First topic message reminder : Rozdroże w tunelach Nieodkryte jeszcze przejście w tunelach będące rozdrożem dla trzech dróg. W jednej części tunelu na ziemi widać cienką warstwę wody, a wszędzie porozrzucane są połamane muszle i ogryzki. Ze ścian wystają niebieskie kryształy, które oświetlają drogę. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Stwórca
The member 'Frank Marwood' has done the following action : Rzut kością #1 'k60' : 45 -------------------------------- #2 'k20' : 20 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Wszyscy zamierzaliście postępować zgodnie z planem Gorsou. Magia przelać się miała przez wasze ciało prosto na waszego Prefekta. Czynność ta mimo wszystko nie należała do najłatwiejszych. Musieliście perfekcyjnie się skupić, zebrać ją z najdalszych wyrostków waszego organizmu, a na koniec jeszcze ją uwolnić. Judith, pierwsza przystąpiłaś do próby wylania z siebie całej tej mocy. Byłaś doświadczona z magią odpychania, a ta najbardziej przypominała magię w czystej postaci, ale byłaś po naprawdę ciężkim dniu. Omal nie straciłaś dzisiaj życia niezliczoną ilość razy i może właśnie dlatego, stać się miało zaraz coś tragicznego. Promień światła odszedł od Twojego ciała, zaraz celując w Gorsou. Na początku był takiej samej wielkości, jak ten, który odchodził od miecza. Z czasem zaczynał on jednak słabnąć, jakbyś nie mogła już skupić w sobie tej magii, a następnie jej wylać. Nie ważne jak mocno próbowałaś uwolnić swoje ciało od takiego przerostu mocy, nie byłaś w stanie niczego zrobić. Magia rezonowała, jakby jakieś drugie serce w Twojej klatce piersiowej wprawiało ją w ruch. Ta cyklicznie przemierzała Twoje ciało i była wręcz głucha na jakiekolwiek próby jej uwolnienia i tak jak jeszcze przed chwilą dała Ci moc zdolną zniszczyć cały Kościół Piekieł, jeśli tylko byś chciała, tak teraz to właśnie ona zaczynała siać w Twoim organizmie spustoszenie powodujące ból, którego źródła nie byłaś w stanie znaleźć. Bolało Cię po prostu wszystko. Nie byłaś w stanie ustać na własnych nogach, jedyne co Ci pozostało, to krzyczeć z bólu - nic innego zrobić nie mogłaś, choć zaraz i to było utrudnione. Krwawe torsje opuściły Twój przewód pokarmowy. Nie był to dzisiaj pierwszy raz, choć ten był najgorszy ze wszystkich, jak czarna jak smoła krew zaczęła lać Ci się potokiem z ust i nosa, a Tobie zostało walczyć jedynie o zaczerpnięcie oddechu w taki sposób, żeby nie zadławić się tymi wymiocinami. Kolejne strużki ciemnej krwi zaczynały lecieć strugami z uszu i kanalików łzowych, skutecznie zasłaniając Ci wizje. Czułaś, jakby ktoś wbijał Ci szpilki w palce, które zaczęły się robić czarne. Twoje usta i język zrobiły się czarne, choć ciężko to było zobaczyć, bo te całe obklejone były czarną krwią. Mimo wszystko z każdym takim upustem krwistej smoły czułaś się lepiej, jakby Twój organizm tym właśnie sposobem próbował poradzić sobie z nagłym przeciążeniem stężenia magii w Twoim ciele, jednocześnie go usuwając. Jednak dokonane już w nim uszkodzenia, tak szybko się nie zagoją. W międzyczasie przestałaś się świecić. Sebastianie, serce mogło Ci się krajać, jak mogłeś już być w pewnym momencie pewien, że Twoja modlitwa nie została wysłuchana. Twoja ukochana nie poradziła sobie z przelaniem mocy, czego nie można było powiedzieć o Tobie. Czułeś, jak zbiera się ona na Twoje wezwanie, jak opuszcza opuszki palców, nos, cebulki włosów i inne części ciała, których nie byłeś świadom. Później kolejny rozkaz z Twoich myśli i jasny promień wydostał się z Twojej piersi, przeszywając zaraz Gorsou. Byłeś pewien, że nie zostało w Twoim ciele ani grama nadmiaru magii. Przestałeś się również świecić. Imani, starałaś się skupić, ale nie szło Ci to idealnie. W porównaniu do Judith i Sebastiana daleko było Ci do bycia żołnierzem. Nie byłaś wyszkolona do radzenia sobie w takich sytuacjach. Byłaś przecież tylko gosposią, która znała się na magii naturze oraz hobbystycznie zajmowała się voodoo. Mimo wszystko udało Ci się skupić na tyle, że moc opuściła Twoje ciało i powędrowała prosto do Gorsou. Szybko jednak mogłaś zauważyć, że nie udało Ci się wydalić wszystkiego z Twojego organizmu, choć na pewno była to duża część. Oblał Cię zimny pot, czułaś, jak przyjemne mrowienie w palcach zamienia się w pieczenie. Atak kaszlu również pojawił się po niedługiej chwili, coś oblepiło Twoje płuca, utrudniając Ci skutecznie oddychanie i drażniło też twój dolny przewód oddechowy. Po dłuższym czasie walki udało Ci się jednak oczyścić drogi oddechowe, a na twojej dłoni, chusteczce, czy czego nie użyłaś, żeby zakryć usta, pojawiła się czarna flegma, podobna do tego, co opuściło ciało Judith podczas jej wymiotów. Niedługo po tym Twoje ciało przestało się świecić. Franku, jako teoretyk magii i majster, który lubił eksperymentować w przydomowej szopie, niemalże codziennie obchodziłeś się z magią pod jej różnymi postaciami. Znałeś jej tajniki, wiedziałeś to, czego nie wiedzieli Twoi dzisiejsi sojusznicy. Pokazałeś dziś również, że praktyka wcale nie odstaje od teorii w swoich umiejętnościach, gdy bezbłędnie bardzo trudne inkantacje zmaterializowały się pod wpływem Twojej woli. Teraz jednak poszło coś nie tak, a ty mogłeś się właściwie tylko zastanawiać, co mogło być przyczyną. Może to wina stresu, który złapał Cię moment przed rytuałem. Czułeś, jak magia sprawiała, że zaczynasz pękać od środka. Czarna krew trysnęła z twoich nozdrzy, uszu i oczu. Na języku coraz bardziej nasilał się metaliczny, rdzawy smak, który sprawiał, że mogłeś poczuć odruch wymiotny. Czułeś pieczenie w każdym zakątku skóry, jakby ktoś polewał Cię wrzątkiem, choć nie pojawiały się żadne rany, które miały świadczyć o poparzeniach. W ostatnim momencie promień światła uderzył w Gorsou. Uwolniłeś swoje ciało od nadmiaru magii, ale uszkodzenia w nim zostały już dokonane. Ty również przestałeś świecić w ciemnościach. Wszyscy, ciało Waszego prefekta przyjęło dodatkowe strużki światła, które odeszły od waszych ciał. Nie przerywał on rytuału, mimo tego, co działo się z Frankiem i Judith. Mogliście sobie teraz przypomnieć o jego prośbie, żeby za wszelką cenę nie przerywać tego, co udało wam się zacząć. Powtarzana starożytna inkantacja trwała, a wy mogliście zobaczyć jej pierwsze skutki. Ostrze miecza wskazywało Gorsou, a za nim znajdowała się lita ściana jaskini. Podłoga po wydarzeniach, które się tutaj odbyły jeszcze nie tak dawno temu, była popękana z licznymi, wygaszonymi już kraterami. Jednak każdy z was mógł dostrzec i poczuć mały wstrząs. Jakby od ostrza miecza pojawiło się pęknięcie, które szło dalej i dalej, aż natrafiło na wcześniej wspomnianą ścianę. Wtedy też wstrząsy się nasiliły, a sama ściana zaczęła pękać. Dziwne tylko było to, że pęknięcia wcale jej nie niszczyły, a nadawały jej kształt, który powoli zaczęło przypominać masywne drzwi. Później jakby magia rzeźbiła na skale kształty, co powoli przypominało wrota, ozdabiając je w runy, pentagramy i inne magiczne znaki. W międzyczasie pojawiło się kolejne zagrożenie. Wstrząsy sprawiały, że z sufitu nad wami zaczynało się sypać. Minęło może pięć minut i w momencie, gdy Gorsou przestał inkantować, wrota jakby wysunęły się, zabezpieczając swoją pozycję. Wstrząsy wciąż nie sprawiły, że jaskinia się zawaliła, ale mogło stać się to właściwie w każdym momencie. Wtedy też Gorsou odwrócił się stronę ściany za nim oraz wystawił dłoń. Z jego ust padły kolejne słowa, tymrazem inne. Ziemia zatrzęsła się wtedy ostatni raz, ale był to najmocniejszy i najniebezpieczniejszy ze wszystkich wstrząsów. Żadne z was nie mogło ustać na nogach, ale po tym wszystko znowu ucichło. Gorsou przestał się świecić, wy również nie rezonowaliście już światłem, zapanowała ciemność. Lecz nie na długo. Ciężkie skrzypienie rozległo się echem po jaskini i wszyscy wiedzieliście, co się właśnie działo - Wrota Piekieł zaczęły się otwierać na waszych oczach. Później kolejne, lecz słabe źródło światła pojawiło się w pomieszczeniu. Czerwona poświata wydostawała się z każdą sekundą z małego otworu w drzwiach, padając prosto na wasze twarze, a wraz z nią do pomieszczenia weszła mgła, która osiadła jednak przy waszych kostkach. Była tak gęsta, że mogliście złapać ją w dłonie i unieść ku górze, ale wtedy również by opadła na dno. Nagle otwór przestał się rozszerzać, mimo inkantacji Gorsou. Był coraz bardziej sfrustrowany w swoim głosie. Po kilku próbach bez dalszego odzewu ze strony Piekielnych Wrót syknął pod nosem i podszedł do nich, co było znakiem, że mogliście za nim podążać lub po prostu zejść ze wcześniej zajmowanych pozycji. Położył dłoń na jednej połowie, a ta jeszcze rozwarła się o kolejne milimetry. Stworzony przez was otwór był wąski. Jedynie dziecko mogło się przez niego przecisnąć. Za nim widzieliście czerwone pomienie oraz lawę, ale te nie wydostawały się na razie poza stworzoną przez was szczelinę. Były zbyt małe, zbyt młode, tak jak magia, która do tego dnia oplatała te planetę. Chciał coś powiedzieć, ale nagły atak kaszlu przerwał mu tę próbę. Na początku nie brzmiał on poważnie, ale w momencie, gdy zaczął się dusić, mogliście już na poważnie się martwić. Krew lała się z każdą jego próbą odchrząknięcia. Ta była gęsta, równie czarna, co wasza, ale było jej o wiele, wiele więcej. Próbował się podtrzymać, łapiąc za jeden z grawerów na wrotach, ale było to na nic. Upadł głucho na ziemię. Wtedy też z jego oczu i uszu, jak u niektórych z was również zaczęła wydostawać się czarny płyn, ale na tym się nie kończyło. Głuchy krzyk wydał się, gdy jego ciało całe spięło się na podłodze, a czarne plamy zaczęły pojawiać się pod jego skórą. Słyszeliście dziwne dźwięki z jego ciała, jakby mięśnie, ścięgna odrywały się od kości. Cierpiał, były to wręcz tortury, ale wszyscy zdawaliście sobie sprawę, że doskonale wiedział o konsekwencjach takiego przesytu magią. Na horyzoncie dodatkowo pojawił się kolejny problem. Jaskinia przeszła zbyt dużo, przez co stabilność jej ścian ucierpiała i to znacznie. Czuliście jak piach, żwir i odłamujące się kawałki skał uderzały bezboleśnie o wasze barki i głowę, gdy w międzyczasie Gorsou stale czerniał w waszych oczach, a jego ciało zesztywnione zamarło w bez ruchu. Oddychał, lecz płytko. - Zimno... - Odezwał się, choć wcale żadne z was nie czuło niższej temperatury, a stres sprawiał, że było wam cieplej, niż powinno. Nagle mężczyzna zaśmiał się, a jego ciało dalej leżało nieruchomo na ziemi - Nic nie czuję... - Uspokoił się wreszcie, żeby poinformować was o jego stanie. Jego głos nie był już tak rozbawiony. Powoli dochodziło do niego, co się właśnie działo. Łza spłynęła po jego policzku, gdy oczy zwróciły się ku szparze w drzwiach. Wiedzieliście dokładnie, o kim mężczyzna mówił. Druga grupa w swojej porażce zabrała wam mimo wszystko zbyt dużo czasu. - Wrota są uchylone... Franku, Imani, Judith, Sebastianie... - Gdy po kolei się do was zwracał, zauważyliście coś z czego on sam nie zdawał sobie sprawy. Jego stopy powoli obracały się w proch, a zaraz powoli zaczęły ubywać również jego nogi. - Otwórzcie je całkowicie.. Spełnijcie życzenie Lucyfera, przysięgnijcie mi to teraz - Swój wzrok bez poruszania głową przeniósł na wasze twarze. Przyglądał się im, jak ojciec, który próbuje zapamiętać ostatni raz twarze swoich dzieci, których już nigdy więcej nie zobaczy. Coraz intensywniej i niebezpieczniej sufit sypał się na wasze głosy. Byliście już zbyt daleko od wyjścia, żeby zdążyć uciec przed losem zasypania skałami. - To nie pożegnanie, zobaczymy się w Piekle - Tułów i dłonie również zaczęły się powoli dematerializować. Cicha inkantacja opuściła jego usta, a was zaraz odepchnęła nieznana siła. Moc wprawiła was w bardzo szybki ruch, któremu nie mogliście się oprzeć. Wiedziała dokładnie, gdzie was zaprowadzić. Hukiem wrzuciła was do tunelu, z którego przyszliście, a wy na własne oczy mogliście widzieć, jak sufit obrywa się i zawala jaskinie oraz Gorsou, jeżeli jego ciało nie obróciło się do końca w pył. Na tym nie przestawało. Dalej czar wprawiał was w ruch przez podziemne tunele, a momenty później przez las. Dopiero tam magia ustała, gdy znaleźliście się przy jakiejś starej drodze. Była już noc, słyszeć mogliście hukanie sowy w oddali. Świat jeszcze nie był świadomy tego, do czego właśnie doprowadziliście. Liście przyjemnie szumiały na wietrze, który czyścił wasze ubrania z piachu, który na was się sypał. Byliście bezpieczni i zwyciężyliście, ale jakim kosztem? Czy aby na pewno dzisiejszy dzień był waszym pełnym zwycięstwem? Nie patrząc na straty udało wam się rozszerzyć wrota piekieł, ale co teraz? Każdy z was mógł zadać sobie te pytanie... Jest to ostatnia tura. Po waszych odpisach nastąpi moje podsumowanie i dopiero po nim skończy się wydarzenie, a wy będziecie mogli rozgrywać wątki z późniejszą datą. Ze względu na długość posta i czas trwania przedstawionych w nim wydarzeń, macie wydłużony czas na odpis. Możecie w tym czasie wymienić tyle postów, ile tylko chcecie. Czas na odpis: 12.03 23:59 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Jest gwardzistą połowę swojego życia. Nie da się zamknąć w kilku zdaniach tego, co doświadczył. Angażował się w swoją pracę, nigdy nie unikał konfrontacji i odpowiedzialności, nigdy nie powstrzymało go ryzyko. Akceptował wszystko, co szło z profesją, jaką wybrał. Jedną z tych rzeczy była śmierć. Został szeregowym jako młody chłopak wychowany w luksusach. O śmierci najczęściej słyszał w kontekście niepochlebnych komentarzy w stronę Bloodworthów, gdy zbierali się z rodziną i tematy schodziły na kwestie czy to polityczne czy społeczne. Łatwo mu było mówić, że dla Lucyfera zrobi wszystko, również zginie z uśmiechem i spokojem, a gdy ktoś próbował mu przetłumaczyć, że nie powinien wypowiadać się o tym, o czym nie ma bladego pojęcia, szydził. Nie zawsze na głos, ale zawsze w głowie. Tych, którzy nie potrafili spojrzeć śmierci w oczy uważał za tchórzy i nie interesowało go to, że sam nigdy nawet nie był blisko tego rodzaju poświęcenia. Był pewien nade wszystko, że jest do niego zdolny. Pierwsza bliższa styczność ze śmiercią na służbie nie miała jednak dotyczyć jego. Los dał mu szansę nauczenia się wpierw na cudzych błędach – obserwacji wszystkiego z boku. Ale to nie zmieniło jego poglądów, bo pierwszy raz, gdy członek jego grupy zginął w wyniku misji, nie był wcale traumatyczny. Oficer był starszy i Sebastian nigdy nie miał z nim przesadnie bliskiego kontaktu, na dodatek nie zginął w trakcie zadania, lecz w wyniku odniesionych ran – w sterylnym szpitalu pod aparaturą. Czuł żal, ale bardziej dla nieudolności komórki, która przecież nie powinna tak łatwo tracić ludzi, nie zaś dla śmierci towarzysza broni. Zginął w słusznej sprawie. Pierwszy raz nie był więc tym, który zapadł w pamięć najmocniej. Najmocniej zapadały te sytuacje, w których poległym nie był starszy oficer w szpitalnym łóżku, lecz znajomy – lepszy czy gorszy, to bez znaczenia – ginący na jego oczach. W momencie, gdy on stał obok i choć fizycznie, w czystej teorii mógł zrobić wiele, by mu pomóc, w praktyce jego ręce wiązał rozkaz i zaklęcie, będące jego nadrzędnym zadaniem. Pamięta ostre spojrzenie dowódcy i szybki gest, którym go powstrzymał. Pamięta bezlitosne „na pozycję, Verity!”, które odbiło się nieładną blizną na jego umyśle. Pamięta, jak próbował wznowić czar, ale nie mógł, bo oczyma wracał nieustannie od masakrowanego kolegi. Był tuż obok, ale on nie mógł nic zrobić. Pamiętał również cały opierdol po misji i żelazne wbijanie do głowy, że przez jego działania wszyscy mogli zginąć. Nigdy więcej nie pozwolił sobie na odwrócenie uwagi od celu. Ludzie ginęli – słyszał ich śmierć, łapał ją kątem oka, gdy akurat stał w pozycji, która nie pozwalała tego uniknąć, ale całą uwagę poświęcał wypełnianiu rozkazu. Zabij myśli, nie rozważaj, czy możesz coś zrobić. Nie możesz. Pogódź się z tym i rób, co do ciebie należy. Jeśli uwierzysz, że nie możesz nic zrobić, ściągasz z siebie odpowiedzialność. Jesteś żołnierzem – nie wypełniając rozkazów, stajesz się nikim. Jesteś żołnierzem. Nie wypełniając rozkazów, stajesz się nikim. Pod żadnym pozorem nie przerywajcie rytuału. Jest jak posąg. Niemal nie oddycha. Nie mruga. Oczy pozostają wbite nieruchomo w Gorsou. Słyszy śmierć. Widzi ją kątem oka. Jest pewien, że to ona. Zna jej brzmienie, wie, jak paskudnie wygląda, a w większości przypadków jest to widok dużo łagodniejszy niż to, co dzieje się z Judith. Szklące się oczy są naturalnym następstwem tego, jak wytrwale i bez choć drobnego ruchu powiek wpatruje się w jeden punkt. W swój rozkaz. Łatwo zrzucić to na skupienie, na suche powietrze. Na cokolwiek. Zabij myśli. Umie to robić. Robi to doskonale. Pustka w głowie jest nienaturalna, tak jak cała jego postawa. Wydaje się spetryfikowany. Spojrzenie ma nieludzko puste, tak, jak nieludzkie wydają się wychodzące na ramionach żyły pod naporem zaciśniętych do niezdrowego poziomu pięści. Wydawałyby się, gdyby było je widać. Nie widać. Tak jak nie widać, by na te kilka minut pozostało w nim cokolwiek ludzkiego. Bo nie czuje się człowiekiem. Nie ma nic ludzkiego w bezczynnym staniu, gdy ktoś, kogo bezgranicznie kochasz, krztusi się własną krwią na twoich oczach. Gdyby był zdolny do tej myśli, to byłby ten moment, w którym pierwszy raz pomyślałby, że Lucyfer z niego zaszydził. Ale nie jest do niej zdolny i nigdy nie będzie. Pomimo drżącego z napięcia ciała, pomimo serca rozpadającego się na kawałki i złudnego zimna wypełniającego ciało uczuciem, jakiego dotąd nie znał, nie zdołałby zwątpić w Lucyfera. Ziemia zaczyna się trząść. Judith leży na ziemi w krwi przypominającej smołę, Frank również krwawi, lecz nie targają nim podobne torsje. Imani wydaje się trzymać dobrze. Sebastian wbija wzrok w obnażające się w skale wrota, wciąż wydając się zakorzenionym w jednym miejscu. Nie jest w stanie nic poczuć, nawet widząc je na własne oczy. Zachwyt, triumf, wszystko, co powinno obudzić się w nim żywym płomieniem, zabija w zarodku czająca się za rogiem rozpacz, poczucie bezsilności i straty. Patrzy na bramy piekła, ale jego spojrzenie jest puste. Ziemia trzęsie się po raz ostatni, a wstrząs jest tak silny, że upada. A wraz z nim upada cała fasada doświadczenia, opanowania i dystansu. Rozpacz i zżerający do szpiku strach wylewają się z kąta jak przelewana z naczynia ciecz. Rozbieganym spojrzeniem widzi, że Gorsou opuszcza stanowisko. Nie jest sobą. Nie wstaje. Amok to stan, który jest dla niego nowy. Maniakalnie powtarzane imię Judith jest jak urywany oddech, który nabrał dziwnej formy. Zbliża się do niej szybko, na czworakach. Panika nie jest mu obca, ale jest jak dawno zapomniany przyjaciel, którego nie oczekiwało się nigdy więcej zobaczyć. Pojawia się bez ostrzeżenia po długich latach i zbyt późno przypominasz sobie, czemu nie czułeś żalu, gdy cię opuszczał. Gorsou, Frank, Imani i wrota piekła przestają istnieć. Jest tylko bezwładne przez kilka chwil ciało Judith, które podnosi niezgrabnymi ruchami rąk, układając je twarzą do góry, plecami na swoim udzie. Trzęsie się, kiedy odgarnia zlepione gęstą mazią kosmyki z jej twarzy, kiedy wbija wzrok w pozlepiane upiornie oczy, nozdrza i usta. Jego wargi powtarzają jak mantrę, jak zaklęcie, nieskładnie, szybko, niewyraźnie: jej imię, przecinane opętanym „błagam”, gonione niknącym w reszcie sylab „nie”. Dopiero trzymając ją w swoich ramionach i sięgając dłonią do niezdrowo bladej twarzy, odkrywa, że Judith oddycha. Rozsypane kawałki poczytalności Sebastiana wracają na miejsce jak odtworzony od tyłu film w kilkukrotnym przyspieszeniu. Ale taśma zniszczyła się po drodze – klatki filmu nigdy nie wrócą do oryginalnej formy. — Judith. Jestem tu. Już dobrze. — Czy to dobrze kieruje do niej, czy do siebie? Miałaby prawo nie poznać jego głosu, bo sam by go nie poznał. To nie jest głos gwardzisty, to nie jest głos Sebastiana. To głos człowieka, który przez kilka momentów sądził, że na zawsze stracił zdolność oddychania i teraz w ogromnych męczarniach powoli będzie się dusić. Samotnie. Ruchy są jeszcze bardziej paniczne, teraz, kiedy wie, że jest nadzieja. Rzeczywistość dzieje się obok, ale jego skupienie potrafi ukierunkować się już tylko ku Judith. Wyciąga pospiesznie butelkę wody, a ta dużymi dawkami kończy na jego dłoni, gdy pospiesznie przemywa oblepioną krwią twarz. Nozdrza, usta, oczy. — Mów do mnie. Słyszysz mnie? Judith — domaga się potwierdzenia, że nie tylko oddycha, ale i żyje. Że nie rozpadnie mu się w ramionach, nie zwróci spojrzenia ku wrotom po to tylko, by wypuścić ku nim swoją duszę. Wtłacza powietrze do ust z wysiłkiem, każdy oddech okupiony jest bólem. Podciąga ją nieco wyżej, otulając swoimi dłońmi jej twarz, a ramionami ciało. Chowa je trwożnie pod swoim własnym, by ochronić je przed spadającymi odłamkami. Trzymając ją w ramionach — oddychającą, choć ledwie przytomną — jest w stanie przytomniej potoczyć spojrzeniem po ścianach tunelu. Gorsou. Znów. Znów nie może nic zrobić. Wie, że nie nic nie zdziała, lecz świadomość nie koi bólu i poczucia bezradności. Jego ramiona zaciskają się mocniej wokół Judith, jakby była jedynym, co jest w stanie utrzymać go jeszcze przy zdrowych zmysłach, gdy przypatruje się prefektowi. Temu, którego podziwiał i od którego się uczył przez te długie lata. Gorsou przeżywa tortury, a Sebastian nie umie mu ulżyć. Ulga w bólu i cierpieniu czeka przy boku Lucyfera. Tam, gdzie zmierza Gorsou. Kciuk Sebastiana miarowo gładzi skroń Judith – zupełnie nieadekwatnie do chaosu, jaki dzieje się na ich oczach i do drżenia jego własnych mięśni. Jakby chciał ją uchronić przed tym wszystkim, nawet jeśli nie ma takiej mocy. Wysłuchuje ostatnich słów Gorsou, czując, jak coś w nim umiera wraz z prefektem. — Twoje poświęcenie nie pójdzie na marne. Przysięgamy — śmie mówić za każdego z obecnych, przypatrując się pełnym bólu wzrokiem rozsypującemu się ciału mężczyzny. — Do zobaczenia niebawem, Gorsou. — To nie pożegnanie. Unosi spojrzenie do sufitu, do rozpadającej się struktury skał. Niebawem może nastąpić szybciej, niż przypuszczają. Nie. Lucyfer na to nie pozwala. Zaciska ręce jeszcze mocniej na ciele Judith, gdy niezidentyfikowana siła wprawia ich ciała w ruch. Jego objęcie nie robi się lżejsze również wtedy, gdy znów odnajdują grunt pod nogami, a płuca wypełnia świeże powietrze, którego zdaje się, że tak dawno nie czuli. Świat jest tak spokojny, jakim go zostawili, choć biedniejszy o wspaniałego czarownika i bogatszy o siłę, która zmieni porządek rzeczy. Powoli, ostrożnie rozplata ramiona chroniące Judith przed wszystkim tym, co mogłoby zechcieć jeszcze jej zaszkodzić. Żyje. Widzi, że jest w stanie, w którym ciężko będzie o kontakt i to nie tylko ze względu na obrażenia fizyczne, ale żyje, a z jej spojrzenia nie ulatuje światło. — Jeszcze trochę, Judith. Za chwilę będziemy w domu. Zabiorę cię do domu, słyszysz? — szepcze, bo widzi. Widzi, że ona tak samo potrzebuje kotwicy, jak potrzebował jej on chwilę temu. — Pomogę ci wstać. Możesz się ruszać? Chodź. — Delikatność jego ruchów i troska na twarzy nie pasują poprzecinanym zmarszczkami, ostrym rysom, a jednak są tu i przychodzą tak naturalnie, jak mogą przychodzić w obliczu uczucia, które nie zważa na jakiekolwiek dopasowania. Pomaga jej podnieść się na nogi, podtrzymując ciało mocno własnym ramieniem. Dopiero teraz jest w stanie posunąć umęczonym, ale na nowo czujnym i całkiem przytomnym spojrzeniem po obecnych. Oni również są przytomni i żyją. Las otula ich głuchą ciszą. Dziś nikt nie triumfuje. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Ból jest dobry. Ból oznacza, że żyjesz. Dzisiaj poznaję rodzaj bólu, przez który żałuję, że żyję. Jestem Gwardzistką od siedmiu lat. Jestem myśliwym przez całe moje życie. Ból, śmierć i cierpienie są rzeczami, do których nawykłam, które jestem w stanie rozpoznać. Dzisiaj Kostucha wlekła się za nami przez całą wyprawę. Wyczuwałam ją jeszcze zanim stanęliśmy na ścieżce wyznaczonej nam przez Pana. Dreptała nam po piętach, oddechem drażniąc karki i przypominając o swojej stałej obecności. Ignorowaliśmy ją, tłumacząc, że cokolwiek się dzieje, robimy to dla Lucyfera. Jego wola miała być naszą tarczą, a jeżeli ktokolwiek zginąłby na miejscu, uznawaliśmy, że taka była jego wola – a zadanie tej osoby się wypełniło. Dziś nie wiem, jakie jest moje zadanie. Dziś poznaję rodzaje bólu, którego nie byłam świadoma. Dziś doprowadzam się do stanu, w imię naszego Pana, podczas którego mogłabym przeżuwać własny język i stracić jakąkolwiek poczytalność, konając w misie pełnej wymiocin. Dziś widziałam, jaką barwę ma krew osoby, która wykrwawia się na miejscu, dziś doświadczyłam tego, co dzieje się z kimś, kto krwi upuści zbyt dużo. Dziś wiem, co czuje osoba powieszona na sznurze – to, że żrącym, było mniej ważne. Dzisiaj dostrzegam, jakim luksusem jest swobodne oddychanie powietrzem choćby przesiąkniętym siarką, i czucie stabilności pod podłożem. Dzisiaj doświadczam bólu, który sam otwiera mi usta, wyrywając z niego wrzask. Ten pełen beznadziei, bezradności. Ten, na którym nie panuję, bo nie wrzeszczę ja – wrzeszczy całe moje ciało, gdy czuję, jakby palili mnie żywcem od środka, jakbym miała w sobie minę, która za moment eksploduje i mnie rozsadzi. Dzisiaj doświadczam bólu, po którym już tylko modlę się, aby umrzeć. Nie władam nad własnym ciałem. Zginam się nagle w konwulsjach, które wypływają mi przez wargi, wpierw w postaci krwi, potem ciemniejącej substancji; mazi, o której tylko słyszałam i którą mogłam sobie wyobrazić. Mój mózg może połączyć tylko kropki z zatruciem magicznym, które w tej sytuacji byłoby aż nadto wytłumaczalne, nim obraz staje się ciemnoczerwony i zamazany. Nie wiem, co dzieje się jeszcze. Czuję wszystko na raz. Nie wiem, że krew bucha również z nosa, z oczu i z uszu. Zginam się, bo nie jestem w stanie ustać na nogach, podpierając się jeszcze na dłoni. Smoła wypływa z moich ust, a wraz z nią czuję, jak ulatuje ból, który kotłował się w ciele. Jest go coraz mniej. Czuję się tragicznie, ale wiem, że to pomaga, dlatego nawet nie próbuję z tym walczyć. Gdy konwulsje ustają, nie mam już nawet siły, aby się podpierać. Nie panuję nad tym, gdzie upadam, dlatego mój policzek broczy w szczątkach krwistej smoły. Nie panuję nad tym, co się dzieje – gdy przed momentem całe moje ciało było niczym wrzucone do wrzątku, teraz czuję, że jest mi po prostu zimno. Nie panuję nad tym, co leci z moich oczu, a choć w życiu płakałam może z pięć razy, nie protestuję i nie próbuję się wstrzymywać. Łzy kapią same, choć nie łkam – na to już nie starcza mi sił. A może smoła zwyczajnie przepaliła moją krtań i nie jestem w stanie mówić. Nie wiem. Nic już nie wiem. Mogę tylko spytać Pana – dlaczego?, ale dobrze wiem, dlaczego. Występki, których dopuściłam się w życiu, nie były łatwe do przebaczenia. Być może w ten sposób płacę za tajemnicę, która do tej pory się nie wydała, choć minęło już jedenaście lat. Być może w ten sposób płacę za tajemnice, których grono stale się powiększa, choć za moment i tak spadnie kurtyna, którą wieszałam z Sebastianem przez ostatni miesiąc. Czyjeś ramiona unoszą mnie, a ja nie mam siły, aby protestować. Ciche błagania przemieszane z moim imieniem giną gdzieś pomiędzy dudnieniem a piskiem w uszach, z których przed momentem wylewała się taka sama smoła, jak z każdego innego możliwego ujścia. Dłoń zwraca moją twarz ku górze, a ja jestem w stanie ujrzeć twarz Sebastiana. Nie widziałam go takiego nigdy. Nigdy nie był tak przerażony jak dzisiaj. Powinno pęknąć mi serce, ale mam wrażenie, że stało się to już dawno. Jestem w stanie jedynie wpatrywać się w niego, a oznaka życia objawia się jedynie w wargach, które niemrawo się rozchylają. Nie chcę nic powiedzieć. Być może dzieje się to bez mojej świadomości. Jak wiele rzeczy w ostatnich kilku minutach. Nie wiem, skąd bierze się butelka wody w rękach Sebastiana, ale czuję chłód płynu, kiedy obmywa moją twarz, zmywając z niej szczątki krwi i czarnej mazi. Nie wiem jeszcze, jakich zniszczeń i spustoszeń ta dokonała we mnie. Nie wiem, że język i całe wargi mam czarne, podobnie jak i palce dłoni. W tym momencie widzę niewiele, poza jego zatroskaną twarzą. Nie chcę widzieć go w takim stanie. Nie chcę, żeby był w takim stanie. Sebastian jest silnym, nieustępliwym żołnierzem. Nie powinnam być powodem do jego słabości. Muszę wstać. Muszę się podnieść. — Żyję – szept ulatuje z moich warg, przekreślając jednocześnie myśl o przeżartej krtani. Żyję, chociaż wcale nie chcę. Żyję, chociaż nie powinnam – i Ojciec przypomniał mi dzisiaj trzykrotnie. Odór Kostuchy jest bliski. Wiem, że niedługo wyciągnie swoje martwe palce po kogoś z nas, lecz ze zdziwieniem przyjmuję, że nie jestem to ja. Nagły kaszel, dźwięk upadku, a potem krzyk zwabiają moją uwagę w jedno miejsce. Gorsou. Gorsou przeżył, a my otworzyliśmy Wrota Piekieł. Za jaką cenę – pozostaje to nieważne. Widzę, jak upada na ziemię, jak wstrząsają nim torsje podobne do tych, które przed momentem czułam i ja. Wiem, co przechodzi, a być może przechodzi to znacznie bardziej boleśnie. Moje wargi zaciskają się nagle, kiedy gardło ściska żal. Czuję ten ból jakby po raz drugi. Już na zawsze zostanie w mojej pamięci, już nigdy nie wyzbędę się go, już nigdy mnie nie opuści – tak, jak opuścił za moment Gorsou. Powinniśmy mu pomóc, ale wiem, że nie potrafimy. Możemy jedynie bezczynnie przyglądać się jego agonii, w której pękają mięśnie, w której zatrucie magią jest zbyt wielkie, aby był w stanie je zwalczyć. Za nim połyskują czerwone płomienie Piekła, do którego wepchnie go dzisiaj Śmierć. Ironicznie miejsce sobie obrała. Nie ma zbyt długiej trasy do zabrania dziś ze sobą duszy. Na naszych oczach rozsypał się człowiek, który przewodził nam od lat. Nie było nawet jego ciała, abyśmy mogli go pochować. Nie pozostało nam nic. Uchyliliśmy wrota piekła. Nie czuję się z tego powodu szczęśliwa. Zamykam oczy, czując nagłe odepchnięcie. Czyjeś ramiona zaciskają się wokół mojego ciała, jakby chroniąc przed wszystkim – przed siłą, przed spadającymi kamieniami, przed upadkiem po chwili na znajomą ściółkę leśną, której zapach uderza w nozdrza, a płuca wypełnia świeże, leśne powietrze. Jest noc. Księżyc wisi nad nami, przypominając ponuro wszystko to, co się wydarzyło. Surtr obrał stronę Lucyfera. Wygraliśmy, uchyliliśmy wrota Piekieł. Zaginął Astaroth. Straciliśmy Gorsou. Prawie straciliśmy życie. Lilith zeszła na ziemię. Nie mam ochoty się podnosić. Nie mam motywacji i po raz pierwszy w życiu czuję, że się poddałam. Jest mi już wszystko jedno, co się stanie i czy zdechnę tutaj, a moje ciało zostanie rozwleczone przez dzikie zwierzęta. Mogłoby się to stać, a ja nie miałabym nic przeciwko temu. Gdyby nie jego głos. Przecinał smutną ciszę leśnej nocy, nie pozwalając mi na zamknięcie oczu. Bardzo chciałam, lecz za każdym razem powieki odbijały się od tych dolnych, unosząc się leniwie. Nie mam już żadnej siły w ciele, nie mam już chęci, by iść dalej, ale ten głos nie pozwala mi na odpoczynek. Ten głos wprawia ledwie pracujące serce w mocniejsze drgania, a świadomość budzi do życia, krzycząc, że nie mogę się poddać. Nigdy się nie poddaję. To wpajałam moim dzieciom przez całe życie – jeżeli istniała jakakolwiek uniwersalna, największa moc na tym świecie, to jest to siła. I nawet nie chodziło o siłę fizyczną. Nigdy się nie poddawaj. Nie odpowiadam mu. Po prostu zmuszam swoje ręce, aby znalazły oparcie w ziemi i powoli podźwignęły mnie wyżej. Jestem nawet w stanie powiedzieć, że usiadłam. Sebastian wstaje pierwszy i dopiero po szybkości jego ruchów dociera do mnie, że nic mu nie jest. Nie cierpiał tak, jak cierpiałam ja, choć gdybym zamieniła się z nim miejscem, wcale bym tego nie powiedziała. Gdyby to on leżał na ściółce, mając nadzieję na nadchodzącą śmierć, serce krajałoby się na zbyt wiele fragmentów, a sama wychodziłabym z siebie, aby tylko podtrzymać go przy życiu. W innej sytuacji opierdoliłabym go za to, że obchodzi się ze mną jak z dzieckiem. Teraz po prostu przyjmuję ramię, drugą ręką wspierając się o korę drzewa. Jestem w stanie wstać. Po chwili dociera do mnie również, że potrafię ustać na nogach, choć dłonią asekuracyjnie wspieram się o drzewo. Dopiero wtedy podnoszę wzrok, aby przetoczyć nim po tych, którzy pozostali przy życiu. Po Franku, który przechodził przed chwilą podobne katusze, a czego nie zarejestrowałam. Po Imani. I po Sebastianie, który wyglądał z nas wszystkich najlepiej. Dobrze, że Pan oszczędził chociaż jego. Nie odzywam się słowem. Wyjmując butelkę z jednej z kieszeni spodni, wpuszczam chłodny płyn do swoich ust, ale nie po to, żeby go wypić. Przepłukuję gardło i wypluwam ostatnie resztki zatrucia magicznego pozostającego wewnątrz mnie, a te spadają na pobliską ściółkę. Dopiero zakręcając korek dostrzegam, że poczerniały mi palce. Przyjmuję to z większą obojętnością, kiedy wsuwam butelkę na miejsce. Odwracam głowę w bok, bo nie chcę patrzeć na swoich towarzyszy. Nie. Nie chcę, żeby widzieli mnie w takim stanie. Nie chcę, żeby wiedzieli, że można mnie złamać. Można. Otarłam się o śmierć dzisiaj trzykrotnie. Nie mam już sił, żeby walczyć dalej. Mój krok straci na sprężystości, a ja chcę tylko odpocząć. Położyć się w miejscu, z którego już nigdy nie wstanę. Chcę do domu. Tl;dr: Judith jest mentalnym warzywkiem, ale chociaż stoi na nogach |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Jeśli jeden moment na całym świecie w całym bezmiarze czasu można byłoby nazwać pięknym, to ten, gdzie ból znika na rzecz wielkości jego. Ściany mają uszy, ściany mają oczy i jeden Frank Marwood — Lucyferze, jak brutalnie i naiwnie to brzmi — sam pośród ścian uodparnia się na siłę, która i tak go złamie. Zamknięte z całych sił oczy próbują nie obserwować tego, co nastaje, leniwe resztki światła przeciskają się przez rzęsy, gdy cała komnata płonie. To jeszcze komnata, czy już Sąd Ostateczny? Nie zdążył pożegnać się z dziećmi, co zresztą takim powiedzieć? Przepraszam, przepraszam, przepraszam — krótkie słowa grzmią w zmęczonym umyśle i nie pragną już zemsty, nie pragną już niczego oprócz żalu. Własny żal, który tak doszczętnie wypełnia serce, jest ledwie przesłanką bólu — ból nadejdzie później. W sercu nie ma miejsca dla niej — tak mi przykro. Dla nich — przepraszam, przepraszam... Echo wydobywa się ze środka głowy, coś pulsuje pomiędzy skrońmi. Skrojony na miarę garnitur wisi w szafie, już wtedy był za długi, podwinięte lekko nogawki wystarczyły, by zjawić się w nim na ślubnym kobiercu, by razem z nią — tą jedną — zatoczyć koło. Krąg życia to śmierć ojca, matki — Esther nigdy ich nie poznała. Krąg życia to narodziny Joyce, potem Wendy, Winnie, Aurora, Emma, Junior, a wnuki? A gdzie czas dla mnie? Kolejna iskra bólu wypełnia serce. Gdzie czas na to wszystko, co niedokonane ma stać się ciężarem na schorowanych starczych barkach. Każde z nich pokrywają słoneczne piegi, bo kto dbałby o koszulę, gdy taki przyjemny czerwcowy ranek nastaje, gdy można usiąść w ogrodzie, rzuć tytoń, patrzeć w las? Czas jest tylko pojęciem, nie ma punktu startu, punktu mety — kolejny wymiar został objawiony. Czas mija. Mknie jak światło, obija się o trajektorie lotów ptaków, choć żadnego nie zahacza. Płynnym ruchem, jednostajnym torem czas — czas to ból — uderza w końcu w samo epicentrum wszechświata, jaki przyszło im znać. Ojciec Słońce. Ojciec Lucyfer. Mój Ojcze — idę do Ciebie, mój Panie. Koniec nie nastaje, nie ma początku, nie ma finiszu. Nie ma drogi, nie ma otchłani, jest tylko jasność, która ot tak wypełnia ogrom. Ocean w tle nie szumi, drzewa nie gną się pod wiatrem, ptaki umilkły, samochody nie trąbią, wokół nie ma już nic, tylko ta jasność. Ta przeraźliwa, ta najgorsza, ta najostrzejsza, która wpatruje się w nich, jakby chciała wypalić oczy. W końcu Frank otwiera je na oścież, nie ma już czasu, by mrugnąć, nie może zmarnować każdej sekundy swojej własnej śmierci. Przeżyć ją może tylko raz. Pełno we mnie złej śmierci co oczami wypływa. Topię się w czerni, nie widzę już nic. Uszami leci moja krew jakby ostatnia ofiara złożona na ręce Zbawiciela. Śmierć jest dobra, śmierć pachnie wolnością. Nozdrzami wdycham ją, więc czemu ulatuje z nich krew — to nie krew. Czuję ją na języku, jak taplają się w niej moje usta, jakby ktoś zakleił je smołą, lecz nie umieram. Czemu nie umieram? Wtenczas staje przed lustrem, a lustro znów przenika przez korytarz światła i ktoś krzyczy — nikt nie krzyczy. Ktoś skamle — nikt nie skamle. Ktoś umiera — nikt nie umarł. Obok czerni w oczach zjawiają się łzy. Mężczyzna nie płacze, nawet gdy staje się wdowcem, więc czemu teraz tak gorliwie przelewa je mieszane z solą, jakby rozwodnić miały resztę magii, której pozbawia się na rzecz Najwyższego. Czas miał się skończyć, co z tego, że nie ma początku i końca? Czemu wciąż stoi na nogach? Czemu istnieje? Czemu ręce ma twarde, a podłoga jest namacalna? Czemu nie rozpada się i nie wciąga go w czeluście? Nie wie. Wie tylko, że ściana pęka — że ten blask, który bije z niej od godzin, lat, wieków nie przestanie. Że rozlewa się po świecie, że miecz — to jeszcze miecz? Magiczna różdżka? Przekaźnik? Poczekaj, wyciągnę lupę, muszę sprawdzić cząstki... Nie ma czasu na nic, gdy upadając na kolana, czuje ból. Ból jest dobry, bo ból oznacza śmierć, a tak długo przecież czekał na nią. Może Ojciec wybaczy mu, że nie stanął dumą? Że nie odebrał tego, co mu powierzone? Że nie odkrył tajemnic? Że nie zbadał piękna, które Piekło wypuściło na Ziemię? Może Ojciec wybaczy mu. Czemu nie umieram? To nie fatamorgana, to nie iluzja, nie cud, nie duch, nie zjawa. To Piekło otwiera się przed nimi, gdy ogień bucha, mgła unosi się tak wysoko, że poza nią nie ma już nic, a niesłyszalny głos Ojca wzywa do ataku. Kogo atakować? Wrogowie uciekli, jedynym wrogiem jesteśmy sobie sami. Żaden nie uchowa się, gdy magia rozleje się na świat, jak gdyby ktoś na marmurową taflę kuchennego blatu rozlał wrzącą kawę. Niech poparzy stoły i podłogi, niech palą się ciała, pokrywają bąblami i ranami. Nie ma rany większej niż zawód własnego ojca. Im się udało. Gorsou, Judith, Sebastian, Imani, Astraroth, Frank — wszyscy jak jeden mąż nie zawiedli Lucyfera. Dzięki Ci Panie. Nagle mgła rozpływa się — czy kiedykolwiek tam była, a mokre policzki i czarna maź jest już wszędzie. Gorsou leży na ziemi, czołga się, czas ucieka — tik-tok, tik-tok. Zegar z kukułką bije z hallu i oznajmia, że już czas. Wrota otwierają się, ze środka bucha ogień i nie ma już nic, oprócz ciszy. Gorsou wciąż leży na ziemi, Gorsou nie ma siły, czarne plamy spowijają jego ciało, a Frank nie rusza się nawet na metr. Stoi twardo w jednym punkcie, jakby bał się zareagować, jakby wszystkie twarze, wszystkich tych, których kiedykolwiek kochał, pojawiały się jedna po drugiej, gdy wrażenie, że ta śmierć nie nadejdzie, niczym slalomem wymija każdą buzię. Esther, Joyce, Wendy, Winnie, Aurora, Emma, Junior. Perseus. Dominic. Matka. Ojciec. Wnuki. Sąsiad? Przyjaciel. Roche. Znów Esther. Tamten profesor od magii iluzji, którego tak nienawidził — ile to już lat? Gorsou nie ma siły. — Gorsou — niczym ze snu, choć wciąż z piskiem w uszach, Marwood nie leniwym, a obolałym krokiem, powoli podszedł do prefekta. Kręcił głową. Co powiedzieć więcej? — Nie, poczekaj, na pewno jakoś... — było już tylko szeptem. Niepotrzebnym szeptem, którego nikt nie słyszał. Pisk w uszach nasilał się, krzyczał i kłamał tym krzykiem. Przecież już tak blisko, przecież udało się, przecież mieli cały świat uleczyć. — Przysięgamy. Zrobimy to Gorsou. Zrobimy — obietnica nie może być pusta, bo z ostatnią sylabą pisk ustał, a Frank znów był na miejscu. Obolały, zmęczony, jakby ktoś wykręcił wszystkie jego organy i stawy na drugą stronę, jakby połamał kości. Nic nie miało znaczenia, gdy starczą dłoń kładł na ramieniu przyjaciela, bo jak inaczej nazwać człowieka, który prowadził ich od lat? Przyjaciela, dla którego nie było już ratunku. Verity o tym wiedział, dlatego się nie zawahał. — Do zobaczenia — było prostym frazesem. Prosty był moment, kiedy mrugnął po raz ostatni, wzrok przenosząc na Wrota. Czy to możliwe? Ledwie wyciągnięcie ręki, by całą magię tego świata, dostać we własną garść. Nie dla ego, nie dał pragnień. Dla wszystkich tu obecnych, tam nieobecnych, dla każdego, dla prawdy, dla zwycięstwa, dla przepowiedni, dla objawienia. Gdzie jesteś Panie Mój? Poczuł nagłą siłę, nad którą nie można było już zapanować. Nikt nie patrzył na drzewa, nikogo nie obchodziło niebo. Tylko silny zryw, twardy kamień na kostce i ścisk w klatce piersiowej, jakby ktoś tłukł w nią młotem. Tyle wystarczyło, by wylądować na zimnej ziemi i jeszcze raz splunąć na glebę. To nie ślina — wymioty były nieuchronne, lecz zamiast żółtawej mazi, ta była czarna, podobnie jak cała jego ślina. Na dłoniach miał magię — żywą i namacalną, ale i przerażającą. Jedno spojrzenie w lewo to żyjąca Judith, ledwie trzymająca się na nogach. Drugie — Imani, w ledwie lepszym stanie. Trzecie — Sebastian. To nie tak, że miał więcej siły. Miał więcej determinacji. Przecież domyślali się już od jakiegoś czasu, przecież Marwood nie był idiotą, był tylko... — Hahahahahahahaha — ostry śmiech zaczął się łagodnie, najpierw szeptem, potem wybuchem. Ostry śmiech szaleńca, bo to wszystko nie mogło być prawdą. Frank Marwood musiał oszaleć. Leżał na ziemi, metr od swoich wymiocin i śmiał się niczym wariat. — Udało się — usiadł na zimnej glebie, opierając się plecami o pobliskie drzewo. — Jeszcze tego nie czujecie, ja też nie, ale się udało. Otworzyliśmy Piekło — nie potrzebowali zapewnień, wiedzieli. — Nie... Ja muszę zapalić — podniósł się obciążonymi stawami i kośćmi z ziemi, zataczając przez moment na bok. Pijany emocją, pijany magią. — Dajcie mi papierosa — ponad 20 lat bez nałogu zniknęło, coś się zmieniło. — Judith, jesteś silna. Zbyt silna, dlatego cię poskładało — kiwał głową sam do siebie, próbując pomóc Imani wstać. — Gorsou jest już z naszym Ojcem. Powie mu, czego dokonaliśmy. Zobaczycie. Powie mu. A Lucyfer będzie dumny. Ale nie z Franka. Frank Marwood umarł w tym tunelu. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Nieważnym było, czy to był jej koniec, czy też nie. Imani była przekonana, że musi pomóc doprowadzić sprawy do końca, bez względu na to, jak takowe skończą się dla niej. Kobieta poczuła, jak oblał ją zimny pot, jak przyjemne mrowienie w palcach zamieniło się w pieczenie, a jakby tego było mało, dostała ataku gwałtownego kaszlu. Miała wrażenie, że coś oblepiło jej płuca w sposób, który miał skutecznie utrudniać jej łapanie powietrza. Padmore zakaszlała w chusteczkę, zauważając czarną flegmę, podobną do wymiocin Carter. Czy ja umieram? Czy to mój koniec? Ledwo rozglądała się po pozostałych, czując się trochę odrealniona. Zachybotała się, czując wstrząs. Jej oczy jednak skupiły się na tworzących się wrotach piekielnych. Nieważne, że jaskinia najwyraźniej mogła w każdej chwili się zawalić. Imani patrzyła jak zafascynowana na coś, czego ani nie myślała, że dożyje, ani nie myślała, że będzie godna dojrzeć, ani tym bardziej, że będzie warta tego, by w tym uczestniczyć. Jeśli to miało być jej ostatnie wspomnienie, to zdecydowanie było tego warte. Dawało jej pociechę, że jej bliscy naprawdę będą żyć w lepszym świecie. Gdy Gorsou zbliżył się do wrót, podążyła za nim, zachowując parę kroków odstępu. Spojrzała zafascynowana na widok dostępny dla jej oczu przez wąskie przejście. Być może psychicznie była to jej ucieczka od myśli o tym, w jak złym stanie jest ona oraz jej towarzysze. Oderwała oczy od tego widoku dopiero, gdy Gorsou zaczął kaszleć. - Gorsou! - rzuciła przerażona, po czym sama poczuła potrzebę kaszlnięcia w chusteczkę. Po chwili krzyknęła widząc, co się dzieje z jego ciałem. Wokół niej działy się tak nieprawdopodobne rzeczy, że była gotowa uwierzyć, iż traciła rozum, a wszystkie wydarzenia, które ją spotkały, były wytworem jej chorego mózgu. - Przysięgam, ale Gorsou... - zaczęła, ale słowa uwięzły jej w gardle. Co chciała powiedzieć w momencie, gdy czas dosłownie jej się kończył? I nie zdążyła. Tajemnicza siła zaczęła ją wypychać, a ona - nie była pewna, ten moment zapamiętała dość mgliście - chyba krzyczała histerycznie, nie chcąc zostawiać jego ciała albo tego, co z niego zostało. Czy to był jego czar? Czy wola Lucyfera? Mieli dalej żyć? Nie wiedziała, jak już na zewnątrz wylądowała na kolanach, z rękami zasłaniającymi uszy, łzami cieknącymi po policzkach. W tym momencie nie umiała być optymistką - ani wojującą, ani spokojną strażniczką zwykłego miru domowego. Wydała z siebie wręcz potępieńczy skowyt poprzedzający głośny płacz, nie umiejąc w pierwszym momencie wstać nawet, gdy Frank starał się jej pomóc. Był taki moment, że była przekonana, że umrze. I wtedy nie czuła się z tym tak tragicznie źle, jak teraz, kiedy zasadniczo wszystko poszło dobrze, a Gorsou trafił do Lucyfera. I z tego względu czuła się jeszcze gorzej, odpychając w głowie myśl, że może wszystkie wątpliwości i zmartwienia, które czuła całą misję, wreszcie znalazły w niej ujście. W tym momencie jedyne, czego chciała, to wrócić do domu mając nadzieję, że nie wystraszy Joego samą sobą. Dzieci raczej nie wystraszy, skoro spały, prawda? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Byliście wycieńczeni zarówno fizycznie jak i psychicznie. Nikt z was nie przewidział, że wraz z końcem dnia nie dość, że wrócicie w o wiele mniejszej grupie z tuneli, to jeszcze jeden z najniebezpieczniejszych dla waszej struktury wrogów, zszedł właśnie na ziemię. Jednak wypełniliście zadanie dane wam przez Lucyfera... a przynajmniej częściowo. Wrota uchyliły się jeszcze bardziej, wpuszczając na ziemię kolejną dawkę mocy, magii. Byliście o jeden krok bliżej celu waszego bóstwa. Przez to wszystko nawet nie zauważyliście, gdzie zniknął pies Astarotha i od teraz jego los pozostaje wam również nieznany. Knieja w Cripple Rock wydawała się być taka, jak ją przywitaliście. Jednak czuliście, że z każdą sekundą coś się zmienia. Chwilę przed dwudziestą drugą wiatry magii zaczęły narastać z każdym kwadransem i nikt z was nie mógł przewidzieć, jak wielką destrukcję miały przynieść w najbliższych godzinach. Drzewa uginały się pod jej naporem, a leśna zwierzyna przeczuwała, że zaraz miało stać się coś strasznego. Wiewiórki chowały się w swoich dziuplach, a zające w swoich norach. Sarny i jelenie całym stadem biegły tak szybko, jak tylko mogły, żeby oddalić się od lasu, zmierzając prosto do Wallow, które miało zapewnić im potrzebny azyl. I wtedy też godzinę przed północą pierwszy wybuch rozległ się przez leśną wieś: Każdy z was, kto po godzinie dwudziestej trzecie znajdował się na terenie Cripple Rock, jasny błysk światła poprzedzał huk. Kojarzyć mogło się wam to z wyładowaniem, które często towarzyszyło burzom, ale nigdzie nie było deszczu. Niebo było przejrzyste - dokładnie widać było gwiazdy i księżyc. Rzadką anomalią był piorun w tak spokojną noc, ale jak najbardziej mogło się to zdarzyć. Jednakże podobne zjawiska pojawiały się gdzieniegdzie w oddali, ale nikt z sąsiedztwa się nimi zbytnio nie przejmował, bo "może burza dopiero się do nas zbliża?", powiedziała jedna ze starszych lokatorek tej wsi. O drugiej w nocy pojawił się ostatni wybuch i wszystko ucichło, mimo że raz na jakiś czas można było usłyszeć jeżdżące w jedną i drugą stronę karetki. Judith, nestor Twojego rodu, który opuścił rodową siedzibę wraz z Colette Carter półgodziny przed pojawieniem się błysków, wyruszając tym samym na nocne polowanie, miał ze swoją towarzyszką już nigdy do niej nie powrócić. Tym samym kończymy wydarzenie! Dziękuję wszystkim za aktywny udział! Poniżej rozpisuję konsekwencję zdrowotne, fabularne oraz mechaniczne dla waszych postaci: Sebastianie, za aktywny udział w wydarzeniu otrzymujesz 200 PD, 150 Credo oraz specjalne osiągnięcie Amerykański Wiking. Twoje rany po kolcach będą się goić przez najbliższy tydzień, a rany po poparzeniach II stopnia przez najbliższe 2 tygodnie. Oba pozostawią po sobie blizny. Ze względu na zatrucie dymem przez najbliższe dwa dni będziesz odczuwać migrenę oraz nudności, które przynajmniej raz doprowadzą Cię do wymiotów. Na okres gojenia wszystkich ran otrzymujesz ujemny modyfikator do punktów życia wynoszący 5. Ze względu na nagłe podwyższenie zatrucia magicznego, gdy znajdziesz się w zatłoczonym miejscu np. w tłumie na Ulicy Handlowej, czy w centrum handlowym w Little Poppy Crest itp. w swojej głowie zaczynasz słyszeć szepty, które będą próbować, nawołać Cię w określoną stronę, ale każdy z głosów będzie dobiegać z innej strony, a co za tym idzie, wskazywać będzie inne miejsce, do którego będzie chciał Cię zaprowadzić. Mogą one przybierać głos Judith, Twojego brata, a nawet ojca czy nestora. Z czasem staną się one bardziej natarczywe i głośne, aż będą doprowadzać Cię do przebodźcowania. Po 3 turach w takim środowisku powinieneś rzucić kością k3. Wynik 1 oznaczać będzie omdlenie. Ponadto rozpoczynając każdy wątek, powinieneś rzucić kością k6. W przypadku wyniku równego 1 twoje koniuszki palców język i usta będą pokrywać się czarną mazią, a w ustach będziesz czuć metaliczny posmak. Wszystko to będzie trwać aż do końca maja. Ze względu na udział w rytuale, który uchylił jeszcze bardziej Wrota Piekieł, postać otrzymuje dwa punkty do zatrucia magicznego. Judith, za aktywny udział w wydarzeniu otrzymujesz 200 PD, 150 Credo oraz specjalne osiągnięcie Amerykański Wiking. Twoja sina ręka pozostanie taka przez następny tydzień. Po wizycie w szpitalu na magicznym oddziale możesz się dowiedzieć, że żeby odzyskać w niej pełną sprawność powinnaś udać się na tygodniową terapię do Sanatorium Nostradamusów, gdzie zostaniesz poddana różnym zabiegom m.in. masażom leczniczym, terapii kriogenicznej oraz rehabilitacji, po której odzyskasz pełną sprawność w dłoni. Dopóki tego nie zrobisz, zawód gwardzistki możesz wykonywać tylko w obszarze administracyjnym. Do czasu odzyskania pełnej sprawności w dłoni otrzymujesz również ujemny modyfikator do kości wynoszący 10 do rzutów na zręczne dłonie i 5 do rzutów na sprawność. Rany po kwasie na szyi goić będą się przez najbliższe dwa tygodnie. Pozostawią po sobie blizny. Ze względu na poniesione przeżycia w trakcie wydarzenia, nagły wzrost poziomu zatrucia magicznego oraz niemalże śmierć, postać będzie przeżywać traumę. W fabularnym maju Judith odczuwać będziesz stres w zamkniętej przestrzeni, tym samym otrzymując w niej modyfikator ujemny wynoszący 5 do rzutów k100 na siłę woli. Powinno nastąpić również rzucenie kością k6, gdzie wynik 1 oznacza omdlenie. W ciasnych, zamkniętych, ciemnych pomieszczeniach np. w szafie, w pudle, w bagażniku, w trumnie itp. minus ten do rzutów na siłę woli wzrasta do 15 i co turę będziesz otrzymywać obrażenia w postaci -5 M punktów życia. W takim środowisku kość k6 zamieniana jest na kość k3, a wynik 1 oznacza to samo - omdlenie. Judith również powinna rozegrać jeden sen w formie koszmaru, który związany będzie z uwięzieniem jej na małej, ciasnej i ciemnej przestrzeni. Ze względu na udział w rytuale, który uchylił jeszcze bardziej Wrota Piekieł, postać otrzymuje dwa punkty do zatrucia magicznego. Przez skutki uboczne postać przez najbliższy tydzień będzie miała duże problemy z użytkowaniem magii, co skutkować będzie mechanicznym minusem wynoszącym 10 na każdą kość k100 na akcję związaną z magią [czarowanie, rytuały, rzemiosło [oprócz świecarstwa i konsekracji] itp.]. W kolejnym tygodniu minus ten zmaleje do 5. Na okres tych dwóch tygodni postać również uzyskuje ujemny modyfikator wynoszący 20 do maksymalnej ilości punktów życia Ponadto rozpoczynając każdy wątek, powinnaś rzucić kością k6. W przypadku wyniku równego 1 twoje koniuszki palców język i usta będą pokrywać się czarną mazią, a w ustach będziesz czuć metaliczny posmak. Będzie to trwać aż do końca maja. Imani, za aktywny udział w wydarzeniu otrzymujesz 200 PD, 150 Credo oraz specjalne osiągnięcie Amerykański Wiking. Twoje rany po kolcach będą się goić przez najbliższy tydzień, a rany po poparzeniach II stopnia przez najbliższe 2 tygodnie. Oba pozostawią po sobie blizny. Na okres gojenia ran otrzymujesz ujemny modyfikator do punktów życia wynoszący 5. Ze względu na poniesioną dużą ilość obrażeń mentalnych, nagłe zwiększenie poziomu zatrucia magicznego oraz przeżycia przy małym poziome siły woli Imani w fabularnym maju przeżywać będzie traumę. W jej głowie, szczególnie nocną porą, będą pojawiać się samoistne myśli o możliwym ataku ze strony nieznajomych, włamywaczy itp., powodujące tym samym problemy ze snem oraz obsesyjną troską o bezpieczeństwo reszty domowników, szczególnie dzieci. Powinnaś wtedy rzucić kością k6, gdzie wynik 1 oznacza omdlenie przez stres. Na terenie jakiegokolwiek lasu, postać będzie pozostawać w odczuciu, że grozi jej straszliwe niebezpieczeństwo, co powodować będzie niewyobrażalny stres i chęć ucieczki, dlatego postać winna rzucić kością k3, gdzie 1 oznacza omdlenie przez stres. Przez bezsenność postać otrzymuje na czas fabularnego maja ujemny modyfikator do rzutów k100 na siłę woli wynoszący 5. Postać powinna również odegrać sen w formie koszmaru, w którym to po zmierzchu Imani będzie sama uciekać przed napastnikami uzbrojonymi w pentakle, co utrudniać będzie jej żywa roślinność. Kobieta sama pozostanie bezbronna bez pentaklu, a sen powinien skończyć się pęknięciem jej czaszki w dowolny sposób, co tym samym wybudzi ją ze snu. Twarze napastników mogą przybrać twarze agresorów z Kowenu Nocy, ale nie muszą. Równie dobrze mogą pozostać niezidentyfikowane. Ponadto rozpoczynając każdy wątek w fabularnym maju, powinnaś rzucić kością k6. W przypadku wyniku równego 1 twoje koniuszki palców język i usta będą pokrywać się czarną mazią, a w ustach będziesz czuć metaliczny posmak. Ze względu na udział w rytuale, który uchylił jeszcze bardziej Wrota Piekieł, postać otrzymuje dwa punkty do zatrucia magicznego. Franku, za aktywny udział w wydarzeniu otrzymujesz 200 PD, 150 Credo oraz specjalne osiągnięcie Amerykański Wiking. Ze względu na nagłe zwiększenie poziomu zatrucia magicznego, gdy Frank zacznie pracować nad swoimi tworzeniem czegoś lub rozpracowywaniem czegoś [np. wynalazków, czarów lub zjawisk magicznych] i natrafi na najprostsze i najbardziej oczywiste pytanie, jego umysł spowije narastająca pustka. Pojawi się przy tym uczucie zagubienia, dezorientacji i innych rzeczy typowo występujących przy starczej demencji. Postać powinna w czasie tego uczucia raz rzucić kością k3, gdzie wynik 1 oznacza omdlenie, a wynik 2 i 3 zezwalają na znalezienie odpowiedzi na to pytanie, choć postać dalej będzie czuć się nieswojo. Ponadto rozpoczynając każdy wątek, powinieneś rzucić kością k6. W przypadku wyniku równego 1 twoje koniuszki palców język i usta będą pokrywać się czarną mazią, a w ustach będziesz czuć metaliczny posmak. Wszystko to będzie trwać aż do końca maja. Ze względu na udział w rytuale, który uchylił jeszcze bardziej Wrota Piekieł, postać otrzymuje dwa punkty do zatrucia magicznego. Przez skutki uboczne postać przez najbliższy tydzień będzie miała duże problemy z używaniem magii, co skutkować będzie mechanicznym minusem wynoszącym 5 na każdą kość k100 na akcję związaną z magią [czarowanie, rytuały, rzemiosło [oprócz świecarstwa i konsekracji] itp.]. Na okres tego tygodnia postać również uzyskuje ujemny modyfikator wynoszący 20 do maksymalnej ilości punktów życia. Astarocie, Twoja postać uznana jest za zaginioną. Pies umarł pod gruzem. Przy chęci powrotu do gry, proszę skontaktować się z administracją. Za udział w wydarzeniu otrzymujesz 100 PD, 0 Credo [za przerwanie wydarzenia] oraz specjalne osiągnięcie Amerykański Wiking. Ekwipunek zostanie zaktualizowany w najbliższych dniach. Możecie dodać pod tym postem posty kończące, ale ewentualne wątki po wydarzeniach z eventu proszę zaczynać w dedykowanych lokacjach w Cripple Rock. Wszyscy z tematu |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej