerwy w kącikach ust, gdzie uśmiech wywołany bliskością zastępuje skupienie wzniecone czernią. Rzeczywistość nas dogoniła, nie uciekliśmy zbyt daleko — w połowie schodów skropliła się na palcach i ustach Ronana, przypominając o wszystkim, co na kilka godzin miało pogrążyć się w niebycie. Działamy bez słów; to małżeństwo nie potrzebowało ich wiele. Dłoń, usta, dłoń, usta — czarna maź na skórze to obiekt badań i źródło strachu, w tej i nie innej kolejności. Jestem żoną i jestem genetykiem; to płynna granica, która zmienia się w chwili potrzeby — dziś dobrowolnie rezygnuję z drugiego na rzecz pierwszego. — Mówiłeś. Ja też mówiłam: o optyce i niesłusznych oskarżeniach, o okazji do nadkruszenia podwalin krzywdzących pomówień, o powinności, cierpliwości i nagrodzie, gdy wrócimy do domu. Wiem, że Ronan słyszał; tylko dlatego ruszamy naprzód, zamiast posłuchać ostrzeżenia mazi i odtworzyć drogę powrotną do zacisza Starlight Place. — Jacqueline Lanthier — słowa przy wejściu znikają w szumie — słyszę głosy, dostrzegam twarze, analizuję znajomość sylwetek i wiem, że będę musiała okłamać męża. Drobne nagięcie prawdy; maleńka dawka nadziei. — Dwie. Wolę się upewnić, że po magicznym pokazie wszyscy wrócą do domów z kompletem kończyn. Za stan fryzur nie odpowiadam. ekwipunek: pentakl, dwie paczki chusteczek, zestaw plastrów dla dzieci ze Scooby Doo, strój: kremowa suknia z odsłoniętymi ramionami oraz dekoltem imitującym skrzydła; atłasowy szal w miedzianym kolorze na ramionach; rozpuszczone włosy maska: wykonana z naturalnych materiałów biała, ozdobiona miedzianymi koralikami maska; połowa z niej odtwarza florę Cripple Rock, gdzieniegdzie wpleciono w nią zioła |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Czerwony jak zwykle dywan i skrupulatnie przygotowywana lista, nazwisko po nazwisku odhaczane z uśmiechem pierwszej damy; na śmiertelnie poważną minę Jackie Kennedy nie ma tutaj miejsca, nawet kiedy wybije i północ i korek szampana, kiedy ktoś stłucze kieliszek wraz z haustem nieeleganckiego śmiechu, inny zarzyga marmurową muszlę w toalecie, a na balkonie pewna panna podrze sukienkę o ostry róg balustrady. To nie dzisiaj i nie tutaj – bal Rady rządzi się swoimi prawami, paradoksalnie te są tylko smutną kalką; ostatni uśmiech przez ramię do jednego z fotoreporterów Zwierciadła i wita mnie główny korytarz. Za ojcem spoglądam tylko odrobinę tęskno, połówka kliszy i smętny grymas zmienia się w uśmiech, w eleganckim lobby taca z szampanem puszcza do mnie oczko, po drugiej stronie barykady mryguta sylwetka panny Williamson i — — Charlotte — westchnienie natury niemal teatralnej, dwie i pół minuty i niedługo młody Overtone przypałęta się nieopodal jak zawołany gwizdem śliczny ptaszek. To potencjalnie później; teraz dłoń wyciągnięta w kierunku przyjaciółki niemal intuicyjnie, do zestawu szybki krok i lustrujące czarno-czerwoną suknię spojrzenie. — Aleś ty piękna, cudne rękawiczki, amore — cmok-cmok obija się o blade i chłodne policzki, skonfundowanie wyszło przez frontowe drzwi i długo nie wróci. Richard Hudson przeciska się przez nieduży tłum pierwszych gości, ostatni kontrolny wzrok osiada na jego plecach, później Charlotte i jej koronkowa ozdoba ślicznej buzi zyskują całość mojej uwagi. — To ekscytujące, co? Maski — rzucam z nutą nastoletniego rozbawienia, durnie wierząc w dobroduszność mojej naiwnej natury, która podpowiada, że wieczory takie jak te mogą przynieść wyłącznie coś dobrego. — Gdzie zgubiłaś braci? — Barnaby’ego prawie wymyka się spomiędzy ust, zgładzone poprawnością polityczną zmienia na bracia — fakt, że nie mogę udawać, że Richie W. nie istnieje jest trochę jak kamyk w ulubionych balerinach; da się przeżyć, ale za jakie grzechy? Odpowiedź numer jeden przychodzi szybko, numer dwa pojawi się niedługo — jedno pół-spojrzenie w kierunku starszego brata W i jeden pół-uśmiech w ramach powitania muszą wystarczyć, bo w zasięgu wzroku — inne zmysły skazuję na chwilę na zapomnienie —pojawia się Verity. O, znaleźli się musi poczekać, bo blada perła uśmiechu i cmoknięcie policzka jest tak samo miłe jak zawsze, zmienia się jedynie potrzeba sięgnięcia po złoty szampan. Kurewsko rośnie. — Ben, tego samego nie można odmówić tobie — mówię tak samo jak zawsze, a jednak kącik ust drga mi nieco przydługo, porywam wysoki kieliszek z pierwszej orbitującej nieopodal tacy na kelnerskiej dłoni i chyba uśmiecham się sama do siebie, kiedy bąbelki przyjemnie mrowią naznaczone szminką wargi. Kontrolne spojrzenie na Charlotte, mam wrażenie, że coś pęcznieje mi w żołądku, zapewne od nadmiaru informacji, które musze jej przekazać; z nadzieją, że Beatrice przygotowała ustronne miejsca w swoim ślicznym pałacyku rejestruję Paganiniego — nie Valerio, a Caspara — który chyba o kilka sekund za długo przygląda się pannie Williamson. — Do zobaczenia — to znak rozpoznawalny, podobnie jak dłoń ułożona na dłoni tylko na moment, nim czarna sukienka pomknie gdzieś w kierunku swojej randki? Towarzystwa? Zabawy? Wszystkie przyjemne i nieistotne, uśmiech rozgości się zaraz na ustach i zostanie tam do końca — to przecież okazja do świętowania, nawet jeśli kolejno wykreślane nazwiska z listy są jak odliczane do wybuchy bomby cyfry. W piętrzącej się grupce przy drzwiach frontowych miga profil Valerio i twarzyczka Vittori; kiedy spojrzenia krzyżują się na moment, wyciągam dłoń, na której wnętrzu składam krótki pocałunek i charakterystycznym gestem posyłam go w kierunku kuzynki. Wzrok rozmywa się po otoczeniu, tło staje się tylko tłem i za moment wracam do meritum, bo jest tylko Ben. — Powinnam zapytać o interpretację maski? Czy reporterzy już to zrobili? Wiesz, że w Zwierciadle później będzie specjalna rubryczka i — cóż, na pewno ranking — najzabawniejsze w tym jest to, że doskonale wiem, że żadne z nas tą rzekomo-ekscytującą maską wcale się nie interesuje. To rozbawiające; do czasu, na chwilę, do momentu, w którym przypominam sobie o Audrey. — Bawcie się dobrze, Ben — nieistotne pół-pożegnanie; towarzystwem pozostanie tylko szkło. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Długa kolejka ustawiła się przed drzwiami wejściowymi. Miał być to jedyny dzień w roku, gdy niemalże sto procent przedstawicieli północno-wschodniej rady zjawi się w tym samym miejscu i o tej samej porze. Wszyscy po kolei wchodziliście do środka, a wzrokiem trudno było znaleźć żonę nestora Laffite, mimo że ten przybył z najbliższymi identyczną łódką, której wy też musieliście użyć. Nagle kolejka się zatrzymała, a stojący przy wejściu personel nie ukrywał swojego zdziwienia: Valerio Paganini miał już przekroczyć próg fortu, gdy nagle powietrze przed nim zaczynało gęstnięć. Stawiało mu opór, jakby za wszelką cenę uniemożliwiając mu wejście do środka. Mężczyzna mógł się z nim siłować, ile chciał, ale nawet udało mu się postawić jedną stopę w forcie, to postawienie drugiej graniczyło z cudem. - Panie Paganini? Mogę Pana prosić na moment? - Odezwał się młody mężczyzna sprawdzający nazwiska, wcześniej wysyłając zmieszane spojrzenie swojemu partnerowi. Zaprosił on przedstawiciela rodu o włoskich korzeniach do siebie. - Czy ma Pan przy sobie broń? - Głos miał cichy, jakby nie chcąc narobić wstydu Valerio. Błysk fleszy rozległ się też gdzieś za kolejką. Jeden z dziennikarzy miał właśnie udokumentować to zdarzenie, zaraz schował się gdzieś w tłumie niżej. Jakikolwiek rytuał miał chronić fortu w ten dzień, był oczywiście przeznaczony na gości, lecz nie na tych, którzy dostali zaproszenie. - Musi Pan ją zostawić. Otrzyma ją pan przy wyjściu... Gdy udało się wam przekroczyć próg, znaleźliście się w holu wejściowym. Ogniki widoczne na zewnątrz, również tu były. Progi ozdobione były mchem i cierniami, światła były przygaszone, a w powietrzu unosił się lekki, przyjemny zapach leśnej porannej wilgoci. Setki albo tysiące świec rozświetlało tę przestrzeń, a złudzenia i iluzje, który mi zostały zaklęte, formowały się w strużki światła przypominające słoneczne promienie przeciskające się przez korony drzew. Stopnie były ozdobione korą drzew, formującą się w naturalnie wyglądającą, ale równą i niekołyszącą strukturę. Każdy z was wiedział, że została wam jeszcze jedna para schodów - te prowadzące na półpiętro oraz te, które prowadziły już bezpośrednio do sali balowej. Uporanie się ze wszystkimi stopniami było męczące. Najgorzej miały zapewne panie, których szpilki stukały raz za razem o stopnie. Z poręczy schodów zwisały pnącza, a u ich spodu również był obecny ozdobny, zielony mech, który miał sprawić, że klimat tematu dzisiejszego spotkania będzie bardziej wyczuwalny. Marmurowe zdobienia mogły zapierać dech w piersi, ale jak widziało się je już któryś raz z rzędu, mogły przestać być tak imponujące. Wiele z nich porośniętych było bluszczem, który zupełnie ukrywał wszelkie mankamenty starego budynku. Gdzieś w tle mogliście słyszeć melodię przypominającą śpiew ptaka, ale ta w żaden sposób nie zagłuszała rozmów i śmiechów. Zostawiliście też za sobą dziennikarzy - ci już mogli tylko domyślać się, co będzie działo się dzisiejszej nocy nie tylko w forcie, ale też na całej wyspie, ponieważ zmuszeni byli już ją opuścić, wchodząc na łódkę, która w żaden sposób nie dorównywała tym, którymi się tu przetransportowaliście. Przy masywnych, podwójnych drzwiach, prowadzących do balowej sali, znajdowała się już dwójka mężczyzn w eleganckich garniturach i białych rękawiczkach. Skrzydła drzwi ozdobione były - podobnie jak schody - korą drzewną, ostrą i chropowatą. To na jej powierzchni osadziły się drobne ogniki i świetliki. Gdy pierwsi z was mieli się do nich zbliżyć, mężczyźni użyli swojej siły, żeby wpuścić was do środka. Waszym oczu okazała się jednocześnie znajoma, ale z drugiej strony obca sala. Pamiętaliście te drewniane, lakierowane podłogi, umiejscowie sceny, drzwi na taras, kryształowy żyrandol, krzesła i stoły, ale byliście pewni, że nigdy nie stały tutaj... drzewa? Na przeciwko drzwi na samym końcu sali mieścił się podest, całkowicie obrośnięty buszem krzewów, a po jego lewej i prawej stronie kilka drzew. Na pierwszy rzut oka część z was (botanika min. I poziom) było w stanie ocenić, że na pewno nie są sztuczne. Ktoś hodował je tutaj, albo transportował, ale na pewno żyły i poruszyły się na iluzorycznym wietrze. Pomiędzy drzewami na krańcach sceny pojawiły się krzewy charakterystyczne dla knei Cripple Rock. Na wpół gęsta mgła pojawiła się przy samej ziemi, sięgając waszych kostek i otulając stojące pomiędzy drzwiami a sceną okrągłe stoły. Pomiędzy nimi wyznaczono miejsce na ogromny parkiet do tańca, wokół którego rozpalone zostały świece. Każdy z was, kto chociaż raz był wcześniej na balu, musiał wiedzieć, że pani Laffite zadbała o ich bezpieczeństwo. Ogień nie byl przecież prawdziwy i nie mógł doprowadzić do pożaru, ale na pewno robił wyjątkowe wrażenie. Każde z wysokich okien na wschodniej i zachodniej ścianie zostało przystrojone lisćmi i krzewami, a na każdym z parapetów widniała półprzeźroczysta, ale doskonale widoczna iluzja jednej z magicznych bestii. Gdzieś po lewej wzrokiem mogliście odnaleźć biesa, który wyszczarzał wielkie zębiska do stojącego po przeciwnej stronie sali barghesta. Jeśli tylko podnieśliście wzrok, pod sufitem dostrzegliście ogromne i kolorowe ptaki, również będące efektem magicznych iluzji, które latały nad salą, raz na jakiś czas przysiadając na jednym z okolicznych drzew. Na każdym stoliku położono jedwabny fioletowy obrus, zaś na jego środku świeczkę otoczoną mchem. Ogień palił sięsłabo, ale nie mogliście zrobić niczego, by go zdmuchnąć. Wosk również zdawał się nie stapiać. Ustawione przy stolikach krzesła były wygodne, chociaż na pewno nie na tyle by całkowicie odpuścić sobie tańce. Każde miejsce opisane było bilecikiem, a obsługa w czarnych garniturach i białych rękawiczkach prowadziła was do wyznaczonych przez organizatorów miejsc. Stoły tuż pod sceną dedykowane były nestorom, nawet jeśli dwóch z nich dopiero od dzisiaj miało pełnić tę funkcję. Nie przeszkodziło to Ronaldowi Williamsonowi, który ściskając dłoń jednego z młodych panów Devall, również zasiadł przy jednym ze stołów pod sceną, ku ogromnej nieuciesze i wyjątkowo posępnej minie nestora rodziny Cabot. Dostrzegliście jeszcze jak świeżo upieczony nestor Carterów łypał groźnie na nestora Lanthierów. Ot, nic dziwnego na balu. Gdy każdy z was zajął miejsce, światła przygasły jeszcze mocniej, by część z nich skierowała się na scenę, oświetlając ją pełnym blaskiem. Kelnerzy zaczęli rozchodzić się między wami, do wysokich kieliszków nalewając pierwszą lampkę inauguracyjnego szampana. Chwilę później na środek sceny, weszła znajoma wam starsza kobieta. Była ubrana w elegancką czarną suknię, która odsłaniała ramiona. Szal, którym była otulona przypominał... mech, a jego kraniec ciągnął się po ziemi. Na twarzy nie miała jednak maski. - Panie i panowie - uśmiechnęła się lekko, rozglądając i z dumą przyglądając waszym strojom i ozdobom. - Pragnę serdecznie powitać państwa na 99. Balu Magicznej Rady — mówiła głośno i wyraźnie, nie potrzebując wcale mikrofonu, jakby to magia wzmacniała jej głos i niosła go po całej sali. Brawa ze stolików nestorskich rozpoczęły się od razu, a razem z nimi usłyszeliście, jak te niosą się też z innych stolików. - 99 lat ciągłego rozwoju, 99 lat od kiedy Magiczna Rada Północno-Wschodniego Wybrzeża rośnie w siłę. Jesteśmy najpotężniejszą społęcznością magiczną na całym świecie, ale... nie powinniśmy zapominać jak do tego doszło. Współpraca. To dzięki współpracy znajdujemy się dzisiaj w pięknym forcie Schoals Keep. To dzięki współpracy będziemy wspólnie bawić się i tańczyć choćby do białego rana i... - jej pewną przemowę przerwał... piorun? Byliście pewni, że zza jednego z drzew po lewej stronie sceny mignęło wam prawdziwe wyładowanie elektryczne. - Czy to znak dla mnie, że pora kończyć, otworzyć szampana i pozwolić by rozbrzmiała muzyka? - roześmiała się, ale wcale nie zamierzała przerwać. - Jestem pewna, że to nasi debiutanci dali przedsmak swojego pokazu. Nim jednak przejdziemy dalej i na moment zapomnimy o troskach, proszę wszystkich o powstanie - światła na scenie jakby na moment przygasły, ale jej sylwetka dalej była oświetlona. Przy stolikach obok was goście zaczęli powstawać, zgodnie z wolą organizatorki. - Jakże trudno jest mi uwierzyć, że ledwie dwa miesiące po tragediach w Saint Fall, przez piękne hrabstwo Hellridge przelała się kolejna katastrofa i ta zebrała swoje żniwa w postaci wspaniałego i jakże zasłużonego - ktoś kaszlnął, czy nie był to przypadkiem sam Rohan Lanthier? - czarownika. Rodzino Carter, drogi Saulu, wypiję dziś twoje zdrowie i będę modlić się do Piekła o objętą przez ciebie rolę nestora. Przyjmijcie nasze kondolencje, a wszystkich powstałych proszę o minutę ciszy w intencji zmarłego nestora. Wesleya Cartera - prawą rękę położyła na swoim sercu i przymknęła oczy, oddając się ciszy. Gdy ta się skończyła, światła znów było jakby nieznacznie więcej. - Jestem pewna, że krąg Hellridge pozostanie silny, ale w imieniu kręgu Salem powiem: pamiętajcie, że zawsze możecie liczyć na nasze wsparcie. Gdy rozmawialiśmy z Ronaldem - wskazała na starszego mężczyznę, którego twarz każdy z was znał, Ronalda Williamsona - dziś rano prosił, żebym ogłosiła te wieści, co zrobię z największą przyjemnością. Pogratulujmy Arthurowi Williamsonowi, który dzisiejszego wieczora objął rolę nestora rodziny Williamson, by szanowny Ronald mógł skupić się w całości na naprawie waszego pięknego miasta - znów od stolików nestorskich rozległy się brawa, chociaż wyraźnie widzieliśćie, że ani nestor Hudsonów ani Cabotów do nich nie dołączył. Sama Beatrice roześmiała się swobodnie, a zaraz potem, gdy na sali ponownie nastała cisza, dodała: - Bawcie się, pijcie, jedzcie i tańczcie. Niech zabawa trwa — pstryknęła palcami, a na jej twarzy pojawiła się maska. Ogromne skrzydła ćmy niemal całkowicie zasłoniły jej oczy — po zmroku w Cripple Rock. Dziękuję wszystkim za przybycie na. W tej turze przechodzimy już do sali balowej i zajmujemy miejsca przy wyznaczonych stolikach. Dla graczy przeznaczone są cztery stoliki. Przy kazdym stoliku może usiąść 6 postaci graczy a do miejsc nie wliczają się postacie NPC. Te można usadzić przy sobie lub odesłać do dowolnego z innych stolików (nieponumerowanych na mapce). Mistrz Gry postara się na bieżąco wypełniać listę z zapłenieniem stolików. Można zająć miejsce 1 osobie. Miejsc nie wybierają wasze postacie, które są prowadzone do stolika przez obsługę, ale robicie to wy jako gracze. Stolik 1 - 5/6 - Cain, Casper, Charlotte, Judith, Sebastian Stolik 2 - 6/6 - Penelope, Philip, Annika, Maurycy, Johan, Florence, Stolik 3 - 6/6 - Benjamin, Valentina, Barnaby, Valerio, Vittoria, Delilah Stolik 4 - 5/6 - Richard, Leoluca, Jacqueline, Ronan, Isabelle Mapka poniżej jest jedynie podglądowa i proszę, żeby każdy w adnotacji w swoim kolejnym poście wskazał stolik, który zajmuje oraz krzesło (graficznie lub opisowo, brak wyboru miejsca przy stoliku poskutkuje wylosowaniem go przez Mistrza Gry). Po zajęciu miejsca nie ma możliwości jego zmiany. Przy każdym z nich może usiąść sześć osób, reszta stołów jest zajęta przez postacie NPC.
Wasze postacie dobrze zdają sobie sprawę, że bal dopiero się rozpoczyna. Możecie swobodnie prowadzić swoje rozmowy przy stoliku, w oczekiwaniu aż nastąpi pokaz tegorocznych debiutantów, czyli czarowników, którzy ukończyli 16 rok życia i przeszli chrzest w ciągu ostatniego roku. Możecie zaczynać też grę we wszystkich lokacjach w forcie, z założeniem, że ma to miejsce po ceremoni otwarcia balu. Valerio, zeby wejść do środka musisz oddać obsłudze nóż, który zostanie ci zwrócony przy wyjściu w nienaruszonym stanie. Wszelkie próby wejscia do środka nieposkutkują ze względu na nierozpoznane przez ciebie rytualne zabezpieczenia. Ewentualne akcje, które będą próbą przemytu broni albo atakiem na obsługę muszą być ostatnią akcją w turze i muszą ją kończyć. Czas na odpis: 15.05 (środa) do 23:59. Ilość postów w turze dowolna. Jeśli ktokolwiek, kto nie dołączył do balu ma na to ochotę, może to zrobić również w tym poście, wchodząc lekko spóźniony. W razie pytań zapraszam do Blair. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Czternaście uścisków dłoni później (Norbercie, co tam w szpitalu? Thomasie, twoja siostra dalej w Anglii?), dwa mrugnięcia powiekami i jedno muśnięcie Valerio wzrokiem. Zlokalizował zgubę, lecz nie ruszył w jego stronę. Teraz wystarczyło znad tłumu zbierającego się przy i na schodach wyłowić inną sylwetkę. Znacznie bardziej posępną, znacznie bardziej martwą w środku (a poprzeczka jest wysoko) niż wszyscy oni tutaj razem wzięci. Mówiłem, Williamson, trzeba było zaryzykować i skończyć własne kaźnie. Cain przemyka gdzieś obok, a dwie wspaniałe — te dwie, których wspólne towarzystwo skończy się kiedyś katastrofą (ale jeszcze nie dzisiaj. Prawda?) - wyrastają przed oczami, jakby stanowiły nie mnie nie więcej niż monumenty. Lustrował ich sylwetki, próbował szukać zależności, podobieństw, sprzeczności w uśmiechach. Obydwie chciał uratować, ale żadną przed sobą samym. — Myślisz, że mam szansę na zwycięstwo, Valentino? — czy Benjamin pierwszy zajmie moje miejsce? W tym roku pokusił się o maskę człowieka uczciwego. Nachylił się minimalnie, nie na tyle by ktokolwiek z boku uznał to za spoufalanie się większe niżeli rodzinne (przecież) koneksje. — Dziękuję. To proste słowo. Za komplement? Za sukienkę? Za to, co pod nią? Czy może (i na pewno) za tę woń perfum, która tak subtelnie anihiluje którekolwiek zahamowania i ręka na moment drga, ale wkrótce rozprostowuje się, spoczywając na własnym mostku? Dyplomatyczny gest, czyż nie? Profil Barnaby'ego pojawia się znikąd. Wystarczyło mrugnąć, a on — jak ten chuj — stanął tam twardo. Boli cię jeszcze? To nie kiwnięcie głową, to nie uśmiech spod resztki skóry odsłoniętej od maski. Rozpoznałby te ramiona wszędzie. Te silne ramiona, którymi tak dobrze wiązałoby się pętle na własną szyję. I wtedy jedno mrugnięcie i drugi — Ale już jestem spokojny — kłamał do siebie samego. Wspinając się po schodach, użyczył ramienia dostojnej małżonce. Cisza była zabójcza, jej chłód rozcinał skórę. Głaskałby jej włosy, obejmował w talii, ale wizja odcięcia dłoni zbyt przerażała. Głaskałby jej brzuch, rozgłaszał całemu światu, że oto w łonie pani Verity dorasta następne dziecko, ale wizja krwi rozlewanej na posadzce była zbyt gwałtowna. Iluzja bólu rozmyła się pod iluzją drzew, które, im głębiej wchodzili do fortu, rozpościerały się niczym baldachim na ścianach. Kora, mech, ptaki — brakowało, żeby któryś nasrał na głowę. Najlepiej któremuś L'Orfevre, jeśli mógłbym mieć takie skromne życzenie. To te momenty właśnie, tuż przed rozpoczęciem, gdy ochy i achy niektórych kobiet rozdzierały turkot ich obcasów, to ten moment, kiedy ubierał czarowny, kurwa, uśmiech i z brwiami wygiętymi w minkę „jak mi dobrze”, witał się z resztą. Znów próbował sięgnąć wzrokiem po Valerio, upewnić się, że nie odjebał niczego, ale było zbyt późno. Sprawdzi to w środku, w sali, której drzwi otwierały się na oścież, wpuszczając do środka przybyłych. Trudno było nie nie dostrzec Ronalda Williamsona, gnającego na przód. Trudno było nie zauważyź ładnej postury Lanthiera, młodszych Paganini, czy nawet — bo czemu nie — nawet Sebastiana. Byłby z niego wspaniały starzec, ale — jak Barnaby głosił każdą komórką swojego ciała — tacy jak oni nie dożywają starości. Małżonkę puścił przodem, skoro prowadzeni byli do stolika przez obsługę. To dobrze. Poszukiwanie w gąszczu tych wszystkich karteczek nazwisk „Verity” i to tak, by upewnić się, że stoi przed nim „B”, a za nim „II”, było zbyt mozolne. Audrey odsunął krzesło — wszak pozory są najważniejsze — tylko po to, by dostrzec obok jedną z karteczek. Hudson. To będzie wspaniały wieczór. siadam przy stoliczku numer 3 (krzesełko na 4-tej godzinie) i sadzam obok siebie Valentinę (krzesełko wyżej) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Cywilizacja porzucona za plecami — namiastka Cripple Rock przed twarzami. Jeden, dwa, trzy (czas zacząć odliczanie; przy sześćset sześćdziesiątym szóstym kroku wieczoru każdy czarownik powinien pocałować pentakl i zaśpiewać złą siostrę—bliźniaczkę barki; może arkę?) tąpnięcia w głąb korytarza w zupełności wystarczyły. Upadł industrializm, niech żyje las. Błędnie odwłoki świetlików, tysiące świec pod (prawdopodobnie?) ścisłą kontrolą, iluzje promieni prześwitujących przez gałęzie drzew — światło i cień współgrały w ozdobionym wszechobecną zielenią wnętrzu (niezły wybór marynarki, Williamson; zadzwoniłeś do Lafitte tydzień wcześniej, żeby jak najskuteczniej zlać się z tłem?), imitując leśną florę z oddaniem, którego mógłby spodziewać się po Carterach, Lantierach lub O'Ridleyach; nie po Beatrice. Może pomyliła naturyzm z naturą i było za późno, żeby zmieniać wystrój? Richie i szacowna szwagierka z gracją wspinali się po schodach do komnaty, którą każdy z nich znał od lat; ignorowanie jego głosu na łodzi nie było trudne — tutaj każdy musiał odgrywać scenkę okolicznościową i nie wychodzić poza linie. — Był całkiem owocnie, bracie. Lało się sporo alkoholu. Głównie po panelach gabinetu Bena i w dół przełyków, które przez wściekłość nie czuły pieczenia. Gdzieś w tłumie — jak na rytualne przywołanie — mignął zdecydowanie—Ben w towarzystwie na—pewno—Audrey i bliskiej obecności bez—dwóch—zdań—Tiny, przy której na moment przystanęła bez—wątpienia—Charlotte. Krótka wymiana zdań, kurtuazja podawana na łyżeczce deserowej — ktoś klepnął Williamsona w ramię, odrywając wzrok od scenki okolicznościowej; młody Devall zapytał, jak życie, Barnaby wzruszył ramionami i odparł uparcie i skrycie (słyszeliście, chłopcy?) — kiedy znów spojrzał w miejsce, Bena nie było. Na przeciwległym równoleżniku — na szczycie schodów, po trajektorii subtelnego odprowadzania na bok — objawił się Valerio. Williamson nie musiał go słyszeć, żeby domyślić się skali wściekłości; spojrzenie przecinało w pół świece, wysokie szklanki z szampanem i niskie kobiety — historii tej niechęci Paganiniego do wszystkiego, co poniżej metra sześćdziesięciu, i tak nie zrozumieją. Zatrzymanie w połowie schodów wywołało krótką konsternację; panna Kepler zachichotała nerwowo i wymamrotała coś, co brzmiało jak Uranus — albo nazwała Williamsona dupkiem, albo kojarzył się jej z planetą. — Vittoria — porzucona na kilkanaście sekund, w trakcie których musiała zaplanować morderstwo Valerio w detalach, ze szczegółami i wyraźnym planem pozbycia się ciała. — Uczynisz mi ten zaszczyt? Uniesione lekko ramię nawoływało; wojny wybuchały, imperia upadały, cywilizacje znikały z powierzchni ziemi, ale savoir—vivre był wieczny. Williamson nie zamierzał pytać, co zatrzymało Valerio — oczywiście, że rytuał (jaki? Może warto później sprawdzić, co—); drobna dłoń Vittorii leżała na ramieniu w znajomy sposób. Stabilnie, nienachalnie, z lekkim uściskiem, kiedy po przekroczeniu sali bankietowej przeszycie leśne stało się prawdziwym borem — wszechobecna zieleń próbowała wprowadzić poczucie spokoju w miejscu, gdzie rodzinne niesnaski wylewały się ze spojrzeń, grymasów i lekkich westchnień. Ronald miał to w polityczne rzyci — zasiadając za nestorskim stołem, doskonale wiedział, komu stanie kością w gardle i dlaczego to Cabot zacznie się krztusić. Przechwycone z tacy kieliszki buzowały od bąbelków; Barnaby wsunął jeden z szampanów w dłoń Vittorii — drugi zachował dla siebie. Gdyby miał trzeci, rozbiłby go