Dym kadzideł ciążył, niewidoczną materią osiadał na wąskich ramionach, przywierał do jasnej skóry, wypleniając osiadający dotąd nań aromat jeżyn oraz cytrusów. Napięte do granic możliwości mięśnie rozluźniały się mimowolnie, języki ognia w palenisku wiły się w tylko sobie znanym tańcu i poczuła się niemal nostalgicznie. Troska nie znikała spomiędzy zmarszczonych delikatnie brwi, miękkie wargi nadal wykrzywione były w smutną podkówkę, lecz myśli biegły zmącone już dalej i tylko wewnątrz szeptało gorączkowo, aby zachowała skupienie, nie nie była to odpowiednia pora na melancholię, że należyta maska nie została jeszcze nałożona. Ale Lotte niespiesznie uświadamia sobie, że wtedy też przybył w ciszy. Przygarbiony, ze wzrokiem tkwiącym na poziomie ziemi oraz niebytu, ze słowami splamionymi nadmierną uprzejmością oraz delikatnym uśmiechem, takim, który nie sięga do końca zieleni oczu, wyważonym, badający grunt pod wijącymi się na powitanie zdaniami. Wydawał się niezręczny, może trochę urażony sądząc po sposobie, w jakim unosił brodę — teraz wie, że ten gest ma miejsce wtedy, gdy jest przekonany o słuszności swojej racji. Wielki sędzina we własnej głowie, pożeracz wszelkich rozumów, który sam sobie prawo ustanawia i winnych osądza bez domniemania niewinności — i nie miała mu tego za złe. Jeśli jej towarzyszki o zbyt długich językach miały racje, tak rodzina Cavanagh doznała wielkiej straty ledwie pare miesięcy wcześniej (czy powinna się niepokoić, jak prędko siostry z Kręgu na przestrzeni lat traciły swoje życie? W końcu też była siostrą! Szczęśliwie tą młodszą, więc może istniał cień nadziei, iż rzekoma klątwa ją ominie) i mogła przymknąć śmiało oko na pewne mankamenty w ich interakcjach. Zresztą łudziła się, że nawet jeśli nie padnie przed nią na kolana, zauroczony ponad miarę — a nie zdziwiłaby się temu wcale, była w końcu wspaniała i taka reakcja byłaby jak najbardziej oczekiwana — tak może udałoby się nawiązać nić porozumienia na tyle, aby czas, jaki mieli wspólnie spędzić, nie należał do rodzaju z tych najgorszych. Na próżno. Mallory okazał się personą na wskroś arogancką, obierającą z zastanawiającą łatwością rolę męczennika, tego, kto musi wzdychać ze zrezygnowaniem, jakby przyszło mu się mierzyć z niemądrym dzieckiem, a nie błyskotliwą oraz atrakcyjną syrenką, która urokiem osobistym rozjaśniała pomieszczenie przy pomocy ledwie chichotu. Co sprawiło, że zapałał do niej tak druzgoczącą nienawiścią, która zrodziła i niechęć z jej strony? Jaki był cel tych podłości, złośliwości oraz oszczerstw, wbijania szpilki, bycia drzazgą pod paznokciem, nitką na kostiumie, gdy zaraz miała wyjść na scenę? Nie miała doprawdy zielonego pojęcia! Każdy czwartek przynosił jedynie zgryzotę, nieprzyjemny dreszcz, aż wreszcie przestała się doszukiwać drugiego dna. Zaakceptowała, że brunet jest po prostu typem fatalnym, w którym nie ma sensu oczekiwać logiki. Należało wytrwać, zacisnąć ząbki oraz uraczyć go niewybrednymi komentarzami, bo chociaż Overtone naprawdę chciała być tą dojrzalszą stroną w tym nieistniejącym związku, tak porywczości zdarzało się wieść prym w jej wnętrzu. Teraz kiedy tak na niego patrzyła, na ten cień rzęs rzucany na policzki, na prostą linię warg, na ciszę kroków, pomyślała, że wtedy, przy pierwszym spotkaniu nawet mogłaby go polubić. Obecnie, mogła się tylko cieszyć, że nawiedziło ją mniejsze zło, a nie to, które czaiło się na zewnątrz namiotu. Lęk miesza się z narkotycznym spokojem, rozbawienie rozbija się o brzegi niechęci, jest w niej cały ocean odczuć i żadne z nich nie przebija się przez nieruchomą taflę oblicza. Może to obecność większego drapieżnika sprawia, że nie nastawia się na żaden cios, że nie obawia się krytyki, która spłynie po niej, nie zostawiając po sobie nawet śladu wilgoci. Nie wstydziła się swojego zachowania, niewygodne zdarzenie nie było również w żaden sposób jej winą, w końcu nie odpowiadała za czyny innych, lecz krótkie rozumiem odebrało jej mowę. Jakby w końcu po tylu tygodniach odezwał się w stronę blondyneczki ludzkim głosem, nie zaś tonem gbura. Spojrzeniem uciekła pierwsza, jak spłoszona łania, jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku i kącik ust drgnął, nie zwycięsko, a jeszcze bardziej przygnębiająco, albowiem poczuła się nad wyraz żałośnie. Bo przecież wcale mógł tak nie uważać, a ona z wrażenia gotowa była się wręcz potknąć, choć nadal klęczała. Może jednak to trochę, wcale nie było trochę — stwierdziła w nagłym zmęczeniu. Alkohol potrafił doprowadzić do najgłupszych sytuacji, tak jak teraz. Charlotte niemal mu uwierzyła. Kretynka. Hartuje się, bierze w garść, bo przyczyna zgryzot tego wieczora nawiedza wnętrze namiotu i aktorka ma wrażenie, że żołądek zacisnął się jej tak mocno w supełek, że zaraz zwymiotuje. Kiedy młodzieniec wysuwa się przed nią, tak z trudem powstrzymuje zaszklenie się oczu. Żadne raczej sobie nie wyobrażało, że Cavanagh kiedykolwiek zostanie wybawicielem, a ona damą w opałach. Przeklęty chichot losu. Chichot, który przeradza się wręcz w rechot, gdy nieznajomy przemawia. Jest w nim coś nieprzyjemnego, oleistego, jak mięso które zostało zanurzone w tłuszczu, którego nie wymieniano w fast foodzie przez cały dzień i liczono, że będzie wyglądało apetycznie. Zwracał się do niej tak, jakby ją znał. Jakby byli na równej stopie towarzyskiej i Lotte mogłaby poświęcić jedną ze swoich torebek z limitowanej edycji, że nigdy z tym człowiekiem interakcji nie miała. Ani na lądzie, ani też w wodzie. Chociaż, gdyby z tym drugim było inaczej, tak nie miałaby wątpliwej przyjemności znaleźć się w tej sytuacji. Kiedy Mall się zrywa, ma ochotę pisnąć z przestrachu, lecz zamiast broni, ukazuje się różowa babeczka. Fioletowe cyfry mogą przedstawiać datę, ale lutego osiemdziesiątego trzeciego roku była chora. Korzystając z zamieszania związanego z Ucztą Ognia, pod koniec stycznia wybrała się na kąpiel w Zatoce, co poskutkowało przeziębieniem ze względu na jej wątpliwą odporność. Nie występowała też oficjalnie w teatrze. Och. Szarość oczu zabłysła niemal niebezpiecznie, jak u drapieżnika, który wreszcie zwęszył zapach ofiary. Wstaje powoli, kuląc ramiona, tęczówki lśnią ślicznie w półmroku, gotowe ronić łzy. Chowa się za Mallorym, przygryzając dolną wargę, oplatając jedną dłonią przedramię chłopaka, wtulając się weń niemal, jakby szukała w jego osobie otuchy. Druga z dłoni niespiesznie, niemal leniwie wędruje po linii kręgosłupa, ku odsłoniętemu fragmentowi karku, który muska niewinnie, gotowa w razie czego wpleść smukłe paluszki w ciemne loki, za które pociągnie, jeśli ten zareaguje niechęcią na jej gest. Witamy na scenie mój drogi. — Nie znam pana — odpowiada cicho, każdy, kto tylko by nadstawił ucha, wiedziałby, jak dziewczątko walczy, aby jej ton nie wzniósł się na wyżyny pisku — Tak, jak pan nie zna mnie. Proszę nie wmawiać mi, że jest inaczej, biorąc pod uwagę, w jaki sposób się pan do mnie zwrócił i co pan przyniósł — nie zamierzała się rozwlekać, ani tłumaczyć. Każdy, kto zaskarbił sobie jej sympatię, albo był na tyle blisko, żeby mógł przeprowadzić z nią, chociażby krótką rozmowę zezwalającą z zejścia z oficjalnej panny Overtone na jej imię, miał świadomość, iż przedstawiała się swoim przydomkiem. Odkąd w dzieciństwie przeczytała Upiora w Operze, tak zauroczona nakazywała mówić do siebie tylko i wyłącznie Lotte. W dodatku, nienawidziła kokosa, nienawidziła tak bardzo, iż zdołała wmówić każdemu, kto tylko zechciał ją wysłuchać — a o dziwo, słuchało ją wielu — że ma nań straszliwe wręcz uczulenie. Co więcej, nie przepadała za fioletem, a połączenie różu i filetu? Tragedia. I najważniejsze. Nie było opcji, że miałaby z nim coś wspólnego nawet na licznych imprezach, w których uczestniczyła. Był blondynem. A ona preferowała chłopców o ciemniejszych włosach, stojących w pięknym kontraście ze złotem jej loków. Na jej roku też nie był. Jednym słowem — zboczeniec. Creep. Stalker. I kłamca. Tak. |