Nie było braw. Scena jej umysłu obleczona była ciszą, stonowaną, spokojną, może nieco podszytą zawodem. Nie było wiwatów, peanów pochwalnych dla roli, jaką objęła, dla zmyślności słów oraz godnej podziwu postawy wobec jakże wstrząsającego niebezpieczeństwa. Kurtyna opadała w milczeniu, nieistniejąca publika pozostawała w bezruchu. Niepasujący element w postaci bruneta zbyt raził swoją nienaturalnością, by móc wywołać, chociażby oburzony szmer widmowych głosów. W przestrzeniach jej głowy niewyraźne cienie sylwetek zachowywały bezruch, nie rozchodziły się, nie rozpływały. Czekały aż teatr jej życia ulegnie przemianie, skurczy się do wielkości tylko dwóch postaci. Bo może główne przedstawienie właśnie się zakończyło, ale teraz, siedząc tak obok siebie, dwa istnienia niechętne sobie, sztuka ich bytu trwała nadal. Co było śmieszne, bo jeśli podążaliby zgodnie ze skryptem, tak Mallory rzucając jakąś kąśliwą, pseudointelektualną litanię przytyków, winien odejść. Opuścić namiot w poczuciu duchowej wyższości, udając, że wciąż posiada godność oraz ślady poczciwego człowieczeństwa, o które nie śmiała go więcej posądzać po ledwie kilku spotkaniach. A jednak został. Z poczucia niesłusznego obowiązku, czy też to emocje wzięły górę dając ujście nagromadzonemu napięciu? Czy naprawdę chciałaby go o to zapytać? Nie, nie zamierzała. Nauczyła się nader szybko, że im mniej o nim wie, tym łatwiej pielęgnuje się nieprzychylność, dostrzega potknięcia, popełniane z czystej złośliwości przytyki. Nie miała na nie chęci ni siły, teraz kiedy alkohol wreszcie opuszczał organizm, pozostawiając pustkę samotności oraz nieprzyjemność z tym związaną. Maska trzymała się jednak mocno na ślicznej buzi, być może dzięki temu nie skrzywiła się, nie drgnęła nawet, gdy rozpoczął swój wywód. Jesteś narcyzem, oskarżał niczym niemagiczny klecha, rzucając bezpodstawne oskarżenia w stronę dziewczęcia, jakby powtarzanie tego w kółko wreszcie miało sprawić, iż te słowa staną się prawdą. I w pierwszej chwili chciała unieść dumnie brodę, szarością tęczówek niczym ostrzem stali wedrzeć w jego postać, pozwolić pytaniu wybrzmieć w zaciszu namiotu. Kto będzie w stanie pokochać ją bardziej, niż ona sama? Usta pozostają nadal złączone, Lotte nie jest głupia. Rozmowy o tym temacie, ostrożne odsłonięcie się w obecności Cavanagha nie było i nigdy nie będzie możliwe. Sam fakt, że miałby jakąkolwiek wiedzę o uczuciu innym niż zgorzknienie wystarczająco przekraczało granice męskich możliwości. — Jesteś narcyzem — przedrzeźniła go, w ton wplatając zarówno rozbawienie, jak i wyraźną kpinę. Musiał ją wyczuć, tę subtelną melodię zgłosek wyśmiewającą jego jakże dumnie przedstawioną opinię — Niech Lucyfer broni, by kobieta odczuwała pewność siebie i znała własną wartość. Do jakich czasów to doszło, żeby słaba płeć ośmieliła się mieć o sobie dobre mniemanie, którego czyjeś kruche, delikatne ego nie jest w stanie stłamsić na tyle, by móc budować własne na zgliszczach czyjejś dumy — drobną dłoń wzniosła dramatycznie do gładkiego czoła, wzdychając głęboko ze smutkiem. Zatrzymała się jednak, spod rzęs spozierając na Mallorego ze spokojem, o który nie posądzała się w tym przypadku wcale. Być może była to prawdziwa noc cudów — Również ci udzielę rady. Kiedy ktoś nie zna danego tematu, najlepiej zachować milczenie. W innym przypadku twoja jakże przemiła wskazówka wybrzmi protekcjonalnością, którą tak uwielbiasz i twój misternie budowany obraz powagi rozpadnie się, ukazując to, kim naprawdę jesteś — mógł grozić, podważać jej umiejętności, naigrywać się z jej nieszkodliwego egoizmu. To nic. Lotte nadal była Overtonem, samo nazwisko oferowało blondyneczce drogę przez życie usłaną różami. Nie musiała walczyć o rolę, chodzić na przesłuchania, drżeć jak osika na wietrze z obawy, że nie zostanie wybrana. Należała do Kręgu, była córką oraz bratanicą tych, którzy zarządzali teatrem, a nie przypadkową dziewuchą, która uznała, że z przypadku zostanie aktorką. Sława była jej pisana, czy tego chciała, czy też nie. I nie mógł tego zmienić nawet chłopiec, który z taką zawziętością próbował przyczepiać do niej najgorsze łatki z możliwych. Dlaczego? Nie lubił jej charakteru, a przecież w swojej opinii nie była wcale taka najgorsza, ba! Biorąc pod uwagę bycia syrenką, mogła uchodzić wręcz za wzór cnót w tym wypadku. Na dalsze słowa zareagowała jedynie poruszeniem brwi, o dziwo powstrzymując się przed rzuceniem: wiem, przecież jestem wspaniała. Wrogość jednak opuściła drobną sylwetkę, poddawała się relaksującemu działaniu dymu, w końcu tylko on jej pozostał. — Moim bratem — stwierdza krótko, niemal radośnie, przypominając sobie tamtejszą psotę. Opuszki palców zakrywają miękki wargi, kiedy cichutki chichot wymyka się spomiędzy nich podstępnie — To była piękna wojna, trochę tragiczna, swój żywot zakończyła ulubiona rzeźba cioteczki Muriel, ale wyprawiliśmy jej zaszczytny pogrzeb po tym, jak nie udało się jej naprawić nim ktokolwiek by się zorientował. Dodatkowo, klej i dzieci to bardzo złe połączenie — dodaje, bo przecież to nie tak, że ze swoim rodzeństwem walczyła do teraz. Może czasem, ale tylko słownie. Nie była przecież już nastolatką, żeby zachowywać się w ten sposób. Wreszcie patrzy na niego, kiwając jedynie głową na znak, że oczywiście to już robiła. To nie było jej pierwsze święto, głupie wróżby powtarzane były co roku i żadna z nich póki co nie rozczarowała jej jeszcze wcale. Widząc jednak, że zieleń jego oczu skupiła się na płomieniach, tak i ona wzięła z niego przykład. Złoto pomarańczowe języki wiły się między sobą, a im intensywniej się wpatrywała tym powoli ukazywał się w nim obraz. Początkowo przypominał on ramę, ciężką, drewnianą, która zwykła oplatać najwspanialsze arcydzieła. Zaczęła jednak pękać, kruszeć, a jej fragmenty niby pył ułożyły się w różę wiatrów z wydłużonym promieniem wskazującym północ. Nastąpił ponowny rozpad i oto ramowe okruchy układać się zaczęły w tęczę, mogła policzyć dokładnie ilość potencjalnych barw, z tym że tęcza ta z łuku przeszła w okrąg, pulsując tak mocno, błyszcząc tak intensywnie, że w końcu Lotte musiała się odsunąć, kryjąc w dłoniach twarz, kiedy tylko oczy zaczęły ją szczypać. Nieco załzawiona zerknęła na Cavanagha. Och, kolejny błąd w skrypcie. Może gdyby była takim potworem, za jakiego ją miał, tak roześmiałaby się w głos patrząc, z jakim trudem łapie powietrze. Karmiłaby się bladością jego skóry, szeroko otwartymi ze strachu oczami, paniką, jaka zaczęła wkradać się w każdy gest, pojedynczy ruch mięśni. Ku swojemu smutkowi była jednak sobą, więc ten moment pozostawi w kuferku swej pamięci na później. Drobna postać przysuwa się, ciepłym oddechem omiatając płatek ucha młodzieńca, choć przecież on jej nawet nie usłyszy, nazbyt zagubiony w widzianej wizji. — Chodź, chodź ze mną. Mall, idziemy — prosi i gdyby włożyła nieco więcej nacisku, gdyby łagodność tonu przeniknęła w nuty bardziej przymilne, tak lament stopniowo wybudzałby się z głębin jej jestestwa, przekonując go by poddał się jej woli. Ale aktoreczka wie, że nie musi po niego sięgać. Bo kiedy wstaje, kiedy pociąga za sobą sylwetkę Mallorego, tak ten słucha się jej nieświadomie a pociągnięcie za przód płaszcza sprawia, że podąża za nią. Na zewnątrz, ku zimnie, ku świeżemu powietrzu. Nie prowadzi go daleko, ledwie na bok, popychając tak, aby usiadł na pieńku, który został po pracownikach rozstawiających wcześniej atrakcje, tuż obok bocznej ściany namiotu, w którym jeszcze przed chwilą byli. Nie zadając pytań, nie czekając na relacje, małe dłonie sięgają bruneta raz jeszcze i może poczuć, jak chłodny wiatr kąsa nagą skórę przedramienia jednej i drugiej ręki i jak nagle ogarnia go mróz ogromny. To śnieg przywiera do jego skóry, zebrany pospiesznie jeszcze kilka sekund temu przez Overtone, która teraz kucała przed nim. Lód pomaga na ataki paniki, najlepiej działa przyłożony do nadgarstków, jednak wolała nie odsuwać rękawiczek, z którymi tak się nie lubił rozstawać czarodziej. Smukłe paluszki zaróżowiły się, szczypały od białego puchu, jednak zaciskała zęby, pilnując, by śnieg równo został położony a sam chłopak uspokoił się chociaż trochę. |