o brzeg najbliższego, oplecionego bluszczem filaru i wbił w odsłonięte gardło; zabolałoby mniej od toastu, który pod koniec przemowy wzniosła Beatrice. Minuta ciszy za zmarłego Wesleya. Rundka aplauzu dla żywego Arthura. Salę bankietową omiótł szmer; krew w żyłach Barnaby'ego zamieniła się w sorbet. Stolik, do którego zaprowadziła ich służba, zniknął na kilka sekund z pola widzenia; wychylony duszkiem szampan — pogratulujmy Arthurowi Williamsonowi, który dzisiejszego wieczora objął rolę nestora; zaraz się porzygam — smakował niczym. Rzeczywistość straciła ramy, stała się zwykłą bzdurą; czas rozpocząć przedstawienie. Nikt z obecnych nie był jego twórcami ani reżyserami — ono już czekało, gotowe. Pozostało tylko wcisnąć play. Nachylenie się w kierunku Bena — oddzieleni jednym krzesłem i sześcioma latami milczenia; szerokie barki przyjaciela (mamy za sobą etap znaków zapytania?) poruszały się pod idealnie skrojoną marynarką w rytm tylko znanej inkubowi rozkoszy — rozpoczęło proces. Żadnego Verity, dawno się nie widzieliśmy; służba zdążyła posprzątać szkło? tylko ciche: — Valerio zatrzymali przy wejściu — w wieczornym wydaniu oczywistości: trawa jest zielona, pompatyczność balu nie ma sobie równych, Paganini robi to, co potrafi najlepiej — chaos. Dłoń zanurkowała za pazuchą marynarki; wewnętrzne kieszonki posiadały ukrytą funkcję kumulowania dóbr — zwykle kondomów, czasem torebeczek z proszkiem, który miał kolor proszku do pieczenia, konsystencję proszku do pieczenia, ale proszkiem do pieczenia zdecydowanie nie był, lub tego: pliku banknotów uwięzionych w zgryzie srebrnej spinki. — Pięć dych na przemyt broni palnej. Ulysses S. Grant zbiegł z niewoli i ukrył się pod serwetką, której misterne ułożenie Williamson zamienił w namiocik — pięćdziesiąt dolarów schowało się w cieniu, daleko poza zasięgiem spojrzeń. Kto da więcej? zajmuję stolik numer 3, mapka załączona dla ułatwienia stawiam 50 $ na powód zatrzymania Valerio przy wejściu. Zakład jest otwarty; każdy przy trzecim stoliku może do niego dołączyć — o ile zrobi to dyskretnie i przed usłyszeniem oficjalnej wersji wydarzeń. Zwycięzcą zostanie ten, kto będzie najbliżej prawdy.[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Czw Maj 09, 2024 10:33 pm, w całości zmieniany 3 razy |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Cain Verity
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 170
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 17
TALENTY : 3
Unikatowość płynąca z magii iluzji, przejścia świateł i zapachów leśnych, wchłanianych raz za razem w nozdrza, przypomina twierdzę luksusu, obwarowaną ekskluzywnością przestrzeni i elitarnością towarzystwa. Te same znane mu twarze – wykręcone w pięknych uśmiechach, błyskające szykownością i elegancją – mijane wielokrotnie w corocznych balach, dziś również wychylają się na horyzont cainowego wzroku. Zniesiony do wystarczalności pejzaż znajomości, zsyła na niego prostotę spełnienia, gdy przekraczając próg bankietowej sali, daje się zauważyć. Materiał garnituru zagrzewa się w światłach ustawionych świec i w ukradkowych spojrzeniach, posyłanych mu przez dobrze kojarzone przez niego osoby z Kręgu. Tylko nielicznym poświęca więcej gestu i wysiłku, niż parę sekund grzecznościowego uśmiechu. Będąc w centrum zdarzeń, jednocześnie nie trwoniąc czasu na płytką rozmowę z byle trzpiotkami, z przyjemnością wita krewniaków. Kiwa powitalnie głową najpierw pięknie wystrojonej Audrey, a następnie również samemu Benowi, choć jemu w lakonicznej aprobacie słów, co potwierdza kolejną wypowiedzią: — Jeśli ich zobaczę, dam znać. Szukałbym ich gdzieś przy stolikach... — nie długo koncentruje się na kwestii ewentualnych obecności wspomnianych osób, porzucając ów temat wraz z kolejnym pytaniem Benjamina — Może później... znajdziemy się, Ben. Miłego wieczoru! Tym razem to on przytyka dłoń do cudzego ramienia, obejmując luźno obręcz barku, tylko po to, by w kolejnej sekundzie wyminąć mężczyznę i zniknąć w migoczących cieniach przystolikowych świec. Przyciemnione przez siłę magii, języki światła, leniwie liżą przestrzeń, pozostawiając obrzeża podestu przygaszone i ciepłe – idealnie wyważone między nastrojem kameralności, a balowego szyku. Jedynie scena, na której trwa przemowa Beatrice, zdaje się rozbłyskać jasnością lamp do białości. Wszytko inne zatapia się w rozproszonych, świetlnych prześwitach. Jeden po drugim, w nawarstwieniu ciał i oddechów, ludzie zapełniają przestrzeń i zajmują wygodne im stoliku. Sala w niczym nie przypomina typowych wydarzeń niskiego szczebla, z mnogością dekoracji, które straszą przepychem i groteskowością. Przestrzeń, uposażona w pierścienie magicznych iluzji i sylwetek zwierzęcych, w połączeniu z leśną nastrojowością, tworzy wyjątkowy klimat. Niespełna parędziesiąt sekund później, zasiada przy stoliku, który jak mu się wydaje, pozostaje rozsądnie oddalony od największych tłumów. Nie rezygnuje jednak z towarzystwa i potencjalnych, szykujących się dyskusji. Gotowy do ich podjęcia, usadawia się na granicznym krzesełko z oknem widoku otwartym na sale, dzięki czemu nie tylko może obserwować ruch ewentualnych przybywających, ale również kontrolować, kto z obecnych zbliża się do jego stolika. W międzyczasie, korzystając z chwili rozproszenia, jakie panuje na sali tuż po wzniesieniu toastu i życzeniu dobrej zabawy, przekierowuje silną wolę na własną obecność, wyprostowane śmiało w krześle ciało... każdą jedną tkankę, złożoną z kwantów rodowej dumy. Skutecznie lub nie, stara się wpłynąć na kolor włosów, uznając, że upragniona dziś platyna byłaby idealnym zwieńczeniem przywdzianego dziś stroju i jednoczesnym elementem nadającym mu pewnej anonimowości. Nie nieśmiałość, a ekscytacja, rodzi w nim potrzebę zgubienia towarzyszącego mu przez całe życie ogona. Chętnie, schowany za łuskami błyskającej lustrami maski, pozbędzie się dziś własnej tożsamości. Tylko na chwilę, tylko dla niego, tylko dla pewnego rodzaju „rozrywki”. Stolik nr 1: krzesełko najbardziej skrajne po lewej stronie Akcja: próba zmiany włosów z biokinezy (nieudana), wynik rzutu: k5. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Cain Verity dnia Czw Maj 09, 2024 10:23 pm, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Shadowplains Mansion
Zawód : Adwokat Diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Karuzela radości dopiero się rozkręca, kiedy Annika przekracza próg sali bankietowej i musi zdusić pisk swojej wewnętrznej, małej dziewczynki na widok wystroju, któremu daleko do kiczowatych, plastikowych ozdób zdobiących sezonowo wnętrza centrów handlowych — sala tętni życiem, a półmrok tłumi wcześniejszy niepokój w zarodku. Nagle mniej istotne stają się spojrzenia postronnych, czy odbijające się jeszcze echem w głowie — niewątpliwie wypowiedziane w dobrej wierze — porady Florence. Nieistotny staje się Ben, oceniający z daleka jej wysiłki, nieistotne są kuzynki i kuzyni rozsiani po całej sali, nieistotna jest nawet iluzoryczna ściana, dla niektórych nie do przejścia. Nieistotne staje się też ramię ostatniego brata. Odchodzi więc na krok, później następny, chwilę zadumy poświęcając magicznej przyrodzie I samotnikiem Overtone zdecydowanie nie jest, a Annika poświęca temu może dwie— trzy sekundy więcej, niż powinna i to wyłącznie dlatego, że w srebrzystej kreacji towarzysza Maurice'a rozpoznała kurzą łapkę, przy czym nie opędziła się od pierwszej sarkastycznej myśli tego wieczoru — okraszonej uśmiechem, którego spod jej maski i tak nikt nie dojrzy. Doskonały wybór, Duer. Nie mogłaby być bardziej wdzięczna za tegoroczny motyw przewodni. Ledwie zorientowana w nowym wystroju sali, daje się porwać uprzejmej kelnerce wskazującej jej miejsce przy stoliku. Nie musi się już rozglądać, by wiedzieć, że miejsce obok niej zapewne będzie puste, ale z kim organizatorzy zapragnęli tym razem posadzić Annikę Faust i jej — Prześliczna suknia — rzuciła półszeptem, nim gospodyni spotkania zabrała głos, prawiąc o współpracy, ideałach i przeplatając kondolencje z gratulacjami. Tymczasem gardło schnie, ilość bąbelków w szampanie spada wprost proporcjonalnie do koncentracji Anniki, a drugi sarkastyczny podszept w głowie każe jej zastanowić się, ile taktu wymagała podmiana jednego nestora na drugiego akurat w tym czasie. Tę cokolwiek nieistotną myśl spłukała z końca języka porcją szampana. Siadam przy stoliku numer 2 i porywam ze sobą Penelope! Zajmujemy dwa miejsca u góry. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy