First topic message reminder : Droga nr 22 Droga nr 22 pozostaje zamknięta dzięki magicznym rytuałom i powszechnie nie wiadomo dokąd prowadzi. Pod sufitem rozciągają się okrągłe lampy, które oświetlają ciemne i tajemnicze wnętrze tunelu. Podłoga tunelu pozostaje niewykończona i surowa, wykonana z nieobrabianego kamienia i skał. Szorstka powierzchnia podłogi jest pokryta delikatną warstwą wilgoci. W miarę przemieszczania się w głąb tunelu, jego ściany zaczynają być pokrywane oszronioną skorupą, co jest efektem temperatury. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Pon Wrz 25, 2023 2:53 pm, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Sytuację zdołał ocenić zaledwie powierzchownie - nie mieli zbyt wiele czasu, a światło, jakie dawała zapalniczka, nie było wystarczające. Nie wiedział, czy wszyscy zdołali wejść za nim do tunelu czy nie. Nie miało to z resztą dla niego większego znaczenia. Komora za nimi zawaliła się kilka chwil później. Jeśli dalej nie było wyjścia, zostali tu uwięzieni. Płonień zapalniczki zadrżał niepewnie tak samo, jak zadrżała dłoń van der Deckena. Odwrócił się, gdy go zaczepiła. W słabym świetle nie rozpoznał twarzy kobiety; być może w lepszym też by mu się to nie udało. Ona też pewnie nie pamiętała. Pozwolił jej jednak zająć się drzazgami, jakie boleśnie i uporczywie tkwiły wciąż w jego palcach. Nawet nie próbował siedzieć cicho, gdy pociągnęła za pierwszą. Cienkie i długie kawałki drewna były dużo większe, niż się tego spodziewał; każdy ich ruch w unerwionych opuszkach przyprawiał o nieznośny ból. Aż sapnął, kiedy pazurami wyciągała ostatnią z nich. - Sanacruore...! - wypluł z siebie kolejne zaklęcie, kiedy to, które rzuciła Latynoska nie wyszło. Kolejny raz zacisnął zęby, kiedy pozostałe rany zaczęły magicznie się odkażać. Jakby wsadził dłonie do czystego spirytusu. Kątem oka zerknął na smarkulę ze strzelbą. Jeśli ich zapadnięcie się pod ziemię było powiązane z wcześniejszymi wydarzeniami, a był pewien, że było, to mogła się przydać. Strzelba, smarkula - niekoniecznie. - Jak na pierdolona kopalnię, to brakuje tu wielu rzeczy - burknął rozglądając się za jakimikolwiek przewodami, drewnianymi wsparciami lub porzuconym sprzętem. Bez słowa sprzeciwu puścił Cartera przodem wiedząc, że jeśli coś było przed nimi, dopadnie najpierw jego, co na pewno kupi im trochę czasu. - Sanaossa Magnus - mruknął, kolejny raz próbując zablokować płynącą krew. Że też czubki palców musiały być tak ukrwione. Z każdą sekunda czuł, jak pulsują. Szli w ciszy, nasłuchując tego, co mogłoby pojawić się na ich drodze. Powiew chłodnego wiatru było coraz bardziej wyczuwalny. Od czasu do czasu spoglądał za siebie by upewnić się, że Latynoska i Młoda nie zgubiły się gdzieś w ciemnościach. Wciąż tam były. Nie miały zbyt wielu opcji drogi. Mętnego światła w oddali nie zauważył od razu - Carter swoimi wielkimi, skulonymi barami i zgarbionymi plecami zasłaniał całą widoczność. Każdy następny krok sprawiał jednak, że van der Decken zaczynał czuć niepokój. Lub coś, co mogłoby pełnić jego namiastkę. W którymś momencie mógłby przysiąc, że przez coś przeszedł, choć jednocześnie postawiłby tysiąc dolarów na to, że przed nim nic nie było. Magia, pomyślał od razu. Pentakl schowany przy piersi zadrżał jak na zawołanie. Im dalej, tym chłodniej; chłód przeniknął przez jego kurtkę i mężczyzna mimowolnie zadrżał. Nie ze strachu, a zimna. Może go nawet nieco zemdliło - czyżby to kolacja przygotowana przez Florence miała zebrać swoje żniwo? Kiedy zbliżyli się do wyjścia z tunelu po prostu barkiem wypchnął Cartera na zewnątrz. Dopiero wtedy zobaczył drzewo, jeszcze miejscami zielone, a nad nim wyrwę w sklepieniu. To mogła być ich droga ucieczki. Zgasił zapalniczkę. Oddech zamieniał się w parę, temperatura tutaj musiała być ujemna. - Gdzie my, do kurwy nędzy, jesteśmy? - zapytał nie oczekując żadnej odpowiedzi. - Carter, spróbuj tym potrząsnąć i sprawdź, czy jest stabilnie - polecił. Niech te jego wielkie mięśnie się przydadzą. Gdy tylko upewnili się, że drzewo nie przekręci się ani nie zapadnie głębiej wszedł na nie, choć z pewnym trudem - ramiona wciąż nieprzyjemnie bolały. - Spierdalajmy stąd... - sypiący śnieg i mróz nie ułatwiały sprawy. Mimo to udało mu się wydostać na zewnątrz. rzut1: sanacruore: 46 + 1 + 5 (bonus) > 45 - udane rzut2: Sanaossa Magnus |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Stwórca
The member 'Johan van der Decken' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 85 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Misty Presswood
ANATOMICZNA : 3
NATURY : 3
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 7
TALENTY : 19
Ciemna grudka zostawia drobny ślad na mojej dłoni; niewidoczny, bo w ciemnościach rozpraszanych jedynie wątłym płomieniem czyjejś zapalniczki nie jestem w stanie go dostrzec. Brudne dłonie nie są jednak przeszkodą i prędko o nich zapominam; kiedy coś zsypuje się na moją głowę, za plecami dudni nadchodzący huk, a później krzyk zwiastuje przypływ adrenaliny – nie myślę, bo kroki wychodzą same, naprzeciw zagrożeniu, czy w całkowicie przeciwnym kierunku; nie wiem. Nie mam czasu na analizę, myślenie, na cokolwiek, wślizgując się w końcu za resztą do wąskiego korytarza. Równie ciemnego, z ograniczonym dostępem do powietrza, przez co czuję wszystkie zapachy dużo wyraźniej. Ziemię, wilgoć, krew – czyjąś i własną, która leniwie ścieka łagodną strużką wzdłuż dłoni. Walcząc z pokusą przybliżenia jej do ust i zlizania czerwonej ścieżki, zaciskam palce na strzelbie, w zimnym metalu doszukując się jedynej stałej tego wszystkiego. Obcego miejsca i obcych ludzi, krzyków i przekleństw, strachu i jęku, który mieli się w ustach mężczyzny z czerwoną od krwi twarzą, kiedy ta dziwna dziewczyna pomaga mu ze zranioną dłonią. Coś w niej tkwi, igły, kolce czy drzazgi – nie jestem w stanie sprecyzować, nie w tych ciemnościach. To karykaturalna forma troski, czy faktycznie się znają; przemykam wzrokiem pomiędzy nimi, na tyle ile potrafię dostrzec ich twarze; i na ile potrafię rozszyfrować kim jest mężczyzna z szerokimi barkami, który ciałem niemal styka się z wąskimi ściankami tunelu. Pieprzone Hellridge. Wołamy o pomstę do piekła, choć przez moment, zaledwie chwilę, kiedy pentakl drży widocznie wibrując przy skórze, mam wrażenie, że jesteśmy tu po coś. – To nie jest kopalnia – mamroczę, choć wcale nie jestem tego pewna, patrząc kątem oka na półmrok twarzy ciemnowłosej dziewczyny, która chyba jest latynoską, bo poza niecodzienną urodą nie mówi tak, jak mówi się w Maine. Obco. Nie lubię obcych. Wciąż obracam w dłoniach kawałek węgla, pod pachą ściskam gałąź, w drugiej ręce dzierżę strzelbę – na jakikolwiek wypadek, choć wystrzał tutaj, w ciemnym, ciasnym pomieszczeniu nie jest bezpieczną opcją. Ściany są wątpliwe – nie spodziewam się samobójczej śmierci pod powierzchnią ziemi. Nic na to nie wskazuje; upewniam się kiedy lodowate powietrze smaga moją twarz, a oddech staje się głębszy – zaraz później na naszym horyzoncie jest jakieś światło, zapalniczka gaśnie, a ja widzę… drzewo. Zwalone, choć nie spróchniałe. Świeżo ścięte – a może padło samo? Padło jak płatki śniegu na moim nosie, rozpuszczające się chłodną łuną na bladej skórze – kiedy unoszę wzrok, dostrzegam jak pada, sypie, kurewsko dziwacznie i absolutnie niesprawiedliwie. Mężczyzna z krwawiącymi dłońmi, co jedynie otępia moją głowę i raz po raz każe mi się skupić, mówi coś do drugiego, niecodziennie postawnego. Carter. Znajome nazwisko obija się gdzieś w głowie, jestem jednak zbyt zajęta obserwacją terenu by zastanowić się, kim mógł być. On, ten drugi, i ta dziwna dziewczyna. – Spadło tu niedawno, może nawet przed chwilą – mówię, widząc, że drzewo pamięta jeszcze sięganie wysokiego nieba; może to te wstrząsy osłabiły jego korzenie? Jest dużo jaśniej, ale sięgam do kieszeni, skąd wyciągam scyzoryk i obrabiam drewno zgarniętej gałęzi – nie potrzebujemy pochodni. Jeszcze. Nie potrzebujemy światła – ale ogień wydaje się niezbędny, kiedy chłód śmiało zagląda pod ubranie. W kolejnych ruchach dłońmi przytwierdzam do wystruganego wgłębienia kawałek drewna, obwijam całość własnym szalikiem – ładnym, fioletowym. Szkoda, lubiłam go. – Daj zapalniczkę – mówię do mężczyzny z ubrudzoną krwią twarzą. Zanim tu wszyscy zamarzniemy. Kilka spojrzeń wokół, odnalezienie odpowiedniego miejsca - w następnych krokach wdrapuję się na zawalone drzewo, którego koniec ma zaprowadzić mnie na powierzchnie. Ostatnio zmieniony przez Misty Presswood dnia Pią Maj 26, 2023 9:15 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 19
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : pomoc w gospodarstwie, prace dorywcze
Leo Carter
Dobra, prawda że nie było tu rzeczy świadczących o tym że to kopalnia. A przynajmniej ich nie widzieli. Zwłaszcza mógł się z tym pochwalić Johan z zapalniczką, która mimo wszystko raczej nie była dobrym źródłem światła w takich okolicznościach. Ledwie zdołali leż opuścić część jaskini, a ta zawaliła się jakby już żadna niewidoczna siła jej nie podtrzymywała. Lilith z Lucyferem mieli ich w opiece, a Leo dochodził do wniosku że dzisiejszy dzień nie ma już szans być w jakikolwiek sposób normalny. Zwłaszcza kiedy trafili na drzewo, padający śnieg i pieprzony księżyc na niebie. A zdawało mu się że było widno jak tu wpadali. Kiedy usłyszał polecenie Johana, delikatnie zadrżała mu powieka. Rybak miał szczeście że Carter odziedziczył spokój po matce. Inaczej za takie zwroty po prostu by go złapał i ze zwierzęcą siłą po prostu wyrzucił na górę nie trudząc się nawet żeby sprawdzić to drzewo. - Grzeczniej. Inaczej tobą potrząsnę. - Rzucił tylko ze spokojem podchodząc do drzewa. Poczekał aż Misty zrobi to co chciała zrobić, a następnie złapał za niespodziewany element przyrody i potrząsnął delikatnie chcąc sprawdzić czy jest stabilne. Wcześniejsze drżenie pentakla było niepokojące, ale zaklęcie które wcześniej rzucił niczego nie wykryło. Było tu względnie bezpiecznie i chyba nic nagle ich nie zasypie. Zmartwieniem mogło być zimno, które na szczęście mogli w razie czego zwalczyć przedmiotami które przy sobie posiadali oraz oczywiście największym z darów ich pana. Magią. Jeśli drzewo okazało się stabilne, poczekał aż wszyscy po nim wejdą zanim sam na nie wlazł i wszedł na górę. - W tym wypadku wydawało się mieć to najwięcej sensu. Gdyby przez jego wagę drzewo pierdolnęło, to nie mieliby za bardzo jak się tam wspiąć. No chyba że serio musiałby nimi rzucać jak jakimiś piłkami lekarskimi |
Wiek : 29
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Student
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
— Mówi się „dziekuję”! Gadasz po angielsku? Maldita basura blanca. Trabajé duro y ni siquiera me dio las gracias! — wypaplałam, przewracając oczami, gdy wszystkie igły znalazły się już poza dłonią tego człowieka, rzucone na ziemię. Nie miałam czasu, żeby spojrzeć w jego linie, ale spodziewałam się, że jedyne co wyczytałabym z jego linii głowy to to, że był skończonym białym bucem. Być może nie byłam w stanie zatamować krwotoku z rąk, być może generowałam rachunek zysków i strat (a z matematyki w szkole miałam E łamane na F), z którego wynikało, że jego łapy będą mi potrzebne, ale nie zamierzałam tracić więcej czasu. Skoro tu wpadliśmy (co skończyło się obitym tyłkiem w niezbyt przyjemnym środowisku), to znaczy, że było wejście. A skoro było wejście, to zapewne było wyjście. A skoro było wyjście, to być może byliśmy w stanie je znaleźć. A jeśli nie, to zamierzałam usiąść pod ścianą rozpłakać się i prosić duchy o pomoc. Na razie w tunelu, żadnego nie spotkałam. Oddychałam ciężko po tym krótkim biegu, gdy byłam pewna, że nie zdążę, że sufit zawali się nam na głowę, a ze mnie zostanie rozłupana w pół czaszka. Szłam do przodu z założonymi na siebie ramionami w pozie, która mogła sugerować dwie rzeczy. Jeden: byłam śmiertelnie obrażona na tego białego fagasa. Drugi: było mi zimno. Interpretacja dowolna, mało zresztą interesowało mnie zdanie tych ludzi na mój temat. — No może i nie jest kopalnia, ale jest blisko, que?! Wiecie, co gadają ludzie, że tam jest wejście do Piekła. Ale jak na Piekło to tutaj za zimno — przewróciłam oczami, szukając pobieżnie na ścianach jakiegokolwiek kierunkowskazu: „Saint Fall, 2 mile prosto” (żeby się nie przemęczać). — Hudsoni wykorzystywali w tej kopalni tanią siłę roboczą z Meksyku i płacili im tylko ćwierć tego, co białym. Tak słyszałam. Moi ludzie nie lubią zimna, jak pracowali w takich warunkach, to nie dziwię się, że to wszystko się złamało. Wyzyskiwacze... — każdy moment był dobry, by wtrącić swoje trzy grosze na temat nierówności społecznych. Nie, żeby miało to cokolwiek zmienić. Prawdopodobnie po prostu czułam potrzebę wypełnienia czymś ciszy, a głupawo było proponować, byśmy pośpiewali sobie najnowszą dyskografię Dire Straits. — I made it through the wilderness... Somehow I made it through... Didn't know how lost I was until I found you — nuciłam cichutko nosem niemal szeptem, fałszując oczywiście niebotycznie. — No nareszcie! — krzyknęłam, gdy dostrzegłam promień światła i przyspieszyłam kroku. Im bardziej zbliżaliśmy się do wyjścia z tunelu, tym gorzej się czułam. Drobna migrena (jak na kacu), chęć wyrzygania się na własne buty (jak na kacu) i taka dziwna duszność-nieduszność w powietrzu. Nie zamierzałam jednak odpuszczać, wydostanie się z tego miejsca, było znacznie ważniejsze niż ewentualne zawroty głowy, nawet jeśli niemal wpadłam na ścianę. Nawet jeśli mój pentakl przy piersi wibrował... Nie miałam pojęcia skąd to się bierze, ani co nas czeka. Było zimno — zimno cuciło umysł, ale dźgało ciało. Ramiona ścisnęłam więc mocniej do siebie, dygocząc. Aż przed moimi oczami rozpostarł się widok dający nadzieję. — Mówiłam, że jest wyjście. Spesbona... — niemal sama poklepałam siebie po plecach, niepewna, czy w ogóle wypowiedziałam te słowa głośno. — Na co czekacie?! Absolutaudite — nie myśląc wiele, ruszyłam w przód, próbując wspinać się po drzewie w górę. Spodziewałam się, że jego kora będzie śliska, w końcu nad nami rozpościerało się nocne niebo, a wszędzie padał śnieg. Zęby dygotały, a do mnie coś doszło. Wtedy gdy akurat chwytałam za jedną z gałęzi. — Ej, podsadź mnie — powiedziałam do najbardziej rosłego mężczyzny przypominającego czołg. — Nie szliśmy tak długo. Zaśpiewałam w myślach tylko 3 piosenki, minęło może 10 minut... — śnieg zdziwił mnie mniej niż nocne niebo, w końcu w Maine temperatury też mogły się zmieniać jak na jakiejś Alasce albo innej Arizonie. Próbowałam wejść po drzewie w górę, nawet jeśli miałam iść sama. Nie było pochylone pod dużym kątem, ale takie wędrówki i tak nie były bezpieczne. akcja 1: Spesbona akcja 2: Absolutaudite idę pierwsza z drużyny po drzewie przepraszam za spóźnienie |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Stwórca
The member 'Sierra Ignacio' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 73 -------------------------------- #2 'k100' : 50 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
!TW! - gore Johanie, żadna magia nie wydostała się z Twoich ust. Powodem mogło być to, że czary, które próbowałeś rzucić, znacząco przewyższały twój poziom zaawansowania w danej dziedzinie. Misty, udało Ci się skonstruować pochodnię, którą teraz wystarczy tylko podpalić. Sierro, oba czary Ci się udały i wkrótce poczułaś ich efekty. Poprawnie udało ci się wskazać północ, z czego mogłaś łatwo wywnioskować, że od razu po wyjściu na powierzchnię, pokonując tym samym drzewo, będziesz patrzyła się w stronę wschodnią. Dodatkowo czułaś, że twój słuch się wyostrza. Słyszałaś, jak kruszynki śniegu zsypują się z igieł, jak śnieg skrzypie pod waszymi podeszwami, jak z oddali woda ścieka po kamiennych ścianach lub kapie z sufitu, tworząc małą kałużę. Wszyscy, udało wam się wyjść na powierzchnię i to, co zobaczyliście, z pewnością mogło was zaniepokoić jeszcze bardziej. Jakimś cudem trafiliście do lasu na wzgórzu, który w swoich szponach trzymała jeszcze zima. Śnieg padał obficie. Brak tu było jakichkolwiek innych oznak życia, jakby tylko tym iglastym drzewom nie przeszkadzała sroga temperatura. Gruba warstwa śniegu po kostki, czasami nawet po kolana w miejscach, gdzie zsypywał się jego nadmiar z drzew, skutecznie utrudniał wam poruszanie. Po przeciwnej stronie od waszego wyjścia mogliście zauważyć teren wycinki, brakowało tu tylko drwali. Podobnie jak konar, po którym weszliście, były ścięte niedawno - spod śniegu gdzieniegdzie wyłaniały się zielone igły. Mógł was zainteresować fakt, że prawdopodobne prace drwali zostały nagle przerwane. Ścięte konary leżały niechlujnie po całym terenie w żaden sposób nieuporządkowane. W dalekiej oddali za miejscem wycinki zauważyliście też światła i dym, jakąś osadę położoną niżej niż wy na wzgórzu. Sierro, ze względu na twoją wiedzę z dziedziny religioznawstwa, udało Ci się chyba rozpoznać jeden budynek, wyróżniający się na tle innych. Było to coś przypominającego cerkiew prawosławną, ale nie mogłaś być tego stuprocentowo pewna ze względu na zbyt dużą odległość. Nie musieliście długo się rozglądać, żeby natrafić na makabryczną scenę. Nieopodal was leżało ciało mężczyzny w średnim wieku, obok którego leżała siekiera.
Sierro, Twój wyostrzony słuch wyłapał kolejną nietypową rzecz. Szybkie lekkie kroki bliżej was i w oddali inne odgłosy, jakby walki, nawet rzucania czarów..? Oba dochodziły z tej samej strony, czyli z okolic północnego zachodu. Nie musieliście długo czekać, żeby zza drzew wyłonił się mężczyzna w amoku, który prawie wpadł do dziury, z której się wydostaliście. Zatrzymał się, gdy zauważył wasze sylwetki, jakby był tak samo zszokowany waszą obecnością w tym lesie jak wy sami. Ubrany był zupełnie inaczej niż martwy mężczyzna, którego wcześniej znaleźliście. Czarny, futrzany strój skutecznie chronił go przed zimnem, a z kołnierza wystawał mu znajomy wam naszyjnik - pentakl. - Kto vy..? - Niski, łamiący się głos wydostał się z trudem z jego krtani, dysząc przy tym. Zaraz po tym z oddali usłyszeliście wszyscy krzyk, jakby ktoś właśnie stracił życie. Mężczyzna obejrzał się tylko z przerażeniem i głośno przełknął ślinę i jego wzrok znowu spoczął na was. - Zdes' nebezopasno... - Sierro, w tym momencie do Twoich uszu zaczął dochodzić świst, jakby coś się do was szybko zbliżało, a raczej leciało. - Vy dolzhny sprya- - Nie zdążył dokończyć, kiedy w plecy uderzyło go coś ciężkiego, rzuconego ze strony, z której do was przybył. Jego ciało rozpłaszczyło się na pobliskim drzewie, kiedy oddał się nieznajomej sile, lecąc razem z nią i z zawrotną prędkością, wydając przy tym okropnym odgłos, który Ty, Sierro, poczułaś dogłębnie. Słyszałaś przez moment, jak jego kości pękają i zostają zmiażdżone, jego płuca przebijają łamiące się żebra, a on wydaje tylko stęknięcie, po którym wykonuje swój ostatni wydech. Jeżeli spojrzeliście się w stronę tego drzewa, w które uderzył, okazało się, że coś, rzuciło wtedy w niego innym ciałem innego mężczyzny, który ubrany był również w czarne futra. Teraz gdy mężczyzna nie zasłaniał wam drogi, z której przybył, zauważyliście wielką, muskularną sylwetkę. Mógł wam się rzucić w oczy jej nienaturalny wzrost, jakby miała z dwa i pół, może nawet trzy metry. Była jeszcze w miarę za daleko, żebyście mogli dojrzeć detale, ale teraz już wiedzieliście, że budowa Leo nie wzbudziłaby na tym czymś żadnego podziwu. Nie mogliście być pewni, czy was to zauważyło, ale na pewno zmierzało w waszą stronę. Trzęsiecie się z zimna. Czwarta tura! Wszyscy, od teraz do odwołania każdy z was przed wykonaniem jakiejkolwiek akcji rzuca kością k100 w kostnicy na poruszanie się po grubym śniegu. Możecie dodawać do wylosowanej sumy jedynie bonus ze zdolności tropienia. Wynik poniżej 40 oznacza, że wasza postać wpada w zaspę śniegu i traci przy tym jedną akcję. Potem możecie wykonywać akcję w zależności od tego, ile wam ich przysługuje. Skradanie się i różnorakie próby ukrycia nie są akcją. Działające czary: Leviora - Sierra i Leo. Absolutaudite - Sierra 1/3 Punkty życia: Leo Carter 207/217 (-10 P obicia i otarcia, blizny po poparzeniach na klatce piersiowej i ramionach) Misty Presswood 154/169 (-10 P obicia i otarcia, -5 P rozcięcie dłoni) Sierra Ignacio 155/165 (-10 P obicia i otarcia) Johan van der Decken 162/188 (-10 P obicia i otarcia, -10 P rany po igłach, -6 W krwotok z dziur po igłach, zatrzymany)
|
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Rzucił Misty zapalniczkę, żeby mogła rozpalić pochodnię. Niech mają chociaż tyle. Na powierzchni było jeszcze zimniej niż w tunelu i jaskini. Wokół nich tanczył we wszystkie strony biały puch; ten pod nogami skrzypiał przy każdym kroku - temperatura była ujemna. Pomyślał, że przynajmniej ma dobre buty, ale to było wszystko. Potarł dłoń o dłoń nie bacząc na krew, żeby palce nie zaczęły od razu kostnieć z zimna i rozejrzał się. Obstawił, że znaleźli się w jakimś miejscu wycinki, pewnie niedaleko był tartak. - Sicutpetra - spróbował rzucić na siebie zaklęcie bez jakiejkolwiek pewności, że zadziała. Do tej pory nic mu nie wychodziło, aż zaklął w myślach. Czy to było jeszcze Cripple Rock? Szczerze wątpił. - Jesteśmy w jakiejś dupie - odwrócił się do pozostałych, żeby powielić się przemyśleniem. Spoglądając w dal zobaczył zabudowę. Zupełnie jej nie kojarzył, co jedynie upewniło go w opinii. Kilka kolejnych, krótkich chwil później zobaczył ciało. Wyciągnął rękę dając tym samym znak, żeby małolaty zostały tam, gdzie stały. Podszedł do przepołowionych zwłok i kucnął przy nich. Był zamarznięty, więc nie było co bawić się w ocenianie, kiedy mógł zginąć. Jeśli zadano tylko jeden cios, zginął od razu. Wnętrzności były zmiażdżone i poharatane. Cokolwiek go zabiło... Wstał i odwrócił się do Cartera i małolat. - Oczy i uszy otwarte - tego, że nie są tu sami był pewien jak niewielu rzeczy w tej chwili. Po południu zgarniał martwego anioła na pakę dostawczaka. Co mogło się jeszcze dzisiaj zdarzyć? Wszystko. Mimowolnie zatrząsł się z zimna. W tej samej chwili spomiędzy drzew wybiegł mężczyzna. Nie sposób było przeoczyć pentakl, który miał zawieszony na szyi. Co do nich mówił, van der Decken nie rozumiał. Ale nie musiał, krzyk i jego wyraz twarzy mówiły wszystko. Zaraz potem z ogromną siłą uderzył w drzewo. Obok niego upadło kolejne ciało. - Carter, bierz siekierę - rzucił krótko robiąc krok w tył. Nie zamierzał bawić się z nim w grzecznościowe zwroty, to nie był żaden bal. Magia magią, ale to nie było wszystko. Sam by po nią sięgnął gdyby nie to, że wciąż był obolały w ramionach; wiedział, że byłoby z tego więcej szkody niż pożytku. Mała ze strzelbą tez powinna ją odbezpieczyć, jeśli jeszcze tego nie zrobiła. Jeden nieuważny krok wystarczył, by van der Decken zapadł się w śnieżną zaspę. "Ja pierdolę!" usłyszeli pozostali, kiedy wpadał w śnieg. Szybko podnosił się na równe nogi. rzut1: 21 + 1 < 40; zapadnięte w śnieg rzut2: Sicutpetra, próg 55 (6 + Kostka) |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Stwórca
The member 'Johan van der Decken' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 30 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Misty Presswood
ANATOMICZNA : 3
NATURY : 3
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 7
TALENTY : 19
Pokryte śniegiem drzewo nie jest stabilnym środkiem transportu na górę; wspinam się po zimnym konarze ostrożnie, powoli, nie mogąc pomóc sobie dłońmi, bo są zajęte strzelbą i prowizoryczną pochodnią – wdrapanie się na górę odbywa się jednak bez nadprogramowych trudności – kiedy znajduję się już na powierzchni, czuję, jak zimno zagląda pod ubranie. Pieprzone Hellridge. Szybkie rozejrzenie się wokół, wyłapanie równie zdziwionych spojrzeń moich towarzyszów – wciąż nieznajomych, choć kiedy w dłoni trzymam zapalniczkę tego mężczyzny, drugi swoją postawnością stanowi atrapę ulgi, a ta dziewczyna wciąż mówi – po tych kilkunastu minutach spędzonych w swoim towarzystwie przestaję doszukiwać się zagrożenia z ich strony. Póki co. Biały śnieg jest zewsząd, niemal boleśnie kłując jasnością w oczy – robię krok za dużo, spojrzenie za dużo, bo w końcu napotykam ciało. Zmasakrowane, wybrzuszone, pokryte szronem. Oddech, który wpływa do płuc jest lodowaty, oczy więzną w szerokim rozwarciu i nie zamkną się długo – gapię się na obrzydliwe truchło przez dłużej niż chwilę, w ciszy, bezruchu, czując jak zimno śniegu przylega do kostek i dolnych partii łydek. Kiedy rozlega się krzyk, razem z resztą odwracam się gwałtownie; instynkt nakazuje mi podnieść strzelbę, szybkim ruchem ją odbezpieczam i kładę palec na spuście; zmrużone spojrzenie jest elementarną częścią tej sekwencji, dostrzega czyjąś sylwetkę, uszy rejestrują dźwięk – obcy, nie nasz, choć na szyi na ciemnym futrze dostrzegam pentakl. Strzelba ma być ostrzeżeniem, choć on nic sobie z niej nie robi – słowa, które opuszczają jego usta same brzmią jak ostrzeżenie. Za późno. Świst, trzask, związane w gardle wrzaski; przez moment nawet zapominam jak się oddycha, kiedy ciało z łoskotem uderza o drzewo, ten, który chwilę temu krzyczał w naszą stronę stanowi krwawą papkę na połaci białego puchu. Moja sylwetka, moje ramię zakończone metalową, długą bronią pokonuje całą drogę kolejnych wydarzeń; wciąż jednak nie strzelam, bo nie mam już do kogo. Do czego. Chyba. Wzrok kryje przerażenie, choć wciąż rejestruje rzeczywistość; zerkam na rosłego mężczyznę czekając aż podniesie siekierę, o której mówi ten drugi. Kawałek kulawej pochodni leży obok mojej nogi – szybka kalkulacja, szybka decyzja; w kolejnych kilku ruchach rozpalam kawałek drewna z węglem i podaję go ciemnowłosej dziewczynie; nie jestem w stanie celować jedną dłonią. – Trzymaj to. Może nam się przyda. poruszanie się w śniegu na 83 + tropienie na II |
Wiek : 19
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : pomoc w gospodarstwie, prace dorywcze
Leo Carter
Udało się im wyjść ale te kilka chwil mu wystarczyło żeby zrozumieć że zdecydowanie nie byli już w Maine. Ani w ogóle chyba nawet w Stanach Zjednoczonych czego miał pewność po zasłyszeniu języka obcego człowieka, który nosił na szyi pentakl. Obcy, ale swojak. Szczerze już chciał się pytać czy mężczyzna cokolwiek rozumie po angielsku, kiedy nagle oberwał zwłokami, które dobiły mężczyznę. No, zdecydowanie to był jeden z tych dni gdy żałowało się opuszczenia łóżka. Zobaczył to coś... Szybko połączył kropki i już nawet nie marnował czasu na sprzeczki z rybakiem za dychę. Po prostu szybko ruszył by zabrać siekierę oraz pentakl z ciała mężczyzny, jeśli te było na tyle blisko, by Leo mógł sobie na to pozwolić. Zaraz potem, odwrócił się i popatrzył szybko na resztę. - Nie mamy dużo czasu. Jestem za spowolnieniem tego czegoś i udaniem się w kierunku tamtego dymu. - Lucyfer im sprzyjał, ponieważ nieopodal było wzniesienie, a więc było z czego zrzucić lawinę wprost na potwora, który jeśli im się poszczęści wpadnie w ten pieprzony dołek z którego wyleźli i zasypie go bliżej nieokreśloną ilością śniegu. Rzucił zaklęcie - Nixfluctus. - Ostatnio to zaklęcie przysypało połowę cmentarza, który potem biedna Tilly musiała odśnieżać. Oby i tym razem weszło tak dobrze. Chociaż tym razem celem było prawie trzymetrowe Bez reszty nigdzie się nie ruszał, więc jeśli postanowili się oddalić, ruszył za nimi. Razem zdecydowanie mieli dużo większe szanse na przeżycie tego szamba. Zwłaszcza że jedna z dziewczyn miała przy sobie miłość każdego Cartera. Broń palną. Rzut1: Łażenie po śniegu - powodzenie Rzut2: Nixfluctus |
Wiek : 29
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Student
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Po drzewie (jak małpa albo koala, którą kiedyś widziałam w zoo w Portland) wdrapałam się na powierzchnie, przez cały ten czas licząc na to, że to już koniec, że zaraz będę w domu, że kozaki, chociaż będą się już nadawać tylko do wyrzucenia, otrzepią resztki błota na wycieraczce, a ja rzucę się na łóżko i pójdę spać. Los miał inne plany. Los już taki jest. Wyrucha cię na sucho. Zadygotałam z zimna. To nie było Cripple Rock. To nie było Hellridge. Czy to w ogóle była Ameryka? Rozejrzałam się niedbale po okolicy, grzechocząc zębami. — To tam — palcem wskazałam na budynek o kulistym dachu — to chyba cerkiew? Wiecie. Taki ruski kościół — nie nasz, obcy. Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa, zaczęło dochodzić do mnie, że w Maine nie ma takich kościołów. Nie ma też śniegu po pas ani... Wciągnęłam głębiej powietrze do płuc, napotykając wzrokiem na białego trupa z kryształowo niebieskimi oczami. Rozjebanego w pół — nie miałam na to piękniejszych i bardziej poetyckich określeń. Nie zdążyłam głębiej się nad tym zastanowić, stałam tam na miękkich nogach, gdy nadbiegający człowiek o dziwnym ubraniu rzucał na nas swoje niezrozumiałe klątwy. Pentakl na jego szyi nic mu nie dał. Jedno uderzenie w plecy, czymś, co tylko pozornie przypominało masę ludzkiego ciała (potem okazało się, że w istocie był to człowiek, gdy ja zapatrywałam się w ten widok, jak zahipnotyzowana) i w mojej głowie rozległ się dźwięk pękania jego kości. Znalazłam ten odgłos. Doświadczyłam go na dwudzieste pierwsze urodziny, gdy Stella, machając mi (nieprawda) spadała z czwartego piętra, prosto na chodnikowe płyty starego miasta. La hostia, nigdy nie sądziłam, że zatęsknię za Saint Fall, a teraz oddałabym życie wszystkich tu zgromadzonych, żeby się tam znaleźć. Jeśli istniała tego typu transakcja wiązana, to zamierzałam z niej skorzystać. Moja moc na to nie pozwalała. Nawet duchy nie byłyby w stanie dokonać takich cudów. — Gdzie my cholery jesteśmy? — wyszeptałam, ale krzycząc. Albo krzyczałam szepcząc? Próbowałam być cicho, świst i kroki zmierzające w naszą stronę zmaterializowały się, gdy wciągałam powietrze do płuc. Zimne. Lodowate. Facet z wąsem wpadł w zaspę śniegu. — Nie wygłupiaj się, normalnie idź — podałam mu dłoń, i tak byłam już umorusana jego krwią i przysięgam, jeśli miał HIV-a, to zamierzałam go znaleźć i zabić po tym wszystkim. O ile wcześniej tu nie umrze. Bo ja nie — ja na pewno nie. Ja umrę inaczej. Tak sobie obiecałam i słowa zamierzałam dotrzymać. Wciśnięta w moją dłoń pochodnia przyjemnie ogrzewała, teraz nie zamierzałam wypuszczać jej z ręki, chociaż wiedziałam, że ogień może zwabić przeciwnika. Myśl Sierra, myśl. Nigdy nie byłam wielką myślicielką. Znacznie lepiej bawiłam się, malując paznokcie. — Jesteś bezużyteczna — powiedział głos Stelli w mojej głowie. — Spierdalaj — odpowiedziałam jej. — Decemcolorum. Intempestivus — wypowiedziałam swoje czary, pragnąc, by dosięgnął on potężną istotę, która już za chwile miała się przy nas znaleźć. Chciałam tylko kupić sobie trochę czasu. Nie czekając na jego efekty, próbowałam schować się za jednym z drzew, dyszałam potwornie, ale chyba miałam jeszcze czas. Pochodnia wcale mi w tym nie pomagała. — [b] nie wpadam w zaspę akcja #1 - decemcolorum na olbrzyma akcja #2 - intempestivus na olbrzyma jeśli wzięcie od misty pochodni to była akcja, to proszę zignorować ostatni czar |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Stwórca
The member 'Sierra Ignacio' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 31 -------------------------------- #2 'k100' : 16 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Wiatr się wzmagał, a wraz z nim śnieg padał coraz mocniej. Z pewnością nie byliście na to przygotowani. Wasze ubranie było zbyt lekkie, żeby udało wam się utrzymać stałą temperaturę ciała. Nie wiedzieliście, ile jeszcze będziecie mogli wytrzymać na tym mrozie, ale z pewnością do świtu raczej nie dotrwacie bez żadnego dodatkowego źródła ciepła. Mróz mógł nie być waszym jedynym wrogiem. Na horyzoncie widniała masywna sylwetka, która zmierzała wprost na was. Jeżeli chcieliście uniknąć spotkania, musieliście się śpieszyć. Johanie, zaklęcie nie zadziałało, jak na złość. Na domiar złego chwilę później wpadłeś prosto w wielką zaspę, zanurzając się w niej po kolana i jednocześnie tracąc równowagę. Udało Ci się jednak wyjść z niej bez problemu, choć biała pierzyna z sukcesem wyssała z Ciebie cenne ciepło. Misty, z sukcesem udało Ci się rozpalić pochodnie. Nie dawała ona tyle światła i ciepła, co by dawał jej odpowiednik z paliwem, ale lepszy rydz niż nic. Przekazałaś ją bez problemu Sierrze, a następnie złapałaś za broń obiema rękami. Był tylko jeden mały problem. Nie mogłaś opanować trzęsących się mimowolnie dłoni, co z pewnością utrudni Ci wycelowanie. Strzał na ślepo też mógł nie być dobrym pomysłem. Leo, czysta magia wydostała z Twoich ust. Pod waszymi stopami zaczęła formować się lawina, nieduża, bo kąt nachylenia wzgórza nie był zbyt ostry i zaczęła zmierzać prosto na większą sylwetkę w oddali. Podczas zmierzania ku miejscu wycinki, na jej drodze stanęły stabilne drzewa i pnie, które skutecznie zmniejszały jej moc - magia z tym nie mogła sobie poradzić. Uderzyła ona jednak w potwora, zanurzając jego łydki w swoim nagłym przypływie. Ten jakby zachwiał się na chwilę, a po odzyskaniu równowagi, zaczął zbliżać się ponownie w waszą stronę, szybciej niż wcześniej. Trudno powiedzieć, czy udało Ci się dać grupie trochę czasu. Bez problemu zabrałeś siekierę i pentakl z martwego ciała. Sierro, nie miałaś tyle szczęścia, co twój muskularny towarzysz. Tak jak u Johana, magia nie wydostała się z Twoich ust, a inkantacje spełzły na niczym. Znajomy głos w twojej głowie miał teraz rację, a ty nie mogłaś nic na to poradzić. Ciepło pochodni było bardzo przyjemne w tych warunkach, ale nie wystarczające. Tajemnicza i wielka sylwetka zbliżyła się już na tyle, że mogliście odczytać wzrokiem niepokojące detale. Miała na pewno ponad dwa metry wysokości, ale trudno było stwierdzić, czy dosięgała trzech. Jego naga, biała skóra, jakby nie zdawała się reagować na męczące was zimno, tylko wokół pasa miał przepleciony jakiś kawałek postrzępionego materiału, który powiewał na wzmagającym się wietrze. Ostro zarysowane mięśnie, wręcz spinały się ze złości. Nie widzieliście jego twarzy, ani głowy. Ta schowana była w czymś, co przypominało czaszkę zwierzęcia z dużym porożem. Misty, Leo, udaje wam się rozpoznać, że jest to czaszka łosia. Z mroku, którego skrywała, wydostawała się tylko para złości i gniewu, kiedy to coś wydychało powietrze i jasne, cienkie włosy, prawdopodobnie do ramion. W prawej, wielkiej dłoni trzymał coś, co przypominało bardzo pospolitą maczugę. Była ona cała we krwi. Byliście teraz pewni, że jest świadom waszej obecności i nie był on z niej zadowolony. Zaczął szarżować w waszą stronę, poprzedzając to głośnym rykiem, ale skupił się tylko na jednym z was. To Leo jakby przyciągnął jego uwagę najbardziej i wkrótce zamachnął się w jego stronę maczugą. Jesteście wyziębieni... Piąta tura! Wszyscy, przypominam o zasadzie rzucania na poruszanie się po grubym śniegu, chyba że chcecie stać w miejscu. Dodatkowo każdy z was otrzymuje -30 na celowanie z broni palnej, chyba że uda wam się opanować w jakiś sposób trzęsące się z zimna dłonie. Dalej możecie próbować się ukryć i skradać, ale obowiązuje was teraz rzut na tę akcję z racji tego, że jesteście na widoku muskularnego czegoś. Leo, zostałeś celem ataku, o czym zadecydowały kości. Możesz spróbować go uniknąć, rzucając na sprawność (gibkość, bądź szybkość) i pokonując tym samym próg 65. Możesz też obronić się magią. Powinna to być twoja ostatnia akcja. Działające czary: Leviora - Sierra i Leo. Absolutaudite - Sierra 2/3 Punkty życia: Leo Carter 192/217 (-10 P obicia i otarcia, blizny po poparzeniach na klatce piersiowej i ramionach, -15 W zimno) Misty Presswood 139/169 (-10 P obicia i otarcia, -5 P rozcięcie dłoni, -15 W zimno) Sierra Ignacio 145/165 (-10 P obicia i otarcia, -10 W zimno) Johan van der Decken 142/188 (-10 P obicia i otarcia, -10 P rany po igłach, -6 W krwotok z dziur po igłach, zatrzymany, -20 W zimno)
Czas na odpis: wtorku 6.06 20:00 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Wylądował w śniegu wpadając twarzą prosto w zaspę. Jego szczęście polegały jedynie na tym, że nie wylądował nią na rozpołowionym trupie. Podnosząc się aż stęknął - jego ramiona zawyły po pomstę do piekła. Jakim cudem w ogóle się tu znaleźli? Lodowaty wiatr wiał coraz mocniej przenikając aż do kości. Żadne z nich nie było przygotowane na takie warunki atmosferyczne. Jeśli tak dalej pójdzie, zamarznie. Wszyscy zamarzną. Trząsł się już nie na żarty; nie mniej trzęsącymi, zaczerwienionymi dłońmi otrzepał kurtkę ze śniegu i spróbował jeszcze raz rzucić na siebie zaklęcie: - S...sicutpetra...! - szepnął, ale wcale nie poczuł ulgi. Nic się nie stało; znowu. Na więcej nie było czasu. W końcu też zobaczył, do cisnęło ciałem o ciało. Nagi potwór - Johan gotów był przysiąc, że większy od stojącego obok i trzymającego siekierę Cartera - wyłonił się spomiędzy drzew pędząc prosto na nich. Głowę przysłaniała mu czaszka zwierzęcia, wyjątkowo dużego. Jeleń? Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Bestia wybrała sobie duży cel; on sam i smarkule, które trafiły tu razem z nimi zdawała się nie widzieć, choć równie dobrze mogły być to jedynie pozory. Czy wycelowana w potwora strzelba trzymana w wątłych, drżących ramionach wystarczy, by przestrzelić mu kolano? Wątpił. - Trzeba stąd spierdalać! - rzucił z pewnym trudem; z zimna zaczął szczękać zębami. Nie czekał długo, ba w ogóle nie czekał! Najpierw zrobił kilka kroków w tył, by rzucić kolejne zaklęcie nie mając najmniejszej pewności, czy w ogóle się uda. Miał dziś albo olbrzymiego pecha, albo ciągnął się za nim smród po aniele, którego zawieźli do doków. Podejrzewał, że drzazgi, które głośna latynoska wyciągnęła mu z palców tez mogły mieć z tym związek. - Ramuscomm - wyciągnął przed siebie skostniałe z zimna ramię, by zaraz potem odwrócić się i ruszyć w miejsce, w którym będzie można się ukryć. Znajdująca się w oddali wioska wydawała się odpowiednim miejscem. Szanse na to, że zdołają tam dobiec wcale nie były jednak takie duże. Zaklęcie nie miało na celu powalić potwora, ale jeśli się uda, na pewno znacznie utrudni mu machanie pierdolona maczugą. Tak przynajmniej uznał van der Decken. Jeśli miał być czegokolwiek w tej chwili pewien to to, że jeśli uda mu się zachować życie i wrócić do domu, to się rozchoruje. Przy każdym oddechu z jego ust wydobywała się para. Zamarzną tu. rzut 1: utrzymanie się na śniegu 77 - utrzymane rzut 2: Sicutpetra - 42 + 6 < 55 - nieudane rzut 3: Ramuscomm - 6 + kostka niżej |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman