Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
First topic message reminder : Gabinet Benjamina Gabinet Benjamina znajduje się niedaleko wejścia do rezydencji państwa Verity, na parterze. Jest strefą zarówno upragnionego spokoju, jak i gorączkowej pracy, nierzadko w późnych porach. Światło wpadające tu przez szerokie okna na południowej ścianie oświetla dębowe biurko i miękkie krzesło, z którego często korzysta adwokat. Z okien rozciąga się widok na zadbany ogród, w którym kwitną różnorodne kwiaty. Na podłodze odpoczywa wzorzysty dywan, kontrastujący z kanapą i dwoma fotelami wyścielanymi wysokiej jakości skórą w głębokim odcieniu brązu. W centrum tego ustawienia znajduje się antyk — elegancki stolik kawowy, na którym zawsze znajdzie się miejsce na filiżankę kawy lub kieliszek koniaku, jako że w tym miejscu Benjaminowi zdarza się przyjmować niektórych ważniejszych klientów. Obok kanap widoczny jest kamienny kominek, w którym wieczorami, zwłaszcza zimową porą, płonie ogień, dodający gabinetowi intymności i ciepła. Na ścianach wiszą obrazy — większość z nich to podarunki od wdzięcznych klientów. Szczególnie rzucają się w oczy złoty zegarek kieszonkowy, starannie wykonana statuetka marmurowego diabla i niemal antyczny aparat telefoniczny, który adwokat otrzymał w formie żartu od jednego z klientów, z którym utrzymywał tylko kontakt z pomocą połączeń głosowych. Dane osobowe nieistotne. Przyciągającym elementem jest też ruchomy barek, wykonany z metalu ze szklanymi półkami. Wypełniony jest różnymi rodzajami koniaku — ulubionego trunku właściciela gabinetu — oraz whisky i ginu. Chociaż w pokoju panuje raczej przyjemny klimat, nie można pominąć uczucia ciężkiej pracy, jakie towarzyszy zwłaszcza perfekcyjnemu rozłożeniu papierów i dokumentów na biurku, jako że Verity nie toleruje brudu, a jedyny chaos w jego życiu generuje on sam. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
To nie pułapka. To, kurwa jebana mać, mój dom. Z drugiej strony, gdyby wyjść na podjazd i przyjrzeć się ceglanej kostce z zewnątrz okazałoby się, że to nie dom, a pusta przestrzeń. Nie ma tu miłości, nie ma klasycznej więzi. North Hoatlilp w pigułce okraszone eleganckimi i symetrycznymi zdobieniami. Białe obramowania okien — na moment spojrzał na to w gabinecie. Pierwsze na prawo od wejścia. Czy gdy Audrey wróci, będzie tam jeszcze szyba? Spokojnie, panowie, to tylko parter. Gzymsy nad oknami, kolumny flankujące główne wejście — zapraszam do środka, będzie źle. Będzie niedobrze. Wygaszone półkoliste nadświetlenia odsłoniły w progu Williamsona. W dziennym świetle wyglądał nawet przekonująco. Tak jakby wciąż miał nadzieję. — Dziękuję, przekażę córkom — odebrał dwa prezenty, stawiając je na komodzie przy wejściu. Kurwa, Williamson, kolejne kolorowanki? Dokup kredki, spalili nam jedyny sklep plastyczny w mieście. Dom przypomina starą bibliotekę, a gabinet tylko jego część. Tak mdły i pasujący do reszty wnętrz urządzanych przez Audrey. Kolejne lampy ścienne, kolejne stojące — nie zawiesimy żyrandola, zepsuje zdobienia przy suficie. Może w hallu? Ten kryształowy otrzymała od ojca (to wasz wspólny dom. Bzdura). A Barnaby znów do tej whisky. Wykrzywił nieco twarz na samo wspomnienie obrzydliwego smaku, zostawionego tam tylko dla gości, ale nie skomentował. Przecież wiedział. Wszyscy wiedzieli, że dzień, w którym Benjamin Verity wypije whisky, będzie jego ostatnim dniem na świecie. Po czymś takim należy się tylko powiesić. Williamson, chyba masz już doświadczenie ze ściąganiem sznura, prawda? Doradź. Lepiej na karniszu czy lampie? Co zerwie się w idealnym momencie? Złamany nos to metafora i namacalny dowód, że tylko 2 na 3 rodziny są szczęśliwe. — Bo i tak jesteś, kurwa, brzydki — żart? Żart. Uśmiechnął się ledwie na sekundę, zaraz potem przypominając sobie, że to nie jest spotkanie towarzyskie. Nikt nie będzie się śmiał, nikt nie zamówi garnków na koniec zabawy, nikt nie podpali doniczki Florence niedopałkiem, nikt nie rozbije nieopatrznie szklanki (niepewne: jeszcze się okaże; na pewno nie nieopatrznie). Kiwnął więc głową. Niech tak będzie. Zabawa się zacznie, wszyscy dadzą sobie po mordach, a potem w podskokach niczym jebane rusałki odjadą drogimi samochodami na bal, udawać dalej, że wszystko jest, kurwa, w porządku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że przez jasne drzwi eleganckim krokiem, jakby lewe jądro przykleiło mu się do nogi, wkracza Valerio Paganini. Śmierć w najczystszej włoskiej postaci z miną taką, jakby ktoś położył na jego pizzy ananasa. Jakby ktoś złamał spaghetti w pół. To nie makaron, to coś złamało Valerio. Ostatnia sekunda, w której sądził, że przyjaźń jest wieczna, że nie ma tajemnic, jest tylko zepsucie. Połamał się, naprawię go. Przyjacielowi (bez znaku zapytania) podał rękę. — Zmierzyć ci puls? Nieważne. Nie znał się na tym, dobrze wiedząc, że coś w jego środku drży, chociaż głos miał stabilny, a skórę na pięściach napiętą. Jedno spojrzenie i Benjamin wie, że Valerio wie, że Barnaby wie, że to nie skończy się dobrze. Usiadł na kanapie naprzeciwko Williamsona, nawet nie próbując zachęcać tego drugiego (pierwszego), by usiadł. Dłoń na karku? Nie. Nie dzisiaj, nie teraz. Lewa noga w ostentacyjnym geście założona na prawą. Popatrzę. Dla pewności butelkę, z której miał zamiar pić Valerio (koniak, wspaniały wybór) przysunął bliżej siebie. Drink zawsze można uzupełnić. Jedno spojrzenie na Paganiniego. Drugie na Barnabę. Trzy niewypowiedziane liczby: ten zegar ma dwieście trzydzieści lat, ten dywan sto pięćdziesiąt, a wasze twarze tylko trzydzieści trzy. Domyślcie się czego mniej mi żal. Mów jest nieme. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Za chwilę, Ben; powinni otworzyć okno, szkoda szyb; pośmiejemy się z mojego ryja za chwilę. Do śmiechu, tanga i kopania grobów trzeba dwojga; do rozerwania ponad dwóch dekad przyjaźni na nierówne ochłapy, wystarczy jeden — w oparciu o dostarczone dane, oblicz trajektorię lotu drinka. Przestronny gabinet zamienił się w klatkę; trzeci aktor na zastawionej antykami scenie właśnie obwieścił przybycie. Valerio to zlepek włoskich sylab; w innym świecie pytanie zasłużyłoby na pizza, pasta, rigatoni — w tym warunki dyktowało milczenie i ilość koniaku w szklance. Cztery łyki na sześć lat przeszłości to o cztery łyki więcej, niż Paganini był gotów zaoferować tydzień temu. Zerknięcie na Bena nie pomogło; on też czekał. Dwuosobowa widownia złożona z krytyków; głęboki wdech, głęboki wydech. Nie wkurwiaj się, Williamson; płyną sekundy (aż zrobi się sześć lat) — niech popłyną też słowa. Klaps—czas—łyk—start. — W październiku — zeszłego roku? Nadzieja—obłuda; dawno temu zapomnieli, czym smakowała, ale fantomowa dawka przypominająca to pierwszy haust zimnego piwa w upalnego, czwartego lipca; grill i urodziny, czujcie się zaproszeni. — Minie sześć lat. Rozgryzione w ustach słowa i ropa zamiast śliny; tajemnice to niezagojone rany — w jedną właśnie wsuwa palec. — Musicie zrozumieć — muszą? Gówno muszą; musieli spędzić ponad pół dekady w niewiedzy, bo Williamson podjął decyzję za nich — pomiędzy musieć i chcieć rozciągała się linia demarkacyjna dobrej woli; Valerio nigdy jej nie miał — Ben kalkulował, czy opłaca się po nią sięgać. Jeszcze raz; od początku. — Musicie zrozumieć, że nie planowałem dożyć końca tamtego roku. Jak to szło, Verity? Możesz zginąć, a ja nawet nie wiedziałbym dlaczego. Teraz będzie trudne; bo dlaczego to nie ryzyko wpisane w dobowy cykl istnienia gwardzisty. Dlaczego zaczyna się w dzieciństwie — ma imię, magię na ustach i taką samą szklankę w dłoni, którą właśnie trzyma Paganini. — Ale przeżyłem. Tamten i kolejny rok. Później następny. I jeszcze jeden. Powiedz im, to nie historia bohatera, który ryzykował życiem i cierpiał w milczeniu; to opowieść kogoś, kto na samym początku drogi podjął niewłaściwą decyzję i był zbyt uparty — zbyt sparaliżowany wizją świata, w którym milkną, kiedy wchodzi do pomieszczenia; w którym połowę listów kończy tylko nie mów Williamsonowi — żeby zmienić kurs. Dziś — sześć, pięć, cztery, trzy (to nie sylwester, nie będzie fajerwerków) lata później — wróżba zaczyna spełniać się sama. — Dwa miesiące zmieniły się w pół roku. W rok. W— Ostatni łyk w szklance Valerio; Arthur też miał zwyczaj kończenia drinka, zanim rzuci nim w twarz. — Mogłem powiedzieć wam na początku. W pierwszą rocznicę. W pierwsze Ben, nie polecę z wami do Kalifornii, bo brzydzą mnie krokodyle. Mógł, ale milczał; przecież każdy ma wybór — więc Barnaby wybrał bycie zbędnym, bycie szkodnikiem; wybrał fałsz. Słaby kamuflaż. Udawanie światła. Udawanie dobra. Po—prostu—udawanie, bo przez cały ten czas miał jedną robotę do wykonania. Jedną, jedyną. Zapewnić im bezpieczeństwo. — Przez sześć lat — niecałe, ale co za, kurwa, różnica — nie powiedziałem nic. Verity wie, dlaczego, więc teraz posłuchaj ty. Kanapa to relikt przeszłości — ile ma lat, Ben? Nieważne; dla Valerio i tak za stara — który Williamson porzucił na rzecz pustki. Wstał — tak łatwiej się bronić — wyrównując poziomy spojrzeń. Twarz Paganiniego jest wyraźna, ostra, wycięta żyletką w powietrzu. Stawia krok w jego stronę; trudno powiedzieć, kto ma większe szanse w tak małym pomieszczeniu. — Odkąd wiesz, przestałeś dostrzegać we mnie przyjaciela. Co widzisz teraz? Kurwę, ale po włosku; Williamson zapomniał słowa. Stronzo — tym razem pamiętał. Zdrajcę — to byłoby nowe określenie w ich słowniku. Valerio, powiedz przed klasą, jak to będzie po twojemu? — Powiem ci, co widzę ja. Zakłócenie, dziurę ozonową, martwy punkt, w którym rzeczywistość zamienia się w mielonkę uszkodzonych sygnałów. Valerio to kropki i kreski w alfabecie Morse'a; ktoś próbował nadać sygnał S—O—S, ale Paganini strzelił mu w tył głowy przy pierwszym piip. — Człowieka, który mógłby gnić w kazamacie, ale właśnie dopija drinka na wolności. Wiesz, dlaczego? Bo ktoś przez sześć lat nie powiedział ani słowa. Właśnie, cazzo, dlatego. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Nie bójcie się, wy moje kochane kurwy jebane. Przecież nikt nie zginie; no? Ręka Bena jest ciepła, spojrzenie Valerio mroźne, pierś Barneya pusta. Są wydmuszkami w świecie pełnym słomianych kukieł — każdy poza tym gabinetem to gliniana lalka lepiona na obietnice, na złudne wrażenia, na udawane przyjaźni, na nieszczere uśmiechy. Wszyscy, jak jeden mąż co niejedną trząsł, są tacy sami; kalki samych siebie. Kopiuj—wklej. Plus i plus. Przez ponad dwie dekady Valerio wierzył — a wiara jego to rzecz krucha; trzeba uważać, gdzie stawia się kroki — że chłopcy to jedyna rzeczywista rzecz w świecie pełnym odrealnienia. Jego dwa fundamenty; dwie kotwice u szyi. Jedna nadal przytwierdza go do ziemi — druga miała zardzewiały łańcuch, więc Paganini nie ma wyjścia. Gnijącą kończynę trzeba upierdolić, zanim gangrena się rozprzestrzeni. Alkohol w gardle wypala dziury — w pustych miejscach świszczy oddech i słowa; ten pierwszy to dzieło płuc Valerio, te drugie płyną z ust, które Paganini Dalej, Barney, to było zabawne, si? Zabawne, śmiejemy się. Dziś nie śmieje się nikt; nawet mówić nie ma komu. Williamson mówi — jego głos jest gdzieś pod nimi, w otchłani wody. Przelewa się przez drinka (trzeci łyk pali; czwarty łyk — che bello) i wpada do uszu najpierw kropelkami; jedna, ciepła, druga, szczyny?, trzecia— Aspetta, aspetta, aspetta; czy on właśnie powiedział— — Sześć lat. Paganini powtarza cicho — powtarza, jakby chciał przypomnieć wszystkim zebranym wyznanie winy; jakby próbował schować dżina z powrotem do lampy. Chyba szepcze, bo Williamson nie słyszy, albo nie chce słyszeć, albo to tak naprawdę sen i nic nie jest prawdziwe — ani on, ani Ben, ani Valerio, bo Valerio nie jest, cazzo, prawdziwy. Nigdy nie był, nigdy nie będzie; dlatego może powtórzyć: — Sei. Sześć. I wiedzieć, że to tylko wydech, nie słowa. To wszystko to smarki, plwociny jakieś — wcale nie prawda objawiona, bo co to za przyjaciel, który mówi: nie planowałem dożyć końca tamtego roku? Dlaczego, Barney? Żona ci umarła, kochanka zostawiła, utknąłeś w tym smutnym jak pizda mieście sam? No; to nie powód. To nie powód do zbrodni wojennej na przyjaźni; to nie argument dla kaźni na ponad dwóch dekadach uczucia, które wprawia czyjeś ciało w ruch i czasem — tylko czasem — każe się zastanowić: Valerio, co zrobiłby Barnaby? albo Valerio, jak myślałby Ben? albo Valerio, gdy ci smutno, gdy ci źle, w wannę kumpla zrzygaj się. Pierwszego marca, po tunelach i z fantomowymi palcami na gardle, zasypiał w łóżku na Staromiejskiej; było miękkie i ciepłe, i gdyby miał serce, pękałoby z radości. Teraz mogłoby pęknąć tak po prostu — na pół, a potem na drugie pół, czyli na ćwiartkę, bo właśnie to zamierza zrobić z ciałem Williamsona. Poćwiartować. Albo posześcianować, bo stronzo powiedział— — Sześć lat, Benito. Na kanapie widzi znajomą twarz; od tygodnia to twarz mordercy. Od tygodnia mogłaby być twarzą trupa — pewnie trochę nadgniłą od całej tej śmierci — gdyby nie człowiek, który właśnie wstaje z fotela. Valerio nadal patrzy na Bena; w ciemnych tunelach spojrzenia błyska zbliżające się światło pociągu. Mogę, Benito? Coś w Veritym przytakuje; va bene, Valerio. No i chuj, jedziemy. — Wiem, dlaczego. Wzrok skacze z twarzy na twarz — ta stojąca trzy kroki dalej nie jest tak przystojna. Ma połamany nos i bardzo, bardzo, bardzo dużo bólu, którym nigdy się nie dzieli. Od tego bólu Williamsonowi zastygła mimika; Paganini chce złapać za młotek i skuwać ten cement kawałek po kawałku. To ten moment — ta chwila, nieunikniona jak burza w lato, jak kurwa z wenerykiem, jak Valerio, który słyszy, że od sześciu lat przyjaciel ukrywał przed nim prawdę z kategorii życia i śmierci — i to nie żadna uliczna poezja, to fakty wygrzebane spod kościelnych fundamentów. Czarna Gwardia to elita; Czarna Gwardia to armia opętańców; Czarna Gwardia to śmiertelny wróg. Czarna Gwardia to Barnaby Williamson. — Ben nie pozwoliłby mi tam trafić, a ty— Myśli: to nie może się skończyć tak dziwnie, tak głupio. To będzie niesprawiedliwe. — Skoro przeżyłeś sześć lat w gwardii— Myśli: zabiję cię, stronzo. Pogrzebię cię żywcem. — Spróbuj przeżyć sześć kolejnych sekund. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o strzał ostrzegawczy. Sekunda—sekunda—sekunda: pierwsza na poderwanie ciała w ruch, druga na pokonanie dwóch oddzielających ich kroków, trzecia na zrobienie tego, co zamierzał odkąd odkrył, że gabinet ma duży potencjał zniszczenia; popielniczki, kałamarze, wieczne pióra, karafki albo— — Ti ucciderò, mi hai capito? Trzecia sekunda to pusta szklanka w dłoni i twarz, którą Valerio bardzo chce skrzywdzić — ta krzywda zaczyna się teraz i próbuje nadrobić stracony czas; sześć lat to przecież dużo. Uderzające o skroń szkło to za mało — zaciśnięty w dłoni kryształ zamierza zderzyć się z bokiem głowy, ale Paganini nie czeka na krew, ani na chrzęst pękających ścianek, ani nawet na opór; trafił, nie trafił? Williamson jest szybki — zwłaszcza wkurwiony. Valerio chce, żeby był wkurwiony. — Ty jebany— Wyobraża sobie ból; wyobraża sobie, że naciska palcami na oczodoły, na przestawiony nos, na krew, która powinna zalać twarz. Wyobraża sobie, że rozrywa Williamsona na strzępy — na sześć nierównych kawałków za każdy rok kłamstwa — i wtedy— — Cultellus. Słowo ciałem się stało? cios mocny — walę psa szklanką w skroń | próg 85 | k100 + 30 obrażenia | k20 + 10 Cultellus | próg 80 | k100 + 20[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Valerio Paganini dnia Czw Maj 02 2024, 21:34, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Stwórca
The member 'Valerio Paganini' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 75 -------------------------------- #2 'k20' : 10 -------------------------------- #3 'k100' : 46 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Kubeł świeżych bzdur wylewa się na stół. Barnaby kłamie — musi kłamać, inaczej nie powiedziałby tej magicznej liczby lat. Sześć to szatańska cyfra. Trzy szóstki wyryte w kamienistych murach Kościoła Piekieł. Jedna szóstka — tyle miał lat, gdy tatuś Arthur i tatuś Benjamin (ten pierwszy; ten ulubiony) zorganizowali sobie piękną i wystawną kolację, podtrzymującą więzi rodzinne. — Poznajcie się, będziecie razem w szkole — ubrany w białą koszulę wyciągał rękę do Barnaby'ego, tak jak uczył go tatuś. (Uścisk ma być mocny, dominujący, jednym uściskiem i spojrzeniem masz pokazać, kim jesteś. Jesteś Verity). Williamson znał ten trik — do tej pory Ben pamięta dwa siniaki na nadgarstku, które mu zostawił. Dwie szóstki — tyle miał lat, gdy tatuś Benjamin (ten pierwszy; ten ukochany) wyjechał w delegację przed pierwszym dniem szkółki: — Jesteś Verity, pochodzisz z Kręgu. Jesteś od nich lepszy — ubrany w białą koszulę, przechodził przez mury szkółki. (Interesuje cię religioznawstwo i historia. Resztę zrobi za ciebie ktoś inny). Siadał w jednej z ławek z Paganinim — Valerio zawsze od strony przejścia, jakby jakiemuś Boswellowi albo innemu śmieciowi przyszło do głowy rzucenie w ich stronę papierową kulką. Paganini znał ten trik — Ja mu najebie, Ben, że się na ciebie gapi. Popatrz. Widzisz? Widziałeś, jak wybiłem mu zęby? Widziałeś? Trzy szóstki — tyle miał lat, gdy szkoła się skończyła. Każdy miał iść w swoją stronę. Harvard. Widziałeś tę cipę na ulotce z ekonomicznego? Wpadnę tam na chwilę. Akademia policyjna. — Jesteś od nich lepszy, Benjaminie. Młody Williamson zmarnował potencjał, ale potrzymaj go jeszcze trochę. Paganini nadaje się do brudnej roboty, nie pokazuj się z nim publicznie. — Ale — szeptał. — Od tego zależy dobro rodziny. — Ale... — nie posłuchał tatusia. — Sześć — zaczął nieświadomy własnego głosu. Jego brzmienie dostawało się do uszu jakby przez mgłę, przez obrazy wspomnień (jedna szóstka, dwie szóstki, trzy szóstki) Sześć lat, Verity. Gratulacje. Wyruchał was na sucho. — To było po śmierci Daisy — czy jej imię teraz, tutaj, w takiej sytuacji, gdy przyznajesz się do bycia sprzedajną kurwą, kłamcą i zdrajcą, boli? Czy przypomina ci to tamten moment, gdy umarła? Czy też się tak czułeś? Ona też cię nienawidziła, pamiętasz? — Zanim zrobiłem cię chrzestnym mojej córki. Chciałeś umrzeć-. Nie. Wiedziałeś, że umrzesz, gdy przysięgałeś mi, że będziesz jej bronić. Wiedziałeś, że umrzesz, gdy pobiłeś mnie przy mojej żonie i dziecku — nie wiedziałeś, Valerio? Oczywiście, że nie wiedziałeś. To dobry dzień na wyjebanie się z sekretów, którymi chroniłem tego człowieka (znak zapytania). Witamy na świecie, gwiazdeczko. Po mojej lewej znajdziesz kurwę, po prawej stoją ociekające trupim jadem konsekwencje. — I wiedziałeś, że umrzesz, gdy uśmiechałeś się jak jebana pizda — głos zaczął się unosić — na naszych urodzinach, imprezkach, prywatkach. Robiłeś to wszystko, bo wiedziałeś, że nie poniesiesz konsekwencji? Czemu nie załatwiłeś tego sam? Czemu nie strzeliłeś sobie w głowę? Valerio odpłynął — wzrok spoczął na jego postawie, na jego oczach. Tak, to te same dwa martwe punkty — próbował przyjrzeć się im dłużej, zobaczyć, czy kryje się w nich dusza. Dowodów nie znaleziono (głupiutki Benito, Valerio nie ma duszy). To jedno spojrzenie najpierw weń umysłu Paganiniego: znał go dobrze, widział lecący nóż (a może szklankę? Pięść? Pistolet? Czar? Karafkę? Pobawmy się w wyliczankę: ene-due-rike-fake-Williamson będzie mieć na mordzie srakę). Potem drugie spojrzenie na Williamsona. Benjamin Verity — znów niespotykane zjawisko — jako pierwszy zaczął milczeć, ale oczy powiedziały wszystko: — Uciekaj króliczku, zły wilk na ciebie poluje. Trzecie spojrzenie znów na Paganiniego. Co miał powiedzieć? Nie był sędzią — nigdy, kurwa, nie chciał być sędzią. Nie wydawał wyroków, obnażał system, bawił się w grę, lawirował między systemami, słowami i paragrafami, ale nie gwizdał na zakończenie meczu. To nie słowo — to jedno mrugnięcie oczami. Rzęsy powoli sklejające się z linią wodną, górna powieka przywierająca do dolnej. Czas start. A wtedy kamera się oddala, a zamiast śmiechu słychać dźwięk tłuczonego szkła. Pióropusze spadają z ich dumnych głów i tym razem nikt nie ma sześciu (dwukrotność, trzykrotność) lat, tym razem zabawa skończy się tragicznie. Dźwięk tłuczonego szkła jest klapsem na planie filmowym, gdy aktorzy już w swoich rolach, nagrywają ostatnią scenę. Moment kulminacyjny, który ma zostawić widza w niepewności, w oczekiwaniu na sequel, który przecież nie nadejdzie. Budżet się skończył, wypaliliśmy się. Kamera wciąż się oddala, teraz jest już przy oknie, a kłamstwo (krew? Alkohol?) rozbryzguje się na dywanie, zostawiając tam plamę. Benjamin nie wstaje z kanapy, Benjamin patrzy tym swoim umarłym wzrokiem w dwa trupy na środku gabinetu, podnosząc drinka wyżej, tylko po to, by upić z niego łyk. Benjamin jest bezstronny. Benjamin jest sędzią — źle. Benjamin jest obrońcą i kogo ma, kurwa, bronić? Zasady są proste: panowie, dajcie sobie po mordzie i jedziemy na bal. Ale wie przecież, że nikt nie słucha zasad. Przecież system jest zepsuty. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Wszystko zostało powiedziane, wszystko jasne, plaster zerwany; rana pod spodem roi się od larw — ta w środku to Ben, ta na lewo Valerio, ta po prawej zdechła lata temu. Wszystko wyjaśnione; można się rozejść. Piekielne sześć wypełniło usta rdzą — koniuszek języka zahaczył o podniebienie, bez zaskoczenia odkrywając, że ślina to nie ślina, tylko krew; gęsta, metaliczna, trująca, jego. Gdyby się uśmiechnął — kiedy uśmiechnąłeś się przy nich po raz ostatni? — wszystko byłoby czerwone. Zęby, usta, słowa, wzrok — wściekłość zawsze zaczyna się od spojrzenia. Oczy Bena wypełniła ta sama pustka, która przelewała się przez źrenice Valerio; głębokie tunele rozszerzonych źrenic — nicość jak woda zagęszczona mąką. Sztuczna treść. Bilet na wycieczkę po ogrodzie winnym, bo winy właśnie dojrzały — ktoś musi je pozrywać. Przeszłość to zgięta kartka papieru; Valerio rzucał nią rząd po skosie, gdzie Williamson spisywał zadania od Devalla pięć minut przed dzwonkiem; w zmiętej kulce zawsze ukrywały się życiowe prawdy — róchałbym facetke od majzy — których przechwytywania nauczyciele szybko się oduczyli. Przeszłość to wyprasowany kołnierzyk; Ben pożyczył mu zapasową koszulkę po zajęciach z magii natury, bo chyba ci się ulało, Barney; nigdy nie zapytał, dlaczego po połowie tych lekcji rzyga krwią. Lata później wciąż nie pyta dlaczego?, ma przecież gotowe odpowiedzi — od tygodnia spisywał je wiecznym piórem; tym samym, które dostał od Williamsona na trzydzieste pierwsze urodziny? — Dziękuję, Ben — za przypomnienie, że czasem wciąż czuł sznur na dłoniach; próbowaliście kiedyś wsunąć palce pod zaciśniętą pętlę? Próbowaliście nie postradać przy tym zmysłów? — Ładna mowa końcowa. Udowadnia, że przez sześć lat miałem rację. Acapella, noc, kolejny trup i słowa — minęło dwadzieścia sekund i przestałeś widzieć człowieka. Paganini wreszcie myśli do rzeczy; no i chuj, jedziemy. — Gdybyś wiedział, wybrałbyś innego chrzestnego. Takiego bez krótkiej daty przydatności; tylko powiedz, Ben, kto ochroni ją lepiej od gwardzisty? Czyje rytuały oplatają ten dom? — Gdybyś wiedział, i tak uderzyłbyś Audrey — ona ma imię, Ben; obiecałem jej, że nikomu nie powiem o tamtej nocy, ale od czego są mężowie, co? — po prostu zaczekałbyś, aż wyjdę. Kolor munduru nie ma wpływu na przemoc w tym domu; wsadź sobie ten argument w dupę i przepłucz koniakiem, Verity. — Gdybyś, kurwa, wiedział — jeden z drugim; słuchasz, Paganini? — ile razy na waszych urodzinach, imprezkach i prywatkach zmieniałem opatrunki w kiblu — dopiero przyszedłeś i już się schlałeś, Barney? — może nie wątpiłbyś w moją lojalność. Nagle myśl — jak robak w mózgu — dlaczego? Dlaczego nie strzeliłeś sobie w łeb? To proste. To bardzo proste. Ze wszystkiego, co dziś zaszło w tym gabinecie, to najprostsza rzecz świata. — Kula w łeb to litość, a na litość— To poczucie, którego nie przykryje żaden tynk; trwałe i pełne — poczucie winy. — Trzeba zasłużyć. Wściekłe psy się usypia, ale złe psy — te prawdziwie złe, te, które gryzą nie dlatego, że muszą; dlatego, że chcą — potrafią uciec. Uciekają bardzo długo, mogą biec bez końca; przez rok, dwa lata, sześć — goni je prawda, a prawda była taka (jesteś pewien?), że nieważne, ile poświęcisz i co zrobisz, śmieciem będziesz zawsze. Nawet nie wie, jak to nazwać; śmieć był kiedyś czymś więcej, papierkiem po lizaku, reklamówką na zakupy. Zero to trafniejsze słowo — zero nigdy niczym nie było. Jedyna ocena, którą można dostać za sześć lat przemilczenia. Zero z minusem. Zero na torach. Zero zaskoczenia, kiedy trzy sekundy — Valerio powiedział: Ben nie pozwoliłby mi tam trafić i dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ma rację; praca złego psa polega na wykorzystaniu tego brakującego — później nie mają sobie nic do powiedzenia, nie z pomocą słów. Trzy sekundy to za mało, żeby przemówić komuś do rozsądku — warunek: trzeba go posiadać — ale wystarczająco, żeby zarejestrować ruch i zamach; i słowo— — Valerio— Z nami nie ma. Jest szklanka w dłoni i prędkość rosnąca wprost proporcjonalnie do napędzającej cios wściekłości — oblicz siłę zderzenia ze skronią, wiedząc, że— — Kurwa— Równa się ręka wystrzelona w kierunku rozpędzonego kryształu, a— — —mać! To palce zaciśnięte wokół nadgarstka centymetr (pół; pół pierdolonego centymetra — poczuł świst powietrza na policzku i chłód szkła na skórze) od celu. Blade ślady rozbryznęły się pod skórą Paganiniego; będzie ślad. Będzie, kurwa, ślad, bo Valerio osiągnął, co chciał, chociaż — co za dzika satysfakcja, Williamson — magia iluzji mu nie wyszła. Wściekłość to cząsteczki tlenu, wściekłość to czerwone krwinki, wściekłość to metaliczny posmak w ustach, wściekłość to szklanka wciąż zaciskana w palcach Valerio i głowa Barnaby'ego, która odchyla się do tyłu tylko po to, żeby z impetem — Ben, oglądasz? Przypatrz się dobrze — wyskoczyć do przodu. Kryształ kontra skroń mogło zaboleć; ciekawe, jak zaboli czoło kontra nos? unik ciosu mocnego | 56 (k100) + 34 = 90 | ssij, Paganini cios średni czołem w nos | próg 55 | k100 + 34 obrażenia: k20/2 + 14 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 17 -------------------------------- #2 'k20' : 20 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Niech to będzie jakąś opowieścią, niech ma zakończenie. Morał. Wyjaśnienie. Niech to będzie etiudą rewolucyjną albo trenem, albo, cazzo, marszem pogrzebowym. Człowiek to naczynie — może przyjąć w siebie ograniczoną ilość wściekłości, zanim ta zacznie się przelewać. Valerio to nie człowiek, Valerio to nie naczynie; Valerio to rozlana na asfalcie plama benzyny, w którą Barnaby pierdolony Williamson wrzucił niedopałek i teraz, kurwa, zdziwiony. Jak to — płonie? Tak to. Słowa wibrują w powietrzu gęstym jak passata; grudki sylab przelewają się przez zalany gniewem umysł, Ben podkręca gaz, Barnaby wpierdala tam garść gorczycy. Każda kulka ma gorzki smak — rozgryzane w zębach, zostawiają w ustach posmak popiołu i wrażenie, że Valerio coś przegapił. To częsta przypadłość, to przegapianie; Valerio i Ben się nie kłócą, Valerio i Barnaby w ramach sprzeczek strzelają sobie w pysk, ale Ben i Barnaby to co innego — to Krąg nie od trzech dekad, ale od wieków; to historia, pod której pierzynkę familia dopiero spogląda z ciekawością, odkrywając, że pod nią każdy z każdym od tak dawna, że nie wiadomo, gdzie hydra zagęszczonej krwi ma łeb, ile kończyn i dlaczego tak brzydki ryj. Z natłoku słów Paganini wyłapuje oczywiste; słowo—klucz, na którego dźwięk prawie odwraca się przez ramię — mógłby odwrócić się naprawdę, gdyby jego głowa nie była widzem, a zarzuty odbijaną piłeczką. — Jebnąłeś Audrey? Spojrzenie na Bena; mówi dlaczego nie strzeliłeś sobie w łeb? i Valerio prawie rechocze, — Jebnąłeś Benowi, bo jebnął Audrey? Spojrzenie na Barnaby'ego; mówi na łaskę trzeba zasłużyć i tym razem Paganini prawie wrzeszczy ty kurwo, zasługujesz na zalanie cementem. Nie krzyczy; daje sobie sekundę na zastanowienie, gdzie, cazzo, wtedy był. Po tej sekundzie nie ma nic — chociaż nie, nie do końca; jest przecież ruch tak szybki, że Paganini nawet nie zauważa kształtu dłoni. Jest uścisk tak mocny, że dopiero widok palców oplecionych wobec nadgarstka spina w jego głowie folder faktów. Williamson blokuje cios (to samo zrobiłeś, kiedy tamten cazzo próbował zabić Bena?), a potem— Potem— Potem. — Stronzo, nie trafiłeś — zdławione słowa dolatują z lewej; Valerio odsuwa się za pięć dwunasta — czoło, które miało trafić w nos, trafia w pustkę i to ten moment — ta chwila piękna w brzydocie — gdzie zabawa dopiero się zaczyna. — Nawet, kurwa, nie trafiłeś! Valerio nie czeka; Valerio czekał przez sześć lat. Chwilowe utracenie równowagi przez Williamsona to szansa; zaciśnięte na koszuli dłonie ciągną go do siebie jak do przyjacielskiego uścisku, ale dziś nie ma przyjaźni — skończyła się, ktoś przewrócił i zdeptał naczynie, nawet naszczać nie ma do czego. Pociągnięcie to tak naprawdę pchnięcie — Valerio ma za plecami stolik, który wygląda na bardzo stary i bardzo bolesny, i chuj w dupę wszystkim stolikom tego hrabstwa, bo jedyne, czego chce Paganini, to rzucić na niego Williamsona. Jest szmatą, a szmata ma leżeć. — Sześć lat siedziałeś na tym jak kurwa na kutasie? — zduszone słowa, zdławiona akcja, szarpanina zawieszona w powietrzu, sekunda przed finałem; uda się, nie uda? — No, cofam. Gdyby mógł, wziąłby pilot, wcisnął guzik — ten z dwoma strzałkami w lewo — i przewijał tak długo, aż znaleźliby na taśmie jesień tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego. — Kurwa wydaje dźwięki. Ty byłeś cicho. cios mocny — rzucam psa na stolik | próg 85 | k100 + 30 |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Stwórca
The member 'Valerio Paganini' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 16 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Dzisiaj pijemy za młodość. Benjamin zacisnął palce na przejrzystej szklance, przepłukując usta alkoholem po tej epokowej mowie. Ech, Barnaby. Tatuś wszakże powtarzał, że masz pilnie studiować prawo, że prawo przyda się w ratuszu. Tatuś miał rację, a ty rację wymieniłeś na doskonale skrojony mundurek bez żadnej wartości. Mogłeś słuchać tatusia. Czwarta ściana pęka: Mogłeś patrzeć mu w oczy, gdy cię napierdalał i mogłeś żebrać o litość, gdy pokazywał ci, jak popierdolony jest świat. Wróć. Wycisz się głosie. O tym też im nie powiedział. Jebany Barnaby Williamson i jego jebane sekrety. Sam mówił „nie chcieliście wiedzieć”. Może rzeczywiście. Nie chcieli. Nie dopuszczali do siebie wizji, że człowiek, który znaczył cały świat (bo to nie kwestia lubię-nie lubię: to rodzina, to przyjaźń cenniejsza od byle jakiego kłamstwa, od banalnego problemu. To deklaracja, że w tym skąpanym w gównie świecie zawsze można na nich liczyć, że nie jest się samym, bo — ja pierdole — nawet największy śmieć ich pokroju ma prawo mieć w życiu coś więcej niż pustkę). — Prawie — wyrzucone jak mantra spomiędzy wilgotnych od koniaku warg, jest tam równie prawdziwe co ostatnie dni. Nie powiedział im przecież, że był tak blisko, by utopić ją w basenie w domku letniskowym. Pobiłby swój rekord — nie jedno a dwa życia odebrane ot tak. Patrzysz Valerio? Widzisz? Jesteś ze mnie dumny? Popatrz, jak mnie popsułeś. Ładnie? Prawda, że ładnie? Olśnienie. Benjamin zrozumiał. Nie odpowiedział — chciał odpowiedzieć, ale nie odpowiedział. Że tu nie chodzi o niego, że tu chodzi o nią i o jej bezpieczeństwo. Że tu nie chodzi o jego rany, że tu chodzi o to, kto mu je zrobił i dlaczego jeszcze oddycha. Że tu nie chodzi o fakt, że poświęcił się Kościołowi, że tu chodzi o prawdę. Ale nie. Bo Benjamin w końcu zrozumiał. Z przysięgą składaną nad kołyską „obiecuję ci, będę się zajmę się nimi, jeśli cokolwiek ci się stanie” i „oczy ma po mnie” wiązała się potrzeba tego patologicznego pragnienia sprawiedliwości, że chociaż sam nie doczekał się z Daisy dzieci (przecież ją kochał, wiedzieli, że ją kochał; tak jak Ben kochał Audrey, naprawdę i prawdziwie), tak ma rodzinę. Że pojebany ojciec nie uczynił go człowiekiem na swoją miarę. Że ktoś widzi w nim oparcie. Z powstrzymaniem przed uderzeniem Audrey wiązała się potrzeba opieki. Starszy brat — przecież znał to uczucie. Musiał zadbać o tych, którzy nie mieli najmniejszej szansy bronić się sami, a on — jebany Benjamin Verity, zawiódł. Wiedział, że był to ostatni dzień jego życia. Z każdą raną i zmianą bandaża w kiblu wiązał się wstyd. Musiał się wstydzić, bo inaczej nie dało się tego wytłumaczyć. Wstydzić tego, że znienawidził samego siebie do tego stopnia, że postanowił, że jego życie nie ma nawet krzty wartości. Z faktem, że nie strzelił sobie wtedy w głowę (nie powiesił się, nie skoczył z wieżowca, nie utopił się, nie poderżnął sobie żył) wiązał się ból. Każdy z nich to czuł, nawet jeśli tak ładnie udawali, że nie. Benjamin, który tęsknił aprobaty własnego ojca, że aż w końcu stracił poczucie własnych potrzeb. Oczekiwania zamieniły się w cel, a spełnianie ich i wieczne niewystarczanie w postępującą schizofrenie, zgodnie z którą był lepszy niż to wszystko, co oferował mu świat. Potrzeba wygranej stała się tak silna, że mógłby sprzedać za nią swoją duszę. Źle. Sprzedał ją dawno temu, razem z bólem. Valerio, który tak bardzo pragnął być kochany i w jednym kawałku. Nawet jeśli się do tego nie przyznawał i zatracał we własnych zbrodniach. Uzależnił się od krwi tak bardzo, że ta oblała jego duszę. Tylko dlatego go znajdywali w największych kurwidołkach, w najgorszych spelunach i najdroższych limuzynach — bo zostawiał szkarłatne ślady, gdy opuszczał swoje ciało, żeby raz — chociaż raz — poczuć się normalnie. Barnaby, który-. Szkoda gadać. Benjamin zrozumiał w momencie, gdy szklanka rozbiła się na podłodze. Nieudany cios, nieudany przerzut. Czy to Bóg ponownie zjawił się na Ziemi i zamierzał ich uchronić przed apokalipsą? — Zasłużyłeś na litość. Zasłużyłeś na odpoczynek. Nie odpowiedział. Nie było czasu. — Dość! — wyrwało się z zachrypniętego gardła. — Impulsorepello — wstał, robiąc krok w ich stronę, ale stojąc przed stolikiem. Czar rzucony, aby ich rozdzielić. Przecież nie rękami... Bez baczenia, czy ten się powiódł, mówił dalej, bo mają go, kurwa, posłuchać. — Valerio, jeśli go zabijesz, to cię z tego nie wyciągnę. Potrafię dużo, ale nie jestem w stanie cię ochronić przed skazaniem za zabójstwo gwardzisty — chciałby. Poważnie by chciał, ale są pewne sprawy, których nawet nazwisko Verity nie może rozwiązać. — Barnaby, jeśli go zabijesz, to cię z tego nie wyciągnę. Upewnię się, że zgnijesz w kazamacie, chociaż miałbym tam siedzieć z tobą do końca życia. Wiesz, że potrafię. Zrozumieliście mnie? Impulsorepello | próg 60 | k100 + 15 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Stwórca
The member 'Benjamin Verity II' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 21 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
! TW ! wspomnienie przemocy wobec dzieci Od genezy, od zera, od punktu wyjściowego. Na początku (Nie próbuj, Ben; nawet, kurwa, nie próbuj przebijać tej ściany. Kiedy ty budowałeś zamki z piasku na plaży w Wailea, ja wznosiłem twierdze z koców i poduszek; największe kłamstwo, którego dopuściłem się w życiu, to nie sześć lat milczenia o Gwardii — to wieczór, kiedy powiedziałem braciom: wszystko będzie dobrze. Kwadrans później ojciec wywlókł mnie z fortu siłą; wiedziałeś, że kiedy ktoś rzuci tobą o ścianę z odpowiednią werwą, naprawdę można zobaczyć Boga?). Teraz to próba przywrócenia podstawowych funkcji ciała. Williamson próbował oddychać, jak najwolniej, jak najgłębiej. Ostrożnie. Wdech i wydech; rozumiesz, Ben? Coś w oczach Verity'ego uległo ewolucji — zardzewiale zębatki zaczęły się poruszać, krwawiąc na wszystkie strony rudymi płatami. Rozumiesz już? Wdech i wydech; wreszcie składna myśl — z palcami zaciśniętymi na kołnierzu koszuli Paganiniego (jeśli upadnę, pociągnę cię za sobą), Williamson próbował narysować ją sobie nożem na mózgu: wreszcie wiedzą. Wreszcie spokój. Wreszcie? Ani ciosy, ani magia nie są posłuszne; zupełnie, jakby żaden z nich nie próbował skrzywdzić drugiego, chociaż obrażenia już powstały i właśnie zaczynają ropieć. Zaklęcie Verity'ego rozlewa się w nicość, Paganini nadal trzyma Williamsona, Williamson Paganiniego, ale kolejna próba ataku gnije w zalążku; druga, składna myśl wyryta na mózgu, zaczyna się od— Barnaby, wypowiedzianego cichym, znajomym głosem; cała reszta to monolog w innym tonie — ten pierwszy cichnie, zaskoczony. Nie należysz już do klubu ludzi, ale oni wciąż mają szansę. Głos Bena nie przypomina Bena; zachrypnięte samogłoski, krok w ich stronę, groźba cielesnej interwencji zduszona w nieprawdopodobieństwie — świat naprawdę musiałby dobiegać końca, żeby Verity sięgnął po rękoczyny. — Mamy tam ciasne prycze, Ben. Spodobałoby ci się, powiedziałby Barnaby dziewięć dni temu — w ślad za nim z puszki Pandory wyskoczyłyby żarty o stopniu śliskości starej Paganiniego. Dziś, zamiast słów, wybrzmiała cisza; palce zaciśnięte na kołnierzu Valerio zdrętwiały od włożonej w uchwyt siły — gdyby wściekłe zwierzęta usypiano, dwóch na trzech z obecnych spałoby snem wiecznym — i bez udziału broni przy łbie. — W liście napisałem, że muszę wam coś powiedzieć, a to— Nazywania rzeczy po imieniu, czas start. — Gwardia była górą lodową. Teraz czas na wierzchołek. Tylko końcówkę, mówił Ben na balu maturzystów; tylko końcówkę, kłamał Valerio prosto w oczy tamtej dziewczyny. Zaciśnięte na materiale koszuli palce — to włoska bawełna czy przerzuciłeś się na chińszczyznę, Paganini? — powoli poluzowały uścisk. Williamson musiał zapalić i w serdecznym chuju miał, że kiedy tylko odsunie się od Valerio na krok, ten będzie miał okazję do złapania za karafkę, fotel albo pentakl. Wyłowiony z paczki papieros zastygł między ustami; srebrna zapalniczka pstryknęła, rozpraszając ciszę na tysiąc maleńkich obłoków — w ślad za nimi ruszył dym. Gotowi? — Oddałem odznakę. Jak można przygotować się na wyznania spod znaku wyrzygiwania — Pogodzenie dwóch mundurów zaczęło być uciążliwe, poza tym — dłoń — ta z papierosem między palcami — potarła głęboką bruzdę na czole. Teraz będzie dobre, teraz sobie usiądźcie; teraz zaczynamy bal magicznych figli. — W Deadberry otwiera się Ośrodek Szkolenia Obronnego. Ronald potrzebował kogoś, kto zna magię odpychania i padło na mnie. Wzruszenie ramionami nie poluźniło mięśni; ciało to maszyna, mantra to ciągła czujność, przyszłość to krzyżyk na karcie wyborczej i czyimś życiu. Dym w płucach — trujące właściwości tytoniu to wciąż wielka niewiadoma dla zebranych, chociaż podświadomie wiedzieli od zawsze; nic, co smaczne, nie jest zdrowe, dlatego tak bardzo lubią kobiety — skracał czas na ziemskim łez padole o cenne minuty. Wniosek? — Paganini chce zemsty, więc dostanie zemstę. Piątego maja na ringu w podziemnym klubie. Wendeta to jedyna kobieta, którą szanował; jeśli ma być tą, która ich pogodzi, niech się stanie — w przeciwnym razie za miesiąc nie będzie z czego odbudowywać tej przyjaźni. — Żadnych pentakli ani broni. Jeśli spróbujesz iluzji, wgniotę ci zęby do gardła, Paganini. Czas na bezczelną kradzież; wzrok przeniesiony na Bena to nieme pozwiesz mnie? — Wiesz, że potrafię. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
C’est la vie; takie to życie właśnie. Ani śmiać, ani płakać — tylko nasrać na środku i powiedzieć va bene, to tyle. Coś było i się zmyło; coś istniało od lat, trzymało na powierzchni, dryfowało na pięknym stateczku przez szambo życia, niosło ich hen, po horyzont przygód, poza zasięg śmierci, brudu i żenujących imitacji bliskości — coś było nienaruszalne i niezniszczalne, i żadnemu nie przeleciało przez łeb, że wróg wcale nie czeka u bram. Płynie z nimi, ma zaciśnięte usta i nos, który znów prosi się o złamanie; tym razem na dobre, z przemieszczeniem. Pięść Valerio swędzi, głos Bena dobiega z daleka, Barnaby jest na jedno łupnięcie czołem — pierdolnąć go to tyle, co nic. To samoobrona. To początek wielu, wielu, wielu prób odkupienia zdrady, której dopuszczał się od sześciu lat, kurwiąc na boku z kapłanami. Dźwięki dziurawią watę okręconą wokół łba; Paganini wyobraża sobie, że narzuca na głowę Williamsona folię i zaciska — trzyma bardzo długo i bardzo mocno; trzyma i w lustrze ogląda każdą walkę o wdech, każdą zmianę koloru, każde mi scuzi, które powinien szlochać właśnie na kolanach zamiast dumnie wypinać pierś i mówić— Czy wy się, kurwa, słyszycie? — Czy wy się, kurwa, słyszycie? Miało być pytanie, ale w gardle eksploduje parsknięcie; zaklęcie Bena robi mniej niż tamtej obsranej nocy w Acapella — wtedy mordowało, teraz nawet nie łaskocze. Ciemne, pozbawione alarmowych światełek tunele spojrzenia przeskakują z twarzy — Verity—Williamson, Williamson—Verity — i nie wierzą w to, na co patrzą. C’est la vie; Valerio zaczyna się śmiać. Valerio krztusi się śmiechem. Valerio robi krok w tył — puść, kurwo jebana; ręka uderza w nadgarstek łapska, które Williamson wciąż zaciska na kołnierzu Paganiniego — i śmieje się jak ktoś, kto właśnie się dowiedział, że będzie żył wiecznie; od tego śmiechu zaraz pęknie mu dupa. W pół — jak mózg przy każdym rozszczepieniu. — Jego mam nie zabijać — powietrze dźgnięte sztyletem spojrzenia, które zastyga na Barnabym; da mu sekundę, niech się nacieszy widokiem tych oczu — niech zapamięta, jak wygląda odraza. — A ciebie mam słuchać. Wzrok robi skok w bok — na Benito, którego Valerio nie kaleczy, ale coś w tym spojrzeniu pyta veramente? Naprawdę? Już nam przechodzi? Już ci żal kundelka? Kundelka, który wciąż mówi; Paganini słucha i myśli, że niewiele go zaskoczy. Wyruchał im matki? Ojców? Nasrał do urodzinowego tortu i powiedział, że to masa czekoladowa? Co jeszcze, cazzo? Co jeszcze? Oddałem odznakę. Śmiech milknie w pół haha—kurwa—ha; rechot cichnie, ale uśmiech trwa — Valerio ma piękny uśmiech. Tym pięknym uśmiechem obiecuje brzydkie śmierci. — Psu się znudziło psowanie, więc teraz będzie, kurwa, czym? Mentorem? — odchylona do tyłu głowa odsłania gardło; sina żyła pulsuje pod skórą, grdyka skacze z każdą sylabą. — Młodych cip ci się zachciało, Williamson? W Kościele bonus za wyniki obejmuje tylko ministrantów? Im więcej słów, tym mniej sensu. Wszystko razem przypomina kompozycję psychopatycznego artysty, który ze zdrowymi zmysłami rozstał się już we wczesnym dzieciństwie. Ten stuknięty Austriak od lamp z oskórowanych trupów byłby zachwycony. — Non ho capito niente. Wreszcie sztuka dogoniła życie; c’est la vie. — Ty — porusza się gładko; to krok kogoś, kto wie, że potrafi latać — dla mnie nie żyjesz. Paganini nie musi wskazywać paluszkiem, kogo ma na myśli. — Ty — ciało zatrzymuje się przy barku — nowa szklanka w dłoni lśni od koniaku — mnie powoli wkurwiasz, amore. Nie zabijaj go, nie zabijaj go; po czwartym razie mantra zaczyna nudzić, Benito. — A my — łyk przepala przełyk — wyrwane z niego sylaby wyjdą spopielone — piątego przekonamy się, co zrobisz, żeby spłacić sześć lat, stronzo. Nowa groźba posyła gorący dreszcz w dół pleców; powietrze w płucach ma smród krwi i smakuje zemstą. Paganini zna się na zemście — został przez nią stworzony. — Chcę zobaczyć, jak próbujesz. Nawet nie wiesz, Barney, misiu kochaniutki. Nawet się, kurwa, nie domyślasz. Uniesiona nad głowę szklanka to toast — na zdrowie, panowie. Nie lękajcie się. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Ręce Paganiniego to sztylety, a za kilka godzin będziemy się z tego śmiać: brednia. Nigdy nie będziemy się z tego śmiać i już zawsze 30 kwietnia 1985 będzie przywodzić na myśl posępny sen. Prawie 200 lat temu Washington został prezydentem, 20 lat później kupiliśmy sobie Luizjanę. W 1886 jakiś bystry człowiek wykreślił cały rok z kalendarza i podpisał kartę rady. 100 lat później Barnaby Williamson wykreślił 25 lat przyjaźni, rozpruwając się jak wycinek jedwabnej szmaty w pracowni Belladonny. Lubiliście się, prawda? Tego też mu nie powiedziałeś, prawda? Psy karmi się mięsem, świnie pączkami, a Barnaby'ego sekretami. Cała pierdolona rodzina konspiratorów. Pasuje do nich bezbłędnie, jakby ktoś produkował go od kreski, jakby jego ojciec, ruchając jego matkę, miał zaplanowany każdy ruch kutasem po to, żeby powstali na jego wzór i podobieństwo. Każdy wie, że dostawał w dupsko, gdy był mały. Każdy — w tym pokoju — spodziewa się, że dzieciństwo z najszanowniejszym panem Arthurem W. nie należało do błogich. Ale nikt — ty Valerio? Bo ja nie — nie wyobraża sobie koszmaru Blossomfall Estate. Może, gdy był tyci, dostał tak mocno w głowę, że wszystko mu się popierdoliło; ale wtedy Benito patrzy na Valerio i okazuje się, że jego ojciec (świeć Lucyferze nad jego duszą) musiałby rozłamać mu czaszkę w pół i napierdalać prosto w mózg, aby powstał taki psychopata. Jeśli biłby go w potylice, kość amortyzowałaby uderzenia i nie powstałaby mieszanka passaty, bólu i okrucieństwa. Oprócz duszy Valerio potrafi wyrawać z siebie też ostrożność. Jakże ironiczny jest fakt, że wszyscy ich przypominają. (Ja oczy mam po mamie). Zaklęcie Benjamina nawet ich nie muska — niech będzie. Może to problem intencji? Kilka długich dni temu w Acapelli każdy refleks był prawidłowy i każdy czar udany, perfekcyjny, wymierzony. Dzisiaj magia nie chce pracować na korzyść Verity i niech i tak, kurwa, będzie. Nie chce ich zranić, czy nie chce rozbić tego pięknego lustra w złotej ramie, gdzie się przegląda, spędzając popołudnia przy telefonie? — Spierdalaj — brzmi krótko, bo żart o pryczach jest tak samo zabawny, jak cała reszta tego poranka. (Bardzo, serio, ale nie wypada). Valerio patrzy ze sceptycyzmem i coś w tych małych żyłkach, które pękają w jego oczach, mówi, że dobrze już było. Nauka telepatii nie ma żadnego sensu, znają się tak długo, że jednomyślność następuje bez słów, ale żaden nie wie, o czym tak faktycznie dopiero co rozmawiali. Nie odejmuje wzroku od Paganiniego, nie rusza go nawet na milimetr, obserwując współczynniki podkurwienia przyjaciela. Czy poziom spada, czy zaraz dojdzie do eksplozji? Nie lubię niespodzianek. — Tak, słyszymy się, bo teraz policzymy sobie zyski i straty. Dojdziemy do wniosków, co nam się opłaca, a nie rzucimy wszystko za siebie i rozjebiemy sobie nawzajem życia. Valerio, jesteś pierdolnięty. Takiego cię lubię najbardziej. — Wybrałeś sobie perfekcyjny moment na zwierzenia, Williamson. Masz coś jeszcze w zanadrzu? Wyrzuć z siebie wszystko, proszę. Nie jesteś już gliną, teraz będziesz panem profesorem. Bądź ambitny. Zastąp Kleina — powtarza, parskając śmiechem pod nosem. — Ale przynajmniej rozumiem, dlaczego ostatnio miałeś wywalone w nasz układ — w tym towarzystwie nie jest ona tajemnicą. Ręka rękę myję. Klienci Verity'ego wychodzą bez uszczerbku. Verity dostaje cynk, a Williamson może być pewien, że Verity znajdzie najfałszywszy brud, aby tylko posadzić za kratami tego, który zaburzył równowagę Williamsona. Tak się bawimy. Ale dobrze. Nieistotne, bo liczy się tylko to, że wszystko ma sens. — Jaką my odgrywamy w tym rolę, Barney? Kim dla ciebie jesteśmy? No dawaj, wypruj się. Nazwij to. W duszy (patrz, Valerio, też mam jedną) wie, że są kimś więcej niż nazwiskiem w notesie. Że gdyby nie pewne zażyłości, to nie ręczyłby za nich przed organami władzy, nie ukryłby faktu, że w Acapelli-. Barnaby wchodzi na kolejny etap kariery psa. Przestał być szczeniakiem, teraz pokazuje zęby. Niedaleko ci do hot doga, paróweczko. Paganini rozumie. A potem Paganini mówi takie słowa, których Benjamin nigdy nie spodziewa się usłyszeć. Co z porozumieniem bez słów? Co z ambicją, która zeżarła ich już kilkanaście lat temu, żeby nieść rodzinną schedę? On jako morderca. Verity, jako też morderca. — Przejdzie ci — wybacz, amore. Aż chce coś z siebie wydusić. Wspomnieć o Valentinie. O ciąży Audrey. To nie jest dobry moment. Spogląda na tę dwójkę wciśniętą w domowy gabinet, który mógł zamienić się w ruinę. Milczy. Chce krzyknąć mu w twarz o Charlotte, ale milczy. To byłby dobry moment, bo Barnaby rzucający się z rękami za wyruchanie mu siostry przypieczętowałby decyzje o rozstaniach bez powrotów. Ale to NIE jest dobry moment. Ten już nie nadejdzie. Wszystko się psuje. Wymarzone i wyidealizowane pojęcie zależności pęka. Bańka mydlana rozbryzguje się na antycznym blacie, na podłodze i tym ładnym dywanie. Zostają sami w ciszy i wyrzutach sumienia i przerażającym wrażeniu, że to koniec. Gdyby mógł zawrócić czas, zrobiłby to. Nie poszedł na tamte frytki do Acapelli, nie dał się ponieść emocjom, gdy pierdolony śmieć sięgnął po nóż, krzycząc, że go zaszlachtuje. Wciąż przed oczami ma widok przyjaciela, który własnym ciałem i własnymi rękami zasłania jego sylwetkę. Umysł przegrzewa się, zawiasy skrzypią i jest źle, jest naprawdę źle, bo serce zaczyna dygotać, tak jakby zaraz miało się zatrzymać, jakby to był jego ostatni ruch. Siada więc w poddańczym geście, z niechęcią do absolutnie wszystkiego co ma tutaj miejsce i co znajduje się w tym pomieszczeniu. Pierdoli Valerio, pierdoli Barnaby'ego. Pierdoli już każdy element rzeczywistości, przeklinając ich obecność i istnienie. Wszystko go niszczy. Audrey, przyjaciele, praca, dzieci, tamta śmierć, ta kobieta, tamta kobieta, ten woreczek z kokainą, który żona znalazła w marynarce. A oni chcą walczyć. Niech walczą. Niech poleje się krew, bo już nic nie ma znaczenia. Czas zwalnia, a gardło zaciska się i ma dość. Stany, których tak bardzo próbował się pozbyć, wciągając je z kreską, po to, żeby wysmarkać kilkanaście minut później, przychodzą z powrotem i już nic nie pomoże. Już jest za późno. — Wyjdźcie. Obydwoje — mówi cicho i sięga do szklanki z koniakiem, aby unieść ją do ust. — Teraz. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Zły, gorszy, najgorszy. Do dziś niewyjaśnione pozostaje, którą część zdania miał na myśli). Za kilka godzin będą wykrwawiać słowa nad talerzami pani Lafitte — maski na twarzach, stal pod skórą, kwas zamiast śliny, ból w miejscu krwi. Krzywo naklejone uśmiechy, wyprasowane koszule, eleganckie fraki, wyprute flaki; coś się skończy, coś się zacznie, coś, co istniało zawsze, przestanie istnieć — z ruin może powstać coś nowego, lepsze, trwalszego. Może też nie powstać nic; śmieci minionych dni zaczną gnić i zapadać się w sobie jak każdy ślad po upadłych imperiach, którym wydawało się, że będą wieczne. Benjamin Verity Drugi, pierwszy do osądu; Valerio Paganini bez—liczebnika, ostatni do poniesienia konsekwencji; Barnaby Williamson jedyny, środkowy palec w twarze ludzi, których od dwudziestu pięciu lat nazywa przyjaciółmi. Czas teraźniejszy nieprzypadkowy. Ben patrzy teraz na niego z czymś, co trudno nazwać; ma w oczach gniew wymieszany pół na pół z odrazą, jak koktajl benzyny ze spirytusem. Z tym, że jego oczy wcale nie są ciepłe — to konsystencja dobrze zmrożonej wódki, tej samej, którą pili na kawalerskim Verity'ego. Valerio źle ukrywał niechęć, dwie godziny przed lotem odgrażał się w słuchawce, że nigdzie nie poleci — niech Ben sam oblewa sukces tamtej kurwy, powiedział i nie brzmiał na trzeźwego; tamtego lata trzeźwy był sumarycznie przez dwa dni. Polecisz — w tamtym świecie nadal istniała Daisy; nagie ciało na małżeńskim łóżku i główna przyczyna spóźnionego dojścia (na odprawę) — polecisz dla Bena. Ile decyzji w życiu, trupów na dnie oceanu, gówna przerzucanego łopatką do piaskownicy zrobili dla Bena? — Spierdalaj, Verity. Tyle samo, ile on dla nich — przyjaźń to ciekawa sprawa, parada ułamków i procentów. Osiemdziesiąt to sympatia; dziewiętnaście to oddanie; jeden to sekrety, które srają na pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć. Coś chrzęści w powietrzu i Barnaby może tylko zgadywać, że to szkło na ziemi albo zapadnia w mózgu; wkurwienie mieszka w podziemiach jego głowy i Ben właśnie pociągnął za wajchę — zardzewiałe zawiasy ustąpiły z metalicznym dźwiękiem, zachrobotały o sylaby i wylały się razem z wydechem. Wyrzuć to z siebie. Proszę, kurwa, bardzo. — Wypnij dupę i zmień perspektywę, może wtedy zaczniesz zauważać więcej, niż czubek własnego chuja — obrazowo, elegancko, kwintesencja old money — zamiast słów wybrzmiewa zły gniew, sam jego zarodek; burbon by go rozpuścił, ale trzeźwość tylko utwardza, wyostrza. Zły gniew; siedzi w ciele jak kamień nerkowy, sprawia, że Williamson zaraz zacznie krzyczeć. — Żadna zmiana w moim życiu nie jest zamachem na ciebie, na Paganiniego, na— Na przyjaźń? — Na nas. Jakich nas? Gniew, teraz już kamień wielkości pięści, tkwi w gardle; bezkrwawe narzędzie zbrodni — jak biblijna interpretacja w gabinecie adwokata diabła. — Zamiast szukać problemu — skąd liczba pojedyncza? — skup się na okazjach. Już nie policja, ale gwardia; już nie szuflowanie brudów podrzędnych polityków, ale jedyna rozgrywka, która powinna mieć znaczenie — ta w cieniu piekielnego tronu i pod tonami zimnego kamienia kościoła. Nie można mieć ciastka, zjeść ciastko i wyruchać ciastko, Ben; czasem trzeba ograniczyć się do dwóch. — Kim dla mnie jesteście? — Valerio na wyciągnięcie ręki, Verity w bezpiecznym oddaleniu — nigdy nie lubił brudu obutych knykci i pokrwawionych kołnierzyków; narzecze bólu było tym, którym porozumiewał się Paganini i Williamson. — Jedynym powodem, dla którego nie zdechłem sześć lat temu. Puenta? — Ten pierdolony żyrandol utrzymałby też mnie. Ben nie musiał zachęcać — Williamson był w połowie drogi do drzwi, kiedy Valerio (upity obietnicą krwi, zachłyśnięty wizją cierpienia, w swoim żywiole; chaos karmił go piersią i miał na imię Giselle) dokonał ostatniego zwrotu akcji. W takich chwilach Barnaby zerkał na Verity'ego z niemym wiemy, że nie miał tego na myśli, ale teraz — bo teraz posiada jasno określone granice i mają kształt drzwi — do powiedzenia pozostało mu dokładnie to, co przez ostatnie sześć lat. Nic. Barnaby peace out |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii