Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Gabinet Benjamina Gabinet Benjamina znajduje się niedaleko wejścia do rezydencji państwa Verity, na parterze. Jest strefą zarówno upragnionego spokoju, jak i gorączkowej pracy, nierzadko w późnych porach. Światło wpadające tu przez szerokie okna na południowej ścianie oświetla dębowe biurko i miękkie krzesło, z którego często korzysta adwokat. Z okien rozciąga się widok na zadbany ogród, w którym kwitną różnorodne kwiaty. Na podłodze odpoczywa wzorzysty dywan, kontrastujący z kanapą i dwoma fotelami wyścielanymi wysokiej jakości skórą w głębokim odcieniu brązu. W centrum tego ustawienia znajduje się antyk — elegancki stolik kawowy, na którym zawsze znajdzie się miejsce na filiżankę kawy lub kieliszek koniaku, jako że w tym miejscu Benjaminowi zdarza się przyjmować niektórych ważniejszych klientów. Obok kanap widoczny jest kamienny kominek, w którym wieczorami, zwłaszcza zimową porą, płonie ogień, dodający gabinetowi intymności i ciepła. Na ścianach wiszą obrazy — większość z nich to podarunki od wdzięcznych klientów. Szczególnie rzucają się w oczy złoty zegarek kieszonkowy, starannie wykonana statuetka marmurowego diabla i niemal antyczny aparat telefoniczny, który adwokat otrzymał w formie żartu od jednego z klientów, z którym utrzymywał tylko kontakt z pomocą połączeń głosowych. Dane osobowe nieistotne. Przyciągającym elementem jest też ruchomy barek, wykonany z metalu ze szklanymi półkami. Wypełniony jest różnymi rodzajami koniaku — ulubionego trunku właściciela gabinetu — oraz whisky i ginu. Chociaż w pokoju panuje raczej przyjemny klimat, nie można pominąć uczucia ciężkiej pracy, jakie towarzyszy zwłaszcza perfekcyjnemu rozłożeniu papierów i dokumentów na biurku, jako że Verity nie toleruje brudu, a jedyny chaos w jego życiu generuje on sam. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
24 lutego, 1985; tuż po północy Wchodząc do domu, nie miała na twarzy żadnych numerów — żadnej wyćwiczonej mimiki, do perfekcji opanowanego prawego kącika ust w górze. Wchodząc do domu, miała w głowie szumiący lekko alkohol, gwar rozmów w country clubie i odtwarzający się w kółko widok zamykanych drzwi od jego gabinetu. Najpierw miała po prostu obok nich przejść; płaszcz powiesić na wieszaku przy wejściu, buty ułożyć równo na stojaku, aby rano Zelda mogła odłożyć je na miejsce. Najpierw miała to po prostu zignorować, jak każdy inny podobny gest w ostatnich dniach. Pójść schodami prosto na górę, aby w pustej, przesiąkniętej zimowym powietrzem sypialni, ściągnąć ubranie, dokładnie zmyć makijaż i pod chłodną warstwą kremu położyć się spać. Bez nikogo innego u boku. Nie była więc pewna jak jej dłoń znalazła się na klamce, ani tym bardziej, co jej noga robiła, przekraczając próg. Było późno, a on nie spał. Było późno, a ona dopiero wróciła. — Dziewczynki zasnęły bez problemów? — spytała, robiąc kilka kroków w głąb pomieszczenia, drzwi pozostawiając za sobą otwarte. Nie lubił, gdy pozostawały otwarte. Ona też nie, ale w tym momencie to nie miało znaczenia. Przejechała dłonią po oparciu skórzanej kanapy, wzrokiem, niby od niechcenia, zawieszając się na biurku, przy którym siedział. Blat tonął w papierach, a żarówka w lampce wyglądała, jakby miała już dość bycia jedynym źródłem światła w pomieszczeniu. Mogłaby przysiąc, że widziała tę zmarszczkę między jego brwiami już tysiąc razy. Nieustannie obecna, gdy w głowie oskarżał kogoś o głupotę (niemal zawsze). Klienci byli skończonymi debilami, często własnymi największymi wrogami. Kto był ich? — Zepsujesz sobie wzrok, jak będziesz tak czytał. Już zepsuł, czego dowodem były zawieszone na jego nosie okulary do czytania. Lubiła, gdy je nosił; gdy siedzieli obok siebie na łóżku, oboje pogrążeni we własnej lekturze przed snem, a jego palce, zamiast obracać strony, trzymały jej udo, niby całkowicie nieświadomie zahaczając o materiał jej halki. Oparła się pośladkami o kanapę, dłonie splatając ze sobą na kolanach. Nawet po północy z delikatną, alkoholową muzyką w głowie, wciąż trzymała plecy idealnie proste. Był to chyba już odruch bezwarunkowy, wyćwiczony i wsiąknięty do szpiku kości. Wiele rzeczy w jej życiu tak robiło — na czele z nim. — Dużo pracy ci zostało? Bardzo zwyczajne pytanie w bardzo zwyczajną porę |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Oddech nieba był mroźny, a pobliski krzew w ogrodzie, który pod naporem ziąbu nie zdążył rozwinąć swoich pąków, był leniwy. Leniwa była szklanka do połowy pusta, na której dnie spoczywała resztka wody. Leniwe dźwięki trzasku kominka, leniwa dłoń zapisywała leniwym drukiem adnotacje w rogu kopii dokumentów dostarczonych przez klienta w swojej sprawie. Na kominku stała figura diabła, obok niego zegar z leniwą wskazówką wskazywał teraz 12. W nocy każdy dzwon obwieszczał nadciągającą godzinę duchów, zjaw, diabłów. Jeden z nich siedział właśnie przy nakrytym aktami biurku, leniwie opierając się o podłokietnik. Cztery krople. Tyle koniaku ostało się na dnie kieliszka z rżniętego kryształu, na którym wzrok Benjamina spoczywał właśnie z pojawiającą się myślą. „Dolać?”. Ta kiełkowała pomiędzy „Już późno. Kurwa, gdzie ona jest?” oraz „Boli mnie cisza tego domu, od kiedy w nim umarłem”. Raptownie drzwi otworzyły się jak gdyby z łoskotem albo obwieszczeniem nadchodzącej burzy, jak grzmot pospieszający na tę ziemię prosto z pochłoniętego czernią nieba. Na ledwie zawianym bucie, przestępująca z nogi na nogę nie jak pijaczka, a dama, do gabinetu weszła kobieta z tych, których jad najlepiej widać pod specjalistycznym mikroskopem. Kobieta z natury zła i piękna. Kobieta-żona. — Tak, były grzeczne — odpowiedział skrótowo, próbując zweryfikować jej stan upojenia po pierwszych głoskach i chodzie. Bądź skromna Georgie, nie dyskutuj. Bądź posłuszną dziewczynką Cece, wykonuj polecenia starszych. Bądź grzeczną żoną Audrey. Wykonuj polecenia męża. Ja cię w piekło powiodę. Każdy rodzic chciał, by jego dziecko było ułożone, nie wrzeszczało nadto i czuło się ogólnie zdrowe, ale przy tym było bezdźwięczne i nieprzeszkadzające. Potem zaś liczono, że gdy przywędruje wiek walki o swoją przyszłość, magicznie pstryknie palcami i z posłusznej każda dziewczynka stanie się lwicą. Bez cienia wątpliwości i ją dało się obudzić w kobiecie, matka jego dzieci była na to doskonałym exemplum. Jej dłoń na skórze kanapy, jego na sztywności biurka. Okulary zostały na czubku nosa — te służyły tylko do czytania i jedynie w domu. Wygląd człowieka imponującego nie uznawał skazy w postaci popsutego wzroku, ale i na to były rozwiązania. Zamknąć oczy, wyparować. Przy innych potrafił mówić. Przy niej potrafił milczeć. Na milczenia zimnym dnie śniła mu się tak dziwnie i obco, jak dal bez tła. Zignorował więc pytanie, jak gdyby odpowiedź była nadwyrężająca. — Jak minął wieczór? Dobrze się bawiłaś? — wstał z fotela, odsuwając go wtenczas od biurka. Dwa kroki w prawo i już był poza jego obrębem, dwa kroki w przód i już zbliżał się do Audrey. — Sądziłem, że wrócisz wcześniej — miłować z daleka niełatwo. Koszula ledwie odpięta, górne guziki nie potrzebowały dziś ściskać szyi Benjamina, gdy ten jakby w domowym cieple, wyszukiwał rozluźnienia przez jedyną rzecz, która w minionych miesiącach ofiarowywała mu jakiekolwiek poczucie uwielbionej władzy. Przez pracę. — A tu proszę, proszę. Pani Verity się upiła — szyderczy uśmiech dokleił do zaciśniętych gwałtownie zębów. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Pokiwała głową — oczywiście, że były. Były dokładnie takie, jak sobie tego życzyłeś, Ben. Wszystko w tym domu było dokładnie takie, jak sobie tego zażyczył. Nawet ubrania w jej szafie — nie było tam rajstopy, która by mu się nie spodobała. Stawało się to stopniowo. Nauczyła się interpretować jego zmarszczone brwi, pomruknięcia niezadowolenia, tak, aby kształtować ich domową rzeczywistość pod jego miarę. — Annika zamówiła taksówkę — powiedziała to tonem zarezerwowanym dla oczywistości. Jechałam taksówką, Ben, jak myślisz — jak się bawiłam? Było w tym coś niemal absurdalnie zabawnego, więc nie mogła — nie chciała — powstrzymać uśmiechu. — Potem rozmawiałyśmy o tym, że mężowie trzymają sekrety, a żony udają, że o nich nie wiedzą. Każdy mąż i każda żona bawią się w tę samą grę. Niewypowiedziane sekrety nie istnieją, więc oni — z wyjątkiem czy swoje kurwy bierzesz tak samo? — nie rozmawiali o tym w ogóle. Wiedzieli wzajemnie o swojej wiedzy — ale sama wiedza nie sprawia, że coś staje się prawdą. Niewypowiedziane sekrety pozostawały sekretami. Ich przetrwaniu zagrażało dopiero zaproszenie ich do rozmowy. W czterech krokach znalazł się po drugiej stronie biurka i w połowie drogi do niej — w jego czterech krokach ona wciąż tkwiła tak samo oparta o kanapę, wciąż tak samo rozluźniona, od kiedy tu weszła. Obco rozluźniona od wielu dni minionych tego domu. Potrafił mówić, przy niej potrafił milczeć. Potrafił nienawidzić, przy niej potrafił kochać. Potrafił kontrolować, a ona postanowiła sprawdzić, czy nie zapomniał. — Cóż — rozplotła ręce z kolan, przesuwając je na skórzane oparcie. Zaproszenie niemal z natury pisemnych. — czasami nie masz racji. Czasami żony nie są grzeczne. Wracają później, niż ktoś założył w swojej głowie. Wracają bardziej upojone, niż ktoś się spodziewał. Wracają do mówienia rzeczy, których nie mówiły od— — Mhm — czasami jednak miał rację. Upiła się to mocne słowo. Słuszne; ale wciąż mocne. — skąd taki wniosek? Może po prostu bardzo dobrze się bawiłam. Odpowiedzią na szyderczy uśmiech było zuchwałe uniesienie jednej z brwi do góry oraz wzrok na chwilę zawieszony na jego twarzy, tak, aby widział dokładnie, jak przechodzi przez jego ramię na stojącą na biurku niemal pustą szklankę po — załóżmy — koniaku. Potraktowała ją jako zaproszenie do zabawy. Zinterpretujmy się nawzajem — na nowo, jakbyśmy nie byli dla siebie, jak ze szkła. — Widzę, że ty również się bawiłeś, ale czy dobrze? Czas — start. Jej wyraz twarzy mniej kamienny, niż zazwyczaj. Jego uśmiech bardziej złośliwy, niż ostatnio. Jej zawinięty materiał spódnicy przy rozcięciu. Jego górne guziki niezapięte do szyi. Jej wzrok próbujący rozgryźć jego. Jego wzrok próbujący ocenić ją. Jak ze szkła. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Życzył sobie syna. Perfekcyjnie ułożonego, zaprojektowanego od linijki. Ten miałby od narodzin jasno sformułowaną ścieżkę, którą by podążał, aż w końcu w obliczu łez po śmierci starego ojca, zająłby jego gabinet we wschodniej części kancelarii, jako niekwestionowany symbol końca świata. Tego Benjamin sobie nie wyobrażał, bo jak Błękitna Planeta miałaby egzystować bez niego? Jak oceany miałyby myć brzegi Maywater, jak gleba Wallow obradzać w plony, jak las Cripple Rock szeleścić od wichru, jak Salem trząść się pod porywem kapłańskich słów? Jak to wszystko miałoby istnieć po śmierci jedynego sprawiedliwego? Nos uniósł wyżej. — Mógłbym być bogiem, gdybym tylko zechciał. Chciał. — Taksówkę? — powtórzył niedwuznacznie zdumiony, ruszając się od biurka w stronę kobiecego ciepła. Blisko — ziąb. Jeszcze bliżej — mróz. Gra w ciepło-zimno kończyła się, gdy do pokojów wchodziła pani Verity. — Mam uwierzyć, że jechałaś taksówką? Nawet na studiach ze mnie zrobiłaś sobie szofera — a teraz wsiadła do tego samego samochodu, którym poruszali się niemajętni? Benjaminowi to nie przeszkadzało — ot pospolity środek transportu. Dla człowieka zajętego często będącego w podróżach i od pamiętnego wypadku z van der Deckenem stanowczo unikającego jazdy po alkoholu taryfy były podstawą przyzwoitej miastowej komunikacji. Dla Audrey wydawały się złem koniecznym, czymś na pograniczu miejskich autobusów albo tanich linii lotniczych, gdzie dym papierosowy dusił i kuł w oczy. Rozbawiony tą wizją, przeszedł dalej, wyłapując spojrzeniem niesnaski na jej twarzy. Była dziś jakby mniej pogodna, a może tylko mu się zdawało. Jakby na buzi, na której przy mężu nie nosiła żadnego z katalogu autorskich uśmiechów, nagle zjawił się osobliwy grymas. Być może była to iluzja, efekt wyczerpania, alkoholu, taksówki, kobiety, która majątek zamieniła na miłość. Och, słodka Annika van der Decken. Przed laty spoglądał na nią, w myślach orzekając, że skoro Maxim tknął Helen, tak Annika mogła stać się formą nieuczciwej przyjacielskiej pomsty. Maxim leżał poległy na dnie oceanu, Benjamin miał swój gabinet w kosztownym domu z alabastrowego kamienia. Małżeństwa dzieliły się na te martwe i te nieszczęśliwe. W związku państwa Verity trup Benjamina pogrążonego w zabawie został w kropli krwi, którą z nosa upuścił mu Williamson. Być może słusznie. — Więc my jesteśmy niezwykli. Nie mamy przed sobą sekretów — łgarstwo tak cierpkie, szkaradne, wręcz cuchnące i odkształcające twarz współgrało z błogim uśmieszkiem doklejonym do męskiego oblicza, które zaczął porastać nieogolony włos. Minął kobietę, odsunął się od kanap, kierując w stronę stoliczka barowego. Okrągły o złotych zdobieniach, przesuwny z odpowiednią szufladką i — przede wszystkim — wystawką za drogich alkoholi, którymi raczyli się goście tej przestrzeni. Odwrócony więc tyłem, przysunął do siebie czystą i ciężką szklankę z grubym dnem, zaraz potem odkręcając jedną z butelek z przeźroczystą substancją, by do jej środka wlać w jednej trzeciej wytworny gorzki gin. Zapachniało skórką cytryny, zapachniało goryczą tego, co stracili na łazienkowych kaflach piętro wyżej. Nie potrafił już wydostać z siebie tych emocji, które czuł, gdy głaskała go po torsie. Mijało wrażenie, że świat by dla niej spalił, że kobieta-sen jawiła się jakby demon nad jego sylwetką, jak skwarne sumienie odarte z krzty moralności i etyki, widniejące na prawym ramieniu, mruczące do ucha. Tajemnice wysypywały się z regałów zastawionych opowieściami. Nie odwrócił się jeszcze, kończąc przelewać alkohol, lecz dodał: — Och, może po prostu to ty się spóźniłaś — nie świat jest takim, jakim go widzą, lecz jakim piszą. Nie prawo jest prawem, co z początkiem świata zostało zawarte, lecz to, które spisali ludzie w mocy. Prawda jest relatywna, obiektywizm nie występuje, opinia jest wszystkim, a kreacja ziemskiego padołu należy do niezłomnych. I wtedy też odwrócił się, ze szklanką ginu w dłoni cofając do żony przysiadającej na kanapie, aby stanąć tuż nad nią. Wzrokiem nieugaszonym i utrudzonym spojrzeć w dół, przez odkryty dekolt, rozcięcie spódnicy, aż po bose stopy. — Zapominasz Audrey, że znam cię lepiej niż ktokolwiek — w końcu to ja cię wykreowałem. To ja oszlifowałem ten diament. — I potrafię rozpoznać, co masz w oczach — szklanki wciąż kobiecie nie podał, choć sam ginu nie pijał. Koniak — w istocie, dobrze patrzyła — ten trunek lepiej wpisywał się w jego pragnienie. Twarz cofnął jakby na centymetr, gdy zadała ostatnie ze swych pytań. A jakby rzucić nim w jej twarz... Czy rozbiłby się, raniąc lekkie porcelanowe lico? Czy szrama tak powstała wzmocniłaby rozdarte czerwoną śmiercią więzy małżeństwa abstrakcyjnego? Sardoniczny uśmiech skwitował te myśli, przekrwione oko je zatwierdziło. Pajęczyna wokół powiek, zmarszczona brew, rozpięta nieznacznie koszula i błysk w oku — czy dobrze się bawiłem, Audrey? Czy ja w ogóle znam jeszcze to słowo? Ot gwałtownie, bez zapowiedzi, zebrała się w Benjaminie drugim pierwsza złość. Mogła dostrzec ją w drżącym płatku nosa, w opuszkach palców stopniowo ściskających szkło, lecz obrys pozostał niezmienny. — Zapijałem smutek z tęsknoty za tobą — krok w przód, aby własnym kolanem odsunąć jej nogę w bok, aby nachylić się nad błahym kobiecym ciałem. Kryształ pełen ginu przyłożył do niewieścich ust, tak by pierwsze krople jego wytrawnego smaku poczuła już na dolnej wardze, a potem przechylił, wlewając kolejne łyki do żeńskich ust. Nie nadto, choć ostry jego smak mógł kaleczyć podniebienie. Nie cofnął się wcześniej niż po trzech zlanych na język łykach. — A teraz? Dobrze się bawisz? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Jej seledynowa sukienka była zwiewniejsza, niż powinna — młodość wybacza. Gładka twarz była zbyt pewna siebie — alkohol wyjaśnia. Zniecierpliwiony nadgarstek zerkał co moment na tykającą tarczę zegarka — panna Hudson nie wybacza. Jej transport na imprezę się spóźniał — obrzydliwie, bo o dwadzieścia minut — gdy znajoma twarz zatrzymała się w samochodzie przed nią. Benjamin, jak przystało na dżentelmena, jakim bywał, zaoferował podwózkę, a Audrey, jak przystało na grzeczną dziewczynę, którą chwilowo przestała być, usiadła z tyłu, wyrecytowała adres i na pożegnanie zamiast buziaka, wcisnęła mu do butonierki dolara. — Może po prostu lubiłam cię oglądać z tylnego siedzenia — oraz, gdy rozkładałeś koc na masce swojego samochodu. Podrzucał ją do góry, jakby była niczym, i pomagał (całkowicie bezinteresownie) usiąść. Pogarda dla publicznych środków transportu była jedynie skutkiem ubocznym wielu przykrych doświadczeń, gdy materiał nowej spódnicy przegrywał z ogólnym brudem społeczeństwa. Tyle kaszmiru poległo, aby ponownie ryzykować. Zło, bardzo rzadko, konieczne. Dzisiaj było złem wyboru — Anniki złego wyboru — z którym Audrey postanowiła nie walczyć. Jednak, którego skutki widoczne były nadal, na jej twarzy. Zamiast tak, kochanie, z jej ust wydobyło się jedynie ciche parsknięcie — niektóre kłamstwa były zbyt oczywiste, by się z nimi zgodzić. Inne natomiast były zbyt konieczne, by ich nie skomentować. — Oczywiście, że nie mamy — mieli (nie mieli?); miewali. Szło się pogubić w gąszczu udawania, przymykania oczu i prawd, które wymykały się z ich ust, gdy nikt inny nie słuchał. Prawda to nie tylko słowa, a kłamstwem nie bywało tylko milczenie. Czasami prawdą był zabarwiony od szminki kołnierzyk, drgająca zmarszczka w kąciku ust lub jej spojrzenie — dokładnie takie, z jakim patrzyła na niego, teraz gdy zapach jego perfum zdominował powietrze tak, jak on potrafił rozmowę. Jestem zimna — Miała powiedzieć, że nie wie — że od jakiegoś czasu patrzy w jej oczy, jakby nie potrafił przebić się przez ich chłód i dojść do niemego życzenia, by się go wyzbyć. Miała — gdy dostrzegła drgające od powietrza nozdrze, a długie palce zacisnęły się na szkle, jak na bladej szyi, w celu jedynym, jaki mogła sobie wyobrazić. Nic tak nie rozgrzewało, jak gniew. Ciasna spódnica była miernym oporem — kolano nie było ciałem obcym, rozsuwając jej nogi — a ona ledwo drgnęła, przez jedynie ułamek czasu myśląc o tym, że jej plecy nie mają podparcia. Po drgnięciu przyszedł moment na odruch — jedyny, jaki znała, gdy traciła równowagę — chwycenie palcami materiału koszuli na jego ramionach. Jej policzki wciąż były chłodne od nocnego powietrza, gdy usta dotknęły przezroczystego kryształu. Gin piekł i palił przełyk, marszczył jej brwi i goryczą wypełniał gardło, tylko po to, aby zieleń oczu utkwiona była w jego, a gdy odsunął szkło, wilgoć alkoholu spłynęła z koniuszka jej ust. Przełknęła resztkę — ginu, gorzkiej prawdy czy cierpkiego kłamstwa — a w przypływie nierozsądku coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jej twarzy. — Nie — głos miała lekko zachrypnięty i zniżony niemal do szeptu. Kłamała i było to kłamstwo z natury tych oczywistych. — ale robi się cieplej. Zabrakło toniku? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Był wtedy łaskawy. Gładkie kolano panny Hudson muskał ledwie kciukiem w tak zwanym przypadku, zaraz potem wysyłając jej beztroskie spojrzenie i uśmiech mający dowodzić o bezpieczeństwie. To ze mną staniesz się kimś. Spójrz, jaki jestem dla ciebie miłościwy. Nie burzył jej nietykalności, nie dyktował swej intensywności. Skała kruszała od wody, która chłostała ją systematycznie, chociażby z błahą mocą. A pod kamienistą skorupą czekał diament. Ten szlifował i doskonalił. Sadzał na masce samochodu, wycałowując kark i usta, dłonią sunąć po lędźwiach, aby zaufała. Zrobiła to niedługo później, przyjęła pierścionek mający ślubować życie z serii tych cudownych żyć. Jak bardzo pomyliła się panna Hudson, że dziś nosiła szlachetne imię pani Verity? — Ja ciebie we wstecznym lusterku... — nie miała prawa jazdy, ale mogła szczycić się dostateczną bystrością, by we własnym zakresie wywnioskować, które to było. To na środku, pomiędzy siedzeniami kierowcy i pasażera. Uśmiechała się zalotnie, jak gdyby w oczywistości odwracając wzrok. Kabriolet i rozwiane ciemne włosy, apaszka wznosząca się na wietrze wspólnie z pędem samochodu, a to wszystko tylko po to by niczym woźnica karocy oczekiwał na nią po spotkaniu z powierniczkami, aby mogła chwalić się młodzieńcem pragnącym przy jej stopach złożyć cały świat. W dalszej kolejności ta uklęknie przed nim. Naiwna. Benjamin drugi łatwowierny sądził, że wyznaje we wszystkie jego kłamstewka i wysublimowane opowiastki, nigdy nie przecząc im i nie nagabując o drobiazgi, gdy były one zbyteczne. Naiwnie sądził, że nie ma pojęcia o przeszłości, że niefortunny przypadek kokainowego bukietu rozrzutności był tylko wypadkiem przy pracy. Naiwnie — że ona myśli, że on się zmienił. Naiwnie orzekał, że w istocie się zmienił. Że teraz jest dobrym ojcem, wymarzonym mężem, błyskotliwym adwokatem, a wszelkie przymiotniki przyjemne dla ucha imają się jego ciała i duszy, tak jak gdyby były dla niego stworzone. Benjamin Verity drugi, pierwszy pośród kanciarzy. Pachniała jakby inaczej. Słodka woń country clubu charakterystyczna była choćby z odległości. Drzewiej przemokła nią do reszty, przywiozła ze sobą do Nowego Jorku. Dzisiaj skórę panny Hudson kleił miód oczu pani Verity. Słodki i kleisty, przyjemnie odczuwalny na palcach. Swoje odsuwał, gdy przez gardło kobiety spływały kolejne łyki drażniącego ostrego ginu. Dziesięć lat temu wykrzywiłaby twarz i zrobiła jedną ze swoich sympatycznych uroczych minek (co to było? Fuj!), dzisiaj na gorzkość alkoholu reagowała frywolnością. Ten najlepiej smakował zimny, a choć stał poza schładzarką czy piwniczką, tak postura Audrey dostatecznie go zmroziła. — Nie — nie zabrakło. Był gdzieś, ale nie tego dla niej chciał. Pamiętaj Audrey, że pragnę tylko twojego szczęścia. Znów przechylił szklankę, znów nasuwając się w strefę prywatności własnej kobiety, która przecież po złożeniu przysięgi przed samym Lucyferem, zwyczajnie już nie istniała. Kolanem zahaczył o kolano, a przysunięte do jej ust szkło wylało bezpośrednio pomiędzy wargi sukcesywne łyki jasnego alkoholu. — Załatwisz dla Williamsona poparcie swojego wuja i Percivala — dobrze? Nie oderwał szklanki. — To nam się opłaci — dopiero teraz tą odsunął od kobiecych ust, przysuwając wnet do swoich, by posmakować jej posmaku z tafli przeźroczystego naczynia. Wyczerpany, rozpruty z idei. Te zostały na biurku przy aktach. Niczym mnich z Monastyru, oczyścił swój grzech z nienawiści, kciukiem sunąc po jej dolnej wardze, ot przez przypadek zahaczając o brodę, by spojrzała w górę, by nawet na sekundy nie zerwała swojego wzroku. Czemu w kobiecie tak pięknej doszło do zbrodni tak potwornej? Czemu jej ciało opuściła przyszłość całej linii Benjamina Verity? A jednak... Nie mógł mieć jej tego za złe. Tylko jakim prawem (to znał na wyrywki) dziś powracała do domu bosa w uszczęśliwionym nastroju, gdy za drzwiami głównej sypialni znów okaże chłód? Dość. Pasał się widokami. Dwa palce zacisnął na brodzie mocniej, szklankę odstawiając gdzieś dalej na półce. Nie będzie teraz potrzebna. Wypiła gin, gardło ma sprawne. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Benjamin — Drugi? Z pewnością. Łaskawy? Historia pokaże. Historie o władcach kończyły się różnie. Nie zawsze wielkością, czasami bywali miernym przypiskiem na dole strony, bo współczesność nie znajdowała dla nich miejsca nigdzie indziej, jak w nijakim indeksie. Innych imiona były znane — zapamiętane — nie zawsze jednak tak, jak sobie by tego życzyli. Henryk VIII chciał syna, chciał dynastii, tak mocno, że poświęcił dla tego swoją wiarę. Naiwnie sądził, że jest bogiem, a jego słowo — ciałem. Z Tudorów został jedynie proch; dynastia zakończona chorowitymi barkami żałosnego syna i jałowymi łonami córek. Co zostanie po nas?, zdawała się pytać, gdy traciła nie tylko równowagę, jak i poczucie celu. Przecież go mieli. Mieli wyznaczoną drogę i wspólny kierunek — jego kierunek. Jego kierunek i jej jałowe— Dziesięć lat temu grymasiła się, gdy gin płonął w jej przełyku. Pięć lat temu wzdychała i wykręcała usta. Dzisiaj, otępiona alkoholem i mroźnym powietrzem, nie myślała o tym w ogóle, co wlewa jej do gardła. Jedyne, o czym myślała, to czy wystarczająco szeroko? Nachylenie jedno, rozchylenia dwa — usta i nogi bywały nierozerwalnie (ha) złączone — a Benjamin jedyny, chociaż Drugi. Zawsze jedyny, nikt inny nigdy nie usłyszał, jak pani Verity wydaje z siebie cichy jęk, nim szklanka dotyka jej wargi. Po raz kolejny — może drugi — dzisiejszego wieczora. Między nimi nie było pytania. W rozmowie nastąpiło zdanie oznajmujące, tryb rozkazujący. Załatwi, ale nie dlatego, że im się to opłaci (opłaci). Załatwi, bo mężowie i żony miewali swoje obowiązki, a umowy są prawem, a prawo jest słowem i tego słowa się nie łamie. Chyba że jest się Benjaminem Drugim. Musnęła językiem wargę, na której pozostawił ślad — zawsze pozostawia się ślad, nawet jeśli nie taki widoczny dla oka. Nawet jeśli śladem jest jedynie zapach tytoniu. Teraz nie palił, musiał więc, zanim tu przyszła. Gdy zapijał smutki z tęsknoty za nią. — Załatwione — myślenie życzeniowe, ale jaką byłaby żoną, gdyby powiedziała nie? Pervical będzie prostszy, wuj trudniejszy, ale Cece na szczęście wkraczała w wiek, gdy wsadzenie ją na konia jest jedynie formalnością. Wszyscy mieli swoje słabości, jak dobrze, że ona swoją dzieliła z ukochanym wujem. Powiedziałaby coś więcej, ale wzrok utkwiony na dalszym losie szklanki skutecznie odebrał jej mowę. Po co nadwerężać gardło? Po co, skoro on zaciska palce na jej brodzie, a ona na jego ramieniu? Po co, skoro słowa bywały chłodne, niefortunne i nieszczere, ale ciała nigdy? Zacisnęła uda na jego kolanie. — Zaproszę go na przejażdżkę. Z poziomu wierzchowca rozmawia się z nim łatwiej. Potem wyjaśni mu, jak wszystkim im się to opłaci. Być może będzie wymagało to przysługi — raczej kilku — oraz z pewnością czegoś w zamian od Williamsonów. W kwestii tego dogada się już z Barnabą. Domyśla się, że Benjamin nie podejmuje tego tematu z powodu osobistych sympatii do Ronalda. — Percivalowi wystarczy obietnica dobrej inwestycji. Takiej, która się zwróci. Czy tobie się już zwróciła, Ben? Kobieca dłoń jakby sprawdzała, czy materiał koszulki na jego torsie, jest tak samo gładki, jak na ramieniu. Zaskakująco — tak. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: erotica-fantastica-brutalistyka Jej czoło pogłaskał nie od niechcenia, a z przeczuwalną bezużyteczną czułością. Dobrze spełniasz swoją funkcję — chciałoby się rzec, lecz w zamian za to milczał. Koniaku posmak na języku, w gardle gorycz zniewolenia w ramach niezwykłego precedensu — miałem syna, ale nigdy się nie urodził. Mizerność chwili, stopień jeden do Piekła im został, a minąć go niełatwo, bo w całym tym zapomnieniu natura ludzka stawała się zdradliwa. Zaufał jej pięć lat temu. Pięć lat, gdy bladą twarz głaskał z siłą otwartą dłonią, a palcami wygrzebywał z tętnic szyjnych trwogę. Pęknięta warga i obolała szczęka — spójrz Audrey, wyglądam jak rasowy pięściarz — i jeszcze więcej powietrza w krtani. To wypełnione było złością, której nie poskąpił pani Verity, a ta — cudem, bo przecież nie rozumem — odnalazła w nim przeznaczenie. Była taka jak on. Choć w inny sposób wyszukiwali uciech, choć inne motywacje rzeźbiły figury szachowe, tak pragnienie mieli jedno, aby władza, aby zwycięstwo zawisło nad Willowside 10 w uroczym Saint Fall. On — król co po jednym polu skacze. Ona — królowa gotowa ruszyć choćby i biegiem przed siebie, aby pozbyć się złoczyńców, dybiących na zdrowie i dobry byt rodziny. Była matką z tych wspaniałych, z tych lojalnych. Żoną z tych przyszykowanych dedykować się mężowi. Kobietą z tych subtelnych, spójnych i zimnych jak kostki lodu, które przyjemnie grzechotały w jej zmierzchowych drinkach, gdy aksamitną dłonią zahaczała o kołnierzyk męskiej koszuli. Każdy czar kiedyś pryśnie, każda baśń się skończy, a morał będzie pusty. „Umarł król, niech żyje król”. Bezsensowne pertraktacje z losem spełzły na niczym. Benjamin drugi zawsze pierwszy w debatach licealnych ni słowa nie mógł wypowiedzieć, gdy po syna jego wyrwanego z łona kobiety przyszła kostucha. — Doskonale. Poradzisz sobie bez trudu — lekki uśmiech, miękki pod palcami włos kobiecy (ciemny jak jej dusza), który głaszcząc, ckliwie oszczędzał. Patrząc z góry — bo tak miło — cały świat miał u stóp, a tym światem była ona. Ignorował to wielokrotnie, wyjaśniając przed samym sobą to, co nie domagało się wymówek. Jak zapomnieć o sarnich oczach, o szyi tak zgrabnej, że złamać ją w pół byłoby jak trzaśnięcie leśnego sosnowego patyka pod butem? Benjamin pierwszy dobrotliwy, dziś litość zostawił w szufladzie dębowego biurka. Z wierzchołka muru dojrzał brzask, pojmując w pełni istotę alienacji. I ot tak, bo nie od niechcenia, a w marzeniu, bo nie w niedoli jej (przysięgam i zaklinam na Lucyfera i wszystkich co u jego boku, że morderstwo mojej żony jest ostatnim na liście moich pragnień. Problem w tym, że lista jest krótka, a trzy z nich już spełniłem), chwycił wspomnianą onegdaj szyję pomiędzy palce. W zaskoczeniu — jak przewidzieć by to miała? Ruchem iście adwokackim (uderzaj zawsze z zaskoczenia, przygotowany oponent to wygrany oponent). — Dość czekania — wyjawił pokrótce, za kark wznosząc ją w górę, by te chłodne usta przyłożyć do swoich. Być może po to był mu wcześniej gin — nie przewidział tego, przy pani Verity pozwalając sobie na impulsy nieprzemyślane. Być może po to, by zabić smak kruszonego lodu, z którego była zbudowana ta kobieta. Być może ścisk na kruchej szyi miał kierować więcej krwi na jej twarz, zająć ją choćby połowicznym ciepłem, aby poczuć je na moment, na sekundę, na... Oderwał usta od ust na milimetry. — Jesteś gotowa — a słowo ciałem się stało. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
TW: robimy dzieci, proszę się domyślić jak Był taki, jak ona. Wiedziała to, gdy pocałował ją po raz pierwszy (nie wiedziała). Z pewnością już wiedziała, gdy klękał przed nią po raz On wreszcie pierwszy, dokładnie tam, gdzie jego miejsce — na szczycie wszystkiego. Rodziny, świata, bogactwa. Ona u jego boku, z dłonią kobieco położoną na jego ramieniu, jakby całe ich życie było pięknym portretem i sylwetkami latorośli u ich stóp. Trzema sylwetkami — jeszcze tylko jedna i mogą iść dalej. Dlaczego się zatrzymali? Postój jest równoznaczny z przegraną. Dotyk pochwałą, uśmiech obietnicą — tym właśnie była małżeńska waluta państwa Verity. Oni nie posiłkowowali się przysługami. Nie między sobą. Patrzyła w górę, jakby cały świat czekał na nią otworem, bo czasami cały świat był męską sylwetką, której ciepło rozpuszczało własny chłód. Chłód, który wraz z głośnym wydechem, wydostaje się na zewnątrz. Zieleń oczu wraz z zaskoczeniem — jak mogła to przewidzieć? Przecież, nie mogła. Krtań, która chwilę temu jeszcze rozszerzała się wypalana alkoholem, teraz zaciskana była przez coś, co jeszcze gorszą używką się stało. Smakował jak ostatni łyk koniaku, nim wstanie się od stołu i chwiejnym krokiem poprowadzi się kobietę do swojego pokoju. Jak szepty, że nikt się nie dowie, jesteśmy tu sami. Tak sobie go wyobrażała, gdy ją zdradzał. Pijanego, chwiejnego i szepczącego. Musiała, bo nie lubiła go takiego; wolała go wyprostowanego, unoszącego ją za szyję do góry i mówiącego, że— Była gotowa. Nie potrafiła sobie przypomnieć, w szumiącej w uszach krwi i uciekającego od umysłu tlenu, dlaczego kiedykolwiek przestała być. Na co były jej mury, po co maski, jak on jednym kciukiem potrafił je zburzyć? Gestem obrócić w proch. — Tutaj — niby—głos, jednak szept, ledwo wydostał się zza rozchylonych ust, gdy nosem mogła dotknąć jego, a oczami zobaczyć dokładnie to, czego nie mówił słowami. — nie idźmy na górę. Chłód stał się ledwo wspomnieniem uchylonego zimą okna. Drzwi, które przez szparę przepuszczały promień światła. Guziki jego koszuli, które uciekały pod palcami. Oddech w jej piersi, rytmicznie wyliczający czas, który nie miał tu teraz wstępu. Łapczywość, która powróciła z banicji — nawet wygnanie, nie trwa wiecznie. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: r*chanie Dzikie zwierze pamięta miesiące oswajania. Bat woźnicy wyraźnie określający kurs dalszej trasy. Lubowała się w wierzchowcach, z ich grzbietów oglądając świat — za każdym razem z góry, pani Verity z dołu mogła dosięgać wzrokiem tylko jedną osobę w swoim otoczeniu, reszta miała być jej podległa. Takie jest prawo, zapisał na akcie małżeństwa. Prawo takie, jakim je ustanowili, takim, jakim chcieli je stworzyć. Benjamin pierwszy złamany, Benjamin drugi idiota — przyklejał sobie te łatki, nie dzieląc się z nikim, gdy chroniczne wrażenie, że przecież królować ma nad światem, a nie witać go z pokłonem, przyćmiewało wszystko, co żywe, co ostrożne. Panny Hudson miały w sobie coś niepospolitego, a Audrey — panią Verity — napełniała już nie tylko złość, ale i ciekawość. Kolano wepchnięte między kolana nie zakołysało się, gdy uniesiona w górę kobieta szeptała coś. A więc tak. Miał rację — Benjamin Verity bez ustanku miał rację, tak to sobie wyobrażał — chodziło o sypialnie. Zbyt przepastna analiza, bo przecież nie zamyśliłby, że chodziło tylko o niego. Zachłanny pocałunek składany na niewieścich wargach i dłonie rozplątujące supeł na jej szyi, by zanurzyć się pomiędzy bluzkę a skórę, choć chciałby wedrzeć się do jej wnętrza, rozedrzeć aksamit jasnej karnacji, aby upuścić z niej krew. Przy Willowside 10 nie było już czym oddychać. Zamiast podłogi, w gabinecie było dno. Walczył, by wyssać jej życie, by porwać godność w strzępy. Damski kark zakleszczył w swoje zęby, nie bacząc na to, że zostanie ślad. Skryje go włosami. Obojczyk zakryje zabudowaną sukienką i płaszczem. Zimny wiatr za oknem zrozumiale przypominał, że do momentu, gdy słońce zdecyduje się interweniować w tym regionie, zostało jeszcze kilka tygodni. Jutrzejsza sprawa? Nieistotna. Tamte niedokończone notatki na biurku? Nieistotne. Cisnął kobietę przez nie, odrzucając na bok wszelkiej maści dokumenty. Tak jak kiedyś. Pamiętasz Audrey, gdy przeżywaliśmy naszą drugą miłość pierwszy raz? Potłukliśmy wszystkie lampy w moim gabinecie. Tym razem jedna się ostanie. Twoje światło. Trzecia miłość, lecz pierwszy raz, gdy jej spódniczka błądziła w górę, obnażając komplet bielizny. Następny ślad zostawiony na udzie, jeszcze jeden na lędźwiach — nikt na niego nie spojrzy, ale on będzie znał. Wiedza to potęga, słowa mają moc, a przygotowanie jest najważniejszym z części składowych wojny. A gdy przyjdzie w końcu sen, gdy wyrywający się spod nosa bezdźwięczny pomruk Benjamina, ustąpi miejsca chłostaniu skóry o skórę (ciała o ciało), wtedy trzecia miłość stanie się pierwszą, tak jak gdyby ta pierwsza nigdy nie istniała — przeżyją wszyscy. Chłód Audrey gdzieś umykał, gdy każdy jej milimetr okazywał się ciepłem. Mróz serca roztapiał się z uderzeniem i dłonią uwikłaną we włosy, a choć nie widział jej twarzy, tak miał ją przed oczyma. Niech trwa ostatnia noc tego roku. z tematu obydwoje <3 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
styczeń 18, 1985 Pojedynczy liścik. Mógłby zostawić na szafce nocnej pani Verity jeszcze babeczkę ze wbitą tam świeczką, ale celebrować będą potem. W zimnicy stycznia, z którą ewidentnie żona Benjamina obchodziła się nader nieostrożnie, bo zdołała wkraść się pod jej skórę i osiedlić tam po wsze czasy. Prosta biała koperta z jej imieniem przyozdabiała teraz blat, tuż obok świeżych i aromatycznych białych lilii, przywiezionych na Willowside 10 przed kilkunastoma minutami przez Freddiego. W kopercie liścik z prymitywnymi słowami nakreślonymi ładnym pismem „Wszystkiego najlepszego, ukochana. Wybacz, że nie zapnę jej samodzielnie. O 19 przyjadę po Ciebie, dziewczynki zostaną z nianią. Dzisiejszy wieczór należy do Ciebie”. Pod liścikiem leżało płaskie białe puzderko ze złotą wstążką — zachwycającym kolorem jej skóry. W środku zaś wykonana na zamówienie przez młodą L'Orfevre bransoletka. Musi wystarczyć, by Audrey przez następne 12 godzin była zaspokojona w dniu swoich 30. (kiedy ten czas tak zleciał?) urodzin. Z dnia na dzień była piękniejsza i chłodniejsza. Benjamin popatrzył jeszcze moment, jak śpi, jak jej kojące czoło nie nosiło teraz żadnej zmarszczki, aby, bez całunku na rozstanie, wyjść z alkierzy, schodząc piętro w dół do gabinetu. Ubrany był już w garnitur (nie było na co czekać, zaraz musiał ruszać dalej). Buty bez trudności stukały po ciężkich drewnianych schodach, nie budząc w tym domu nikogo, gdyż od września zeszłego roku i tak był już pusty. Usadowił się przy biurku, rozpalając jedno punktowe światło w pomieszczeniu, zmierzające swoim błyskiem prosto na rozłożone na dębowym biurku dokumenty. AKTA SPRAWY Numer Akt: 1985/01-ME-678 Strony procesowe: Skarżący: Republika Stanu Maine Strona Pozwana: John Eccleston Faktografia sprawy: W dniu 30 listopada 1984 roku, na terytorium Brunswick, stan Maine, John Eccleston został zatrzymany i postawiony w stan oskarżenia z tytułu zarzutu usiłowania pozbawienia życia Jane Sunderland. Materiał dowodowy zgromadzony przez organy śledcze sugeruje, że J. Eccleston miał w zamiarze pozbawić życia J. Sunderland poprzez podanie jej substancji toksycznej. Materiał dowodowy: Ekspertyza toksykologiczna potwierdzająca obecność cyjanku potasu w materiale biologicznym pobranym od pokrzywdzonej. Zeznania świadków, którzy potwierdzili obserwację J. Ecclestona w trakcie serwowania napoju J. Sunderland w lokalu „Sea Breeze”. Materiał wideo z systemu monitoringu z lokalu „Sea Breeze”, przedstawiający postać pozwanej w bezpośrednim sąsiedztwie pokrzywdzonej. Relacje świadków: Mike Johnson — obsługa lokalu „Sea Breeze”, potwierdził, że J. Eccleston podał napój dla J. Sunderland i z zainteresowaniem obserwował jej reakcję po spożyciu. Emily Thompson — klientka lokalu „Sea Breeze”, która dostrzegła niespokojne zachowanie J. Ecclestona w chwili, gdy J. Sunderland przejawiała objawy duszenia się. Stanowisko prawne obrony: Pełnomocnik strony pozwanej, radca prawny Benjamin Verity, podkreśla, że jego klient nie posiadał ani motywu, ani okoliczności sprzyjających dokonaniu próby zamachu na życie J. Sunderland. Wskazuje na nienaganne relacje między J. Eccleston a J. Sunderland, pozbawione podłoża konfliktowego. Dodatkowo obrona prezentuje alibi J. Ecclestona na moment przypuszczalnej zbrodni, które zostało potwierdzone przez kolejnego świadka, Toma Greena. Postulat obrony: W świetle przedstawionych okoliczności oraz zebranego materiału dowodowego konieczne jest dalsze, gruntowne zbadanie sprawy. Formułujemy wniosek o dodatkowe badania toksykologiczne oraz analizę materiału wideo w celu identyfikacji wszystkich jednostek obecnych w lokalu „Sea Breeze” w dniu incydentu. Zaraz potem złapał za słuchawkę telefonu we własnym gabinecie, którą znajomy głos odebrał po trzech sygnałach. — Henderson, patrzyłeś na akta? — odezwał się nader szybko. — Myślisz, że dlaczego odebrałem telefon o tej porze? Nie śpię od wczoraj, analizując to wszystko — odpowiedział Henderson. Była 6 rano. — Zacznijmy od Mike'a Johnsona. Kelner, który podał drinka Sunderland. Zgadza się jego rok urodzenia z rokiem urodzenia Sunderland. Zgadza się też liceum — tak pogrzebałem trochę. Znajomy z Brunswick, którego syn chodzi teraz do tej szkoły, przekazał mi za to bardzo ciekawą nowinkę. Według starych egzemplarzy rocznika panna Sunderland została królową balu, natomiast Jonhson — królem. Wynikałoby z tego, że spotykali się już jakiś czas, a nawet jeśli nie — może tak wynikać — zrobił krótką pauzę, by Henderson samodzielnie doszedł do tych samych wniosków co Verity. — Nie mniej — mamy dowody na to, że się znali, a może i ruchali. To znaczyłoby z kolei, że Jonhson mógł mieć motyw. Zdradzony mężczyzna, chęć zemsty, dostęp do drinka. Nie wiem, w jaki sposób prokuratura miałaby wykazać, że Eccleston wszedł w posiadanie cyjanku, ale jeśli on mógł to zrobić, to Johnson też — rozumiesz? — Cholera, Ben, ale wiesz dobrze, że... — To bez znaczenia — bez znaczenia kto jest winny. Bez znaczenia jak bardzo trzeba będzie spierdolić życie niewinnemu człowiekowi, być może takiemu, który przez ostatnie dziesięć lat zapomniał, jak wyglądała jego królowa balu. Liczyła się wygrana, fakt, że oskarżony zapłacił dostatecznie dużo pieniędzy za obronę i to, by bez agresji kolejny raz odnieść zwycięstwo nad pierdolonym Stephenem Monaghanem. — Przeniesiemy oskarżenie na Johnsona. Poszukaj wszelkich brudów na jego osobę. Może handluje kokainą dwie przecznice od „Sea Breeze”? Jeśli będzie trzeba, powołamy świadka, a potem niech się Jonhson martwi — oczywiście Johnson, o ile ktoś pożyczy mu pieniądze, będzie mógł wynająć sobie najlepszego — w swoim mniemaniu — adwokata w regionie i wygrać tę aferę bez trudu. Przecież nie on ją otruł. Rozłączył się, zostawiając na barkach drugiego adwokata poszukiwanie bezdyskusyjnych dowodów. Do rozprawy zostało zresztą trochę czasu, kupili sobie zapas, składając wniosek o dodatkowe badania toksykologiczne. Ot, stereotypowa sprawa — nikogo to nie zdziwi. Jako orędownik prawdy i sprawiedliwości wiedział doskonale, że szybkie działanie jest podstawą sukcesu. Wspominał o tym ojciec — przeciwnik przygotowany, to przeciwnik wygrany, a Verity nigdy nie przegrywali. Benjamin otworzył kolejną teczkę papierów: AKTA SPRAWY Numer Akt: 1984/11-ME-3678 Niech będzie. z tematu, przekazuje złotą bransoletkę z agatem na konto Audrey |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
kwiecień 30, 12 w samo południe To miasto było za małe. Na nas dwóch, na nas trzech, na każdego śmiecia, który sprzeciwiał się odwiecznemu porządkowi rzeczy, tzn. silniejszy wygrywa. Powinni wracać teraz z Portland — Benjamin prowadziłby na kacu, słuchając cicho radio niemal zagłuszanego przez chrapanie towarzyszy podróży. Powinni bawić się tak jak 10 lat temu i tak samo irytować drobnostkami. Kłamstwa nie istniały. Tak niewielka ilość szczerości w życiu musiała być wspierana dwoma stałymi punktami. Biała koszula i wyjściowe spodnie — cztery białe dokumenty i wyjściowe wieczne pióro, którym składał podpisy na aktach i pieczątkach, to tylko kawałek historii obok szklanki koniaku. Zaczął pić od rana, nastrojony na dzisiejsze spotkanie. Cholernie trudne, jeśli by się nad tym zastanowić. Nie powinno było w ogóle się odbyć, ale było konieczne. Antyczny telefon postawiony na kamiennym kominku nie zadzwonił, ale listy zostały odebrane. Miał pewność, że się pojawią. Obydwoje. — Wejdź, jesteśmy sami — nie uciekał wzrokiem od Williamsona, wpuszczając do środka przyjaciela(?). — Idź do gabinetu. Poczęstuj się, czym chcesz, ja zaraz przyjdę — próbował wypatrzyć w jego twarzy jakiejkolwiek oznaki zawahania się, zmiany albo postanowienia, że będzie, kurwa, spokój. Chaos dopiero miał przyjść. Przyjechać. Prawdopodobnie w Fordzie Mustangu. — Zanim przyjdzie Paganini — wszedł z powrotem do gabinetu, niedługo po tym, gdy w pomieszczeniu obok rozległ się dźwięk spuszczanej wody. Głęboko liczył, że Valerio zdążył się wysikać, zanim tu przyjdzie, bo naszczanie na Williamsona to jedno, ale na XIX wieczny dywan otrzymany w prezencie od dziadka — drugie. — Musiałem mu powiedzieć i nie możesz mnie za to winić. Nie zrobiłem tego dla siebie, a dla ciebie. Dzięki temu miałem czas go uspokoić. Gdybyś powiedział mu sam, złamałby ci nos. Udało mi się, ale to czasowe. Powiedziałem mu, że najpierw cię wysłuchamy, a potem — do niskiego kryształu dolał sobie koniaku. — już za niego nie odpowiadam. Ja bardziej rozumiem, dlaczego to zrobiłeś — zawsze był tym spokojniejszym, tym chłodniejszym w kalkulacjach, tym mniej emocjonalnym. — I jestem ci wdzięczny za tę sprawę z Acapelli, ale chcę poznać prawdę, Barnaby. Bez ogródek i bez pierdolenia o akademii policyjnej. Rozumiesz? Jedno kłamstwo. Tylko jedno i wszystko skończy się dzisiaj. Odwrót plecami nie sprzyja bezpieczeństwu, ale ze wszystkich rzeczy, o jakie mógłby podejrzewać Williamsona, to nie atak w plecy był na pierwszym miejscu. Na moment jeszcze spuścił wzrok na biurko, przesuwając resztki akt na jedną z kupek, zaraz potem orientując się, że w obliczu sytuacji znacznie lepszym będzie schować je do szuflady. To nie kwestia sekretów. To tłukące się szkło i lustra, którymi Valerio tak łatwo rzucał. Odwrót plecami to ucieczka przed tą drugą prawdą. — Wróciłem do ćpania. Znowu mi wpierdolisz? Nie powiedział. — Mam kogoś. Jest inna niż Audrey. Dzieli z nią krew, a szaleństwo z Paganinim. Wiesz, dlaczego tak jej pragnę. Nie powiedział. — Chcę dostać twojego brata żywego do własnych rąk. Wiele dam za tę władzę. Nie powiedział. — Ruchałem ci siostrę i to nawet nie moja wina. Nie powiedział. — Moja żona jest w ciąży, a mnie wypala od środka, bo czuję, że to koniec. Że kolejne dziecko umrze w jej łonie. Że moje córki odejdą razem z nią. Że oprócz was nikt mi nie zostanie, a teraz nawet to stoi pod znakiem zapytania. Wypuścił głośniej powietrze, gdy w domu rozległ się drugi dzwonek do drzwi. Zaczęło się. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
To miasto było za małe. Na ich dwóch, na trzech, na całą skalę nienawiści, która wsiąknęła w asfalt, w budynki, w koryto Restless River — w zlepek trzech liter listu, niepotrafiących zdecydować, czy są wyrokiem, czy stwierdzeniem faktu. Czy jedno musi wykluczać drugie? Wie — podmiot domyślny miał sycylijski temperament i hodowany od lat obłęd; on wie — wiedziały mijane w drodze do North Hoatlilp drzewa, auta na parkingach, okna rozświetlone późnokwietniowym słońcem. On wie; pułapka o nazwie Willowside, elegancko zaprojektowana, pełna zamiecionych pod dywan tajemnic i zamkniętych w szafach trupów, mrugnęła porozumiewawczo. Oczywiście, że wie. Na pierwotnym poziomie świadomości wiedzieli wszyscy. — Dla dziewczynek — zmęczenie ma właściwości impregnujące; skóra pod oczami, w kącikach ust, na policzkach — zamiast twarzy, Williamson nosi maskę, bo tylko z czymś przytwierdzonym do ryja będzie w stanie powiedzieć całą prawdę, tylko prawdę, samą prawdę. Ben patrzył prosto na niego; on wpatrywał się w Bena. Zamiast trupa pod nogami, mieli wycieraczkę za osiemset czterdzieści dziewięć dolarów. Zamiast krwi i magii, w dłoniach ciążyły prezenty — torebki były dwie; ta niebieska wyglądała na coś, co dostają ciotki na imieniny — funkcjonalność wypierająca banał, 101 historycznych ciekawostek zastępujących kolorowanki z bałwanami (ale wuju, bałwany są białe, jak mam to pokolorować? / bo widzisz, Cece, czasami mogą być żółte). Ta fioletowa miała nadruk chmurek; w drodze do gabinetu odtwarzał kształt każdej z nich — w środku torebki o papierowe ściany obijał się egzemplarz It Looked Like Spilt Milk. Kupił prezenty po ostatnim rzucaniu rytuałów wokół rezydencji; trzy dni później nie miał pewności, czy będzie mieć okazję, żeby— — Nie winię cię, Ben. Autopilot pokierował ciałem — do gabinetu, barku, butelki, szklanki. Burbon znalazł dopiero po przesunięciu dwóch karafek; dominacja koniaku była nieunikniona. Gdzieś rozmył się czas nieobecności i samotności — wrócił Ben, wrócił czas, wróciły dźwięki; obudziło się też to zwierzątko w piersi, które od tygodnia próbowało wygryźć sobie drogę na wolność. — Nie rozumiem, dlaczego martwisz się stanem mojego nosa, ale nie winię. Nie widzisz? Szklanka przy ustach, alkohol na języku, bezwładne ciało zanurzone w objęciach fotela, moja bardzo wielka wina. Przecież zasłużyłem. Zadaniowość Bena wprawiła mikroświat w ruch; Paganini, powiedział Verity — palniki, obcęgi, młotki, wiertarka, pomyślał Williamson. Odwrócenie plecami ukryło twarz przed spojrzeniem, które nie opuściło twarzy przyjaciela (?) odkąd wrócił do gabinetu; to prosta sztuczka prosto z katalogu mam tajemnicę, ale nie potrafię o niej powiedzieć; nie teraz. Przez sześć ostatnich lat Barnaby robił dokładnie to samo. — Zamierzam mówić tak długo, jak długo będzie słuchał, a jeśli— Ile sekund od przekroczenia progu do pierwszego zamachnięcia pięścią? Założymy się, Ben? — Jeśli będzie trzeba, zacznę mówić w jego języku. Nie po włosku; po przemocowemu. Pomyśleć, jak bardzo inne były ich poprzednie życia; współdzielona przeszłość to tak naprawdę marzenia blednące z każdym rokiem pod dziurą ozonową kłamstw. Zupełnie się zepsuliśmy, Ben. Ja, ty, on; wszyscy. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Si, zaczyna się. Świat to wypadkowa spostrzeżeń, średnia obserwacji, punkt zwrotny faktów. Świat to wydmuszka; naszczać do środka i gotowe — sedno ludzkiej natury zmieści się w dłoni. Tego popołudnia — minęła dwunasta, można pić — świat to Willowside; elewacja, drzwi, dzwonek, buongiorno. Świat to lśniąca, włoska skóra i brudny, amerykański kurz; pod podeszwą zdycha niedopałek, na podjeździe muskuły pręży mustang, we wnętrzu tego domu oddycha zdrajca — oddycha bez trudu, bo godzinę wcześniej żadna z pięciu świec nie zapłonęła, a sypialnia w Red Poppy nadal drzemała w półmroku zaciągniętych kotar. Valerio zostawił dziewczynę w łóżku; Pauline, Patricia, Pivonia — cazzo, co za różnica? — przez sen zapytała, gdzie idzie. Zabić kogoś, kogo kocham to zbędny dramatyzm i głupie kłamstwo; nie ma przecież miłości dla oszusta. List od Benito to żelazny glejt — masz go nie zabijać, zostało to powiedziane dziesięć razy, podkreślone niedosmażonym stekiem bzdur o tym, że muszą (nic nie muszę, wszystko mogę) wysłuchać drugiej strony (nie ma drugiej strony; są ci z nami albo ci przeciwko nam) i dopiero wtedy zdecydować, co dalej. Ben w takich momentach byłby wzruszający, gdyby nie był martwy w środku — lewą dłoń trzymał na karku Paganiniego, na prawej licząc, ile korzyści można wyssać z czarnej pały gwardzisty. Nawet Valerio rozumie, że wiele. Będzie rozumieć przez pięć kroków — tyle oddziela go od drzwi gabinetu — cztery; tre; due; uno— — Bene, bene, bene, ragazzi. Kogo my tu mamy? Obrazek z żurnala; ciemne drewno, nigdy niewietrzejąca woń cygar, old money na twarzach, w drinkach, nazwiskach i grzechach. Coś miał zrobić; nie pamięta. Kogoś nie zabijać? Chuja tam. — Benito — uczesany, ale nadal przed prysznicem; tik—tak, Ben, zegar tyka, do balu zostało tylko kilka godzin — chyba nie zamierzasz iść tak? — I człowiek, którego kiedyś znałem. Czasami coś staje się tak wyraźne, tak ostre, że zaczyna przecinać w pół. Czasami źrenice zwężają się do malutkich dziur wielkości główek szpilek i to dzieje się właśnie teraz — to bolesne skurczanie, chociaż na desce rozdzielczej mustanga wciąż osiada biały pyłek. — Come va, stronzo? Ciemne włosy, krzywy nos; cień zarostu, morze kłamstw. Wystarczy sekunda — wyblakłe spojrzenie; zawsze takie było, czy ta zazdrosna Gwardia—kurwa przez lata wysyłała z niego życie? — żeby zakneblować obietnicę i podłożyć pod nią ogień. W Valerio rozlewa się coś żrącego; gdyby teraz wciągnął kreskę — Benito, chcesz troszkę, czy nadal próbujesz być prawym jak Williamson? Powodzenia; niech zacznie od zabicia żony i wymienienia jej na czarny mundurek — ta lawa zastygłaby od razu, zostałby tylko skrzep. Paganini nie sięga do marynarki; pozwala, żeby wściekłość płynęła dalej, podtopiła wszystkie słowa, które zamierzał powiedzieć. — Jestem tu tylko dlatego, że Ben poprosił, a tobie zamierzam najebać. To nie groźba; chłopcy o tym wiedzą. Wiedzą?, zawartość karafki zalewa szklankę; Valerio nie wie, co będzie pić, ale to bez znaczenia — zaraz usta zaleje coś gęstszego. Certo. — Masz czas dopóki nie skończę drinka, va bene? Pyta i nie czeka — przechylona szklanka wlewa do gardła pierwszy łyk. Jeszcze trzy i— |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii