Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
First topic message reminder : Pracownia Audrey Pracownia Alchemiczna jest pomieszczeniem starannie zamykanym i trzymanym z daleka zarówno od gości, jak i niepełnoletnich mieszkańców rezydencji. Pani Verity spędza tu długie godziny, szczególnie poranne, na starannym ważeniu eliksirów oraz studiowaniu ksiąg alchemicznych, które znajdują się w jej licznej kolekcji. Oliwkowe ściany zdobione są historycznymi artefaktami pod gust gospodyni, a na szerokim biurku można znaleźć garnuszki, szklane butelki i inne, typowe dla takich pracowni narzędzia. Rytuały w lokacji: rytuał łatwej przewagi |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Strach okazyjnie zmrażał szpik w kościach. Lodówka, która z boku specjalnie nagrzewała się w myśl zasady, że co ochocze i gorące na zewnątrz, w sercu ma lód, mroziła jogurty, deserki dla dzieci, czerwone owoce i dziesięć szklanych butelek mineralnej wody, przyozdobionej markową etykietką. Zamrażalnik skrywał lody z laskami wanilii, groszek i serca państwa Verity (w górnej szufladzie, za opakowaniem musu z grejpfruta, ubóstwianego przez Georgie i znienawidzonego przez Cece). Spiżarka pełna była trupów. Te wysypywały się też z obszernej szafy w hallu, chowającej zimowe płaszcze. Trupy w komodzie, trupy w regale na buty Audrey, trupy w wannie i na posadzce łazienki przy głównej sypialni. Willowside 10 cuchnęło śmiercią na kilometr. Nie tą obskurną, nie tą obecną u Bloodworthów, na których sam Benjamin patrzył z przymrużeniem oka (zdaję sobie sprawę, że biznes pogrzebowy jest lukratywny, ale to obrzydliwe). Krew toczyła się rurami łazienki prosto do miejskiej kanalizacji, aby potem wypłynąć w Maywater albo wlać się do rzek Sonk Road. Jeśli to pierwsze — szczerze liczył, że zapach nie będzie przeszkadzał van der Deckenom (z góry przepraszam, to pozostałości po mojej moralności). Jeśli to drugie — nieistotne, nikogo to nie interesuje. Stare miasto dzielone na biednych i zamożnych. North Hoatlilp dzielone na tych, co grają w golfa i tenisa. Willowside dzielone na tych trzeźwo myślący i na tych, których błękit spojrzenia tulił noc pod opasłą krochmaloną pościelą białą jak jej gałki oczne. Teraz przekrwione. Otwierała je powoli. Wdech i wydech. Śmierć i życie. On i ona. Kolejność nieprzypadkowa. — To nic — dopowiedział, nie patrząc w miejsce, gdzie nadmieniony brud miałby uraczyć go swoją obecnością. Nie gromadził się pod paznokciami, czy między zębami w formie resztek jedzenia. Wyidealizowany obraz siebie jako krystalicznie czysty diament o subtelnym szlifie, godnym zdobić palec luksusowej kobiety. Adorował luksus. To nic. Słuchał z premedytacją, spoglądając nie na błękit (wyżej wtrącony), a kroplę szkarłatu osiadłą na górnej wardze. Czujesz metaliczny posmak na języku, Audrey? Krew znaczy życie. Krew znaczy śmierć. — Wiesz, że od jakiegoś czasu — krew znaczy śmierć. Od tamtego momentu znaczy. Niezapomnianego, paskudnego, obrzydliwego, koszmarnego, szkaradnego czasu — jesteś osłabiona. Nie powinnaś była... Zganić ją jak dziecko. Zrugać i smukłym skórzanym rzemieniem uderzyć w to wgłębienie między łopatkami, gdy prostuje plecy. Aby zapamiętała, aby nie uciekła — rzemieniem zaplątać smycz. Prawą dłonią chwycił kruche palce kobiety, jakby na siłę próbował wyczuć tam puls, lecz prócz gorąca, jej ręka była pusta. Pusta pulsu. Serce leżało przecież za musem z grejpfruta. Rękaw jedwabnej koszuli przyłożył do jej nosa, aby ta wchłonęła strużkę krwi. Poszetkę zostawił w marynarce, marynarkę w gabinecie, gabinet w butonierce marynarki. Krew rozmazała się nad górną wargą, gdy Audrey zamiast pani Verity przypominała ofiarę przemocy albo autoagresji. Valerio w końcu dostrzegłby w niej kobietę, zamiast wroga. Valerio miał nietuzinkowe pojmowanie kobiecości. Ma potencjał. — Czy boli cię głowa? Oddychaj spokojnie. Jesteś bezpieczna. O której zaczęłaś pracę? — twarz ujął w dłonie, gdy czerwony rękaw zostawił na męskim nadgarstku swój ślad. — Audrey, muszę wiedzieć, czy dzisiaj robiłaś coś w inny sposób niż zazwyczaj? Skąd w tobie tyle magii? Jeśli zatruwa twój organizm, to musisz przestać, oczyścić się, zrobić przerwę od eliksirów — nie mam na to czasu. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Brzydziła się słabością. Podróbki markowych torebek na ramionach średnio zamożnych dziewcząt, rozmazane szminki i źle dobrane buty — nic jej tak nie brzydziło. Zachłanne spojrzenia, cieknąca z ust ślina i słaba głowa, wśród żałosnych, męskich twarzy — nic jej tak nie brzydziło. Użalanie się nad swoim losem, obwinianie każdego dookoła, tylko nie siebie i bierne czekanie, aż los się odmieni — nic jej tak nie brzydziło. Nic jej tak nie brzydziło, jak słabość. Jej własna słabość, którą teraz nasiąkał mankiet koszuli Benjamina. Szkarłatna, paskudna słabość, której źródło pozostawało niezidentyfikowane i niezrozumiałe. Próbowała dojść od skutku do przyczyny, ale wspomnienia pozostawały gęstą, duszącą mgłą i pulsującym bólem magii, która wracała tam, skąd przybyła. Czyli, kurwa, gdzie? Nigdy nie interesowała jej teoria magii. Zakuć, zdać i zaliczyć; podejście znane i częste, dla takich, jak ona w szkółce kościelnej. Nie było innych takich, jak ona. Teoria magi nie była czymś, w co warto było inwestować, a Audrey nie lubiła trafić czasu. Jego głos był drogowskazem — przy zamkniętych oczach morską latarnią, która kierowała ją do brzegu. Audrey nie lubiła też oceanu; na łodziach było jej niedobrze. Było jej teraz niedobrze. — Tak, głowa i— Wszystko inne, tak naprawdę. Serce mnie boli, Ben. Kiedy wyciągnęliśmy je z lodówki?, zapytałaby, gdyby mogła znaleźć słowa. Gdyby istniał precedens okazywania słabości — Wysoki Sądzie, takich praktyk nie stwierdzono. Świadek zachowuje się wbrew swojej charakterystyce. Proszę ją wyprowadzić. Oddychała. Była bezpieczna. Oddychała. — Przepraszam, myślałam, że jestem — silniejsza, to kolejna rzecz, którą Audrey (nie pani Verity, pani Verity tu teraz nie ma) musiała dzisiaj wraz z krwią przełknąć. — Zaczęłam po obiedzie. Która jest godzina? Nie odwracała wzroku od niego, aby spojrzeć, czy za oknem widnieje ciemność. Ciemność była wszędzie, gdzie go nie było. Świat wirował — świat powariował — gdzie go nie było. Puściła krawędź ławki, pozwalając swoim mięśniom, na zalążek słabości. Opadając na jego ramiona, mogła; przy nim mogła. Prawda? — Przestanę — kiwała głową, wspierając rękami się o jego barki. Trzymał w dłoniach jej twarz, a ona nią kiwała. Obietnica przypieczętowana hudsońskim złotem na ich palcach. — Zrobię sobie przerwę, obiecuję. Nie zrobiłam nic innego, ale mogę przestać. Mogę w każdej chwili przestać. Krew była życiem; krew była śmiercią. Magia była — zazwyczaj po prostu była — czasami była życiem, dzisiaj wybrała śmierć. Magia zawsze coś zabiera. Pierwsza zasada alchemii; nie ma nic z niczego. Coś należy oddać, aby coś zyskać. Jak w życiu — za darmo, jest ideą. Każda idea to kłamstwo. — Przepraszam — błękit skruchy szukający bezpieczeństwa w stalowości jego tęczówek. — Nie chciałam cię wystarczyć. Przepraszam. Brzydziła się tamtym dniem, gdy poległa. Z ideału, stała się kobietą. Lód roztopił się na kafelkach w łazience i zabarwił je na czerwono, na zawsze podkreślając jej porażkę. Wiele by dla niego zrobiła; wszystko, by dla niego zrobiła. Zebrałaby ten lód z powrotem do środka, gdyby tylko mogła. Brzydziła się słabością. Brzydziła się sobą. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Szkółka kościelna jako motyw przewodni notatnika w czarnej skórze z pieczołowicie spisanymi personaliami i numerami telefonów. Z kim warto napić się koniaku po świątecznej przerwie; z kim należy utrzymywać pozytywne stosunki, na wypadek, gdyby potrzebne były krótkie badania pod kątem magii natury, która zakatrupiła ofiarę klienta; kto trzyma w garści świat, a kto tapla się w gównie. Te i więcej informacji na stronie 7. Od strony 8 pozornie nieistotne notatki traktujące o bezsensie wybranych z reinterpretacji Pryncypium Piekieł. Szkółka kościelna jako faktor zamierzchłej przeszłości egzystujący w rozumieniu tłumu tylko przez wzgląd na otrzymanie dzięki edukacji pentakla i athame. To należące do Benjamina spoczywało swobodnie w przegródce biurka, wykorzystywane tylko na specjalne okazje. Nie będzie przecież nosił sztyletu do pracy, woził go w aktówce na przednim siedzeniu Rolls-Royce'a i przecierał mokrą szmatką, gdy tylko znajdzie się na nim kropla wosku. Archaizmy, relikty i tradycje należało uszanować, nigdy nie zdobyłby się w sobie choćby na myśl, że powinni odstąpić od podobnych ceremoniałów i obrządków. Harvard jako prawdziwe życie, bo ono zaczynało się tam, gdzie kończyło się prawo. Magia jako przewaga. Nie. Audrey jako wyższość. Magia jako nieodzowność. — Jest 3 w nocy — odpowiedział bez zawahania się, pamiętając, ile razy zabił zegar w hallu. To nie myśl, Audrey — chciałoby się rzec, choć byłoby to jedno z potulniejszych kłamstw, jakie wypowiedział w życiu Benjamin. Inne deklamowały o wierności, litości i dobroduszności. Ości nigdy nie utknęły mu w gardle, gdy łgał na sali sądowej, czy pod krochmaloną pościelą w sypialni na górze. Cenił zdanie i wnioskowanie żony na temat tego globu. Adorował to, że była mu towarzyszka życia już od wielu lat, nawet jeśli ich aleje nieprzyjemnie nacinane były przez brzydkie zdarzenia dnia codziennego. Podłoga w łazience była brzydka. Należało ją znowu wymienić. Tym razem kafelki w kolorze kości słoniowej, czy perłowe? Co to za różnica? O 3 w nocy w jego ramionach była jakby cięższa. Nie przez kilogramy, bo tych nigdy pani Verity nie wyliczał. Nosiła pod sercem trójkę jego dzieci, dwa urodziła żywe. Każdy rozstęp na płaskim brzuchu i każda wiotkość jedwabnej skóry przypominała, że razem budują imperium. Audrey nie była mrzonką z czasów szkółki kościelnej, czy Harvardu. Była namacalna i koronna, była wybrana wiele lat temu, a Benjamin był cierpliwy i w tym postanowieniu jakimś cudem się trzymał. Nikt nie wręczył mu monety za czystość od kokainy. Nikt nigdy jej nie wręczy. Była cięższa od wspomnień i rys. Od szkaradnych doświadczeń i nijakiej historii. Kochał ją i nienawidził za to, jak bardzo przypominała o każdym bólu, który lodowate prawnicze serce zamieniał w potrzaskaną bryłę z uszczerbkami na zdrowiu. — Jesteś zbyt ważna, aby pozwolić sobie na takie wypadki. Zatrudnię kogoś, kto ci pomoże. Kto nauczy cię jak sobie z tym radzić. Nie wiem, może jakiegoś specjalistę od magicyny? Magii rytualnej? Nieważne, nie teraz — w jednej chwili przerwał tok myślowy. Zamierzał zająć się tym jak najszybciej. Poszukać człowieka na tyle biegłego, żeby zdrowie pani Verity nie zostało już narażone na tak radykalne zdarzenia. Na jej czole złożył krótki pocałunek. Gdy mówiła, wydawała się czuć lepiej niż przed minutą. Tylko gorąc jej skóry i przebrzydła posoka wokół, niemiło przypominała o konsekwencjach. Krew na koszuli, krew na słońcu w formie plamy, która widoczna jest gołym okiem z ziemi. Słoneczko jeszcze śpi, Georgie śpiewała mu kołysankę chwilę po 7. Jakim sposobem minęło już 8 godzin? Lubił, gdy przepraszała i lubił, gdy kruszała. — Martwię się, Audrey. O ciebie zwłaszcza. Chodź, pomogę ci umyć twarz i położysz się do łóżka, a ja wszystkim się zajmę. Kocham cię, pamiętasz? Kłamstwo? Wysoki sądzie, niech sąd sam oceni. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Trzecia w nocy — iście piekielna godzina. Godzina tragicznej magi, smutnych mężów i pięknych żon. Nie, inaczej. Godzina smutnej magi, tragicznych żon i pięknych mężów. Nie, inaczej— On też miał swoje demony; czasami wyglądały jak ona. Były mrzonką minionych dni, których nie potrafili wygonić do czasu przeszłego. Może był na to jakiś rytuał? Eliksir? Zaklęcie, które sprawiłoby, że przeszłość przestałaby ich nawiedzać, a oni mogli wreszcie ruszyć do przodu i nie drżeć za każdym razem, gdy czerwień łączyła się z jej skórą. Nie taka chciała dla niego być — nie tym chciała dla niego być. Nieustannym przypomnieniem utraconej obietnicy. Było to przeznaczeniem małżeństwa — kochać się i nienawidzić nawzajem — bo w małżeństwie nie można być takim, jakim się zawsze chciało. Czasami było się słabym; miało się rozszerzone zielenice od kokainy, głos wzniesiony ku sufitom domu, bo irracjonalnego mężczyzny nikt nie chce słuchać — żona nie chce słuchać — a irracjonalny mężczyzna irracjonalnie potrzebuje, aby ktoś zgodził się z jego irracjonalnym zdaniem. Czasami było się słabym; miało się ociężałe ołowiem magii ciało, wiszące w ramionach tego, który tym razem — i nieprzerwanie od pięciu lat — słaby nie był. Miało się ochrypnięty od upokorzenia głos, posłuszne słowa i potrzebowało się tylko jednego. — Nie mówmy o tym nikomu — poprosiła. — Możemy kogoś znaleźć, tylko nie mówmy mu o tym, co tu się stało. Irracjonalna prośba irracjonalnie słabej kobiety. Pomoc byłaby wskazana, wręcz konieczna, jeśli miała zamiar nadal zapuszczać się między dymiące kociołki i bulgoczące fiolki. Wsunęła nos w zagłębienie między obojczykiem Benjamina, głowę kładąc mu na ramieniu. Georgie tak robiła, gdy śniło jej się coś brzydkiego. Audrey właśnie coś brzydkiego się przydarzyło, czyż nie było to więc wskazane? Chwila otuchy, ciepła, chociaż było jej straszliwie gorąco. — Ja ciebie też, pamiętasz? Kłamstwo? W małżeństwie nie ma kłamstw; na pewno nie w ich. Sam tak twierdził. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Nie, dobrze było. Tragiczne żony, czarowni mężowie z powodzeniem zastępujący role mędrców w powszednim życiu. Godzina smutnej magii, godzina boleściwego zdartego z krzyku gardła. Benjamin nie krzyczał lub robił to na tyle rzadko, by Audrey przywykła do jego kojącego głosu. Spokojnego głosu i błogostanu wymalowanego farbką akwarelową na męskiej twarzy. Tak łatwo było ją zedrzeć, zmyć wodą lub chociaż koniakiem, gdy zapominał na jakiś czas, że godzina smutnej magii może ciągnąć się całą wiekuistość. Zmienił się przecież przeraźliwie, do stopnia tak abstrakcyjnego, że gdyby dzisiaj tamten Ben spojrzał na tego, tak nie poznaliby się obydwoje, a jednak — reasumując — nie zmienił się nic. Może kilka zmarszczek błahych i mimicznych pojawiło się przy oku; może dwa siwe włosy na skroniach, które sumiennie wyrywał, jakby oznaczały katastrofę; może portfolio wygranych rozpraw, ofiar i lęków poszerzało się o dodatkowe strony, tak samo, jak katalog uśmiechów Audrey zyskał następne trzydzieści eksponatów. Kobieta o twarzy plastycznej do tego stopnia, że gdyby pięścią uderzył w jej policzek, tak ten pękłby i zgniótł się, dopóki nadmuchany od środka nie uformowałby ponownie obrysu nieoszlifowanych kości. Zmarszczył brwi. — Absolutnie, nikt nie może wiedzieć — odparł jakby w niedwuznacznej prawdzie i propagandzie, którą państwo Verity rozpościerali wokół siebie. Z zewnątrz piękni, już nie tacy młodzi, ale ufający sobie, spacerujący pod rękę po najestetyczniejszych alejkach starego miasta, stołujący się w country clubie, gdy on po grze w golfa ociekał słońcem, a ona po całym dniu spędzonym przy basenie ociekała martini. Tajemnice mieszkały przy Willowside 10, w sercach (w czym?) tej dwójki i zaryglowanych ustach. Tajemnica strumienia krwi na kafelkach, zagadka koszuli z jej kroplą z nosa, niewiadoma trzech wyrwanych z jej głowy włosów, enigma schowanego do drewnianego puzderka woreczka pełnego białego kokainowego bukietu rozrzutności. Była irracjonalnie słaba. Nie, jeszcze raz- Była irracjonalnie sobą, a jej słabość wpisana była w naturę. Silniejsza niż inne, wciąż delikatniejsza niż inni. Ładniejsza, mądrzejsza, o ustach pełniejszych, o szyi smuklejszej, o ambicji bardziej wygórowanej. Zepsuł dziewczynkę, uformował kobietę i każdy z momentów, gdy wpatrywała się w górę, traktował jak laur. Nie dlatego, że to ona. Dlatego, że ze wzroku potulnego dziewczęcia ledwie opuszczającego Frozen Lake High została tylko powłoka. Gdyby teraz odszedł i zdecydował się na szkaradny i raniący krok, na rozwód, na porzucenie jej, tak zostałaby z niczym i nikim, bo część Audrey Verity istniała tylko w jej mężu. A przynajmniej w to usilnie wierzył, gdy bez kłamstw, ale jakby łżąc, wypowiadał sentymentalne wyznanie. — Pamiętam. Znów pocałunek na jej czole, znów w ręce złożył jej twarz. — Jesteś bezpieczna, ale musisz odpocząć. Wstań — podana męska dłoń miała unieść kobietę wyżej. I tylko noc była jakby piękniejsza, a jego uśmiech górował, gdy ta — ślepa — nie mogła go dostrzec, patrząc w przód. Podpalony jak knot świecy, która zgasły w pracowni Audrey. Im słabsza była, tym on był silniejszy. Problem polegał na tym, że gdy osłabnie do końca, wtedy umrą oboje. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Audrey Verity
POWSTANIA : 16
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 173
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 12
Wielkie dynastie miały swoje motta, herby rzeźbione w posłusznym marmurze i rodzinnych klejnotach. Wielkie dynastie miały to do siebie, że swoją wielkością nadrabiały inne braki — niewidoczne i niewypowiedziane braki. Braki, których nie było. Gdyby oni mieli motto — słowa wyhaftowane nad komnatami, gdzie w podziemiach ukrywali swoje serca — brzmiałoby ono nikt nie może wiedzieć. Nikt nie mógł wiedzieć, o tamtym incydencie, gdy kontrola stała się gatunkiem na moment wymarłym, a nos w przeciwnym wypadku idealny, w bliskiej relacji znalazł się z pięścią Williamsona. Absolutnie, nikt nie może wiedzieć, mówiła, podsuwając idealnie wyrzeźbioną w krysztale szklankę w stronę Barnaby. Nikt nie mógł wiedzieć, gdy obudziła się na nieetycznie twardym i szorstkim łóżku szpitalnej sali. Gdy dziecko, z gatunku wymarłe, zażegnało swoje dotychczasowe miejsce zamieszkania, a litość wkradała się w spojrzenia pielęgniarek, które przychodziły i odchodziły, często boją się wrócić drugi raz. Absolutnie, nikt nie może wiedzieć, mówiła, łapiąc rękę męża z czymś, czego się po sobie nie spodziewała — desperacją. Wstała tak jak zawsze, z jego pomocą. Jakby silniejsza, niż chwilę temu. Błękit spojrzenia otrzeźwiał, pionowa pozycja wyprostowała plecy, zupełnie tak, jakby znów ktoś na nich patrzył — zawsze ktoś na nich patrzył — aby wejść w rolę, choć na scenę daleko jej było. W przedstawieniu kręgowej polityki słabość istniała jedynie strategicznie; jako kobieta mogła nią grać, choćby po to, aby nikt nie spodziewał się nadchodzącej, podłożonej nóżki. Teraz jedyne, na co miała siłę, to wsparcie się ramieniem Benjamina i spacer — nie po pięknych ulicach starego miasta — a po schodach, tam, gdzie zawsze powinni kończyć dnie. W ich sypialni. — Ty też powinieneś odpocząć — słowa przypieczętowane troskliwym dotykiem męskiego policzka. Była trzecia; była trzecia, a on nie spał. — Dokumenty poczekają do rana. wszyscy z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : żona; filantropka