First topic message reminder : Wąwóz im. Bazela Hudsona Wąwóz U-kształtny, znajdujący się w kniei Cripple Rock. Zachęca ona swoim niepowtarzalnym urokiem, dlatego szczególnie w okresie letnim można spotkać tutaj spacerowiczów. Nazwany został na cześć Bazela Hudsona, magicznego podróżnika i archeologa z początku XVIII wieku. Rzadko można spotkać tu dziką zwierzynę, ale za to tego miejsca nie opuszczają komary, które masowo atakują przechodniów. Jego naturalna ścieżka biegnie wzdłuż wschodniego kresu kniei, dlatego nazywany jest jej naturalną granicą. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20 2023, 20:58, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Stwórca
The member 'Heather Munch' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
| do Marcusa Słońce coraz wyżej wznosi się nad horyzont, przenikając między gałęziami i świeżymi liśćmi, padając na leśną ścieżkę wąwozu, a lekki wiatr, poruszając drzewami, tworzy migotliwe mozaiki. Wczesna pora sprawia, że okolica zdaje się być zupełnie opustoszała, tylko kilku gorliwie modlących się pielgrzymów przemyka pospiesznie, mamrocząc pod nosami, nie zwracając na nikogo uwagi. Wszelka zwierzyna, wyczuwając ludzkie zapachy, trzyma się na odległość, nie wybiegając na główne przejście. Na jednej z wygładzonych już skał siedzi mężczyzna w podeszłym wieku odziany w strój podróżny. Zaciągnięte wysoko wełniane podkolanówki, wyświechtana przez czas skórzana kurta i myśliwski kapelusz są jego znakami rozpoznawczymi. Pomarszczoną twarz wyciąga w kierunku słońca, chłonąc jego promienie. Słysząc kroki zrywa się nagle z miejsca i z zaciekawieniem pociera brodę o krzywo przystrzyżonym białym zaroście. Krzaczaste brwi ściągają się między oczami w zastanowieniu i dopiero po chwili przestępuje kilka kroków, - Witam pielgrzyma! - woła do Marcusa, wyciągając ku niemu ręce. Skutecznie ignoruje obecność innych osób, dziwnym trafem skupiając się tylko na młodym mężczyźnie. Nie sięga ku objęciom, a wspiera się na biodrach i zatrzymuje, zadzierając brodę, bo nowo poznanemu sięga zaledwie do ramienia. - Wspaniała pogoda na wyprawę, doskonały wybór, psze pana! Spacerek czy truchcik? - dopytuje, stając na środku ścieżki i niejako tarasując Verity’emu dalszą drogę. Nie robi tego jednak specjalnie, nie z czystej złośliwości, a ewidentnej chęci podjęcia dyskusji z żywą duszą. - Ja tu zażywam odrobiny słonecznej kąpieli, każdemu się przydaje, prawda, psze pana? Odpoczynek przed dalszą drogą, to niezwykle ważna rzecz. - Kiwa głową z uznaniem dla własnych słów, lecz nie z żywego przeświadczenia dla własnej nieomylności, a przez głęboką wiarę w swoją wielowiekową mądrość. - To już moja sześćdziesiąta wyprawa, słyszy mnie pan? Sześćdziesiąt lat już po tych lasach chodzę, oddając cześć Aradii, wspaniała sprawa. - Jak na tak słuszny wiek, ton jego głosu niezmiennie grzmi. Można w nim usłyszeć przepełniającą staruszka dumę. Kiwa głową w zamyśleniu, sięgając błękitem spojrzenia gdzieś w dal, najpewniej przeczesując oczami wyobraźni wszystkie te minione lata. - Pozwoli pan, że poprowadzę ścieżką, zęby zjadłem na tych okolicach, wszystko pokażę i wytłumaczę. - Wyciąga rękę w kierunku dalszej drogi i czeka, aż jego rozmówca ruszy przed siebie, nim sam zrobi krok. - Proszę mi powiedzieć, psze pana, jak się pan zapatruje na te nowinki o kosmicznych przygodach? Pierwszy lot na księżyc, jasna kurka, to musi być niesamowite przeżycie! - Klaszcze zaraz w ręce z ekscytacji, przejawiając zdecydowanie więcej energii, niż inni staruszkowie w jego wieku. I wszystko wydawałoby się w najlepszym porządku, gdyby pierwszy lot na księżyc nie odbył się piętnaście lat wcześniej. |
Wiek : 666
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Wzrusza ramionami. Nie ma pojęcia, czy tak bardzo się na tym zna. Kiedyś historia go pasjonowała, fascynowała, ale teraz ma do niej ambiwalentny stosunek. Jest nią rozczarowany, i czasem tylko pozwala sobie chłonąć nową wiedzę, wierząc, że tym razem, być może – historia go nie okłamuje. Chociaż ta w Saint Fall jest mocno skomplikowana, pełna sieci intryg i faktów, do których ciężko się dokopać, nawet on, spędzając wiele dni w Bibliotece, dalej nie do końca rozumie, gdzie jest jej początek, gdzie koniec i, co oznacza środek, ani gdzie w tym wszystkim miejsce na rzeczy nadprzyrodzone, a wie, że w tym mieście na pewno jest ich wiele. Część jego doświadczeń na to wskazuje. — Bazela Hudsona — przypomina mu, skoro jest ciekawy — nie jakiś archeolog. Mógł po sobie zostawić ślady. Nie martwych górników, chyba. Faktyczne insygnia, albo… nie wiem – był wpływowy. Cały wąwóz nosi jego imię. Kontrolnie patrzy na Maurycego, czy ten jest w ogóle tego ciekawy, ale chłopak szkicuje coś w swoim szkicowniku, albo kartowniku, cokolwiek, co niewrażliwa na artystyczność dusza Abrahama nie zrozumie. Odwraca się więc od nieboszczyka i jego kości, splata ręce na piersi i szuka ciekawszych rzeczy w otoczeniu. Porusza się głębiej w las, akurat w momencie, w którym dziwna złość i nieprzyzwoite słowa opuszczają usta, po których Abe się akurat tego nie spodziewa. Spogląda na niego przez ramię i nie bardzo wie o co chodzi. On dał mu tylko kwiatek, do tego jego zeszytu, gdzie gromadzi jakieś nieciekawe rzeczy i pamiątki z wędrówek, ale akurat Kwiat Berserkera jest ciekawy, i pragmatycznie byłoby go odrysować. Dlatego marszczy brwi, z pełnym właśnie NIEZROZUMIENIEM, na ten akt agresji i… jego też dotknęło działanie kwiatu? To jedyne sensowne wyjaśnienie, dlatego Alden postanawia zignorować jego gniew. Kiwa głową, jakby rozumiał, ale nie rozumie — Kwiat Berserkera — poprawia tylko Overtone’a, bo to ważne, że nie jakiś tam kwiatek, tylko konkretny, o konkretnych działaniach. Ale fakt, że Maurycy mie go pod nogą i zaraz kopie kupę kości chyba wskazuje na to, że nie zapamiętał, ani tego, ani żeby nie pomylił go z niezapominajką. No cóż. Krnąbrny. Abe porusza się w miejscu i ponagla go więc następnym pytaniem. — Idziemy dalej? Coś tam błyszczy. Zupełnie nieprzejęty stanem szkicownika, bo jak na jego miarę, błoto, jakie na nim zostało, w sumie wypełniło pusty zarys ołówka w miejscu, gdzie powinno się coś znajdować oprócz białej kartki. Górnik pod drzewem nie był wcale czystszy od tego błota, co dodał trochę animuszu jego szkicowi. — Widzisz? — próbuje go zainteresować i nie czekając na niego idzie w sobie obranym kierunku, w sam środek dziwnych krzewów. Tak naprawdę nic się tu nie świeci, tak tylko powiedział, ale kiedy już tu doszedł, coś naprawdę zaczęło się mienić, tylko znacznie dalej niż to wcześniej mógłby widzieć. Abraham znajduje spojrzeniem skrzynkę skarbów |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
| re: Zjawka Kolejne minuty, zgodnie z oczekiwaniami Marcusa, minęły na bezowocnym przeczesywaniu wąwozu. Gnijące liście przyklejały się do podeszew butów, a gałęzie co rusz zaczepiały o płaszcz Verity’ego, tylko pogłębiając chęć zakończenia pielgrzymki i powrotu do domu. W domu czekała kawa, wygodny fotel i spokój. Tutaj mogli liczyć co najwyżej na wymuszone pogawędki z resztą spacerowiczów i kleszcze. Jury miałoby problem z orzeczeniem, co z tego zestawu było mniej mile widziane. Jak na zawołanie, aby pomóc w rozstrzygnięciu remisu, względną ciszę przerwał gromki głos nieznajomego mężczyzny. Ptactwo na pobliskich drzewach wzbiło się do lotu z głośnym łopotaniem skrzydeł. Idąc za ich przykładem, Marcus odwzajemnił powitanie tylko oszczędnym uśmiechem i skinieniem, ustępując na bok, by wyminąć pielgrzyma. Gdyby tylko ten byłby łaskawy ich wyminąć. Korpulentny jegomość zatrzymał się tuż przed nimi i, tym samym, swą skromną osobą zatarasował ścieżkę. Staruszek – bo nawet entuzjazm nie mógł zrekompensować siwizny i wąwozów zmarszczek – z jakiegoś niepojętego powodu obrał sobie Verity’ego za cel przemowy. Słuchał, z cierpliwością nabytą podczas wysłuchiwania histerii prawie-byłych żon. Czy słyszał, to już inna sprawa. – Wyrazy uznania – uśmiechał się, jak przystało na dobrze wychowanego chłopca. Coś tam usłyszał, pomimo zniecierpliwienia. Jakim cudem Marcus ośmielał taką poufałość, nie miał pojęcia. Może to nie on wyglądał przystępnie, po prostu myśliwy dotknął już dna swej desperacji? Ewentualne wnuczęta pewnie nie były zainteresowane opisami flory i fauny kniei. Wyglądało na to, że on sam nie miał nic do powiedzenia w tej kwestii. – Pewnie zna je pan lepiej, niż własną kieszeń – powstrzymał ciężkie westchnienie, ruszając do przodu. Szedł przed siebie, rozglądając się wokół w poszukiwaniu czegokolwiek interesującego. Dopiero kolejny komentarz mężczyzny sprawił, że powrócił wzrokiem do jego twarzy. Wyglądał na niezmieszanego roztargnieniem swojego nowego towarzysza, choć w duchu już dodawał dwa do dwóch. Zinterpretował wynik. Nie wyprowadzał jegomościa z błędu. – Prawda? Kto wie, co będzie dalej? Jeszcze trochę i będziemy planować wakacje na Księżycu. Wybrałby się pan? Może nie powinien angażować się w rozmowę ze staruszkiem. Istniała przecież szansa, że znudzi go niezręczne milczenie i postanowi wrócić do swoich kąpieli słonecznych. Z drugiej strony, nie wyglądał na takiego, którego łatwo będzie spławić. Równie dobrze mógł pogodzić się ze swym cierpieniem. 3. tura: 66+24+20=110 | 424/400 - próg przekroczony |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Stwórca
The member 'Marcus Verity' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Rozpierzchnijcie się narody, oto naczelna królowa dramy staje przed wami. Ciśnienie buzowało Maurycemu pod czaszką, ale szybciej dopływająca do mózgu krew niewiele zmieniała w poczuciu absolutnej słuszności gniewu, jaki go dopadł. Jak ten pacan mógł ignorować jego szkicownik? Zero kultury, zero jakiegokolwiek pomyślunku! Szkoda, że skopanie kościotrupa niewiele dało. Przydałyby się teraz te potworne pazury i rzędy krwiożerczych zębów. Bez sensu, że syrenie przymioty przydawały się najbardziej wtedy, kiedy żadnego oceanu w pobliżu nie było. - Dziękuję, usłyszałem za pierwszym razem. - Oznajmił pan krnąbrny, szukający w tym momencie ołówka, który zaplątał się gdzieś w ziemię pod jego stopami. Znalazł go po chwili i całe szczęście, bo żal byłoby tak potężną broń gdzieś w lesie zagubić. Wracając do tematu wbijania ostrza w różne miejsca na ciele… Z rozmyślań o destrukcji wyrwało go krótkie stwierdzenie Abrahama. Coś się błyszczało? Co? Po co? Czyje to? Mógł dotknąć? Czy można było być jeszcze bardziej stereotypową syreną vel sroką? Najprawdopodobniej wyłącznie w wypadku, gdyby porwał tajemnicze „coś” i postanowił schować je na dnie oceanu, gdzieś w trzecim wraku na lewo od drugiej rafy… ewentualnie usiadł na tym i postanowił wysiedzieć, niby matka kwoka. - Co się błyszczy? - Złapał przynętę jak wieloryb świeży narybek i natychmiast zaprzestał bezczeszczenia zwłok na rzecz pogwałcenia przestrzeni osobistej Abrahama. Z rozmysłem trącił go barkiem, aby przepchnąć się do przodu i… bezceremonialnie zdzielił go w ramię otwartym szkicownikiem. - Rysunek mi zepsułeś, ośle ty. Nie rzucaj we mnie chwastami, bo któregoś dnia znajdziesz świeży ogon bobra między skarpetkami. - Pogroził mu i dla powagi sytuacji zmarszczył przy tym nos. Czy dało się lepiej odegrać naburmuszonego nastolatka? Pewnie tak, ale Maurice wspiął się z pewnością do pierwszej trójki, aby przynajmniej otrzymać nagrodę pocieszenia od publiczności. Przez wszystkie te lata Overtone osiągnął swego rodzaju równowagę. Balansował na granicy przynoszenia ujmy swojemu nazwisku oraz osiągania poważania wśród ludów prostych. Konwersował z marynarzami ich językiem i urągał złośliwym homarom w najplugawszej piraciźnie po tej stronie oceanu, aby kilka godzin później kwiecistymi słowami apelować do urody panienek na wydanie, którymi później miał wzgardzić. W chwili obecnej najpewniej doszedł do przekonania, że skoro polecenie „wsadzania” do rozmówcy nie przemawia, to warto jeszcze spróbować prostego rąbnięcia prawdą w łeb. - Widzę i biorę to w ramach zadośćuczynienia. - Stwierdził, nie pozostawiając Aldenowi miejsca na sprzeciw, gdy wypatrzywszy fragment kuferka, śmignął z jego wierzchu coś, co wyglądało jak monetka na sznurku. - Resztę sobie zostaw, będziesz miał z czego kupić mi nowy szkicownik. Oznajmił pan łaskawy, chowając monetę do kieszeni, nim spojrzenie mężczyzny mogłoby ostać się na niej choćby i sekundę dłużej. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
28 kwietnia 1985 roku Dwie naczelne cechy, które napawają mnie obrzydzeniem. Naczelne, więc nie jedyne; dwie, ponieważ to główna zasada polityki — nigdy nie zdradzaj wszystkich sekretów. Ja, niżej podpisany, nie toleruję niesubordynacji — dziękuję, ojcze, to były cenne lekcje — i spóźnień. (Nienawidzę nieporządku i zaburzonej przestrzeni; źle znoszę zbyt ciasne rękawy koszul; chorobliwie obawiam się wchodzących do uszu włosów, więc trzymanie ich w uwięzi brylantyny to jedyny sposób na zapanowanie nad strachem.) William Harris od lat udowadnia, że niesubordynacja nie leży w jego naturze — nawet, gdyby leżała, trzymam w dłoni smycz; jest krótka, a ja lubię za nią szarpać. William Harris dziś udowadnia, że spóźnienia są mu równie obce — na srebrnej tarczy zegarka wskazówka minutnika zastyga na godzinie dwunastej i wtedy w zasięgu wzroku pojawia się on; syn pióra i tuszu w głębi Cripple Rock. Czy to nie cudowne? Za mój dzisiejszy uśmiech odpowiada zestaw numer pięć; sentymentalizm wobec starego przyjaciela. — Jak droga z Salem? Bez większych przeszkód? — wyciągnięta na powitanie dłoń, rozciągnięte w uśmiechu usta i dwóch młodych, obiecujących przedstawicieli Kręgu z przyszłością, której blask mógłby oświetlić pół Bostonu — liczę, że mijająca nas grupka pielgrzymów zapamiętała ten utrwalony w magmie pamięci obraz; niech niosą wieść dalej. — W ubiegłym tygodniu skorzystałem z tunelu. Doznanie co najmniej— Cuchnące. Jakby wejść do grobu i nazwać to autostradą. — Nietypowe. Historyczność Wąwozu przed nami próbuje skraść uwagę — znam ścieżkę zanurzoną w zieleni wczesnowiosennych liści i tor drobnych przeszkód po drodze. Coroczne wyprawy z braćmi zamieniłem w biznesowe spacery, które święto Męczeństwa transmutowały w wymówkę do wymienienia obietnic pod gołym niebem — Harris łączy w sobie obie cechy. Jest trochę biznesem, trochę przyjacielem; czasem zaburzam proporcje tego podziału i przyjaźń zamieniam w umowę, na której lata temu zastygł lak sekretów. — Harris, przypomnisz mi, jakie relacje łączą was z Hudsonami? Rozważam pewne — konszachty to słowo, którego mógłbym użyć, gdybyśmy spacerowali po zaspermionych uliczkach osiemnastowiecznego, londyńskiego portu; synonim gładko skapuje z ust, nawet nie wahając się na koniuszku języka. — Rozwiązania. Prawda — czym właściwie jest prawda, jeśli nie niepochlebnym dla przegranych epitafium sporządzonym ręką zwycięzców? — to zazdrosna towarzyszka podróży; mówiąc, pamiętam o zwróceniu głowy w kierunku Williama. Tam, gdzie inni dostrzegają niepełnosprawność, ja zauważam okazję. Prawda więc była taka — taka była prawda, a prawdziwie nieprawdziwy jestem ja — że niuanse kręgowych relacji znam od pierwszego szwu. Za co pociągnąć, gdzie wprawić nić w drganie, którędy pójść na skróty, żeby dotrzeć do celu? Wiedza to potęga; powinni wygrawerować to na piedestale pierwszego posągu Richarda Williamsona (pierwszego; przynajmniej w tej dekadzie). — Swoją drogą, zgrabne sprostowanie na temat Charlotte w ostatnim numerze Zwierciadła. Nieco poniewczasie, ale — ciepłym uśmiechem osładzam łagodną sugestię; Williamie, tyle dla ciebie robię, dlaczego muszę mówić o oczywistym? — kolejnym razem ostrzeżesz mnie zanim wydrukują numer, prawda? Trzask łamanej pod butem gałązki przypomina wystrzał — ja, na szczęście, brzydzę się przemocą. tura 1: 52 (k100) + 19 (wiedza) + 5 (historia) = 76 |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Historii może i nie rozumie on; ona zna ją doskonale. Jej historia była długa, dumna i od pokoleń niezmiennie kręgowa. Jego? Nie byłaby zdziwiona, gdyby jego nonna czyściła jakiemuś Hudsonowi buty. Na jej okno nieudolnie — Paganini z czystością niewiele mieli wspólnego, krwi już w szczególności. Myśli tym bardziej. Nawet nie próbuje zakładać żadnego, numerowanego uśmiechu z katalogu. Obelgi odbija milczeniem — wymowniejszym niż cokolwiek, co mogłaby powiedzieć. Z pewnością nie wypada powiedzieć żadnych słów, które przychodzą na myśl, gdy czyjaś oślizgła ręka sięga w stronę krocza. Kto cię wychował?, brzmi na absurdalne pytanie. Jej koń miał lepsze decorum i nie zesrał się w (nie)świętym lesie. Matka; słowo—klucz, słowo—wytrych. Czym była matka? Odległym wspomnieniem, chaotycznym pismem w zeszycie i oczami, które rozpoznaje w lustrze i na fotografiach. Tym dokładnie była matka — jedyną słabością w przejrzystej tafli lodu. Niemądre było kruszenie takiego, na którym się właśnie stoi. — Powiedziałabym, że twoja — ale nie mam pięciu lat. — ale lubię żarty, które mają jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości. Moja klacz ma za dobry rodowód, by być twoją matką. To prawda — Audrey mogłaby się założyć, że jej klacz była któraś w kolejce do angielskiego tronu. Nie było tajemnicą, że Elżbieta II wolała konie od swoich dzieci. Włożyła nogę w strzemię, wspinając się z powrotem na grzbiet. Porządek świata przywrócony. Ona na niego patrzy z góry, on nie powinien patrzeć na nią wcale. — Urocza propozycja — urocze w słowniku pani Verity oznaczało mniej więcej tyle, że zaraz się na samą myśl porzyga, choć mdłości były obecne znacznie przed przybyciem uroczego towarzystwa. — aczkolwiek mam rodzinne zobowiązania. Jestem pewna, że ktoś inny z przyjemnością opowie ci o tej... szparce. Nieco energiczniej niż musiała, zmusiła konia do ruszenia w przód. Jeśli ten przy okazji kopnął trochę błota w stronę Włocha— Całkowity przypadek. Audrey galopuje z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
William Harris
ILUZJI : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Richard WilliamsonByła jego pierwszą i szczerą miłością młodzieńczą. Na studiach stała się jego celem życiowym i obsesją, którą dzielił się tylko z jednym człowiekiem - Richardem. Najohydniejszą tajemnica, pasja sama w sobie, jego Ford Shelby z 1967 roku najlepsze z aut wszech czasów, które opuściły komercyjną linię produkcyjną. Wiedział o nim wszystko, począwszy od konstruktora Carrolla Shelbiego po jego wszystkie zwycięstwa na torach wyścigowych. Znał wszystkie parametry silnika, nawet te ustawione pod standardy przełomu lat 60’s i 70’s pieszczotliwie nazywane GT choć laicy i tak ich nie rozumieli. Sam mógł poszczycić się 500- setką, 7- litrową i oczywiście 8 cylindrową, której nie słyszał jak normalni ludzi. Czuł ją, niemal całym sobą, wibracje jakiego towarzyszyły maszynie podczas przyspieszenia, a nawet te, gdy go przegrzewał, niemal zdzierając tłoki hamulcowe na zakrętach, gdy musiał zwolnić. To właśnie od twardej skórzanej kierownicy, wnętrza jego dłoni miały nagniotki. Jeździł gdzie tylko mógł, trasa z Salem do Saintfall była jedynie wymówką, wy poczuć wolność i brak ograniczeń gdy siadał za kółkiem. I tak też było dzisiaj, w Wąwozie Baltazara jego nadejście zwiastowało mruczenie silnika, odbijające się miliardem ech od brzegów naskalnych. Zupełnie jakby nie potrafił znaleźć się niezauważony na miejscu albo, auto stawało się jego niewątpliwym emisariuszem ogłaszającym jego przybycie. Wszystko ucichło tak samo nagle jak się pojawiło. Harris wyszedł z auta narzucając na jedno ramię wytarty skórzany plecak, który niejako stanowił uzupełnienie spranych dżinsów i pilotki jaką miał na sobie. Patrząc na niego w pierwszej chwili miało się wrażenie, że jego fizys i styl ubioru pasuje bardziej do włóczęgi albo weterana, nie zaś do jednego z bogatszych rodów kręgu. Żył zawsze na swoich zasadach i najpewniej było to spowodowane swojego rodzaju liberalnością jego rodziny, chociaż może pozwalano mu na więcej i z uwagi na ułomność? Coś na pewno ukształtowało go w ten parszywy sposób, bez korekty niepożądanych zachowań jaka powinna się odbyć na wczesnych latach życia. Jego kroki były silne, kamienie szutrowej drogi odbijały się cicho pod podeszwami jego butów. W prawej dłoni, pomiędzy palcami trzymał zapalonego papierosa, którego wsunął do ust gdy tylko podszedł bliżej Richarda. Na wyciągnięta dłoń odpowiedział natychmiast, jego uścisk był mocny i szorstki, a skóra przypominała w dotyku robotnika, nie zaś pisarza którym wszak był. Przez to jedno uderzenie serca, gdy ich dotyk się spotkał Williamson mógł znów wejść do jego świata, tak innego od tego który znał. Spowitego w ciszy i czymś innym. Czuł w jaki sposób jego znajomy odbiera dźwięki, niemal całym ciałem, jak amplitudy tonów wychwytuje skóra a cząstki powietrza odbijające się od jego twarzy określają rytm muzyki. Mógł dostrzec kilka szybkich slajdów z ostatnich godzin: jazdę samochodem, pisanie przy biurku i to jak dostał w twarz od młodej, nagiej dziewczyny gdy kazał jej spierdalać. William miał jeden problem, którego nie był do końca świadomy, ufał Richardowi i był gotowy powierzyć mu swoje życie. Naiwność wiązała się z brakiem przyjaciół na wczesnych etapach życia, a gdy się spotkali- zawierzył mu wszystkie swoje sekrety. Po tylu latach czuł jakby przeszli razem piekło więc nie miał najmniejszych skrupułów by pomagać mu w czym tylko jego przyjaciel zechciał. Wyciągnął z kieszeni jeansów swój aparat słuchowy i założył na prawe ucho. Niemy znak, że planował z nim rozmawiać a przynajmniej lepiej słuchać. Przesunął palcami po ciemnych włosach, które w ciepłym słońcu ukazywały rdzawy poblask, a pomadą jakiej użył nie była w stanie ujarzmić irlandzkiego dziedzictwa jego rodu. Był człowiekiem, jedynie kilku słów. Choć jego wyobraźnia miała ich niesamowitą ilość. Dobre.- Odpowiedział ochrypłym głosem, który zdradzał, że przynajmniej jeden dzień do nikogo nie mówił. Powiedz prost czego potrzebujesz a to zrobię. Rzucił nagle nie zwalniając kroku w ich bądź co bądź pielgrzymce. Zaciągnął się dymem i wypuścił powietrze przez nos. Lewą dłonią palcem wskazującym dotknął brody a jego usta ułożyły się bezgłośnie w słowo „Hudson”. Uczył go. Od pewnego czasu krok po kroku zapoznawał go z sygnaturą i nazwami własnymi w języku migowym, które nie są dane początkującym. Wszystko w jednym celu - by w przypadku kolejnej spotkania rodów móc przeczytać o czym rozmawiają poszczególne osoby, który myślą, że nikt ich nie słyszy. Jednak gdy padło ostatnie zdanie z ust przyjaciela William zatrzymał się, spojrzał na niego i ściągnął brwi. Nigdy nie umiał ukryć wielu emocji, nikt dotknięty głuchotą tego nie robi. Macie potężnych wrogów kościele piekieł, ktoś chciał Wam zaszkodzić. Nie zgodziłem się na publikację tego, w pierwodruku nie było …- Zgubił słowo. Zastanowił się i prawą dłonią palcem wskazującym i środkowym dotknął swojego oka. Na jego twarzy przesunął się cień frustracji. Powinien mówić cześciej, bo zaczynały wylatywać mu słowa. Zmieniłem… pewne zasady, sprawdzam każdy nakład nim wyjdzie z drukarni.- Ewidentnie był szczery, a sytuacja z Charlotte musiała niejako zalegać mu na sumieniu. Był to pierwszy raz, gdy w sytuacji w której przyjaciel naprawdę go potrzebował - zjebał. Duerowie rosną w siłę po cichu.- Rzucił nagle i spojrzał się na twarz towarzysza by coś z niej wyczytać. Złapał się na tym, że od pewnego czasu zaczynał dostrzegać, że jest przystojny. Nie podobało mu się to, komplikowało dla niego ich znajomość a ty się coś takiego działo zwykle uciekał. Rzut 1 38 + 12= 50 |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Redaktor/ publicysta/ pisarz
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Aurelius Hudson To nie udawana gorycz ni nawet odrobina zawodu. Marzenia o synu staną się rzeczywistością prędzej czy później, a Benjamin nigdy nie należał do tego typu mężczyzn, którzy bez syna byli niczym bez ręki. Należało mieć kogoś, kto przejmie nazwisko — sprawa była oczywista. Należało mieć kogoś, kto będzie mógł dalej z powodzeniem nieść schedę swoich ojców bez zbędnego wyszukiwania w katalogu nazwisk tego odpowiedniego, które od tej pory będzie zdobić imię. Ból nie wynika z braku syna, ból wynika z faktu, że miał go i stracił na rzecz paskudy śmierci. Bezlitosnej suki, która rozlała na posadzce w łazience krew. — Najwyższa pora, jeszcze rok i byłoby za późno... — uśmiecha się sarkastycznie pod nosem. Jego nikt nie spytał — Benjaminie, czy wolałbyś zostać zawodnikiem lacrosse, czy może strażakiem? Przyszłość została przesądzona w momencie, w którym ktoś w akcie urodzenia w rubryczce „nazwisko” dopisał Verity. Zawsze drugi. — Właśnie dlatego uwierzę, że Imogen chciała zostać jednorożcem — zaczął, gdy padło ostatnie pytanie. — Georgie skończy w tym roku 4 lata i planuje zostać chmurką — wzruszył ramionami. Już dawno przeszedł z tym faktem do porządku dziennego i pozostawało wierzyć, że coś w rodzie jego matki — czcigodnych Abernathy — przekonuje młodą dziewczynkę do nauki sublimacji. Gdy już dorośnie oczywiście. — Mój ojciec tak robił, gdy pierwszy raz przyszedłem do domu pijany. Nie był zły, nie chciał mnie ukarać — nawet jeśli w dokumentach wyraźnie widniało, że miał wtedy 15 lat. — Chciał sprawdzić jak dobrze znam FOIA... — patrzył z dezaprobatą, gdy Benjamin pomylił dwa cytaty. Dezaprobata trwa po dziś. Kiedyś przeszedł ten szlak z Benjaminem pierwszym. A może nie ten? Nie był pewien, bo leśne wędrówki w Cripple Rock nie należały do głównego obszaru zainteresowań rodziny Verity. Poranne słońce i niezbyt męczący szlak to przygoda. Wygodne buty i dżinsy to wyjątek potwierdzający regułę. Ryże drzewa to iluzja, teraz te mienią się zielenią. Artykuły o załamaniu się ziemi to nie mrzonka, a jednak są na tyle daleko, że bezpiecznie i twardo stawia stopy na ścieżce, raz na jakiś czas gniotąc patyk. Myślami zabłądził gdzieś dalej, pomiędzy jednym liściem a drugim zadając sobie pytanie — czy nie przyjemniej byłoby, gdybym jednak przelał koniak do piersiówki? Prawdopodobnie tak, ale to bez znaczenia. Może i Aurelius lepiej znał się na wspinaczce, czy zwiedzaniu okolicznych terenów, ale to Benjamin lepiej tańczył. Błysk fleszy nigdy nie rozpalał się na górskich szlakach, a zawsze na parkiecie i gustownych frywolnych przyjęciach. — Na pewno? Mogę potrzymać ci włosy — Benjamin drugi pomocny, Benjamin pierwszy rozbawiony. — Hall — powtórzył, jakby próbował się poprawić po błędnie zasłyszanym nazwisku. To przecież nie wina pamięci, to na pewno ktoś źle przekazał informację. Benjamin drugi zawsze bez winy. Tylko przegrani są winni. — Producent wskrzeszeńców? — pokręcił głową w zniesmaczeniu, mrużąc przy tym oczy. Nie miał wielu wad. Tolerancja na kolory skóry to więcej niż byli w stanie dać z siebie Williamsonowie. Tolerancja na syreny — więcej niż potrafili Deckeni. Tolerancja na wymiar sprawiedliwości — nie mógłby tego przypisać Paganinim. Ale tolerancja na trupy? Samo wyobrażenie o zgniliźnie ich ciał i tym brudzie wywoływał w Veritym obrzydzenie, które w stosowny sposób pokazało się na twarzy. Prawo milczało, pozwalając na częściowe bagatelizowanie problemu, ale przecież prawo można zmienić, jeśli będzie taka potrzeba. Nawet nie zastanowił się, czy gdyby Audrey zmarła w połogu, prosiłby o rychłe wskrzeszenie. Przez myśl przemknęło tylko — dobrze, że jestem nieśmiertelny. — Co to kurwa jest? — zatrzymał się nagle, spoglądając w dół na pióra pod własnymi stopami. Dłonią nie sięgnął po żadne z nich. Te były długie i jaskrawo białe. Krystaliczna czystość niepodobna do niczego innego, teraz nieznacznie przybrudzona świeżą ziemią. Rozejrzał się jeszcze w boki, jakby szukając zdechłego ptaka, który mógłby je tutaj zostawić. Mewa w Cripple Rock? Niewykluczone. O ptakach wiedział to, że najlepsza jest kaczka w winnym sosie podawana z Merlotem. na historię |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Stwórca
The member 'Benjamin Verity II' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 28 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
| do Marcusa Młody chłopak okazuje się bardzo sympatycznym i kulturalnym młodzieńcem. Nie jest nadto rozmowny, ale staruszkowi to nie przeszkadza. Przywykł do rozmówców, których to trzeba było ciągnąć za język, ale ten na szczęście coś pod nosem przebąkuje. Serce przewodnika rośnie i cieszy się z idealnego towarzystwa. - Oczywiście! A że kieszeni mam sporo, to i poziom skomplikowania się zwiększa! - śmieje się gromko z własnego żartu. - Pan to pierwszy raz tędy? Pewnieśmy się stale rozmijali. Ja pamiętam każdą twarz i wszystkich, co tędy przechodzą. Dziś już kilkoro wyruszyło o szczycie, starsza brunetka z niebieskim plecakiem i jegomość o lasce. Jest on przykładem na to, że wszyscy mogą wybrać się w pielgrzymkę dla sławienia Aradii. W mojej rodzinie zawsze przykładano wielką wagę do wszelkich uroczystości. - Doskonale pamięta czasy, kiedy jeszcze jako mały chłopiec, a później dojrzały mężczyzna uczył się i przekazywał wiarę dalej. Dumny jest ze swoich wnucząt i faktu, że już wkrótce przystąpią do uroczystego wpisania do Księgi Bestii. - A gdzie tam! U nas w Cripple Rock jest bardzo dobrze - chwali się starzec, wygładzając sobie przy tym dumnie klapę kamizelki. Jest lokalnym patriotą, czuje, że nie może powiedzieć inaczej. - Nie ma w świecie lepszego miejsca, a mogę się pochwalić szeroką wiedzą o wielu terenach! - Za młodu miał okazję trochę podróżować i poznawać nowe kultury. Najmilej wspomina wyprawę do Amazonii, gdzie uczył się przetrwania w gęstej dżungli. Najmilej, nawet jeśli prędko wrócił stamtąd z kontuzją kostki i musiał wrócić do Hellridge. Wtem na horyzoncie maluje się pewien budynek. Docierając do niego, staruszek milknie. Nabiera więcej powietrza w płucach i nawet nie zwalnia kroku. Wyraźnie nie chce zatrzymywać się w tej okolicy i ma z nią złe skojarzenia. - Ta stara szopa stoi tu od lat, psze pana - ścisza nieznacznie głos i wyjaśnia, jakby jego towarzysz był tu rzeczywiście po raz pierwszy. Musi go o wszystkim przestrzec, taka przecież rola przewodnika. - Nie radzę podchodzić bliżej, nie ma w niej niczego ciekawego - mówi, wskazując palcem w stronę zabudowań. Głos ma trochę niepewny, ale skrzętnie stara się to skrywać. Był tam raz i przestraszył się nie na żarty, pospiesznie się wycofując. Aż dziw bierze, że nadal jej stąd nie usunięto. |
Wiek : 666
Abraham Alden
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 208
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 8
TALENTY : 14
Abraham nie może traktować go poważnie, bo jak mógłby traktować poważnie kogoś, kto karę wymierza mu szkicownikiem w ramię. Chciałby powiedzieć, że siła tego uderzenia i podszyta pod nim groźba ujęła go, do żywego, ale wstrząsnęło nim tylko zaskoczenie. Prawie nie poczuł tego uderzenia, ale drgnął lekko, zaskoczony, że coś smyrnęło go w ramie. Patrzy wtedy, po zdarzeniu na swój bark i zastanawia się, co to takiego, dopóki wzrok nie wyłapuje okładki notesu, a chwilę potem… już nie może. Wybucha gromkim śmiechem. Naprawdę jest tym rozbawiony, w akompaniamencie bardzo brutalnych obelg – “ośle ty” – co więcej mu pozostaje? I gróźb – ”bo znajdziesz świeży ogon bobra między skarpetkami”. Alden próbuje udawać przerażenie, naprawdę, ale zamiast tego musi tłumić swoje rozbawienie. Już jak tłumi śmiech w piersi, przykłada dłoń do szczęki i ust, zasłania śladowe jeszcze pozostałości wesołości, pocierając dłonią zarost i wargi, jeszcze wygięte w lekkim grymasie. — Zabierz tą śmiercionośną broń — mruczy, jak już udaje mu się opanować. Maurycy jest… naprawdę zaskakujący. Abraham nie śmieje się od kilku miesięcy, może nawet lat, ale jego towarzysz wyzwala w nim emocje, jakie dawno zakopał i myślał, że nie potrafi do nich dotrzeć. Coś niespotykanego – talent, który syren posiada. Kto by pomyślał – że nie syreni lament, pazury i krwiożerczy amok. Nastrój zmienia się, kiedy docierają do niewielkiego kufra – na miarę Abrahama, kuferka – pełnego kosztowności, nieznanego pochodzenia i Maurycy samowolnie przydziela sobie zdobyczne, chociaż niczemu się nie przysłużył. — Hej!– ostrzega go, ale paniczyk sięga tylko jakiegoś medalika, który Abe ocenia krótkim spojrzeniem, jako nic niewart i ostatecznie macha ręką niedbale. Pozwala mu go sobie przygarnąć, choć nie powstrzymuje się od pokręcenia przy tym głową ze zrezygnowaniem. — Kiedyś zginiesz — rzuca od tak, i to nie jest groźba. Po prostu, stwierdza fakt. Instynkt samozachowawczy Maurycego nie istnieje. Dlatego kilkanaście minut później Abraham towarzyszy mu na szlaku, niby przypadkiem zmierza w tym samym kierunku, co on i nie opuszcza jego towarzystwa dopóki razem nie wychodzą z wąwozu, gdzie się rozstają. Maurycy z medalikiem, a Abe z intrygującą zawartością szkatułki. | zt x2 |
Wiek : 36
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : łowca stworzeń magicznych
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
William Harris Nazwiska zobowiązują; dyktują przyszłości, przekreślają życia, otwierają drzwi, gwarantują przywilej spijania słodkiej śmietanki z samego wierzchu przesłodzonego kubka kręgowej kawy. Nazwiska kształtują; na obraz i podobieństwo przodków albo ich dokładne przeciwieństwo, kiedy naiwność zwycięża nad rozsądkiem, a przekonanie o własnej niepowtarzalności — z przykrą paradą faktów. Niewiele osób potrafi łączyć nietypowość i talent — Harrisowi się udaje od przynajmniej kilku lat. Za pozornym wagabundą ukrywa się potęga słów. Lubię myśleć, że to mój wpływ; Richie Williamson i jego talent do naginania rzeczywistości siłą argumentu dokonał cudu stworzenia. Samotny, pozbawiony przyjaciół mężczyzna odnalazł towarzystwo, odwagę i miłosne wzloty — wystarczyło, żebym go wysłuchał. Dziś słucham tylko przez sekundę; zanim z mgły powstaną obrazy, a szepty zamienią się w krzyki, wychwytuję rozmyte strzępki, obce twarze, nieznajomą kobietę, szybką jazdę do celu — celem byłem ja. Zwykle na końcu każdej drogi, którą pokonuje William, jestem ja. — Na ten moment nie wymagam wiele — słowa, które nie zdarzają się często; obracam je na języku i szybko decyduję, że to nie moja paleta smaków. Zwykle wymagam wszystkiego na już, ale ten temat to feeria cierpliwości — w starciu z nazwiskiem Hudson nigdy nie mam jej wiele. — Dobre słowo i delikatna sugestia, że warto podjąć ze mną dialog, tworzą stabilny fundament — wróg mojego wroga jest moim przyjacielem; kręgowe przeciąganie liny mam we krwi i nie zamierzam w tej wojnie tracić ani kropli. — Nie od razu Rzym zbudowano. I nie od razu go zrujnowano. Zastanawiam się, do którego poziomu ruiny posunąłby się William, gdybym tylko zasiał ziarenko sugestii; ile trupów zostawiłby za sobą, ile mostów spalił, ile zaryzykował? Jestem prawdopodobnie jedynym przyjacielem żonglującym jego sekretami; tymi pospolitymi, które łatwo stłumić bzyczeniem głośniejszych plotek i tymi, które miały potencjał napalmu — nawet ja pobrudziłbym się przy próbie ugaszenia pożaru. Nasze tajemnice rozpoczynają się od gestu — unoszę do brody palec wskazujący i dotykam gładko ogolonej skóry; powielony sygnał na trwałe zapisał się w pamięci. Hudson do kolekcji — Bloodworth i Kepler już znamy. Nagły przystanek zatrzymuje nas w pół kroku; obserwuję zmarszczone brwi ze spokojem kogoś, kto zna Williama zbyt dobrze, by wpaść w pułapkę zgubionego słowa. Wiem, jak wygładzić narastającą frustrację; ludzie to fortepiany, a ja znam układ klawiszy. Wyciągnięta dłoń zatrzymuje się na ramieniu Harrisa; długie palce polityka, pianisty, mordercy — niepotrzebne skreślić — dziś są palcami przyjaciela. — Im wyżej w łańcuchu pokarmowym stoisz, tym głośniej wyją mniejsze drapieżniki. Cabot, naturalna odpowiedź w stadzie głodnych, kościelnych hien. Smród patriarchalnego łajna i wyczucie momentu wznieciły krótkotrwały pożar, na który wystarczyło jedno wiadro zimnych faktów. Na jego miejscu zrobiłbyn to samo; polityka to sztuka znajdowania u przeciwnika broczących krwią ran i posypywania ich solą. — Wiesz, że rzadko to mówię, ale— Uścisk na ramieniu przybiera na sile; materiał kurtki pod moimi palcami próbuje szeptać — ja próbuję nie słuchać. — Jesteś niezastąpiony. Jedno potknięcie nie zmienia tego, co zrobiłeś dla mnie przez lata — słowa, w których nie muszę silić się na kłamstwo, gładko skapują z ust; William jest niezastąpiony. Połyka sekrety i wie, kiedy mówić, a kiedy być cicho; odbiera telefony w środku nocy i potrafi być o czwartej nad ranem w miejscu, w którym być nie powinien — wszystko po to, by coś przejąć, zawieźć do siebie, schować i z nikim o tym nie rozmawiać. Krok w głąb Wąwozu to krok do kolejnej tajemnicy; teraz mówimy w moim ulubionym dialekcie — dochodów. — Duer to Szwajcaria. Przyciska pieniądze do piersi i nigdy nie pyta, skąd pochodzą — uśmiech nie porusza się o centymetr — wiem, że pochowają mnie z jednym na ustach — ale William zna mnie za długo, żeby w pełni nabrać się na tę paradę obojętności. Igiełka irytacji ma ostry koniec i zmusza oczy do zmrużenia; w cieniu drzew wypatruję Duera, którego — w ramach paradoksu — mógłbym udławić zwitkiem banknotów. — Ich świątynia ma kolor studolarówki. Poniekąd za to ich szanuję. Poniekąd nienawidzę. Palce obu dłoni nie zliczyłyby skradzionych przez Duerów okazji do pomnożenia dochodów; Boston to nasze prywatne pole bitwy, gdzie pionkami są kamienice, a planszą — geodezyjna mapa miasta. Topografię biznesu noszę odciśniętą pod powiekami; w przeciwieństwie do Wąwozu, którego nagłe wzloty i upadki zmuszają mięśnie do wysiłku. Cisza nie trwa długo — polityka na krótki, złudnie wygodny moment zsuwa się z piedestału. — Ciekawostka dla gościa z Salem — co to za gość, w którego żyłach płynie krew karcianych szwindli rodziny Cavanagh? — W Wąwozie prawdopodobnie ukryto bezpośrednią bramę do samego Piekła. Wzrok napotyka wzrok — spojrzenie Harrisa od zawsze zdradzało więcej niż słowa. tura 2: 33 (k100) + 19 (wiedza) + 5 (historia) = 57 suma: 183 |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty