First topic message reminder : Główna scena Bijące serce Teatru Overtone i jednocześnie jego najistotniejszy punkt. Scena znajduje się na głównej sali teatralnej i wzniesiona została w oparciu o odmianę pudełkową — od widowni oddziela ją rampa oraz kurtyna, co już na pierwszy rzut oka nadaje podwyższeniu na wpół mistycznego wymiaru. Dzięki zachowaniu odpowiedniej, w razie konieczności modulowanej magią akustyki oraz oświetleniu, które w trakcie występów poddawane jest oddziaływaniu czarów, spektakle w teatrze są niezapomnianym przeżyciem. Scena ma niemal dwanaście metrów szerokości i dziewięć metrów głębokości, pozwalając reżyserom na wystawienie nawet najbardziej miejsco—chłonnych sztuk. Podest, wykonany z heblowanego jesionu, każdego miesiąca kontrolowany jest pod kątem wytrzymałości i bezpieczeństwa, a atłasowa, karmazynowa kurtyna, która oddziela widownię od aktorów, nadaje scenie charakterystycznego dla teatrów mistycyzmu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
To nie był dobry pomysł. To bardzo nie był dobry pomysł. Dlaczego w ogóle tutaj przyszła? Zabrała z domu tylko skromną, czarną sukienkę. Wymknęła się tak, żeby rodzice jej nie widzieli. Zabrała motocykl, bo zawsze będzie miała wymówkę, że pojechała na przejażdżkę. W takim makijażu?, zapytałaby matka, ale na szczęście nie będzie musiała, bo jej nie zobaczy. To, co robiła w tym momencie, było nierozsądne. Znów to wszystko wróci. Znów wrócą bóle, znów wrócą skurcze. I stres. Trema, strach. Ale przecież nie mogła do końca życia być tylko kelnerką. Podawać carbonarę i myć szklanki po klientach. Nie chciała, to nie było jej miejsce. A jednak kiedy wychodziła z garderoby, ubrana w czarną suknię, żeby dostać się za kulisy, znów to poczuła. Skurcz w łydce był niemiłosiernie bolesny i jeszcze na długa chwilę, zanim wyczytano jej nazwisko, spędziła na rozmasowaniu jej. Nie przeszło do końca, ale na tyle, że mogła wejść na scenę i… i zapowietrzyć się. Padło pytanie o imię, a ona powiedziała. — Musi pani głośniej, tutaj nic nie słychać – padł tekst ze strony komisji siedzącej na widowni, a Alisha przełknęła ślinę z nerwowym uśmiechem, ucieknąwszy spojrzeniem w parkiet. — Alisha Dawson – powtórzyła głośniej, unosząc spojrzenie. Odwagi, dziewczyno. Nie może się wiecznie kryć po kątach. Jeśli nie wyjdzie, co ma do stracenia? Właśnie. Co ma do stracenia? Nie ma nic. Więc nic nie ma do stracenia. — Zaśpiewam arię Mimi. Skinienie głowy od komisji, krótkie prosimy, spojrzenie na pianistkę uśmiechniętą do niej. Jedyna osoba jej przychylna, jedyna osoba z tej strony frontu. Krótkie skinienie głową. Ćwiczyła tą arię. Kilka miesięcy temu wywoływała w jej oczach łzy. Nie bez powodu. Pierwsze dźwięki fortepianu. Głęboki wdech. Jeden, drugi. Nisko opuszczony oddech. Niegdyś radosna wyszła na twoje wołanie. Teraz jednak Mimi wraca do samotnego gniazdka… Jak w dniu, kiedy zapadła za nią decyzję, że z Mediolanu wraca do Saint Fall. Bez narzeczonego. Sama. Marcello został we Włoszech. Tam miał życie. Tam ich drogi się rozłączyły… Żegnaj. Nie trzymam urazy… Jak całe ich pożegnanie. Jak moment, w którym oboje stwierdzili, że ich ścieżki dawno się rozeszły i to wcale nie ma sensu. Ostatni pomost trzymający ją z dawnym życiem. Z nadzieją na powrót. Na spełnienie. W mojej szufladzie jest zamknięta mała złota obrączka i książeczka modlitewna. Zawiń to wszystko w chustę i wyślij dozorcę. Zobaczyli się tylko raz. Wysyłali sobie rzeczy pocztą. Teraz najpewniej miał już własne życie, nową miłość. Może powróciłby do niej, jak Rodolfo, gdyby znalazła się, jak Mimi, na łożu śmierci… Może wtedy spojrzałby wstecz… Spojrzyj pod poduszką. Tam jest różowy czepek. Jeśli tylko chcesz, zachowaj go na pamiątkę naszej miłości… Kulminacyjne dźwięki wybrzmiewały z jej gardła, kiedy kilka łez skropiło jej policzek, lśniąc w blasku roboczego światła wielkiej, pięknej sceny. Dzisiaj pustej. Jak jej życie. Krótkie zatrzymanie. Skrycie ust w dłoniach, gdy na krótką chwilę zacisnęła powieki. I tylko mezzavoce potoczyło się po widowni ostatnie: Żegnaj. Nie chowam urazy… Nawet zapomniała przypomnieć sobie, że jest na scenie i słuchają jej obcy ludzie. Gdy otworzyła oczy, panowała tam cisza. Nerwowy uśmiech wkradł się na wargi, oprószony pobłyskującymi, pojedynczymi łzami spływającymi po policzkach. To był ten moment, kiedy zobaczyła jego. No tak… przecież mówił jej, że będzie na widowni. Więc jeszcze jeden uśmiech posłała jemu, gdy mówiła dziękuję i spiesznym krokiem schodziła ze sceny, by wypaść za kulisy i złapać się kolumny, bo… bo czuła, jak brakuje jej tchu, a potem obraz się zamazuje i robi jej się ciemno przed oczami. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Kolejne nazwisko padające ze sceny. Kolejna obiecująca dziewczyna o wielkich marzeniach. Kolejny łyk wina, bo zniesienie tego na trzeźwo to było dla Maurycego za dużo. Kolejny szkic, kolejne nerwowe uderzenie ołówkiem w kartkę. Wyglądał, jakby nie słuchał, ale słuchał. Słuchał i notował w pamięci, dopóki nie tracił zainteresowania. Pojawia się wybrana aria, dźwięczą pierwsze nuty fortepianu, a potem pojawia się głos. Znał ten głos. Mało brakowało, a wypuściłby kieliszek z winem spomiędzy palców. Dla bezpieczeństwa odstawił go na podłogę, unosząc spojrzenie na drobną blondynkę w czarnej sukni stojącą samotnie na tej wielkiej scenie przed ludźmi, którzy gotowi byli wykreślić ją z listy kandydatek po jednym fałszu. Fałszu nie było. Nie było też drwiącego wymieniania spojrzeń. Nie było znudzonego rysowania kółek. Maurice zapomniał, że powinien zapisać jej nazwisko. Zagapił się na nią, zasłuchał w jej głos. Przez moment nie widział już nic, poza własnym wyobrażeniem opowiadanej przez nią historii. Nie zdziwił się, kiedy skrzyżowali wreszcie spojrzenia. Odwzajemnił jej uśmiech, ścierając dłonią zdradziecką gęsią skórkę, jaka wstąpiła mu na przedramiona. Przedostał się przez przeszkodę z dziesiątek siedzeń, a na jego pośpiech zareagowano jedynie spojrzeniem po sobie. Wiedzieli, co to oznacza, jeszcze zanim Maurice zniknął za sceną. Dorwał swój niepowtarzalny sopran. Pytanie tylko, jak ten sopran miał technicznie wypaść na tle pozostałych kandydatek, ale tym to Overtone martwić się nie musiał. To nie jego rolą było segregować. Miał wyłącznie słuchać i w całym tym rozgardiaszu przekazać swoje odczucia co do swojej wokalnej partnerki. - To jest ten głos - stwierdził, rzucając te słowa w takim pośpiechu, że ledwo się odwrócił, aby to powiedzieć. Wskoczył za kulisy z takim rozpędem, że prawie sam wpadł na kolumnę, o którą oparła się Alisha. Wyhamował w zasadzie w ostatniej chwili. Akurat w tej, w której dziewczyna wyglądała, jakby miała za moment stracić przytomność. - Hej hej hej, zostań ze mną. - Mówił, panicznie chwytając ją pod ramionami i asekurując zejście na ziemię. Jej nogi były jak z waty, a twarz wilgotna od łez. Zmieszanie wstąpiło na oblicze Overtona. Jak udzielało się pierwszej pomocy? Jak przystało na eksperta, zawołał tylko: - Pomocy! Ona zemdlała! Odgarnął włosy, które wpłynęły jej na twarz, klejąc się do szminki. - Alisha… Alisha… wróć. - Mówił do niej, ściskając ją za dłoń i jednocześnie oglądając się panicznie przez ramię, aby zobaczyć, czy nadchodzą ludzie lepiej zapoznani z pierwszą pomocą od niego. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Maurice Overtone dnia Pon 22 Sty - 17:41, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Nie potrafiła powiedzieć, w którym dokładnie momencie stała jeszcze przy kolumnie, a kiedy zaczęła wzdłuż niej się osuwać. W oddali słyszała odgłos przyspieszonych kroków, a potem na ramionach poczuła uścisk silnych ramion, podtrzymujących ją, jakby wyłaniających z dziwacznego zamroczenia, w którym się znalazła. Czemu to się działo? Czy to znów skurcz serca…? Krzyczał, że zemdlała, ale wcale nie zemdlała. Niewidzące spojrzenie przetaczało się po zamazanej przestrzeni, a z uchylonych warg uchodził oddech, gdy odgarniał jej włosy niemal z czułością i sam podtrzymywał w ramionach, będąc niemal tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki… — Marcello… - wargi rozjaśnił niewyraźny uśmiech, bo widziała tylko plamę zestawioną z zamazanych elementów całej postaci. To mógł być. To musiał być on. Zawsze to on ją wspierał, kiedy była w ciężkich chwilach i ledwie dawała radę podczas prób czy spektaklach. Marcello służył swoim ramieniem, kiedy opadała z sił. Ale jak znalazł się tutaj? Jak mógł znaleźć się w miejscu, gdy nikt nie wiedział, gdzie się udaje…? Marcello musiał być we Włoszech. Zajmował się sobą, być może inną ukochaną. To nie Marcello był z nią teraz. Jasne włosy i przystojna twarz nagle nabrały ostrości. Błękitne oczy wlepiające się to w nią, to gdzieś za sobą, przestały być tylko wyraźnymi punkcikami. To nie był Marcello. — Maurice?... – świadomość widocznie zaczęła do niej wracać. Nie od razu zrozumiała, że to on trzyma ją w swoich ramionach, podtrzymując za kulisami. Dlatego chciała spróbować usiąść, ale tylko zakręciło jej się w głowie. – Nic mi nie jest… - powiedziała cicho, na wydechu. Wokół zebrało się jeszcze kilka artystek, które albo nie wiedziały, co należy zrobić, albo było im bardzo wszystko jedno. – Potrzebuję tylko… w garderobie… - jeszcze jedna próba powstania, już nieco mniej okupiona zamroczeniem. Nie mogą tutaj siedzieć. A jej nic nie jest. Starała się podźwignąć na nogi, zerkając na niego tylko krótką chwilę. W głowie wciąż wybijało jej się pytanie – czy było ładnie? |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Niezrozumienie zakwitło na jego twarzy, kiedy Alisha przywołała imię kogoś, kogo Maurice nie miał prawa znać. Tajemniczy Marcello najwidoczniej był dla niej kimś ważnym, albo przynajmniej pierwszym, o kim pomyślała, gdy zaczęła osuwać się na ziemię. Nie trzeba było długo czekać, aby zapłonęła w nim ciekawość. Kim był dla niej ten mężczyzna (jakby to kiedykolwiek była jego sprawa)? Zmarszczył brwi, obserwując, jak pobladła nieco twarz zaczyna wyglądać bardziej przytomnie. - Fałszywy alarm - odkrzyknął do kogoś, kto najwidoczniej zmierzał w ich kierunku. Głośne przekleństwo podsumowało całe zdarzenie. No cóż, lepiej w tę stronę, niż w inną… - W swojej nieskromnej osobie. - Odpowiedział, wydając się lekko rozbawionym. Oczy za to były pełne pewnej zadziorności. Odgrywał swoją rolę idealnie, nie chcąc przy pozostałych artystkach udawać, że to, co się wydarzyło, naprawdę go przestraszyło. - Dziewczyny, lećcie na scenę. - Poprosił znudzone brakiem dalszych sensacji, umalowane kobiety. Gdzieś zza ich pleców rozległo się jeszcze coś o sukience, ale Overtone nie zakodował od razu. Zajęty był podtrzymywaniem Alishy, gdy ta próbowała dźwignąć się na nogi i przez chwilę podtrzymywał ją w pionie, nim nie uspokoiła ewentualnego wirowania świata wokół niej. Potem poprowadził ją do garderoby, wciąż mocno trzymając ją za ramię i uważając, aby się nie potknęła. Gdyby oboje runęli na ziemię, to dopiero zrobiliby przedstawienie. Wchodząc do środka, zakłócili czynności kilku dziewczynom, które jeszcze wbijały się w sukienki. Ktoś powiedziałby, że to nieprzyzwoite, aby mężczyzna nawiedzał garderobę właśnie w czasie, gdy pozostawała do dyspozycji kobiet, ale Maurice nie wydawał się tym przejęty. - Wyjdźcie, już. Weźcie sukienki i buty ze sobą. - Polecił i przez moment obserwował, jak co rozsądniejsze białogłowy zbierają się do wyjścia. Tym, które pozostawały niezdecydowane, szybko przypomniał, że ten teatr rządzi się swoimi prawami. Maurice mógł nie być najjaśniejszą gwiazdą tutejszej sceny, ale jego nazwisko wciąż działało cuda rodzinnym przybytku. Przerzucił sobie ramię Alishy przez pas, podtrzymując jej dłoń, aby wytrzymała jeszcze chwilę. - Wyjazd! - Powtórzył, tym razem już ewidentnie rozzłoszczony maruderami i gdy tylko tłum się rozpierzchł, kopnięciem zatrzasnął drzwi do garderoby, aby móc w spokoju doprowadzić dziewczynę do siedziska. -> garderoby |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
03/03/1985 - Źle stoisz - machnięcie ręką we właściwym kierunku niewiele pomagało. Scena była ogromna, a wszędzie aż gęsto było od stóp osób wypełniających przestrzeń. Kobieta zrobiła krok w lewo. Zmarszczenie brwi Overtona mówiło dostatecznie wiele o tym, czy stanęła odpowiednio. - Na rany Aradii, nie tu! - Zniecierpliwiony porzucił swoje miejsce z przodu sceny, aby własnoręcznie przesunąć jedną z aktorek o kilka solidnych kroków naprzód. - Słońce, nie chowaj się tak przed nami. Szepnął jeszcze do niej, kiedy już umiejscowił ją akurat pod jednym ze świateł. Był poirytowany, ale i tak zdołał się uśmiechnąć w sposób, który mógłby nawet dodawać otuchy, gdyby nie był tak absolutnie nieszczery. Wracając na swoje miejsce, poprzesuwał też swoje stanowisko, aby światła trafiały bardziej w kartkę z tekstem, niż w niego samego. - Wiem, ale potrzebuję podpowiedzi. - Odezwał się, gromiąc spojrzeniem kogoś, kto siedział na scenie i zażarcie dyskutował z tym, że Maurice tak po kątach wszystkich rozstawia, a sam to w sumie nie tu gdzie trzeba stoi. Głęboki wdech był mu potrzebny nie tylko po to, aby nabrać powietrza tuż przed śpiewem. Na początek wymownie westchnął. Nie był żółtodziobem, poradzi sobie zarówno ze światłami, jak i ignorantami wśród grupy reżyserów. Niebieskie oczy objęły spojrzeniem całą salę. Kilkoro pracowników zatrzymało się w trakcie codziennych czynności, aby przyjrzeć się jednej z pierwszych prób obsady. Koncentrując wzrok na jednym z ostatnich miejsc, otaczał spojrzeniami wszystkich… a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy akurat nie patrzył na kartkę. Język włoski wciąż bywał dla niego zagadką, gdy trafiał na słowa, których do tej pory nie zdarzyło mu się śpiewać. Początek wydawał się łagodny, jakby poddawany próbie. Maurice oswajał się z rytmem, w jakim powinien modulować kolejne słowa, a dziewczęta za jego plecami dopasowywały swoje głosy do wstawek chórkowych. Pierwsze przebiegnięcia po scenie zakończyły się stanowczym machaniem dłoni z widowni. Overtone urwał, zerkając znowu na tę samą dziewkę, która wcześniej nie potrafiła znaleźć swojego światła. Znowu stała nie w tym miejscu co powinna. Nieco złośliwy uśmiech wykrzywił wargi aktora, kiedy pochylał się znowu nad śpiewnikiem, niby od niechcenia go kartkując. Skupienie się na zapoznawaniu się z tekstem nie było najłatwiejsze, gdy w tle zaczynały pojawiać się coraz głośniejsze uwagi. Wreszcie nastał spokój. Kolejne nuty muzyki popłynęły, zachęcając Maurycego od rozpoczęcia swojej części od początku. Przerzucenie kartki, odchrząknięcie. Tenor popłynął wzdłuż ścian teatru wraz z ekspresyjnym gestem jednej z dłoni. Kiedy miał czas na oddech, spoglądał na swojego nauczyciela śpiewu, aby wybadać czy dobrze trafia w akcenty. Zastrzeżeń nie dostrzegał, aż wreszcie ich nie poczuł. Zafałszował, kiedy niespodziewanie obce ręce dotknęły jego łokcia, nieco go opuszczając. Przestał śpiewać, gromiąc spojrzeniem jedną z dziewczyn, która próbowała dopasować jego pozycję do swojej. - Jak to prawie cię uderzyłem? To znaczy, że za blisko stoisz. - Ochrzanienie jej za to wydawało mu się najnaturalniejszą z rzeczy. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście miał rację, czy nie, większość nie chciała wdawać się w pyskówkę z noszącym nazwisko założycieli teatru. Dopiero później zauważył, jak reżyser wskazuje mu ukradkiem podłogę. Rzeczywiście za wysoko trzymał łokieć. Jak to się mówi - trudno. Próby trwały jeszcze przez kolejną godzinę. Głos Maurycego powoli zaczynał się męczyć, nietrudno było to zauważyć przy ilości przerw na wodę, których potrzebował. Mimo wszystko gorsze od wysiłku strun głosowych było powtarzanie w kółko tego samego fragmentu. Wszyscy mieli już powoli powyżej uszu problemów z ustawieniem i przechodzeniem pomiędzy innymi aktorami. Zaliczyli też nawet piętnastominutową tyradę reżysera, rozstawiającego wszystkich po kątach i bezceremonialnie wywalających z sali prób tych, którzy nie potrafili skupić się na czerpaniu z jego bezcennych porad. Dziewczynę od świateł zostawił chyba wyłącznie po to, aby koiła nerwy Maurycego. Zwracanie jej uwagi stało się pierwszorzędną rozrywką. - Proszę o wybaczenie, ale za pół godziny mam spotkanie. Czy możemy jeszcze kilka razy przećwiczyć ten fragment? - Przerwał wreszcie to znęcanie się, zresztą słusznie zwracając uwagę na marnowanie czasu pozostałych. Poirytowane spojrzenie kierownika tej sali spłynęło po nim jak po kaczce. Wrócili do ćwiczeń, do tenora, do ruchów rękoma i biegania po scenie. Pod sam koniec nie tylko Maurice miał dość braku profesjonalizmu. Kilka dziewczyn bezceremonialnie ściągnęło obcasy, kiedy tylko ogłoszono koniec prób. Krótkie spojrzenie na ich twarze pozwalało rozpoznać, jak wielką ulgę musiały czuć i jak bardzo tego potrzebowały. Ten jeden z najbardziej „chodliwych” fragmentów przewinął się dziś przez tapet jedynie tuzin razy, a na scenie zostały jedynie te najsilniejsze i najbardziej rezolutne. One zasłużyły na uśmiech głównego głosu, który właśnie zamykał swój śpiewnik, ostentacyjnie ignorując dziewczynę od świateł. Nie doczeka kolejnej próby, on już o to zadba. W innym wypadku najpewniej podstawi jej nogę podczas następnie ćwiczonych scen. Jeśli coś sobie uszkodzi, nie będzie mogła dalej psuć mu nerwów. Zszedł do męskiej garderoby. Była praktycznie pusta, poza kilkoma głosami wspomagającymi, przebierającymi się właśnie w swoje codzienne stroje. Overtone odmachał im na pożegnanie, gdy już zakroplił oczy, zmęczone od nieustannego ataku silnych reflektorów i zmył grubą warstwę pudru, którym musieli pokrywać twarze. Łapiąc za torbę z ubraniami na przebranie, szybko włożył coś eleganckiego i wypadł z teatru na ulicę, wpadając w pośpiechu do samochodu szofera. Na wilgotnym asfalcie pisnęły opony, kiedy auto wyskoczyło przed siebie w pośpiechu. Czyżby naprawdę miał spotkanie tuż po próbach? Kto by pomyślał. | zt |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
przychodzimy z głównego wejścia Tym razem jesteśmy po drugiej stronie. Z drugiej strony scena zawsze wygląda inaczej. Lepiej, mogłabym powiedzieć. Aktor rzadko przesiaduje po tej stronie sceny. Najczęściej znajduje się tutaj reżyser podczas ostatnich prób, a za reżyserem można usiąść dopiero trzy rzędy dalej. Niektórzy siadają na samym końcu, więc nikt nie przychodzi na widownię. To miejsce odprężenia. Miejsce oczekiwania na widowisko. Miejsce, w którym jest się błogo nieświadomym tego, co dzieje się za kulisami. Maurice wybrał sobie bardzo kiepskie miejsce, aby poznawać, co działo się za kulisami życia Alishy. Ale przysiadła na jednym z miękkich foteli. Te są zmorą dla śpiewaków, zawsze. Każde obicie, każdy materiał zabiera cenną nośność głosu, przez co ciężej jest przebić się przez orkiestrę i dotrzeć do ostatnich rzędów. Czy kogoś to interesuje? Absolutnie nie. I oni też dziś o tym nie myślą. Zajmuje miejsce, choć ciężko jest siedzieć przodem do młodego Overtone’a, aby na niego patrzeć. Siedzi więc bokiem. Po jednej stronie mając otwartą, pustą scenę, po drugiej – Maurice’a. Niemal teatralne rozdarcie. — Podobno już urodziłam się z łatwością do śpiewania. – Nie wie, od czego zacząć, więc zaczyna od początku. Od samego początku. – Robiłam zawsze wokół siebie szum w szkole. W kościele czasem nawet dostawałam solowe partie do śpiewania, jak jeszcze chodziłam do szkółki. Wszyscy wróżyli mi wielką karierę, a rodzice nawet wytrzasnęli skądś nauczyciela. Kiedy skończyłam liceum, rozesłałam podania do wyższych szkół artystycznych, również tych ambitniejszych. Byłam na przesłuchaniach. I chcieli przyjąć mnie wszyscy. Niewyraźny, rozedrgany uśmiech jest zaledwie uwerturą do tragedii, która miała zadziać się za moment. — Pojechałam do Conservatorio w Mediolanie. Tata był wściekły, moja rodzina nie jest za bardzo zamożna… ale załapałam się na taki program, który wspierał takich jak ja. – Wzrok ponownie uciekł gdzieś pomiędzy fotele, gdzieś na podłogę. Mówienie o sytuacji finansowej osobie takiej jak Maurice była krępująca. Nie powinien o niej słuchać. Nie jest zresztą też aż tak ważnym elementem całej historii. – Razem z mamą go namówiliśmy i pojechałam. Ale pomimo że nie musiałam płacić czesnego, to wciąż musiałam wyrównywać różnicę i nadpłacać podatki za moje studiowanie. Do tego dochodziło zakwaterowanie, wyżywienie, materiały do edukacji… musiałam podjąć się pracy. – Jakiejkolwiek. Nie była prostytutką, nie poszła na skróty, więc nie było tak źle. Ale wracała do domu przepracowana i zmęczona. Z bolącymi mięśniami, które zwiastowały kłopoty, o czym nie wiedziała na samym początku. – Pomimo zmęczenia, dawałam radę. Na trzecim roku nawet dostałam swoją pierwszą rolę do zaśpiewania w studenckim spektaklu. – Niewyraźny cień uśmiechu odbił się na jej wargach na samo wspomnienie pierwszych chwil spędzonych jako solistka na scenie. To było jedno z najpiękniejszych przeżyć, jakie pamiętała. – Potem było lepiej. Mogłam studiować dalej i walczyć o stopień master in canto. Byłam bardziej doceniana, bardziej widoczna, i… okazało się, że nie radzę sobie ze stresem. – Nie powinna, ale i tak zadarła nogę do góry, przysuwając kolano niemal pod brodę. Chociaż była malutka jako osoba, teraz zdawała się jeszcze mniejsza. – Wtedy kogoś poznałam. Dostałam angaż jako Pamina, w studenckim spektaklu, a Marcello miał zagrać księcia Tamina. Był trochę starszy i kończył już studia. Służył mi radą… pomagał mi. Częściowo. Nie wiem, jak, ale zawsze wiedział, co powiedzieć. Potrafił mnie rozśmieszyć i uspokoić. – Zupełnie jak Maurice zaledwie chwilę temu. – Dzięki niemu lepiej radziłam sobie z tym całym stresem, byłam w stanie się opanować, ale… ale. – Westchnęła głęboko. – Ale skończył studia, a ja zostałam. Udało mi się wygrać jakiś konkurs, był ze mną za kulisami i mnie wspierał. I poprzez ten konkurs dostałam przepustkę do La Scali. Każdy musiał kojarzyć tę nazwę. Jedno z najbardziej prestiżowych miejsc. Obok Metropolitan w Nowym Jorku, zaspiewanie na mediolańskiej scenie to był prawdziwy prestiż. Śpiewali tam najwięksi. I najwięksi tam śpiewać nie lubili. Publiczność była naprawdę niewdzięczna. — Dostałam rolę Violetty. – Cierpki uśmiech znów odbił się na jej wargach. – Przygotowania nie były takie złe, ale im bliżej premiery… - jeszcze jedno głębokie westchnięcie. – Było mi coraz ciężej. Zaczynałam odczuwać naprawdę uciążliwe bóle, ale wmawiałam sobie, że to przepracowanie. Mama mówiła, że brak witamin. Najpewniej był to stres. – Krótkie wzruszenie ramion. Stres był prawdziwym wrogiem artysty. Potrafił uciąć skrzydła największym talentom. – Udało mi się wytrwać na premierze. Dałam z siebie wszystko, a publiczność była zachwycona. Szkoda tylko, że nie mogłam sama zobaczyć, czy owacje były na stojąco. Jeszcze mocniej przygarnęła do siebie zgiętą nogę, jakby ta miała dać jej poczucie bezpieczeństwa. Może tak było. Może dawało stabilizację, odwagę, żeby przez to przebrnąć. — Lekarze mówili, że to był zawał. – Wyrok spadł cicho, ale był zbyt wyraźny, aby dało się zignorować, albo mieć choćby wrażenie, że się przesłyszało. – Po premierze zabrała mnie karetka. Podobno na chwilę zatrzymało mi się serce, jakiś… skurcz tego mięśnia. Powiedzieli, że doprowadził mnie do tego stanu przewlekły stres i przemęczenie. I że przy następnej takiej sytuacji mogę już nie mieć tyle szczęścia. Żal ściskał gardło, ale nie płakała. Włosy zasłoniły twarz i zwieszoną głowę, więc odgarnęła kilka kosmyków za ucho. W ciemności i tak było widać niewiele. — Po tak wielkim debiucie przyznano mi bez zająknięcia tytuł master in canto i… wróciłam do domu. – Jeszcze jedno, lekkie, ledwie wyraźne wzruszenie ramionami. – Przez jakieś dwa miesiące siedziałam do domu. Mama zabroniła mi się narażać, tata zresztą też. Uznali, że to za duże ryzyko, że następnym razem nie uda się mnie odratować. Przygryzła dolną wargę na dłuższą chwilę. Żal ściskał gardło coraz mocniej, wypełniając niemal opuchlizną krtań, przez co nie mogła dłużej mówić. Nie pełnym, niezłamanym głosem. Pod powiekami czuła napływającą wilgoć łez. Bo w tym wszystkim to nawet nie to było najgorsze, co… — Rozstałam się z Marcello. On miał szansę. Mógł śpiewać. Ja mu tylko ciążyłam. – Nieświadomie wbiła paznokcie we własne kolano, nawet nie czując bólu. – Czasem do siebie piszemy. On śpiewa we Włoszech, a ja… ja pracuję w Palazzo di Fuoco. – Krótki śmiech był bardziej grymasem histerycznym niż szczerym rozbawieniem. Otarła krótko spływającą po policzku łzę, starając się nabrać choć jeden głęboki wdech. – To już wiesz… Dlatego nie śpiewam. Powrót na scenę może mnie zabić. A jej brak zabijał ją codziennie, tylko przedłużał agonię i wydłużał do granic możliwości ból. Wzrok wlepiła w scenę przed sobą. Ten szklił się od łez, ale nie szkodziło, bo nie patrzyła na Maurice’a. Przytulała własne udo, jakby było ostatnią ostoją i pomocą, jakby tylko to jedno dodatkowe ciepło, bliskość jakiegokolwiek ciała dodawała jej siły, aby mogła się trzymać i nie rozsypać na miliony kawałeczków. — Właśnie dlatego lepiej będzie dać tę szansę innej. Komuś, kto wejdzie na scenę i nie będzie się zastanawiał, czy z niej jeszcze będzie w stanie zejść. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Półmrok był przyjemnym dodatkiem do tej rozmowy. W ciemności łatwo było zrobić krzywdę, ale jeszcze prościej było jej zapobiegać. Ciemność ośmielała słowa. Ośmielała też nogi, dzięki czemu Maurice boleśnie stłukł sobie kolano podczas wybierania jednego z rzędów. Wciągnął gwałtownie powietrze przez przymknięte usta, ale zmełł przekleństwo, przełykając krzywdę z (prawie) godnością. Prawie, bo przez kolejne pięć minut delikatnie rozmasowywał stłuczoną część ciała. Wybierając to miejsce na powiernika historii Alishy, Maurice kierował się głównie możliwością swobody wypowiedzi. Widownia była pogrążona w sennej ciszy, spokojna. Przyjemnie było mu tu spocząć, wreszcie bez harmidru, w którym funkcjonował przez całe swoje życie, a zarazem przedziwne było to uczucie. Jego dom, taki pusty… Siedzenia też miały swoje plusy. Nie musieli stać, ani obawiać się, że spanikowana królewna zaraz zaliczy nieprzyjemne spotkanie z posadzką. Tak tłumaczył sobie to zasiadanie na obitych kosztownym materiałem fotelach. Z początku ręce miał złożone na własnym podołku. Niewygodnie siedziało mu się z podkurczonymi nogami - w końcu był nieco niewymiarowy, jak na standardy mikro fotelików dla niższej części społeczeństwa - więc bezceremonialnie opuścił się w dół, zarzucając nogi na oparcie fotela przed sobą. Ojciec to by mu włosy z głowy powyrywał, gdyby to zobaczył. Dobrze, że na tej sali był dziś tylko jeden Overtone. Pozwalał jej mówić, zupełnie nie zakłócając jej wypowiedzi. Nie był słuchowcem. Polegał zawsze na mapie rysowanej ołówkiem w szkicowniku i wyobrażeniu, jakie znajdował w głowie po odfiltrowaniu nielogiczności. To była jej historia. Znajdował w niej ślady emocjonalnej naleciałości, ale w gruncie rzeczy był pod wrażeniem, że potrafiła streścić swoje życie tak dokładnie. Wychowany na scenie Maurice nie był w stanie spamiętać wszystkich okazji, w których znajdował się pod czułym blaskiem reflektorów, ale to był on. Nie był dziewczyną walczącą o przetrwanie w zupełnie innym kraju. Uczącą się i studiującą, mierzącą się z czymś, co pozostawało ciężkie nawet dla profesjonalnych aktorów zaglądających do Teatru Overtonów. Odwrócił głowę w kierunku sceny. Zdrętwiała mu szyja od wypatrywania w półmroku jej twarzy. Poza tym tak łatwiej było odgrodzić się od emocji. Nie chciał czuć jej cierpienia. Był w tym wypadku absolutnie samolubny, bo przecież celem jego życia nie było samobiczowanie, a korzystanie z przyjemności, satysfakcji, sukcesu. Trudno było mu wczuć się w sytuację schodzenia ze sceny na noszach. Wyprostował się i zdjął nogi z oparcia. Obracając się w jej stronę, wyciągnął palce, aby zaoferować jej uścisk dłoni i milczał. Milczał dalej, próbując nie oceniać jej wyboru, polegającego na odrzuceniu tego, co najbardziej kochała - mężczyzny i teatru. Skurcz serca… czy on byłby powstrzymać Maurycego? Łatwo było mu myśleć, że nigdy w życiu, ale on miał alternatywę. Miał swoje malarstwo, miliony na koncie i nazwisko do sprzedania, a Dawson była wyłącznie sprzedawcą swojego talentu. Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć, można to było poznać po przedłużającej się ciszy, jaka zapadła między nimi po zakończeniu historii. Oto po raz pierwszy ktoś sprawił, że Maurice połknął swój bezczelny język. - Przykro mi - odezwał się po chwili, jakby smakując je słowa w ustach, nim ostatecznie podarował je Alishy. - Robiłaś tak? Zastanawiałaś się nad tym, czy zejdziesz ze sceny, gdy byłaś na przesłuchaniu? Pytał, próbując odtworzyć w pamięci to, co wtedy zobaczył, ale nie potrafił przypomnieć sobie lęku widocznego na jej twarzy, czy mimowolnie odzwierciedlonego w śpiewie. Musiała być dobrą aktorką… albo to po prostu miłość do sztuki pozwalała jej o tym nie myśleć. Tylko dlaczego miałaby wtedy z tego zrezygnować? Był samolubny. Chciałby zatrzymać ją w obsadzie nawet za cenę jej zdrowia - a propos którego miał pewne podejrzenia. - Bardzo zastanawia mnie ten skurcz serca… - powiedział, zupełnie bezmyślnie gładząc jej kolano kciukiem. Kiedy zdążył położyć na nim dłoń? - Diagnozowałaś się u czarowników? Póki co wyłącznie pytał, próbując nie wysnuwać wniosków opartych na własnych doświadczeniach. Ambitne to było wyzwanie. Od jak wielu dni sam nie przespał ciągiem więcej, niż dwóch godzin? |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Nie przyjęła ofiarowanej jej dłoni. Nie dlatego, że nie chciała, albo odgradzała się ze swoimi uczuciami. Po prostu jej nie widziała. Wzrok skierowany miała w zupełnie inną stronę, wpatrując się w przestrzeń sceniczną. To było najwspanialsze miejsce, w którym mogła być w życiu. Scena. Nieważne, tutaj, w Milano, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Scena była jej życiem, jej wezwaniem – a ona na to wezwanie odpowiadała. Szkoda tylko, że już nie mogła. — Nie do końca – westchnęła po bardzo długiej, głuchej ciszy, która ani na moment jej nie przeszkadzała. Była tak bardzo… smutna. Było jej żal, bo urodziła się z chęcią i brakiem możliwości. Była jak wiele innych, które nie potrafiły sobie poradzić z emocjami. Nie wytrzymywały nerwów, dlatego nikt nigdy ich nie ujrzał. Ani nie usłyszał. – Myślałam o tym zanim weszłam na scenę. Trochę. – Trochę to dobre określenie. Powinna być w końcu przerażona myślą, że może tam umrzeć, jej serce nie wytrzyma. Ale wcale nie było tak źle. – A potem myślałam już tylko o arii. I o emocjach. O uczuciu do Marcello, które przygasało. Pogodziła się przecież z myślą, że ich drogi się rozeszły i już nigdy się nie zejdą. Wypuściła go, bo gdyby trzymała go na siłę przy sobie, byłaby okrutna. Nie powinien się męczyć. Wolała być samotna, niż otaczać się ludźmi, którzy nie chcą z nią być. Pytanie, które padło z ust Maurice’a, nie tak dawno temu zadał jej też Ira. Westchnęła głęboko, z niecierpliwością. Jaki miałoby to sens? Lekarze zazwyczaj nie mieli nic do powiedzenia. Teraz rozłożyli ręce, ci magiczni przecież też mogą powiedzieć, że to słaba wytrzymałość na stres. — Nie – przyznaje szczerze, chociaż mogłaby gładko skłamać. – Nie wyobrażam sobie, który lekarz miałby wziąć to na poważnie. Każdy powie, że to po prostu kwestia odporności na stres, a ja jestem wyjątkowo nieodporna. Chociaż szkoda. Scena jest miejscem magicznym. Jest miejscem, które powinno być jej. Nie wiedziała, jaki plan miała Piekielna Trójca wobec niej, zsyłając jej niewyobrażalnie rzadki talent, i dodając do tego przeszkodę, której nie potrafiła przeskoczyć. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Trochę myślała… Cud to był, że Maurice powstrzymał się od głośnego parsknięcia śmiechem. Wciąż parsknął, ale bardziej z niedowierzaniem. Próbując zestawić ze sobą te dwie twarze Alishy, tą panikującą i tą lekkomyślną, napotykał na przeszkodę, której nie przewidział. Nie pomyślał o tym, że można chcieć mieć ciastko i zjeść ciastko, a przecież to było dla niego tak typowe. Dlaczego dla innych miałoby nie być? - A żałowałaś potem tego, że wystąpiłaś? - Zapytał, przesuwając się lekko na fotelu, aby oprzeć się mocniej o podłokietnik rozdzielający fotele. W ten sposób po raz kolejny zmniejszył przestrzeń, która oddzielała ich od siebie, ale akurat to mógł sobie tłumaczyć koniecznością odszukania jej twarzy w ciemnościach. Rzeczywiście stąd o wiele lepiej widział jej smutne oczy. Chłonął jej odpowiedź w milczeniu, próbując przetworzyć gorycz, którą w nim wywoływała. Nie czuł się w obowiązku, aby dbać o jej zdrowie i wysyłać ją do lekarza. Nie ufał jej też na tyle, aby dzielić się z nią najgłębszymi sekretami, o których nie zdawała sobie opinia publiczna. Więc dlaczego tak łatwo było mu zdecydować się na to, co zamierzał powiedzieć? Może to współczucie? Może chęć empatyzowania z jej cierpieniem? - Nie chciałbym zmuszać cię do podejmowania decyzji, w których sens nie wierzysz - zaczął i w całym wydźwięku brakowałoby jeszcze tylko tego, aby teraz zaproponował jej jakąś terapię alternatywną typu nacieranie się liśćmi pokrzywy o północy w jeziorze. - Ale myślę, że warto byłoby sprawdzić twój kod genetyczny i to w obecności osoby, która wie coś więcej o fizjologii czarowników. Mówiąc o tym, próbował nie czuć się zagrożony z tym, co zamierzał dodać później. Przesunął językiem wzdłuż dolnej wargi, próbując powstrzymać niepewność zaciskającą się imadłem na jego wątpiach. - Na pewnym etapie mojego nastoletniego życia pojawił się u mnie epizod chronicznej bezsenności. Zasypiałem, ale budziłem się co godzinę, co piętnaście minut, co czterdzieści minut, nie było reguły. - Zrobił sekundę przerwy, aby skonkretyzować myśl, nim kontynuował. - W pewnym momencie zauważyłem u siebie liczne siniaki i bolesność ramion oraz nóg, ale kompletnie nie wiązałem tego z nocnym wybudzaniem się. Dopiero kiedy rodzice zorientowali się, że nocami maluje obrazy, zamiast wypoczywać, zaciągnęli mnie do lekarzy, którzy zbadali mi dosłownie wszystko, co się dało. Można było wyczuć lekką gorycz barwiącą jego słowa. Nie wspominał za dobrze pobytów w szpitalu zarówno przed jak i po „incydencie”. - Okazało się, że wszystkie moje dolegliwości wywołuje jeden nieprawidłowo wykształcony gen, który sprawia, iż moje mięśnie niekontrolowanie drżą podczas spoczynku. Nazywają to szarplicą nocną. - Poszukał w mroku jedynych dwóch jasnych punktów, a mianowicie jej oczu i wyciągnął ku nim szyję. Był blisko i mógł być jeszcze bliżej. Desperacko potrzebował zmyć z siebie niepokój wywołany rozmową o rzeczach wrażliwych. Wciąż pamiętał jak przez szarplicę zaczął się samookaleczać i musiał mierzyć się z halucynacjami tak poważnymi, że był w stanie mylić rzeczywistość od fikcji wywołanej zmęczeniem. - Dlatego właśnie wydaje mi się, że nie byłby to zły pomysł. Żaden niemagiczny też nie brałby nocnych skurczy łydek na poważnie. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Żałowałaś potem tego, że wystąpiłaś? Nie – cisnęło się od razu na wargi. Potem pojawiało się zwątpienie – może? gdy dochodził do głosu rozsądek, przeganiając serce z piedestału, a głuche tak spadało, gdy już zostawał tylko on, uświadamiając ją, że to niebezpieczne, a poza tym ma zobowiązania – rodzinę, która nie chce jej stracić, no i pracę. Miałaby zostawić Palazzo, w którym zaczęła pracować ledwie kilka miesięcy temu? Maurice nie chciał słyszeć o rozsądku. A nawet nie tyle nie chciał – po prostu o niego nie pytał. Przed chwilą doświadczył ataku logiki u Alishy, gdy wpadła przy okazji w panikę, wydreptując ścieżkę na teatralnym korytarzu, i odrzucał ją, dokopując się do czegoś więcej, co stało za tym, że ostatecznie przyszła do teatru. — Chyba trochę… - z głośnym westchnięciem noga, którą ledwie chwilę temu przygarniała pod swój podbródek, spadła, dołączając do tej, która spoczywała grzecznie na ziemi. Dopiero teraz, odwracając się do Maurice’a, dostrzegała, jak bardzo blisko był. Nie żałowała, bo naprawdę lubiła śpiewać. I nie żałowała, bo spotkała się z nim. Gdyby nie on, ani by tutaj nie przyszła, ani by się nie odważyła. I zamiast płonąć ze wstydu, że prawie zemdlała po zejściu ze sceny, umiejętnie zajął jej uwagę swoją osobą. Potem przecież pomógł jej się podnieść – dosłownie i metaforycznie. A tak poza tym, kto by dla niej wygonił inne dziewczyny z garderoby? — Ale tylko dlatego, że się trochę bałam. Dużo rzeczy trzyma mnie przy tym moim… zwyczajnym życiu – głośne westchnięcie niemal potoczyło się echem przez pustą salę. – No i myślałam, że komisja mnie skreśli po tym, jak zemdlałam. Nie wiem, dlaczego tak się nie stało… - przecież w innym miejscu na pewno wzięliby to pod uwagę. Czy naprawdę wiodący prym w całym Hellridge teatr był tak wyrozumiały dla mdlejących ze strachu artystek? – Ale… potem już chyba nie żałowałam. I przedtem też nie. Lubię to miejsce. Lubię być na scenie i mam poczucie, że scena lubi mnie. – Jak wiele artystów jest w stanie to powiedzieć? – No a poza tym… - drobny rumieniec wkradł się na jej twarz, czego Maurice nie mógł być w stanie zauważyć. Ale z pewnością wychwycił uśmiech na wargach, choćby przez zmieniony ton głosu, gdy mówiła cichutko, już prawie szeptem, przysuwając się w jego stronę nieświadomie: - Ty przy mnie byłeś. Nie wiedziała, co sobie myślała. W jej głowie nie dało się zinterpretować tych myśli inaczej jak tylko jednoznacznie, a jeszcze sama przecież nie chciała pogodzić się z myślą, że Maurice może jej się w jakiś sposób podobać… No bo przecież był śliczny, nawet ślepiec by to dostrzegł, a w dodatku śpiewał tak ładnie… I był tak ciepły. Może nawet sam o tym nie wiedział, ale przecież inaczej nie siedziałby tu z nią. Nie biegłby, żeby postawić ją na nogi za kulisami, i nie poświęcał tyle czasu, żeby wysłuchiwać głuchych lamentów biednej dziewczyny z ciężką sytuacją. To, co jej później powiedział, było czymś, czego usłyszeć się nie spodziewała. Może dlatego, że nie przypuszczała, że mógłby mieć problemy pokroju… tych jej. Że sam też cierpiał, choć w milczeniu. Teraz, gdy tak o tym myślała, sięgała pamięcią i faktycznie, potrafiła wyłonić ze wspomnień te nieznaczne oznaki niewyspania. Bladość czy delikatnie podkrążone oczy. Nie zwróciła na nie aż tak wielkiej uwagi, zganiając to na poczet zwykłej urody. Teraz… to zmieniało wszystko. Nogi były już w każdej konfiguracji – teraz znajdowały się na teatralnym fotelu tuż za jej pośladkami, gdy siedziała bokiem, niemal przy samej krawędzi, tak blisko Maurice’a, że nawet nie musiała wyciągać ręki, żeby go dotknąć. Ale i tak to zrobiła. Dłonie w ciemności odnalazły jego dłonie, a błękit oczu wpatrywał się w lśniące dwa punkty prawie na wysokości własnej głowy. Tym razem były na wysokości jej głowy. Zazwyczaj były wysoko w górze. — Och, Maurice… - to nie tak, że się nad nim rozczulała. Po prostu go… rozumiała. Tak samo, jak teraz zrozumiała, że on rozumie ją. I może w rzeczywistości miał rację, że powinna spróbować z jakimś lekarzem. Tylko tym razem takim magicznym. Może to faktycznie jakaś choroba genetyczna… skoro Maurice mógł cierpieć na szarplicę, na co mogła cierpieć ona? Poza tym, to sprawiało, że tylko bardziej go podziwiała. Ile jest w stanie wytrzymać człowiek z braku snu, bez zmęczenia? Niewiele. A ile jest w stanie wytrzymać śpiewak bez snu? Przecież mięśnie nie mają wtedy siły, by pracować, a głos łamie się. Mimo wszystko Maurice walczył, stawał na deskach teatru, i śpiewał. Nie powstrzymała go nawet choroba. Może dlatego, że jemu nie groziła przez nią śmierć. A może? — I jesteś w stanie śpiewać pomimo wszystko? – Jak blisko od siebie byli? Mogłaby przysiąc, że czuła jego oddech na swojej skórze. – Nie potrafię w to uwierzyć. Jesteś tak silny. – Palce zaciskają się mimowolnie mocniej na jego odnalezionych wcześniej w ciemności dłoniach. – Jeśli będę mogła Ci jakoś pomóc, powiedz mi. On by to samo zrobił dla niej. Zrobiłby, prawda? |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Komisja jej nie skreśliła. Nie skreśliła jej scena, ani potomek jej założycieli. W tym miejscu mogła istnieć prawdziwa gonitwa szczurów i rozpychanie się łokciami, owszem, a jednak nigdy nie wygrywała ona z prostą zależnością. Zawsze tak było, gdziekolwiek dziewczyna by się nie obejrzała. Wystarczyło wpaść w oko odpowiedniej osobie, która mogła poza kulisami lekko zatrzeć wrażenie, jakie pozostawiło po sobie omdlenie. Maurice zrobił bardzo wiele drobnych ruchów, aby uwikłać Alishę głęboko w tę sytuację. Co prawda spodziewał się, że angaż w teatrze raczej ją rozanieli, aniżeli wzbudzi w niej przerażenie. Spodziewał się też, że będzie w stanie rozkochać ją w sobie relatywnie szybko. Dawał jej niewiele szans na odrzucanie jego dłoni wtedy w altance, a mimo to wciąż zajmowali krzesełka w teatrze jako dwoje znajomych - obecnie już powierników swoich sekretów. Nie było mu jej żal, kiedy opracowywał ten plan. Dopiero teraz jakaś maleńka igiełka niepewności wbiła się w jego sumienie. Taka kolejka górska, jaką planował jej zapewnić, z całą pewnością odbiłaby się na jej zdrowiu. Nie powinno go to interesować, a jednak było inaczej. Może to przez tę jej niewinność i ufność? Lekkomyślne oferty wożenia go motocyklem i otwartość, z jaką układała serce na dłoniach. Przez moment nie wiedział, co ma powiedzieć. Jej twarz była bardzo blisko jego własnej, ale w półmroku umykały mu szczegóły, jakie mogły okazać się obiektywnie ważne. Nie były, przynajmniej tak założył. Roześmiał się krótko, przesuwając kciukiem po jej dłoni, kiedy wzmocniła uścisk. - Po prostu tak musi być - odpowiedział, nawet nie musząc silić się na uśmiech. Wyćwiczona poza dopadła go sama. - Nie mogę okazywać słabości i zmęczenia. Każdego dnia muszę być gotowy na próby. Nie tłumaczyło to tego, jak mu się to udawało, ale może wcale nie musiało? Były rzeczy, których nie dało się wyjaśnić inaczej, aniżeli urodzeniem i zobowiązaniami, jakie przychodziły wraz z nazwiskiem. Overtone bez sceny, to nie Overtone, a Maurice miast sucho deklinować, ponad wszystko kochał śpiewać. Musiał być silny, nie było innej możliwości. - Powiem - obiecał, ale nie był tego wcale aż taki pewien. Nie wygłaszał zwrotnych zapewnień. Nie teraz kiedy czuł jej oddech na swoim policzku. Delikatny skurcz zagnieździł mu się w żołądku. Z tej odległości mógł znowu dać się oczarować jej śliczną buzią, ale tym razem trudno było mu zadbać o samokontrolę. Wyciągnięte na światło dzienne trudne wspomnienia wspomagały protokół awaryjny, w którym niekiedy funkcjonował. Odwracanie uwagi w toku… Wychylił się naprzód, ale jedynie odrobinę. Dotknięcie ust Alishy jego własnymi nie było żadnym wyzwaniem. Przymrużył oczy, składając na pełnych wargach niewinny pocałunek i pozostając w tej pozycji, zacisnął mocniej dłonie na jej własnych. Potem je puścił. Ręka wybrała się na wędrówkę i prześlizgując się po jej policzku, złapała za kark. Drugi pocałunek nawet nie leżał obok niewinności. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
No tak. Tak musi być. To była brutalna prawda. Artyści byli jak żołnierze. Nikt nie pytał ich o zdanie, nikt nie pytał, czy może mają siłę albo nastrój, żeby danego dnia wyjść na scenę i wystąpić przed innymi. Nikt nie pytał, każdy chciał oglądać. Jak wielką presję musiał na barkach dźwigać Maurice? Presję, o której nie mówił i na którą nie narzekał. Nie powiedział nić na jej temat aż do tego momentu, w przeciwieństwie do niej. Może sama była sobie winna? Może sama stworzyła tą narrację? Albo za bardzo dała się zastraszyć. To było jej życie i przecież w Mediolanie nauczyła się rozumieć, z czym wiąże się życie artysty. To batalia, którą toczy się codziennie. Historia, która nie kończy się nigdy, nauka, która toczy się w nieskończoność. Zawsze jest coś do poprawy, zawsze nad czymś trzeba popracować. Może w jej przypadku trzeba było popracować nad stresem. Może się dało? Maurice toczył tą bitwę codziennie. Może z jego wsparciem by się nauczyła…? — Myślisz, że powinnam przyjąć tę rolę…? To nie była jego decyzja. To nie była jego szansa i nie musiała pytać go o zdanie. Ale chciała. Poniekąd zaufała mu, a teraz widziała w nim lustrzane odbicie własnego cierpienia. Z tym tylko, że Maurice był znacznie silniejszy niż ona. On się nie poddawał. Może nie mógł. A może miał po prostu większe perspektywy i wsparcie bliskich. Ona też by takie chciała mieć. Kiedy wspierał ją Marcello, było całkiem dobrze. Potrafiła sobie poradzić. Może gdyby Maurice…? Łagodny uśmiech rozjaśnił jej wargi. Chciała być dla niego i chciała dać mu świadomość, że jest dla niego. Chce dla niego dobrze. Chce mu pomóc, tak po prostu, bezinteresownie. Nie chce niczego w zamian, po prostu go lubi – tyle wystarcza. Może ma niewiele, ale odda mu wszystko, a nawet więcej, jeśli tylko poprosi. Tak robią przyjaciele. Przyjaciele? Patrząc w lśniące, kontrastujące z ciemnością oczy, wątpiła, czy tak może go nazwać. Ścisk gardła i nagłe łaskotanie, wzbudzające tabun motyli trzepoczących w brzuchu, suchość gardła i odrobina niepewności. Nieregularny oddech, a właściwie jego brak, gdy znalazł się blisko. Wokół dudniła cisza. Nikt im nie przeszkadzał. Wokół nie było nikogo. Byli sami, na siedziskach teatralnych, pogrążeni w ciszy i mroku. Usłyszeć mogli bicie swoich serc, echo swoich oddechów. A potem stało się to. Świat zamarł, a czas się zatrzymał, kiedy wargi dotknęły warg. Czy jej się zdawało? Czy śniła na jawie, czy miała omamy? Czy Maurice mógł naprawdę…? Dlatego nie zareagowała. Oniemiała, nie śmiała nawet przypuszczać, że to, co się wydarzyło, było prawdziwe. Było. Bo kiedy dotknął jej policzka, ich wargi złączyły się raz jeszcze. Dłużej, pewniej i śmielej. Niech ktoś jej powie, że śni. To nie jest prawda. Po prostu nagle zasnęła – choć nie pamiętała, żeby się kładła – i śni sen o nim. O nich. To jest nierealne. Zwykła dziewczyna i Maurice Overtone. A jednak się to działo. Mogła uwierzyć, że to sen. W śnie dzieją się różne rzeczy. W śnie jest się śmielszym, dlatego wargi, pierwotnie nieśmiało, oddały pocałunek, żeby za moment zatopić się w nim bez reszty. Nawet nie wiedziała, że właśnie tego chciała. Od jak dawna? Odsunęła się po chwili i spojrzała jeszcze raz w te oczy. Piękne, roziskrzone. Czy naprawdę to wszystko się działo…? — Nie powinniśmy… - zdołała wyszeptać. A jednak niczego nie żałowała. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Powinna była go pytać? Oczywiście, że nie. Jego motywacje za bardzo nasiąknęły samolubnością i desperacją. Potrzebował takiego głosu, jak ona. Potrzebował kogoś, kto był na tyle plastyczny, aby dało się dopasować go pod z góry już określone pierwszoplanowe skrzypce. Miała być jego narzędziem i niczym więcej. Nawet pomimo poruszenia jego sumieniem, nie byłby w stanie udzielić jej innej odpowiedzi. - Tak - proste, ciche słowo, które później będzie albo go prześladować, albo stanie się powodem wielkich radości. Powinna przyjąć tę rolę, bo on jej potrzebował. Bo sama tego potrzebowała i to była okazja na lepsze życie. Bo żyjąc bez teatru, marnowała swój talent. Bo dzięki niej świat sztuki stałby się lepszy. Potrafił wymyślić wiele argumentów, za którymi ukrywał swoje chciwe motywacje. Póki co tak właśnie było i być miało. Alisha była jedynie naiwną dziewczynką pożeraną przez wielki świat, do którego podeszła trochę za blisko… a właściwie, to ten świat sam ją w siebie wciągał. Syreny potrafiły zabijać także na brzegu. Podobnie jak ich pocałunki. Smakujące miodem, wzbudzające przerażającą potrzebę, aby wracać do nich jeszcze niejeden raz, a następnie stające w gardle, niby łyżka dziegciu, kiedy odmieniec wysuwał z uścisku i mknął dalej, by niszczyć kolejne życia. Nigdy nie mogli spocząć, ani zaznać chwili oddechu. Wszędzie była okazja do siania zamętu. Maurice wreszcie wypuścił swój huragan. Wpychał Alishę w sam jego środek. Obserwował, jak ją pożera i kiedy odpowiedziała na jego pocałunek, zaczął sam sobie bić brawo. Rozchylił usta absolutnie bezmyślnie, westchnąwszy w jej usta ze zniecierpliwieniem, kiedy spróbowała umknąć mu spoza zasięgu pocałunku. Nie trzymał jej przy sobie na siłę, ale szczerze dbał o to, aby nie chciała od niego odejść. Wciąż uchylone usta wykrzywiły się w uśmiechu, w którym nie było miejsca na domysły. Wiedział, czego w tej chwili chciał i z całą pewnością nie pragnął podporządkowywać się żadnym powinnościom. - Ale guzik nas to obchodzi. - Zawyrokował, kiedy przesuwał dłoń na jej ramię i delikatnie prowadził jej ręce ku swoim barkom. - Chodź do mnie. Te słowa nie były lamentem, ale prawdopodobnie nie musiały być. Wystarczyłoby, aby Alisha miała w sobie chociażby namiastkę chęci, aby nic z tego nie dobiegało końca. Maurice swoim wodzeniem na pokuszenie zamierzał oblać tę namiastkę benzyną i cisnąć w nią zapalniczkę. Płomień… tym właśnie był. Kiedy wreszcie się na nim sparzy? A może nie zdąży i pożre ją tak, jak pożar połyka stary pergamin? Jeżeli mu na to pozwoliła, Overtone wciągnął ją na swoje kolana. Ucałował jej żuchwę kilkoma delikatnymi cmoknięciami, potem odnalazł drogę do ust. Dłonie obejmujące jej plecy pozostawały grzeczne i przytrzymywały jej plecy oraz talię w miejscu, kiedy usta chciwie eksplorowały kolejne pocałunki. Potrzebował zapamiętać jej smak, zanim dotrze do niej jeszcze więcej „powinności”, które mogliby podeptać. Tylko i aż tyle. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Kto mógł odgadnąć, jak piękny sen miała Doretta? Pewnego dnia uczeń pocałował ją w usta. Ten pocałunek był rewolucją, był namiętnością, szaloną miłością, obłąkańczym szczęściem. Och, złoty śnie! By tylko móc się tak zakochać!...* Dziś nie była Violettą śpiewającą o tym, że chce być wiecznie wolna, żyć z dnia na dzień i cieszyć się rozkoszami istnienia. Nigdy nią nie była, nigdy nie pragnęła tego. Ale dzisiaj mogła być Dorettą – śniącą piękny sen o miłości, i o czułym, pełnym pasji i namiętności pocałunku. Ten sen się dzisiaj spełniał. Nigdy nie spodziewała się, że mężczyzną, którego obdarzy uczuciem, będzie Maurice. Czy mogła powiedzieć, że go kocha? Absolutnie nie. Nawet ona wiedziała, że miłość to coś innego, coś dojrzałego. Coś stałego. Nie przychodzi z dnia na dzień i nie znika szybciutko za rogiem. Ale czuła coś do niego. Zauroczenie? Być może. Podobał jej się. I nie potrafiła uwierzyć, że ona jemu też. Ale guzik nas to obchodzi było odpowiedzią, której nie spodziewała się usłyszeć, ale chodź do mnie, wraz ręką sunącą po ramieniu, żeby tylko przygarnąć ją bliżej, było wszystkim, czego potrzebowała, aby mu ulec. Z delikatnym uśmiechem pozostawiła siedzisko za sobą, które zamknęło się z lekkim trzaśnięciem, a zaraz potem siedziała już mu na kolanach. Dotykając twarzy, ujmując jego gładkie policzki i odnajdując wargami jego usta, nawet nie pytając ani razu, dlaczego. A może powinna. Zdecydowanie powinna. Co by jej odpowiedział? Nie myślała o tym teraz. Na to przyjdzie czas później. Teraz była nieoczekiwanie i do granic możliwości szczęśliwa. Motyle, które czuła w brzuchu, chciały wylecieć ze szczęścia i nie opuszczały jej ani na chwilę. Dłonie zsuwały się z policzków po szyi, aby ostatecznie zanurzyć się w jasnych włosach z tyłu głowy. Obejmowała go tak, jakby nie chciała już nigdy puścić. Nie mogła uwierzyć. Wciąż myśli, że to tylko piękny sen. — Amato Alfredo**… - szept rozbrzmiewał jeszcze w jego ustach, nim odsunęła się odrobinę, by zajrzeć mu w oczy z błyskiem delikatnego, może ciut rozmarzonego uśmiechu. – Kiedy zaczynamy próby? Teraz, kiedy będzie miała jego przy sobie… na pewno będzie lepiej. Na pewno da sobie radę. * fragment tłumaczenia arii Doretty z "Jaskółki", Chi il bel sogno di Doretta ** słowa, jakimi zwraca się umierająca Violetta, gdy Alfredo powraca do niej po rozłące; cytat z Traviaty i jednocześnie nawiązanie do przydzielonych ról |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Nie czekał na jej wahanie. Sięgał śmiało po tę chwilę bliskości i otaczał się nią ściśle. Korzystał, smakował, rozładowywał odczuwane napięcie. Jeżeli było coś, czemu Maurice nigdy nie odmawiał, były to pocałunki… Delikatne i swobodne, bardziej namiętne, niegrzeczne, pełne pasji. Znał ich naprawdę wiele i każdym z nich chętnie dzielił się z innymi. Był przekonany, że potrafi całować, dlatego porwanie Alishy do tego tańca przyszło mu z naturalną swobodą. Póki był blisko, nie potrafił żałować, że się na to zdobył. Nie potrafił odrzucać przyjemności, którą zaoferowało mu to proste zbliżenie. Znajome uczucie ściskające mu żołądek wywołało ostatecznie kolejny uśmiech, tym razem odciśnięty na jej wargach. Opuściła go sztywność ramion, kiedy westchnął, korzystając z chwili oddechu. Uświadomił sobie, że głaskał ją po plecach dopiero wówczas, gdy namierzył jej dłonie wplątane w syrenie złote loki. Powstrzymał parsknięcie, kiedy teatralna kwestia opuściła usta podlotka. Zapytała kiedy zaczynają, a on nie potrafił już pamiętać, na jak wielkie zagrożenie ją właśnie wystawiał. Liczyło się tylko to żywe ciało pod jego palcami i świadomość, że poszukiwania wreszcie dobiegły końca. - Oh mia Violetta - westchnął, jak gdyby potrzebował się zastanowić. Marna była to próba, bo nawet przez chwilę nie wyglądał jak ktoś, kto musiałby nad tym pomyśleć. Jej oddech łaskotał go w policzek. - Za tydzień. Jeszcze dopracowują nasze stroje. - Odpowiedział, odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie. Jego oczy były roziskrzone i to było widoczne nawet w gęstym półmroku trzymającym w swym zaborczym uścisku całą widownię. Jakby tego było mało, nieznacznie pokraśniały mu policzki. Tego na szczęście już widać nie było. Przesunął spojrzenie wzdłuż jej twarzy, nieumyślnie zatrzymując je o chwilę zbyt długo na jej ustach. Przymknął własne, wyprostował się na swoim siedzeniu i delikatnie naparł na jej plecy otwartą dłonią. Zamknął ją w swoich zaborczych objęciach, wysysając z niej każdy promyczek ciepła, jaki tylko mógł namierzyć. Nie chciał wstawać. Nie chciał wracać do rzeczywistości i udawać, że wcale nie robili teraz tego, o co podejrzewał ich dziki tłum zgromadzony przed głównym wejściem teatru. Chciał zostać w jej objęciach tak długo, jak długo zamierzała mu na to pozwolić. - Chcesz w tym czasie poćwiczyć tylko ze mną? - Zaproponował, szeptem mrucząc tę propozycję wprost w jej piękne, długie włosy. - Będziesz się ze mnie śmiała, jeżeli nie przerobię sam przynajmniej połowy swoich fragmentów do pierwszej próby. Tragicznie kaleczę każdą arię, dopóki nie powtórzę jej dostateczną ilość razy. Kto to w ogóle wymyślił, żeby były po włosku? Spróbował ją rozbawić, płynnie przechodząc od całowania debiutantki do naigrywania się z własnej „włoszczyzny”. To brzmiało tak… normalnie, naturalnie. Dawało nadzieję, że nie jest tylko kolejną rękawiczką założoną na jeden spacer. Czy tak miało być? Trudno było uwierzyć, gdy pamiętało się, komu Alisha siedziała na kolanach. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy