First topic message reminder : Wąwóz im. Bazela Hudsona Wąwóz U-kształtny, znajdujący się w kniei Cripple Rock. Zachęca ona swoim niepowtarzalnym urokiem, dlatego szczególnie w okresie letnim można spotkać tutaj spacerowiczów. Nazwany został na cześć Bazela Hudsona, magicznego podróżnika i archeologa z początku XVIII wieku. Rzadko można spotkać tu dziką zwierzynę, ale za to tego miejsca nie opuszczają komary, które masowo atakują przechodniów. Jego naturalna ścieżka biegnie wzdłuż wschodniego kresu kniei, dlatego nazywany jest jej naturalną granicą. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20 2023, 20:58, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Vittoria L'Orfevre & Benjamin Verity II Funkcjonalny jeans, dysfunkcyjny brak krawata — Benjamin (drugi tego imienia) Verity na tle lasu nie był gradientem ani subtelnym maźnięciem pędzla (Jean, udław się jałowcem, rośnie po lewej). Przypominał szew na jedwabnej poszetce; idealna kompozycja nici i materiału, ani pół cala przypadkowości, za to ponad metr osiemdziesiąt zwykle perfekcyjnie skrojonego garnituru, do którego wprawny krawiec lata temu doszył uśmiech. Wody Hellridge pełne były podobnych mu — ale nie równie zdolnych, prawda, Ben? — rekinów; Vittoria lubiła pływać z tymi największymi. — Pozostaje nam cieszyć się, że to jedyne dwanaście sekund, w trakcie których dochodzisz — przerwa na wdech; las przecież pachniał tak pięknie — do wniosków. Pani Devall oraz pan Hudson, porzuceni w tyle na niełaskę niebezpieczeństw, które można spotkać w trakcie spaceru po Cripple Rock (srający w krzakach Lanthier bywa niebezpieczny, ale tylko, jeśli go zaskoczyć), musieli pogodzić się z myślą, że ani pół słówka nie dotrze do nich przez szelest i odległość. Prywatność w Saint Fall była luksusem; tu, na skraju ziemi i Piekła, sacrum i profanum, trzeźwości i jej prędkiego naprawienia, sekrety ginęły zagrzebane w leśnej ściółce. — Tak sądziłam. To było uprowadzenie — konspiracyjna odpowiedź nie mogła i nie zamierzała zagłuszać tego, co w torebce dokonywało cudu chlupotania; Birkin sam w sobie, pomimo wielu zalet, takich umiejętności nie posiadał. — Jestem kobietą biznesu, Ben. Nie ruszam się poza próg domu bez czegoś, co pomogłoby mi oblać nowe, inwestycyjne prospekty. O filozofach wiedziała tyle, że jeden mieszkał w Little Poppy, ale nikt w zasięgu pięciu mil — a więc żaden przedstawiciel leśnej fauny — nie mógł dorównać Vittorii L'Orfevre w dopracowywaniu filozofii do własnych niedoskonałości. To nie alkoholizm, jeśli pije się z kimś; poza tym w Kręgu nie ma alkoholików, są tylko koneserzy napojów wyskokowych. Srebrna piersiówka w dłoni, którą mogłaby zamienić — gdyby tylko chciała, a że chciała zawsze, to sprawa na ten moment drugorzędna — w narzędzie tortur na każdym przeklętym Cavanaghu albo zapchlonym Padmore, który nawinąłby się pod rękę. — Na zdrowie, amore. Koniak w środku snuł tezę, że Toria, poza talentem do krawiectwa, odkryła ten do wróżbiarstwa; nic bardziej mylnego. Przypadki, podobnie jak rzeżączka, po prostu chodzą po ludziach. — Nie jestem przede wszystkim gotowa na wejście pod ziemię za życia, grazie. Z Valerio zrobiło to dziwne rzeczy, nawet jak na niego; końcówka lutego odbiła się czkawką każdemu mieszkańcu Hellridge, ale o największym pechu mogli mówić obywatele Cripple Rock i Maywater. Deadberry za pysk wziął Williamson — jeszcze trzy tygodnie temu każda wizyta w okolicach Placu Aradii wiązała się z perspektywą skręcenia kostki na dziurawym bruku. Dwa dni temu Vittoria nie miała ochoty wymamrotać pod nosem jeszcze tylko nasrać na środku, co samo w sobie było wyznacznikiem progresu. — Pani Devall to stała klienta, która dobrze płaci. Jej lojalność kilka lat temu wyceniłam na towarzystwo młodszej, energiczniejszej przyjaciółki — las wokół nich słuchał zaciekle; Ben lubił mówić, Vittoria nie lubiła słuchać, ale z połączenia ich obu powstawała ta przedziwna symbioza, wokół której od kilkunastu lat stukali podeszwami bucików za kilkaset dolarów. — Ona dzięki mnie czuje się na dwadzieścia lat młodsza, a ja dzięki niej czuję, że nie mogę domknąć portfela. Grymas na pociągniętych szminką ustach wymierzyła w profil Benjamina; przystojny jak zawsze, ale mogłaby przysiąc, że chwilę temu wyglądał inaczej. Powoływanie się na nazwisko L'Orfevre — zwłaszcza, kiedy kształtowały je usta zaczynające się na V— i kończące na —erity — sprawiało, że zbierało ją na mdłości. Bardziej niż zwykle, nawet po deserze. — Jedyne Piekło, które tu odkrywam, to piekło stanu moich butów. To Fendi, Ben — nabożna cześć nie była czcią dla wartości Kościoła; te Toria wyrzuciła przez okno kilka tygodni po ślubie z L'Orfevre. Jeśli przyszłość czarowników mieli dyktować kapłani, którzy najczęściej reprezentują niezdrowe zainteresowanie tym, co pod komżami spowiedników, Vittoria zamierzała uwierzyć w dogmat nieprzemijający nigdy. Moda miała imię i potężne grono darczyńców. — Pamiętam, jak Valerio założył się o bagienne ziele, że przeskoczy przez barierkę, a potem się pomyśli, przecież na pewno rzucili tu jakiś rytuał, cazzo. Nie rzucili. Wsuwająca się pod ramię Bena dłoń uchroniła ją przed wyimaginowanym zagrożeniem pierza. Ktoś inny na jej miejscu mógłby pokusić się o zbadanie, co dokładnie zginęło w tym miejscu; jedyną myślą Vittorii było może powinnam dodać pióra do kapeluszy? — Naprawdę zamierzałam do ciebie zadzwonić. Pewnie bliżej końcówki kwietnia — teraz ostrożne; okolica była malownicza, ścieżka pięła się w górę, mięśnie zaczynały pracować, a słowa płynąć. — Widzisz, ciężko odnieść sukces, kiedy co trzeci klient nie jest pewien, jak napisać moje nazwisko. Rozumiesz mnie Ben, prawda? rzut na historię: 76 + 8 = 84 moja 2. tura, Bena któraś z kolei, suma: 407/400 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Lyra Vandenberg Nieładnie, Audrey. Las robi to, czego nie potrafi pani Verity — połyka. Śmiech i słowa mieszają się ze ściółką, kiedy odzwierciedlenie w rzeczywistości rozmija się z nią tak bardzo, że Valerio traci cenny okruch rozbawienia. Nieładnie mówić tak o Kręgu. Bez względu na czas, okoliczności i ilość drzew na metr kwadratowy, Audrey Verity zawsze będzie mieć najdłuższego kija w dupie; konkurencja w Cripple Rock jest spora, ale żona Bena — kiedyś Paganini próbował przypomnieć sobie, czym ta zajmuje się zawodowo i w końcu przypomniał: zawodzeniem — niechętnie oddaje tytuł królowej. To jedyne, co ofiaruje jej życie; małe sukcesy. Małe triumfy. Małe arrivederci na końskim grzbiecie — Paganini zapamiętuje ten widok, to przecież rzadkość; klacz rozpłodowa na kobyle. Grudki błota na jego płaszczu. Niechęć o smaku taniego, rumuńskiego wina. Papieros, który próbuje zamazać ten posmak — tytoń, który zastępuje szałwię i odgania widmo spotkania, aż wreszcie— Barnaby Williamson. Gdzie? Coś strzyka w karku, kiedy entuzjazm — Williamson, che cazzo fai? Do lasu, tak beze mnie? — miesza się z niezrozumieniem, niezrozumienie z cyckami, cycki z twarzą, na którą przenosi spojrzenie tylko dlatego, że te pierwsze, w przeciwieństwie do drugiej, są zasłonięte. — Pamela coś—tam! Nie zna nazwiska, za to winne upodobania już tak; alkohol ma być tani, chyba, że na koszt Williamsona — wtedy szuka w karcie najdroższego. — Każdego dnia i każdej nocy — tęsknota dzieje się wtedy, kiedy kieszenie marynarki są puste, ból rozsadza głowę, palec zbiera ze stolika pyłki białego proszku i wciera go w dziąsła, żeby dotrwać momentu, aż Matteo uzupełni zapasy. — Mia cara, zamykając oczy, myślałem o tym, co ty mogłabyś zamykać dzieląc ze mną łóżko — i dlaczego byłyby to usta na moim— Krzywy uśmiech na prostym papierosie wprawia w drgnięcie tego drugiego; ten pierwszy jest nienaruszalny w paskudztwie. Siódmy marca wraca falami — w Piekielniku napisali, że Paganini dzielnie bronił kobiet przez uzbrojonym napastnikiem. Tylko cudem Valerio nie trzymał w ustach wina; mógłby opluć własną matkę nad stolikiem — w snach kilka razy się zdarzało, ale nigdy alkoholem i zazwyczaj w zaciszu mieszkania. — Nie znam twoich walorów. Dwa właśnie oglądam, ale poza tym? Potrafisz zaparzyć kawę? Zalać herbatę wrzątkiem? Mieścisz się pod biurkiem? — ciężkie realia; polityka to ciągłe szorowanie posadzek wyborcami i kolanami sekretarek. Barnaby ma z Ratuszem tyle wspólnego, że widzi go z okien mieszkania i sporadycznie wpuszcza do jego wnętrza, kiedy Richie przychodzi z odwiedzinami. Trzy miesiące drzwi otworzył mu Valerio; dzieciak — ma trzy dychy na karku, żonę i dwójkę dzieci, ale dla nich zawsze będzie gówniarzem z przerostem ego — obrócił się w progu i wyszedł z kamienicy, nawet za siebie nie oglądając. Popierdoleni ci bracia; Valerio kolejnym razem podszyje się za młodszego. — Va bene — ciekawostki w tym wąwozie to jedyne urozmaicenie; może poza kobyłami i Pamelami. Paczka wysunięta w kierunku kobiety świeci prawie—pustką; dwa ostatnie papierosy to prawie poświęcenie. — Zapal sobie, amore. Sprawdzę, czy się zaciągasz. To dobry wyznacznik — w dziewięćdziesięciu procentach pozwala określić, czy połyka. Tytoń w jego płucach wiruje razem z wdechem; ścieżka przed nimi nosi ślady kopyt — Pamela, wierzysz w wiedźmy z bajek? Jedną właśnie spotkałem — ale to nie ślady bytności Audrey i jej maman przyciągają uwagę Paganiniego. Błysk na prawo, na granicy błota i mchu, przypomina sygnały świetlne wysyłane przez nację mrówek; S—O—S (i to nie marinara) krzyczy coś złotego z ziemi. Valerio zaciąga się papierosem, krokiem w tamtym kierunku rozpoczynając wyścig; zamiast start, mówi: — O. rzut na wiedzę: 88 + 9 = 97 suma: 290 rzut na percepcję: 90 + 5 + 9 = 104, pół Włoch, pół sroka [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Valerio Paganini dnia Sob Lut 17 2024, 11:44, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Stwórca
The member 'Valerio Paganini' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Antykwariat miał się dobrze. Było to moje miejsce na ziemi, mimo początkowego defetyzmu, gdy ojciec dał mi ultimatum, że albo będę się nim zajmować, albo nie idę na Tajne Komplety. Nie sądziłam, że się tam odnajdę, nawet w sferze papierkowej. Bycie Scully miałam jednak we krwi, czy tego chciałam, czy nie. - Czytam, ale jak już to robię, to niestety nie są to zasoby sklepu. Zaraz egzaminy końcowe, więc chciałabym się skupić na kampusie. Mam ambicję, żeby na zaliczenie końcowe zaprezentować kadrze nowy czar, który opracuję od samego początku do końca. - Podzieliłam się swoimi ambicjami z mężczyznom. Zakładam, że temat ten spędzi sen z moich powiek na najbliższe trzy miesiące, ale kto wie? Może poradzę sobie wybitnie, bo co jak co, ale jestem jednostką wyjątkową. - Planujesz zabierać je pod namiot? Nie są na to... za młode? - Skrzywiona uniosłam brew. Nie był to w ogóle mój klimat. Zabawy w harcerze kojarzą mi się tylko z Adamem, który miał ze mną fizykę w liceum. Trochę śmierdział i w plecaku miał zawsze podręcznik młodego skauta. Raz pokazał mi nawet swoją szarfę z odznakami, co było dla mnie trochę... żałosne? Ile on miał lat? siedemnaście? I się zajmował takimi rzeczami? - Na uniwersytecie? - Udałam zdziwienie, jakbym nie wiedziała, o co mu chodzi. Jednakże dokładnie wszystko usłyszałam. - Był wybuch gazu... Charlotte prawie umarła, ale udało mi się z pomocą ją wyprowadzić i dzięki medykom udało się ją uratować... ale zginął inny mój kolega - Widocznie posmutniałam. Nie mogłam mu powiedzieć całej prawdy. Gdyby wykazał nić podobnych przekonań, co ja, matka wtajemniczyłaby i jego, ale tego nie zrobiła. Musiała mieć powód, dlatego musi żyć teraz w niewiedzy. Czego mu szczerze zazdroszczę. Nagle kątem oka zauważyłam coś, czego widzieć zdecydowanie nie powinnam. Byłam przekonana, że coś o trupiej twarzy patrzyło się wprost na mnie i na mojego brata. Anioł? Czyżby klątwa miała ziścić się właśnie w tym momencie? Słyszałam jakieś pogłoski o takich zjawiskach, ale przez to wszystko, co zdążyło się wydarzyć, patrzyłam inaczej na to zjawisko. Miałam już krzyczeć, uciekamy, cokolwiek, ale postać zniknęła. - Widziałeś to? Widziałeś ją? - Wskazałam palcem na drzewo, przy którym była jeszcze przed chwilą ta tajemnicza postać. Byłam widocznie przejęta. Pomyliłem się w poprzednim poście i używałem talentów i percepcji. Wersja poprawiona poniżej: 261 + 5 za historię + 15 za wiedzę + k100 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Stwórca
The member 'Blair Scully' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 23 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Virgil Scully
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 3
WARIACYJNA : 10
SIŁA WOLI : 4
PŻ : 186
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 16
WIEDZA : 19
TALENTY : 11
Nie wiedziałem w sumie co sądziłem i co sądzę o pomyśle mojego ojca w kwestii połączenia Blair wraz z jakimś tam antykwariatem. Pomijając fakt, że nie byłem wielkim fanem książek, różnica wieku z moją młodszą siostrzyczką robiła swoje. Czyli w zasadzie gdyby ktoś mnie spytał, co lubi, zapewne przez to, że wiedziałem, że studiuje i prowadzi to miejsce, odpowiedziałbym: uczyć się i czytać. Cudowna odpowiedź, prawda? Z drugiej nie zdziwiłoby mnie to, gdyby przez różnicę wieku ona mówiła o mnie na podstawie podobnych przesłanek. Negocjuję umowy, więc pewnie lubię sobie pogadać, co nie. A to, że na co dzień taki nie byłem? Cóż, pewnie mam gorszy dzień. I tak to leci, człowiek spędza tyle lat w domu z tymi samymi ludźmi, a czasami wręcz gówno o nich wie. A teraz na przykład do mnie doszło, że Blair właśnie kończy studia... Chyba. Nie byłem pewien, a też głupio było o to spytać. Tak więc postanowiłem taktycznie skupić się na tej części wypowiedzi, która mnie nie skompromituje, a przy okazji nikomu nie zepsuje nastroju. - Ooo, to ciekawe. Masz już koncepcję, jaki czar? - może jakiś wywołujący ryby. Nie narzekałbym, wręcz sam bym się zainteresował jego nauką. Siostra, zbulwersowana z jakiegoś powodu braniem dzieci pod namiot, w ogóle pominęła kwestię współlokatorki. - Słuchaj, w tym wieku to pod namiotem byłem już kilka razy. Niech się już uczą jak przeżyć możliwy kontakt z niedźwiedziem czy komarami - stwierdziłem tonem zdradzającym moje przekonanie o tym, że wiem, co robię. W tym wypadku to była prawda, byłem przekonany, że pomysł jest świetny. - To co odwala ta współlokatorka? - wróciłem jeszcze na chwilę do tego tematu. - Och, współczuję - powiedziałem szczerze, łapiąc ją współczująco za ramię. Nic innego nie mogłem zrobić. Nawet jakbym umiał ożywić jej kolegę, prawdopodobnie zrobienie tego byłoby złym pomysłem. - Dobrze, że wyszłaś z tego cało - co jak co, ale nie chciałem stracić siostry. I to jeszcze w sposób absolutnie nieciekawy. Jakbym powiedział dzieciom, jak zginęła ich ciocia, to jeszcze by się bały iść na uniwerek. Trochę słabo. - Gdzie? - spytałem zdziwiony, patrząc w kierunku, który wskazała. - Nic nie widzę. Może słońce cię zmyliło? - zasugerowałem. Zjawiska pogodowe potrafiły płatać niezłe figle. Wiedziałem coś o tym. Suma: 284 + 13 (wiedza) + 5 (historia I) + x |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu rodzinnej spółki
Stwórca
The member 'Virgil Scully' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 11 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Rozproszone, przyćmione plamki słońca migotały w zielonym morzu liści, jakby w swoim języku daremnie próbowały odpowiedzieć coś pielgrzymom; mało który słyszał, niewielu słuchało, jeden robił jedno i drugie od zawsze. Na zawsze? Świeże, jeszcze maleńkie liście rosnącego w pobliżu ścieżki krzewu ugięły się pod dotykiem palców; Orestes słuchał przez sekundę. Ziemia, ziarno, poranek, rosa. Stop. Słowa; czas rozwiać mgłę przeszłości. — Pod kątem historycznym — każda udana opowieść zaczynała się w ten sposób; niektóre trwały kwadrans, inne trzy godziny z drobną przerwą na dawno wystygłą kawę. — Złoża odkryto przez przypadek, choć rodzina Hudson lubi powtarzać, że to sam Lucyfer wskazał im źródło dochodu. Nieodzowną częścią każdego rdzenia w Kręgu było bezpośrednie powiązanie z Piekłem; aspirujące do tego grona rodziny prześcigały się w próbach udowodnienia powiązań. — Jakkolwiek nie brzmi prawda, dokopali się za głęboko, a chciwość— Starsza od tego lasu, od drzew, kamieni, nich samych. — To cecha przypisana nie do nazwisk, tylko natury człowieka. Potakujący szelest sosnowych koron odegnał nałóg; sięgnięcie po papierosa wypełniało pustkę w ustach, tłumiło wypierany smak, pomagało w zapomnieniu, że kiedyś też był marzec, ale po drodze do Cripple Rock czekało dwanaście barów. Po śmierci wuja, Orestes zdołał zabrać Perseusa na pielgrzymkę tylko raz zanim— — Tak bardzo, że ją poślubiłeś — spojrzenie na prawo, gdzie kamień miał nogi, imię i twardo ciosany profil. Williamson i jego czerń przypominali plamę na ścianie zieleni; nie mogli wyblaknąć pod żadną ilością przebijającego przez korony drzew słońca. Drugie, mniejsze, ale nie mniej gorące, poruszało się kawałek przed nimi — Perseus był przesypującym się przez palce piaskiem. Nieuchwytny, ciepły, roziskrzony, żywy; żywy to słowo, które Orestes zaczął dodawać dwudziestego szóstego lutego. — Podczas spacerów po lesie po prostu patrz pod nogi, Percy. Niewłaściwa konstrukcja zdania. Powinno brzmieć: podczas spacerów po lesie nie mów zbyt głośno, Percy, bo możesz obudzić— Suchy trzask po prawej dopełnił krajobrazu; drzewa niestrudzenie szeptały między sobą w dawno zapomnianym języku, czas przemykał nad omszałymi głazami, jeden z nich poruszył się niespokojnie, samotna kawka w odpowiedzi zerwała się do lotu, wydając przeciągły okrzyk ostrzeżenia, a— Od początku. Drzewa, szept, czas, głazy, ruch. W symfonii dźwięków zamilkł instrument chrzęszczących pod butami kamieni; zastąpiła go orkiestra cielska, które poruszyło się niespokojnie pod dywanem z leśnych grzybów, paproci i magii. Kształt był pagórkowaty, duży i ewidentnie — kiedyś żywy. — Cicho. Odważne polecenie w wykonaniu kogoś, kto — stawiając odruchowy krok w bok, bo kiedy mieszkasz w Hellridge i pagórek się rusza, nie próbujesz zrywać z niego grzybów — nie zauważył korzenia i— Tupnięcie w próbie schwytania równowagi nie było głośne — ono miało potencjał obudzenia martwego. 3. tura: 87 (k100) + 20 (wiedza) + 20 (historia) = 127 (suma grupy dotychczas: 459), próg osiągnięty, ale za jaką cenę? Stary niedźwiedź mocno śpi, jak się zbudzi będzie— Niezadowolony. Wspólnie ustaliliśmy, że zbudzenie go będzie równoważne z przekroczeniem progu 100 na głośne tuptanie (albo po prostu bycie głośnym khmPercy). Wartość sprawności obniża wynik rzutu kością k100, zmniejszając prawdopodobieństwo zbudzenia niedźwiedzia; postać, która przekroczy próg, rzuca kością k6, aby wylosować, kogo niedźwiedź atakuje w pierwszej kolejności. tupanie Oresa: 91 — 2 = 89, grecka dieta nie pomaga |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
William Harris Wszyscy jesteśmy identyczni. Jesteśmy wstrętni, złaknieni władzy, przekonani o własnej nieomylności. Jesteśmy zwierzętami nocy i chaosu; lubimy chłeptać krew słabszych drapieżników i wmawiać sobie, że to konieczność. Wszyscy jesteśmy identyczni — zepsute symfonie naszych marzeń zakłócają pięciolinię zapisanych równym pismem planów; nie lubię, kiedy nuty wymykają się ze swoich miejsc i gubią tempo. Dziś gram staccato; oddzielam interesy od przyjemności. — Język, Williamie — nie pierdol to prostactwo; to robaczywe zlepki sylab w ustach, które przywykły do parszywości. Harris nigdy nie ukrywał zamiłowania do tego, co śliskie i z natury zepsute — dlatego mi zaufał. — To nie Sonk Road. To Cripple Rock pełne dziwów, magii oraz obłędu. To pielgrzymka; dowód wiary i oddania nauczaniu Kościoła. To piękne popołudnie, w trakcie którego nie chcę oglądać ani słuchać abominacji — życie wypełnione jest brzydotą, zepsutymi intencjami i kłamstwami szytymi na miarę swoich stwórców. Williamie, przypomnij mi; trzymałeś kiedyś igłę w dłoni? Ja nigdy, ale krawcem jestem wybitnym — właśnie wpadłeś w sidła kolejnej pajęczyny. — Och, Harris. Jeśli to prowokacja, jestem zażenowany. — Harris, Harris, Harris. Jeśli to prawda, w którą William wierzy, jestem rozczarowany. — Williamie. Jeśli to jedno i drugie, jestem gotowy wepchnąć go pod pociąg i upewnić się, że po wszystkim znajdę to lepsze ucho; podobno należy zbierać pamiątki po zwycięstwach. — Gdybym nie cenił cię jako człowieka, przyjaciela i wreszcie — przyszłość Kręgu — gdyby nie rozmawiał ze mną — ile ujemnych stopni Farenheita mieści się na termometrze i dlaczego przy najniższej skali ktoś dopisał moje imię? — tylko z kimś, kto kieruje się emocjami (obrzydliwe), za własne słowa płaciłby w walucie wybitych zębów i przelanej krwi. — Za herezję, której właśnie się dopuściłeś, odebrałbym ci przywilej mojego szacunku. Ponieważ, drogi panie Harris, to nie prawo; to nawet nie prezent. To przywilej, który mogę cofnąć w każdym momencie — to akt dobrej woli i gotowości do współpracy, ale jeśli podobne słowa wybrzmią jeszcze raz, nie będzie dobrej woli, współpracy i łaski. Nie będzie nawet winnego — to żadna tajemnica. Ludzie, którzy wątpią w Ronalda Williamsona, przestają istnieć. Polityka to bezwzględna i brutalna gra, Will; to potworność o ukrytych zasadach i kuluarach z zatrzaśniętymi drzwiami. Żeby się za nie dostać, trzeba zasłużyć i nie ma w tym nic ani bezwzględnego, ani brutalnego — tak po prostu jest. Polityka to Williamson, a każdy Williamson wie, że ma prawo pozbyć się tych, którzy mu przeszkadzają; i w tym też nie ma nic ani bezwzględnego, ani brutalnego. To jedyna prawda, o której każdy mieszkaniec tego miasta, hrabstwa, stanu i kraju powinien pamiętać — stawanie mi na drodze ma swoje konsekwencje. William ma szczęście; właśnie schylam się po jasny kwiat i to jedyne poruszenie, które we mnie tkwi. Słodki, lepki zapach wypełnia nozdrza — ktoś słaby mógłby ulec truciźnie niewinnych płatków; ktoś banalny poddałby się furii zaklętej w złudnej woni. Ktoś inny byłby berserkiem kawałka rośliny — ja jestem jej lustrzanym odbiciem. Nieskazitelny z zewnątrz; zepsuty w środku. Złakniony krwi w każdym wydaniu. — Nie lubię brudzić sobie rąk, Will — biały kwiat trzymam w pozbawionej skazy dłoni; w domu dzieciństwa mój przydział blizn zaskarbił sobie starszy brat. — Ale znam ludzi, którzy w brudzie żyją i dla stu dolarów zrobią wszystko. Wszystko. Powolny ruch ust sylabizuje, koduje, przekazuje — Harris słyszy i Harris wie, że spokój mojego uśmiechu jest nieśmiertelny. Wszystko. Białe płatki opadają na ziemię; kwiat ginie pod lśniącym butem, kiedy nad głową rozbłyskuje aureola — do świętości mi daleko. Do świetności? Niektórzy przychodzą z nią na świat — wypełnia ich żyły zamiast krwi. — Nieopodal oznakowano miejsce, gdzie odnaleziono sierp O'Ridleya. Nic się nie stało, Harris; chodźmy dalej. Nic się nie stało — po prostu nigdy ci tego nie zapomnę. tura 3: 7 (k100) + 19 (wiedza) + 5 (historia) = 31 suma: 271 rzut na siłę woli i Kwiat Berserka: 80 (k100) + 13 = 93, takie kwiatuszki jadam na deser |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Prawda była wyidealizowaną wersją rzeczywistości. Wiedział o tym każdy duży i mały, chudy i gruby, biały i czarny — nie przesadzajmy. Odór Piekieł stanowił prawdę dla części społeczeństwa, gdy druga, zakładając logikę i sceptycyzm, oponowała przy twierdzeniach „Boga nie ma, mamona rządzi światem”. Prawda. Wody Hellridge pełne były brudu i wątpliwości, nadmuchanej historii, która po latach przestała kogokolwiek interesować. Antyki przy Willowside 14 były prawdziwe w swoim zakłamaniu, że oto na wzrok ludu wyciągana jest tradycja. Tradycyjnie na komodę w biurze opadał popiół cygara, tradycyjnie barek zastawiony był koniakiem — wizytatorzy nie mieli do zobaczenia więcej niż wieki kultury. Wizytatorzy byli płotkami, bo rekin może być tylko jeden — nawet jeśli zjawi się ich stado, to jeden ma największe i najostrzejsze zęby. Prawda, Toria. Nikt nie jest równie zdolny co ja. Krótki uśmiech zjawił się jako uprzejmość, gdy wzrok niebezpodstawnie przejechał znów po płaszczu aż do butów. Tak. Pani L'Orfevre była gradientem narysowanym na kontrastującym tle. Pani L'Orfevre miała tylko jedną skazę, ale jej pozbyła się lata temu, gdy zapijaczony ćpun (prawda w oczy kole, Ben?) postanowił chwycić życie za rogi i żreć glebę. Ładnie pani we wdowieństwie, panno Paganini. — Przyznaję... Przyznaję, że nie oponowałem, ale w sądzie tego nie potwierdzę — strach byłoby oskarżać Hudsona o porwanie. Nie strach. Byłoby to zupełnie nieopłacalne, patrząc na to, że finanse rodowe wzbogacały nie tylko skrytkę Veritych, ale i zasoby kościoła. — Od tej pory jesteś związana ze mną tajemnicą na śmierć i życie — szept zamienił się w łaskotki, łaskotki przerwało chlupotanie. Błysk srebrnej piersiówki był jakby marzeniem. To nie alkoholizm, to nawet nie pijaństwo — takie terminy obowiązywały tylko tych, których skrzynki bankowe mieściły maksymalnie 10.000 dolarów. To smakowanie, delektowanie się, swoboda kropli ostrych trunków, która jęcząc na języku, spływa na policzki, a potem w dół gardła, wypalając co złe. To nie wulgaryzm, gdy usta pieką przeżarte od koniaku, nim na zegarze z kukułką wybije 9 rano. To zwykła roztropność. — Czy to znaczy, że pani Devall kupi ci nowy samochód? Może tym razem diamentowa kolia? — zasługujesz na wszystko, co piękne, pasowałoby ci do oczu, bella. Jej gardło zacisnęło się, gdy łyk świeżo parzonej kawy z tego — że tak pozwolę sobie zażartować — termosu oblał podniebienie. Obserwował to z premedytacją, wyczekując momentu, w którym skromny — ale godny — podarek znajdzie się i w jego dłoniach. To nie alkoholizm, pani L'Orfevre. To miłość do zabawy, panno Paganini. Ich przodek na skrzypcach napisał symfonię do odrodzenia — słuchał jej na winylowych płytach już 6 lat temu, gdy kokainowe kreski — jak ta pięciolinia — dzieliły się po równo na dwóch. — Koniak. Wczoraj połowa moich gości piła whisky, nawet nie wiesz, jak cieszy mnie ten smak. Zawsze wiedziałem, że jesteś kobietą o doskonałym guście — z wykluczeniem gustu do mężczyzn, przynajmniej w latach młodości — mowa rzecz jasna o L'Orfreve. Takie małżeństwa nigdy nie powstają z miłości, ta, którą czuł do Audrey, wypalała się, nawet jeśli żadne nie potrafiło tego przyznać. Audrey była cierniem. Audrey była cierpieniem. Valentina-. — Dlatego tak łatwo porzucasz ją i zdajesz na łaskę Hudsona? Co, jeśli przekona ją do inwestycji w rozbudowę centrum masażu w country clubie i nie starczy jej środków na nowe stroje? Cyt-cyt — cmoknął dwa razy, oglądając się w tył, tylko po to, by dostrzec, że dwójki już nie ma. Potem napisze list, przeprosi, wyjaśni: Aureliusie, sam rozumiesz. Nie zrozumiałby. — Chociaż z drugiej strony, bankructwo jej nie grozi. Jedyny szpital w okolicy, najlepszy magiczny oddział w regionie, a ostatnie wydarzenia? Bella, podnieś jej ceny. O ekonomii wiedział więcej niż krawiectwie. Dolar plus dolar dawał dwa dolary, a za dwa dolary można było kupić najtańsze pety, za które pierwszy lepszy bezdomny będzie zeznawać na sali sądowej i zarzekać się na niewinność klienta. Jedna nitka plus druga nitka dawała dwie nitki, a na dwóch nitkach nie można było się nawet powiesić. Spojrzenie otarło się o buty Vittorii — Fendi, Bendi, Rendi, Srendi — bez znaczenia. Podeszwy obłocone i to pojedyncze źdźbło trawy — wstyd. Znam 6 mężczyzn w wieku od 18 do 55, którzy zapłacą, by wyczyścić je językiem. — Przywiozła cię pani Devall? Bo jeśli tak, to na pewno pobrudzisz jej dywaniki — o ile ją znajdziemy... Na krótko zmarszczona brew napotkała problem — jeśli ją przywiozła Devall, a jego Hudson... Potrząsnął głową. To problem dla późniejszego Bena. Lanthier mieszka niedaleko, na pewno się nie obrazi. Teraźniejszy Ben chciał dotrzeć na punkt widokowy, przyjrzeć się platynie włosów Vittorii we wschodzącym jeszcze słońcu, napić kolejnego łyku koniaku, a potem wściec, że woreczek z białym proszkiem zostawił w innych spodniach. — Tak, Barnaby w ostatniej sekundzie złapał go za pasek od spodni... — roześmiał się cicho, czując ciepłą dłoń wsuwającą się pod ramię. Patrz Vittoria jak na prawdziwej randce. — Cztery minuty litanii o włoskiej skórze, dwie minuty żartów o rozpinaniu rozporka i jedna butelka wina rozbita o kamienie w wąwozie — było ciepłe lato, choć czasem padało. Punkt widokowy jawił się wiele stóp w przodzie, gdy tajemnica (wiary) wypłynęła spomiędzy słodkich (soczystych, doskonałych) warg pani L'Orfevre. Zatrzymał się na moment — Benjamin pierwszy roztropny nie powie swojego zdania, Benjamin drugi babrze się w nienawiści. — Toria — głos tym razem był szczery. — Wiesz dobrze, że nie byłem fanem twojego męża i nie wypada mi mówić źle o zmarłych, ale twoje projekty zasługują na lepsze nazwisko. Bardziej odpowiednie. Szukasz nowego męża? Starszy Williamson jest wolny — mrugnięcie okiem to potwierdzenie niewiedzy. — Chyba, że chodzi ci o coś innego? Spoważniał, ściągając brwi do siebie, aby z kieszeni dżinsów (fuj) wyjąć paczkę. Panie mają pierwszeństwo — poczęstował jednym kobietę, o ile pokusiłaby się na grubego, twardego p- apierosa. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Richard Morley
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 170
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 18
TALENTY : 8
do Szarlotki Nie do końca wiedziałem, co odpowiedzieć Charlotte, dlatego powoli pokiwałem głową, wpatrując się w uniesioną nogę, a raczej ciężki but. Cóż, przeczuwałem, że na takie wyprawy adidasy raczej się nie sprawdzą, ale były lepsze niż trampki albo drogie oksfordy, które były już raczej pamiątką po wcześniejszym dostatnim życiu. W takich chwilach jak ta przychodziło mi na myśl, że chyba powinienem w końcu zebrać się w sobie i udać się na jakieś poważniejsze zakupy z osobą, która doskonale orientowała się w promocjach i okazjach. Ja stanowczo nie miałem i nadal nie mam głowy do tego typu polowań. - Jeśli masz czas i chęć, - zacząłem, mimowolnie pocierając dłonią kark. - To będzie fajnie iść razem. Moje plany na snucie się po lesie w samotności właśnie się wykoleiły, ale tak naprawdę to nigdy nie byłem typem samotnika. Lubię towarzystwo ludzi, nawet jeśli nie do końca wiem, co im powiedzieć, żeby w sensowny sposób podtrzymać rozmowę. Przecież, kiedy nie ma nikogo obok, do mojej głowy lubią wkradać się… myśli. I to takie, z którymi wolę nie wchodzić w bliższe interakcje. Czując, jak odklejona podeszwa haczy o wilgotną ziemię, ruszyłem dalej. W sumie nie było tak źle. Najwyżej się naprawi — jak nie taśmą izolacyjną to magią. - Nie, nie mam żadnych “przecieków” z naukowego świata. - Wzruszyłem ramionami, a usta ułożyły się w delikatny uśmiech. Wiedziałem o wielu rzeczach, ale Brama nadal pozostawała w sferze legend i mitów. A jeśli by doszło do czegoś podobnego i ktoś faktycznie znalazł jakiś trop, to Gwardia zostałaby wysłana tam od razu. - Ale wiesz, jak to jest. Ludzie gadają… I niby nie ma to większego sensu, ale wyobraźnia jakoś sama dopisuje historię. I chce się wierzyć, że to będzie ta chwila, kiedy w końcu jakieś ślady się pojawią. Mówiąc to, zacząłem się przyglądać otoczeniu, próbując dostrzec jakieś nieprawidłowości. - Jak te tunele, o których od dziesiątek lat nikt nie pamiętał. Słyszałaś o nich, nie? Najgorsze w tym wszystkim było to, że chciałbym spróbować kiedyś się tam udać, żeby sprawdzić, co jeszcze tam się skrywało. To taka wielka kopalnia wszelkich magicznych dziwności i no… historii. Z nią akurat mam specyficzne relacje, ale kiedy o tym myślę, moja głowa zaczyna podsuwać mi wszelkie daty i wydarzenia, echa, których mogłyby się tam znaleźć. Jak i teraz kiedy tak patrzę na ten wąwóz. - Wiesz co, chyba po prostu chciałem się przejść, żeby tradycji stało się zadość. - Uniosłem głowę, wpatrując się w leśne sklepienie, stworzone z gałęzi i pnącz. - Może kogoś spotkać. Pogadać. Tak jak teraz robimy. Aradia też podróżowała w towarzystwie swoich apostołek… Westchnąłem cicho. Pewnie były dla siebie taką prawdziwą rodziną. Właśnie, co do rodziny to… - Mam odrobinę spóźnione świętowanie - powiedziałem cicho. - Czekam, aż wróci mój sąsiad i zrobimy sobie wieczór z ciastem. - Zrobiłem pauzę, ale zaraz dodałem, jakby próbując się tłumaczyć z bliżej nieokreślonych powodów: - Rodzina jest w rozjazdach po prostu. A jak twoje święta? Czy reszta twoich też się tu wybrała, czy odpoczywa? Tematy rodzinne były trudne, więc chciałem jak najszybciej zmienić temat. - W ogóle to, co tam u was na demonologii słychać? Ktoś mówił mi ostatnio, że czyjś projekt wymknął się ostatnio spod kontroli. szukam śladów (k100 + 38) i rzucam na zdarzenie |
Wiek : 25
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii, student Teorii Magii
Stwórca
The member 'Richard Morley' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 7 -------------------------------- #2 '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Vittoria L'Orfevre & Benjamin Verity II Wyidealizowane wersje rzeczywistości to te, w którym codzienność fabruje włosy na blond, nosi obcisłe sukienki i buty, których obcas był wyższy od długości niejednego p— apierosa pomieszkującego we wciśniętej w jeansy (fuj) paczce. Na to jeszcze przyjdzie czas; teraz ich kroki zwiększały odległość od dwóch nazwisk Kręgu i, cóż za paradoks!, zacierały granicę pomiędzy dwoma kolejnymi. Ramię Vittorii w pułapce ręki Benjamina uznało, że to wyjątkowo wygodne więzienie; opuszki palców wystukały na materiale — Verity, z domieszką kaszmiru? — równy rytm. Pat—pat—pat; Ben, pomodlimy się? Ja uklęknę, ty pośpiewasz. — Oby tylko na życie. Jesteśmy zbyt młodzi, piękni i bliscy sercu Valerio, żeby umierać — ze śmiercią byłoby im do twarzy, ale żadnemu niespieszno do przekonania się co do prawdziwości tej teorii. Oboje pamiętają, co działo się po śmierci nonny Laury; gdyby nie doświadczenie Vittorii we wciskaniu palców do gardła, Valerio byłby tylko zimną płytą nagrobka na cmentarzu rodziny Bloodworth. Nagle koniak w piersiówce wydał się zbyt słaby; powinna była dolać spirytusu. Myśli zebrały zakręt razem z ich ciałami — droga na punkt widokowy prowadziła pod łagodny pagórek, z którego kiedyś zjeżdżała na plecach jakiegoś Devalla; ciekawe, co u niego? Powinna była zapytać pani Devall — teraz to bez znaczenia. — Jej wkład to mała cegiełka do inwestycji, a ja, panie Verity — koniuszek języka zahaczył o lewy kącik ust — czyli krótka instrukcja jak powstrzymać śmiech, zanim ten wybrzmi. — Nie potrafię prowadzić. Jestem blondynką — farbowaną, ale co to za różnica? Benjamin przepłukiwał rewelację alkoholem, Vittoria przywoływała strzępki wiedzy na temat wąwozu, a ten spacer mógłby być zupełnie niewinną wyprawą dwójki młodych, pięknych, ambitnych, lubiących zieleń dolarów — i drzew też, ale z czego innego produkowano banknoty? — ludzi, gdyby nie ich natura. To, czego nie powiedział Ben, Toria sama włożyła mu do ust. — Do alkoholu? Zawsze. Do mężczyzn? Teatralne nachylenie, szept na granicy słyszalności i tajemnica niedopowiedzenia — gdzie? Jak? Głośno? — Dwa dni temu zerżnęłam Kanadyjczyka, Ben. Mój gust w tej dziedzinie pozostawia wiele do życzenia, a ty — cyt—cyt; lubiła cytować wielkich ludzi — właśnie zostałeś związany ze mną drugą tajemnicą na śmierć i życie. Zdecydowanie na życie — pobudka była ciężka, dawka wiedzy pani Devall niestrawna i dopiero łyczek koniaku, dwie minuty w towarzystwie Bena i perspektywa kolejnych czterdziestu pięciu osłodziła trudy tego poranka. — Niech porzuci mnie dla Hudsona, niech odda moją dolę jego klubowi. Ciekawe tylko, co założy na wiosenny bal — ani okruszka strachu, ani kropelki zwątpienia; Vittoria znała się na kobietach w sposób, którego nie odkryją nawet dogłębne analizy Bena. — Trawę z pola golfowego? Oby uzupełniła ją kijem, najchętniej w dupie i główką do góry. Osamotniona grudka błota odskoczyła z czubka kozaczka; szkoda, była gotowa pochylić się, żeby go zetrzeć. — Gino. Giancomo? Gigi? — samochód czekał na niewielkim, trawiastym parkingu przed wejściem na szlak prowadzący do Wąwozu. Kierowca nie mówił wiele, więc nie potrafiła go zidentyfikować. — Jeden z małpiszonów Valerio. Został przy wozie, bałam się, że od nadmiaru wiedzy dostanie wylewu. Równie dobrze mogła powiedzieć wrócisz z nami, ale zabrakło im czasu na oczywistości. Punkt widokowy był tuż—tuż, Vittoria schodziła na zawał już—już; imię, którym Benjamin żonglował z lekkością kogoś, kto od ponad dwudziestu lat obracał je w ustach, posłało obcas na zderzenie z korzeniem. Nie straciła równowagi tylko dlatego, że upadła przez Williamsona o kilka razy za dużo; w imię zasady na złość można osiągnąć zaskakująco wiele. — Ben — głos tym razem był ostrożny. Wiedział? Nie wiedział? Wiedział? Mogłaby poszukać stokrotki i zacząć wyliczankę z wyrywaniem płatków, ale uczyła się na błędach; jedną w życiu oskubała z kocha, nie kocha. Wystarczy. — Nie ma, nie było i nie będzie odpowiedniejszego nazwiska niż Paganini. Nie powiedział nikt nigdy, ale Vittoria nie skończyła; nigdy nie kończy szybko. — Mediolan to stolica mody, a Włosi byli jej guru zanim powstał ten kraj — ten piękny, demokratyczny, w zasadzie barbarzyński kraj, w którego ideały właśnie wymieniane nazwisko wierzyło całym sobą. Wypełnione dymem płuca kupiły jej kilka sekund; w tym czasie mogła zrobić to, co lubi i potrafi — zacisnęła usta na grubym, twardym p— apierosie. — Lepiej wychodzi mi rujnowanie małżeństw niż bycie ich częścią. Mrugnięcie w odwecie przyćmiło blask rozlanego po marcowym niebie słońca; kolejny dzień budził się do życia, a razem z nim nowe pragnienia. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
do Rysia - Jasne - odpowiada krótko ze wzruszeniem ramion. Nie miała być wprawa, to nawet nie miał być jakiś rozwinięty, przedłużony spacer, ale wszystko wskazuje na to, że rzeczywistość napisała dla niej inną przyszłość. Nie musi się zgadzać, ale w sylwetce Morleya jest coś, co sprawia, że chce się z nim spędzić dłuższą chwilę. Czy to chłopięcy, niewinny wygląd, burza ciemnych, kręconych włosów? A może melodyjność głosu i jego ciepło? Nie, dla Charlotte największym argumentem jest wiedza Richarda i fakt, że może z nim podyskutować na tematy, jakich eksploracji inni stanowczo odmawiają. - Za rok, może dwa - nuci cicho pod nosem w nawiązaniu do terminu odnalezienia Bramy Piekieł. Poszukiwania w tym temacie dzieją się od setek lat i do tej pory nikt ich nie odnalazł. Dlaczego miałoby się to stać akurat teraz? Czy dziwne wydarzenia z całego Hellridge miały się do tego przyczynić? Tego nie wiadomo, lecz jest to argument godny rozważenia. Czy było więcej takich samozwańczych Sług Jedynego i czy wszystkie te sytuacje są ze sobą powiązane? Williamson chciałaby rozwiązać tę sprawę, ale ze swojego położenia nie bardzo ma co z tym fantem zrobić. - Tak! Korzystałam z nich nawet - ożywia się nagle, kiedy pojawia się wzmianka o podziemnych tunelach. - Byłam ostatnio w przytułku Nostradamusów. To znaczy, w sanatorium - poprawia się od razu, bo raczej nie wypada w towarzystwie zdradzać się z przekonaniami względem takiego przybytku, bynajmniej wtedy, kiedy włamało się do budynku, w dodatku na pilnie strzeżony oddział zamknięty. - Moja rodzina była przedwczoraj, razem z dziennikarzami - wzdycha ciężko i wywraca oczami, bo Williamsonowie wszystko robią na pokaz, zwłaszcza się modlą. - Chcieli zabrać mnie ze sobą, ale stanowczo odmówiłam. Nie interesuje mnie cała ta farsa, a w tym miesiącu już brałam udział w szopce. Byłeś może na Placu Mniejszym w Deadberry, kiedy była wielka akcja sprzątania i porządkowania miasta? - Zdążyła przyzwyczaić się do tego, że przynależy do specyficznej rodziny, akceptuje jej dziwactwa i wyjątkowe skłonności. Łudzi się, że z dniem jej opuszczenia, będzie mogła oddać się zajęciom, jakie prawdziwie ją interesują. Podczas dalszego spaceru wzrok Charlotte sięga pomiędzy drzewa. Zielone tęczówki nikną pod czernią źrenic, gdy wśród roślinności spostrzega futrzaka. - O kurwa - wysmyka się tylko spomiędzy warg czarownicy na widok zakopanego w mchu zwierzęcia. Potężne cielsko podnosi się ospale, a ciemne oczy osadzają się na najbliższych przechodniach. Niedźwiedzia warga wibruje pod niskim warkotem, futrzaste łapy poruszają się ociężale, lecz już po chwili przyspiesza swój krok, szarżując na tych dwoje. - Araneatelam! - Charlotte natychmiast decyduje się na czar, a sieć cienkich nici oplata ciało zwierza. Zbyt luźno niestety, bo ten prędko się z nich wyswobadza, co ewidentnie tylko dodatkowo go rozjusza. - Araneatelam! - pada ponownie, tym razem z większą mocą w kobiecym głosie, jedwabna sieć ciasno zaciska się na niedźwiedziu, krępując jego ruchy i ten pada ciężko na ziemię. Czarownica wycofuje się o dwa kroki, pozostając w stanie czujności i rzuca przelotne spojrzenie na Richarda, by upewnić, że nic mu nie jest. - Żyjesz? - zwraca się do niego z zapytaniem, ale w jej głosie próżno szukać ciepłej opiekuńczości, a chęci sprawdzenia, że nie jest w szoku. - Zaklęcie wkrótce przestanie działać, więc powinniśmy się stąd wycofać. - Wskazuje ręką na dalszą część szlaku i posyła młodemu czarownikowi wyczekujące spojrzenie. | 207 + 52 = 259 Araneatelam nieudane, udane |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Stwórca
The member 'Charlotte Williamson' has done the following action : Rzut kością '(S)Leśna pielgrzymka' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty