First topic message reminder : Młodnik Głęboko w sercu lasu, gdzie światło przemija przez gęste liście i porosty, kryje się młodnik drzew. Jakby ukryty przed oczami, lecz wciąż oddychający swym drzewnym życiem, w tym miejscu odnajdziemy dzikie piękno natury w pełni swej wspaniałości. Młode drzewa wyrastają tam, ukazując swoje piękne korony, w których opływają dźwięki świata zewnętrznego. Gałęzie rozłożone na wietrze, igliwie opadające na ziemię, a wśród nich przemykają żuki. Wszystko wokół wydaje się dzikie i nieskażone przez ludzkie ręce, podkreślając urodę natury w pełni swego piękna. Żuki przemieszczają się po mchu, wśród drzew i porostów, a ich metalicznie błyszczące ciała odbijające światło słońca, wzbudzają podziw i cząstkę tajemniczości, która przynależy tylko do natury. Rytuały w lokacji: Pole grawitacyjne* [moc: 76] *rytuał obejmuje obszar w pobliżu dużego sowiego gniazda Obowiązkowy rzut k3: K1 - Nic się nie dzieje. K2 - W okolicy słyszysz wzmożone, niepokojące pohukiwanie sów. K3 - Dostrzegasz, jak po korze jednego z drzew ścieka czerwona maź przypominająca krew. Bonusy w lokacji: +20 do kości na tworzenie laleczki voodoo. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Cze 27 2024, 01:19, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Wprawianie córki w dyskomfort nie było celem pani Marwood. Nie wątpi w jej wiedzę i umiejętności, cieszy się niezwykle z obranej przez Winnifred życiowej ścieżki. Ambicja młodej czarownicy zadziwia, jak i sprawia, że tym mocniej rośnie matczyne serce, wprawiając ją w dumę. Esther dochodzi do wniosku, że zbyt rzadko chwali dziewczynę, która każdego dnia przynosi jej pociechę. Nawet jeśli na jej palcu w dalszym ciągu nie spoczywa pierścionek zaręczynowy. Na ten temat sobie jeszcze porozmawiają. Kątem oka zerka na Winnifred, która znajduje się zaraz przy nieprzytomnym mężczyźnie. Dostrzega, jak zebrani wkoło czarownicy zapierają dech, jak ciekawość, troska i przerażenie majaczą się na ich twarzach, kiedy wyczekują diagnozy. Sama także spogląda nań, jednak nie z nadzieją, że ofiara rytuału zaraz się ocknie, a upewniając się, że Winnie stanie na wysokości zadania i zaświadczy wszem wobec o tym, co tragiczne, jak i nieuchronne. To chwała Lucyfera jest teraz najistotniejsza i to jemu należy oddać pokłon, nie zaś medykom. Rozproszenie cieni nie umyka uwadze zebranych na placu osób. Rozlegają się okrzyki i westchnienia, coraz to więcej czarowników dołącza do modlitwy, pokładając nadzieję w Jedynym. Esther jakby w zaskoczeniu chwyta za ręce sąsiednich czarowników i zaciska je kurczowo, odsuwając się o krok, by zwrócili oni uwagę na cień rogatej postaci. - To on, w dniu swojego święta, dołącza do nas, słysząc modlitwy - stwierdza przejętym tonem, szczerze w te słowa wierząc. Gości wśród nich każdego dnia, ale to podczas Uczty Ognia tym czujniej wpatruje się w ich poczynania, upewniając się, że wszystkie umysły oraz serca zwracają się ku Słońcu. O tym, że tuż obok błysnął płomień, powiadamia ją sąsiadka, równie zaaferowana niezwykłymi doświadczeniami. Marwood zwraca ku niemu twarz i dostrzega czarownika, na którego widok od trzydziestu już lat uśmiecha się z miłością. Zawsze podziwia jego oddanie Lucyferowi, tym mocniej zaś, kiedy widzi, jak wychodzi poza swoją niechęć względem ściągania na siebie licznych spojrzeń. - Wiedz, że pokorni stajemy przed twoim tronem, byś objął nas swym żarliwym płomieniem. W twoim świetle odnajdujemy sens, więc prowadź nas ku prawdzie, byśmy nie błądzili w ciemnościach. Byśmy zdobywali cuda, które nasze serca i dusze uleczą. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Wiara przestaje być wiarą, gdy zaczyna się kłamstwem. Kłamstwo, przestaje nim być, gdy zaczyna być litością. Czasami najbardziej moralnym wyjściem, jest kogoś okłamać. Zrozumiała to, gdy podczas praktyk, jeden z pacjentów zmarł na ostrym dyżurze. Lekarz prowadzący, rozmawiając z rodziną, na pytanie, czy mężczyzna cierpiał, odpowiedział — nie. Stała kilka kroków obok, słysząc każde słowo z ust doktora, ich spojrzenia na chwilę się zbiegły i oboje wiedzieli, że właśnie skłamał. Skłamał, bo prawda przyniosłaby jedynie więcej bólu, gdzie nie był on potrzebny. Co przyniosłaby prawda tutaj? Przyniosłaby zwątpienie, które sama odczuwała w opuszkach palców. Zwątpienie w Pana, w którego nie powinno się wątpić — powinni się łączyć, nie dzielić w swojej wspólnocie. Kłamstwo sprawiało, że tłum, który jeszcze przed chwilą nie był do końca pewien, po co się tu zebrał, teraz drżał w modlitwie. Każdy tutaj — ręka w rękę — poczuwali się do losu domniemanego nieboszczyka i jego wyjącej wdowy. Niespokojnym głosem wybrzmiewała w echu modlitwy, gdy gałąź w ręku jej ojca zapłonęła ogniem. Znaki, symbole, ...byśmy nie błądzili w ciemnościach. Byśmy zdobywali cuda, które nasze serca i dusze uleczą. Jak w zegarku — dokładnie, jak w zegarku — niby za sprawą modlitwy, mężczyzna łapczywie nabrał w usta powietrza, zwracając uwagę klęczącej przy nim, chwilowej wdowy. — Thomas?! — krzyknęła, twarzą niedowierzającą temu, co jej oczy właśnie ujrzały. Oto jej mąż był martwy, ale kto w Pana wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. — Thomasie, Lucyfer cię mi oddał. W gwarze kłamstwa, ulga miłości była prawdziwa. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Sporządzona lista tematów do rozmowy, które zamierzał kiedyś tam w bliżej nieokreślonej przyszłości poruszyć, zagubiła się i zginęła pod łóżkiem. Być może przerwał ją wiatr czasu albo nastąpił na nią butem, nieopatrznie zamieniając w śmieć. Istniało też ryzyko, że każdy z tych tematów po prostu zyskał niższy priorytet niż inny — Lucyfer. Gotów był mu dać wszystko. Każdą molekułę swojego mózgu rozszczepić, złożyć mu w ofierze, bo choć nie dla prostej radości to czynił, tak dla obietnicy, że świat któregoś dnia przybierze inny bieg. Zatrzymane serce niewierzącego ojca, niedługo później wierzącej matki i jedna prawda, której nie zdążyli jeszcze poznać. A pragnął jej tak bardzo. Duszy z Piekła nie przywróci, ale jeśli tylko plan ich Pana by się ziścił, tak i matka i ojciec wiedzieliby, że wystarczy gorliwa modlitwa, by magia spłynęła przez ich krew aż do palców. Gdyby tylko wiedzieli... Uśmiechnął się krótko do Esther, dopatrując się jej z niedaleka i już miał ruszać dalej, gdy mężczyzna złożony w ofierze ocknął się nieopatrznie ku radości tłumu. Toż Lucyfer sprowadził go na Ziemię, toż jego w tym była wola. Kłamstwo, w słusznej wierze, nie jest kłamstwem, a zbawieniem. Nakazał im to Gorsou, a Gorsou — sam Szatan. Niemagiczne przedstawienia rogatego czerwonego bożka z ogonem należało zmiażdżyć pod tym samym butem, pod którym utknęła kartka z tematami do rozmowy z córkami. To nie kłamstwo, gdy zostało im przykazane. Kto zresztą miałby mierzyć się z mądrością Lucyfera? Niezbadane są jego wyroki i niepodważalne jego decyzje, gdy On Jedyny zna prawdę tego świata, gdy zbiera armię, gdy szykuje się na wojnę, by ostatecznie uwolnić ludzi spod jarzma oszusta. — Chwalmy Lucyfera! — odpowiedział ze znaczącą ulgą, gdy wyginający się w kształt rogów cień stopniowo rozpływał się na zimnej ziemi, a mężczyzna otwierał oczy w zdumieniu. Oczywiście nie wątpił w wiedzę medyczną córki i jej umiejętności, rzecz jasna ani śnił, by skrzywdzić kogokolwiek. Jeśli jednak od Króla Piekieł padłoby jedno takie słowo — Frank nie zawahałby się, niepewien czy tam samo postąpiłaby jego żona i córka. Pozostawało modlić się, że tak. Stary siewca sam o sobie twierdził, że jest inteligentny. Ba. Że jest bardziej inteligentny niż wielu mu podobnych. Być może był to egocentryzm, a może zapamiętane niedwuznaczne słowa Pana, gdy w trakcie inicjacji przekazywał mu prawdę tego świata. Byli na wszystko przygotowani. Przerwał własny czar, rozpalający jego dłoń do czerwoności, by zaraz potem wysunąć spod koszuli pentakl, w uwielbieniu dla symbolu. Tak jak stare kobiety pod kościołem w dłoniach trzymały swoje biblie, tak i on oczy przymykał do słów Księgi Bestii. Zatrzaśnięty w medaliku czar uwolnił się pod palcami Franka, który nie musząc mówić nic, przelał na Thomasa jego moc. Zatrzaśnięte czary — prawdopodobnie ulubiona rozrywka siewcy. Ach, jaka zaskakująca. — Lucyferze, modlimy się do Ciebie o zdrowie dla tego człowieka. Prosimy, dotknij swoją uzdrawiającą mocą jego ciało, aby ból zniknął, aby sił przybyło. Wylecz go, Lucyferze, wszelką mocą, jaką posiadasz. Prosimy, oblej swoją łaską jego duszę, aby mogli poczuć Twój pokój. zużywam zatrzaśnięty czar Spirituspuritas z pentakla |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Podniosła wzrok tak, aby oczami odnaleźć niebieski błysk jej ojca, w nagłej potrzebnie, by chociaż niewerbalnie powiedział jej, że postąpiła słusznie. Jesteśmy z ciebie dumni, Winnifred. Wiemy, że sobie poradzisz z tym egzaminem. Pamiętaj, aby podziękować Lucyferowi za opatrzność. Tylko tyle od życia chciała — aż tyle — aby byli z niej dumni. Aby stała się kimś, na kogo mogą spojrzeć i powiedzieć, że ich wszystkie wyrzeczenia były tego warte. Była? Czasami w to wątpiła, bo— —bo nie potrafiła wyobrazić sobie kogoś, dla kogo byłaby w stanie poświęcić swoje lata ciężkiej pracy. — To — jej gardło zacisnęło się w sobie, jakby nie było w stanie dopuścić do powiedzenia następnych słów. Odchrząknęła, zwątpienie ukrywając pod równie szczerą ulgą — obudził się, czyż nie? — to cud Naszego Łaskawego. Czuła, że zaraz zwymiotuje. Musiała odwrócić wzrok od szlochającej ze szczęścia kobiety, zdezorientowanego mężczyzny i tłumu, który w ślad za jej ojcem, chwytał się zawieszonego na szyi symbolu swej wiary. Ona również — w momentach zwątpienia — łapała go opuszkami palców, niemal bezwiednie szukając otuchy w czymś większym, niż ona sama. Teraz, zatrzymała się w połowie, przez sekundę lub dwie, ręką wisząc w nieokreślonej przestrzeni między wiarą a zwątpieniem. Przeciętnie dziesięć procent pacjentów jest w stanie przeżyć nagłe zatrzymanie krążenia. Inaczej sprawa miała się w przypadku, gdy przy życiu utrzymuje cię magia. Magia, którą podarował im przecież Lucyfer. Prawdą było, że bez jego łaski, mężczyzna nie wróciłby do życia. Nie odszedłby też z niego. — Tom, on mi cię zwrócił. Czy widziałeś Go? Widziałeś Pana? — wypłakała kobieta, gorączkowo szukając sensu w tym, co jej rodzinie się dzisiaj przydarzyło. Mężczyzna, w swojej dezorientacji, spojrzał na zebrany wokół tłum, wsłuchał się w modlitwę na ich ustach i powiedział: — Tak. Czuła, że zaraz zwymiotuje, więc zaczęła powoli wycofywać się z tłumu, mijając płonące ogniska, aż gąszcz drzew zakrył jej sylwetkę, gdy zaczęła po prostu przed siebie biec. z tematu |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Świat był większy niż to, co każdy z nich miał w głowie. Świadczyła o tym, chociażby fizyka kwantowa, nieroztropnie uważana za naiwną. To oni byli naiwni. To oni nie dostrzegali pierwiastka szatańskiej mocy, który osiadał w każdej z kropli krwi i roztapiał jad żmii pod postacią niebiańskiego oświecenia. Świadomość i podświadomość wpływające i kreujące rzeczywistość — teoria magii jasno radziła sobie ze wszelkimi zawiłościami ludzkich praw. Pojąć mogło to niewielu, jeszcze mniej pogodzić się z tym wszystkim. Być może i na Winnifred przyjdzie czas, być może, gdy objawi jej się Pan pod postacią ognia, tak wtedy jej dłoń w końcu chwyci za pentakl z pewnością siebie. Kazali jej skłamać, ale nie było to kłamstwo, jeśli miało służyć dobru. Frank pochłonięty własnymi rozważaniami na temat Lucyfera nierzadko nie zauważał emocji typowo ludzkich. Po co troszczyć się o nie, skoro można zamknąć je głęboko pod skorupą i zostawić tam by zasnęło? Na wieczność. Kobieta szlochała, Winnie odwracała wzrok, Esther modliła się tak gorliwie, a podczas modlitwy była mu najpiękniejszą. Rogaty cień gdzieś dawno się rozpuścił, zapalona pochodnia i niegasnące wokół ogniska przypominały o prawdziwości tego święta, tak samo, jak pamiętać miały o nim jednostki obecne w Cripple Rock w trakcie sabatu. — I tym jest prawdziwy cud Lucyfera — skwitował, podchodząc do płaczącej żony Thomasa (a może narzeczonej? Bez znaczenia). — Ogniem dającym życie, gdy nieopatrzność ludzka prowadzi do tragedii. Dziękuj mu, młodzieńcze, bo to On cię ocalił — poklepał mężczyznę, który otarł się o śmierć, po ramieniu. Najwyższy czas przypomnieć sobie o cudzie wszechświata, najwyższy czas tańczyć nie dla siebie, a dla jego chwały. Złożyć ofiary, przelać krew, jeśli takie jego życzenie — żadnej z tych myśli nie powiedział głośno, przypatrując się jeszcze z Esther, delikatnie kiwając jej głową. Laurie gdzieś odszedł, był jeszcze młody, jeszcze niedoświadczony. To oni musieli prowadzić świat ku dobremu. — Wszystko dobrze? — podszedł do żony, obserwując tłum, aby przytulić ją do swojego serca. Dobrze zrobiła. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Kłamstwo wystosowane na potrzeby Lucyfera, nie jest niczym złym - niesie wszak dobro i prowadzi ku Słońcu. Wszystko, co robią ma na celu działanie w jego imieniu. Wie o tym każdy z członków Kowenu Dnia, zdaje sobie z tego sprawę także i Winnifred, przynależąc doń wraz z nimi. Esther jest co do tego przekonana i szczerze wierzy, że córka poradzi sobie z każdą przeciwnością, jaką Lilith czy Gabriel postawią na jej drodze. Gdy tylko leżący na ziemi mężczyzna gwałtownie zaczerpnął powietrza, Esther odetchnęła też ciężko. Mimo pewności, że plan się powiedzie, nie mogła pozbyć się uporczywego ścisku w żołądku i drżących w zdenerwowaniu dłoni. - To prawdziwy cud! Chwała Lucyferowi! - dołącza do tłumu w wiwatowaniu, empatyzując z jego radością. - Dziękujmy za jego znak, toż to wspaniała nowina! - Uśmiecha się do sąsiadujących zeń czarowników. Wraz z niektórymi bije brawo, dając się ponieść szczeremu świętowaniu. - Wszystko dobrze - odpowiada jego słowami, kiedy zbliża się do niej pan Marwood. - Dzięki niemu wszystko się udało. A ty byłeś wspaniały - komplementuje, tuląc się do piersi męża, szczerze z niego dumna. Stanął dziś na wysokości zadania, będąc jednocześnie jednym z pomysłodawców planu zleconego im przez Gorsou, jak i wspaniałym jego wykonawcą. Frankowa skłonność do wycofywania się nie ma dziś nad nim kontroli, lecz znając życie, kolejny tydzień będzie to odchorowywał. - Widziałeś może Winnie? - rozgląda się pobieżnie, bo wśród tłumu trudno dostrzec drobne dziewczę. Musiała przysiąc, że przed momentem gdzieś ją tu jeszcze widziała. Jej także należy się pochwała, bo mimo dostrzegalnej na twarzy Winnifred niepewności, śpiewająco wypełniła swój obowiązek. Jej przynależność do Armii Lucyfera budziła początkowo zwątpienie, czy aby na pewno tak młoda kobieta powinna dołączyć do Kowenu Dnia, gdzie nierzadko wymagana jest zarówno umiejętność dochowania tajemnicy, jak i aktywne działanie na rzecz Słońca. Poradzi sobie, sama nie tak dawno przekonywała Franka, że dziewczyna każdego dnia daje dowód swojego oddania Szatanowi i rwie się do pracy pochwalnej na jego cześć. Dziś pokazała, że pokładane w niej nadzieje nie są płonne. Esther wzdycha tylko cicho - Znajdzie się, to duża dziewczynka - i na powrót zwraca twarz w stronę ukochanego. - Powinnam wrócić do Marthy, nadal czeka na swoją herbatę. Zobaczymy się później. - Wspina się na palce, by ucałować policzek męża. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Nie darowałby sobie, gdyby plan się nie powiódł. Gdyby serce młodego człowieka tak po prostu się zatrzymało. Nie darowałby sobie, że duszę posłał do Piekła, nie darowałby sobie, że sumienie Winnifred obarczone byłoby tym wszystkim. Nie darowałby sobie, a równocześnie bez trudu przyznałby się do tego, przed każdym z sądów mówiąc stanowczo „Lucyfer tego chciał”. Jego wola wypełniała cały świat, a kto nie wierzył — ten głupiec. Odetchnął z ulgą, modlił się gorliwie. Obserwował jeszcze swoją żonę — miłość życia, serce najpiękniejsze i największe — jak w radości dołącza do tłumu. Spoglądał z uwielbieniem, gdy spomiędzy słodkich ust, które już wiele razy na jego barkach i policzkach składały najpiękniejsze pocałunki, wydobyły się kolejne słowa. — Wypełniamy tylko wole naszego Pana, a ja jestem wierny — i jemu, i Tobie. Chociaż Esther wiele lat temu oskarżyła Franka o zdradę, gdy zdumiony tym faktem, kolejne godziny spędzał w szopie, aby próbować zarobić ciut więcej, niż pozwalał los. Szkółka płaciła stosunkowo dobrze, ale przy tak wielu dzieciach — każde z nich było cudem, co do tego nikt się nie sprzeczał — pieniądze rozchodziły się jak z pstryknięciem palca. Nigdy na nie patrzył. Wykształcony był po to, by badać, by rozwijać magię, by przecierać szlaki i przekraczać granice, a w zamian za to osiedlił się w Wallow, obejmując prostą rolę siewcy. Żałował każdego dnia, być może dlatego chrzest i spotkanie na swojej drodze Lucyfera było tak dotkliwie ważne. Bo miał zyskać coś, czego żadne Tajne Komplety by mu nie dały. — Nie... Nie jestem pewien. Ale nic jej nie jest, na pewno — przełknął głośniej ślinę, marszcząc nieznacznie brwi. — Dobrze by było, byś z nią porozmawiała. Wiesz... O tym wszystkim — dziewczynka wiedziała, że nie było to decyzją ludzką, a boską. Stwórca całego świata, w którym drzemała magia, oczekiwał nie ślepego umiłowania, a sensu. Honorem i powinnością każdego czarownika było przypominanie sobie, kto z całej trójcy tak naprawdę na głowie winien jest nosić koronę. Nie cierniową. Kowen Dnia wiernie dbał o to, by nikt nie zawahał się, mówiąc jego imię. Taka ich rola. Taki zaszczyt. z tematu Esther i Frank |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Arthur O'Ridley
12.03.1985 Arthur nie mógł spać albo podświadomie nie chciał spać. Trudno było powiedzieć, co dokładnie działo się z nim, ale jeszcze kilka godzin temu przewracał się w swoim łóżku, jakby kupił za twardy materac lub wszystkie poduszki były za gorące. Teraz stał przed wejściem do młodnika. Miał na sobie koszulę, którą jeszcze nosił przy sprzątaniu miasteczka, spodnie, które chyba jeszcze miał z czasu przygody spod wiaty oraz koszulkę, którą miał z podłogi w domu. Do tego plecak, który po wszystkich przygodach, stracił swój blask i styl. Idealna garderoba, na taką wyprawę. Miał jeszcze na czole zawiązaną chustę z losowymi wzorkami, która zbierała pot z jego czoła. Ostatnio były takie momenty, gdzie wstawał cały spocony, jakby biegł przez sen lub jego organizm starał się pozbyć nawet wody z organizmu. Ten dodatek do garderoby, wynikała z czysto praktycznego podejścia niż jakieś nowej mody, jakby był jakiś rockmanem. Młodnik wyglądał jak dużą część lasu - zniszczone rośliny małe i duże, momentami popękana powłoka ziemna oraz brak zwierząt, które najpewniej uciekły w inne miejsca lub po prostu ich siedliska zostały zniszczone. Po raz pierwszy w swoim życiu czarodziej widział taki ogrom zniszczeń, które dotknęły las. To nie było drobne zachwianie w ekosystemie, które samo wróci do normy w czasie jednego, magicznego życia, lecz potężna zmiana wywołana nieznaną siłą. W normalnych warunkach Arthur, uznałby, że to czas dla przyrody do samoregulacji, do dostosowania się do nowych warunków, ogólnej redefinicji lasu. Natura nie był budynkiem czy rzeźbą, która ma na stałe zdefiniowaną formę, ale to byt, który zmienia się z czasem i okolicznościami. Był to logiczny proces, gdzie wszystkie organizmy tworzące to miejsce i nawzajem na siebie oddziałują. Trzeba było szanować "wizję" Cripple Rock, która była efektem wszystkich istot zamieszkujących go, nawet ludzi, choć ten byt był najbardziej trudnym elementem całej układanki. Mógł być jednym z tych dobrych sąsiadów, który koegzystuje razem z innym lub stanowi niszczycielską siłę, gorszą niż to trzęsienie ziemi. W takich wypadkach sama Danu potrzebowałaby pomocy. Choć znowu, chyba tutaj ludzie potrzebowali, aby życie nie opuściło do końca tego kawałka Main. Postanowił sprawdzić stan młodych drzew, których część leżała przygnieciona pod oderwanymi gałęziami dorosłych okazów. Arthur podnosił kawałki drewna i składował je w jednym miejscu, aby potem jakoś zutylizować gałęzie i korę. Każde zniszczone drzewko i inna roślina, napełniały go smutkiem, podobnym do tego, gdy ktoś zniszczy obraz, który malowało się kilka tygodni. Myślał ile czasu będzie potrzeba, aby zalesić ten fragment i jeszcze odczekać, aby rośliny urosły do stanu sprzed klęski. Z drugiej strony, nie umiał cofnąć czasu, tylko musiał myśleć o tym co jest tu i teraz oraz jak może zmienić to. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Natura była jej bliska, słyszała jej śpiew oraz wołanie. Dlatego też bez problemu od najmłodszych lat odnalazła się w kwiaciarni i ją rozwijała. Rozumiała kwiaty, ich energia była też jej, nigdy nie czuła się w ich otoczeniu źle. Prośba ze strony Arthura jej nie zaskoczyła, wiedziała skąd wynika potrzeba uporządkowania. Natura tak się nie zachowywała, choć żyła w swoim cyklu i stanowiła nieodłączną część ich życia i istnienia. Wszelkie zniszczenia musiały wynikać z czegoś innego, doskonale to rozumiała. Wyprawa do lasu nie była czymś nowym, regularnie praktykowała spacery, w trakcie których mogła się wyciszyć. Teraz jednak była skupiona na zadaniu i pomocy. Przystanęła w młodniku wodząc spojrzeniem po spękanej ziemi, naruszonej roślinności, wyłapała, że nie słyszy ptasiego trelu. Okolica zdawała się opustoszała, a gdyby rośliny mogły uciekać jak stworzenia, zapewne zastaliby tu istne pustkowie.Musnęła palcami kory drzewa, a następnie spojrzała na młodego czarownika. -Jaki masz plan? - Mógł nie mieć, mógł działać pod wpływem chwili, z potrzeby serca i chęci działania. Sama nie chciała za bardzo ingerować ani narzucać naturze swojej woli, wiedziała, że może być jedynie pomocnikiem. Ważnym pytaniem było, co spowodowało samo trzęsienie i jak wielki impakt miało w sferę magiczną samych roślin. Sytuacja taka mogła się powtórzyć i powinni być na nią przygotowani. -Gałęzie i kora niech zostanie na ściółce, to naturalne dla ekosystemu, że rozkładają się stając częścią gleby. - Wskazała na oberwane ramiona gałęzi, które zrzucał z młodych drzewek. Nie mogli tego miejsca traktować jak ogrodu, mogli naturze pomóc, ale nie wyręczać jej. Kucnęła przy pęknięciu w ziemi i wyciągnęła próbniki. Pobrała trochę ziemi i zamknęła zawleczkę. Kto wie, możliwe, że badanie gleby pozwolić na określenie jaka siła była w to wplątana. Normalnie zrzuciłaby to na karb trzęsienia ziemi, ale ono nie powoduje całkowitego zaniku zwierząt. Te zawsze wracały, a teraz unikały tego miejsca. To ją od razu zaalaramowało. -Dostrzegasz coś nietypowego? - Zagadnęła odsłaniając jedno z młodych drzewek. które na szczęście nie oberwało zbyt mocno. Roślina obok nie miała tyle szczęście więc pobrała jej fragment, również do zbadania. Ostatnio zmieniony przez Penelope Bloodworth dnia Wto Paź 10 2023, 21:26, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Gładka powierzchnia, niczym stal, mieniła się jaśniejszym refleksami w blasku przebijających się przez konary drzew cieplejszych promieni słońca. Nieśmiały trel ptaków zawieszony w powietrzu wypełnił najbliższą okolice leniwym pomrukiem nadchodzącej wiosny. Cecil,czując ciężar kamienia szlachetnego w dłoni, usiadł na wcześniej rozłożonym kocu i przymknął powieki. Mięśnie były napięte, serce niespokojnie tłukło się w piersi; przywodziło na myśli zamkniętego w złotej klatce słowika, który tęsknił do wolności. Przez krótką chwile - ledwie ułamki sekund - utożsamił się z tą metaforą, ale nie pozwolił tym myślom długo gościć w umyśle. Pozwolił im za to przepływać bez żadnych zakłóceń, tworzyć mozaikę chaotycznych, luźnych zlepków zdań, które kłębiły się pod kopułą czaszki, jak chmury nad głową. Gwałtowne uderzenia serca ucichły w dwóch głębszych wydechach, kiedy organ w piersi zaczęło pracować w rytm coraz spokojniejszego oddechu. Poczuł, jak tlen przepłynął przez nos, spłynął w dół dróg oddechowych i w końcu wypełniał całe ciało, swoją temperaturą chłodząc organizm, a wraz z tym rozplątał pospinane paraliżem napięcia mięśnie. Wargi, dotąd nie zdradzające żadnych emocji, wygięły się w subtelnym, ledwie widocznym grymasie imitującym uśmiech, który rozświetlił cienie zmęczenia padające na rysy twarzy. Chociaż nie oświetlała go blada poświata księżyca, koncentracje skupił wokół Matki Piekieł. Wyobraził sobie, że stoi tuż obok i ma ją na wyciagnięcie ręki. Matko, wsłuchaj się w słowa mojej modlitwy, drżący głos przegonił skupisko zbędnych myśli. Nurt oddechu stał się niespokojny, zupełnie jak tętniący w wijącej się pod skórą pajęczynie naczyń krwionośnych puls. Dłoń mocniej zacisnęła się na onyksie, gdy cisza została zmącona przez znajomą barwę głosu, która zakłóciła świst wiatru. Otworzył oczy. Krajobraz, jaki omiótł spojrzeniem, wydarł z jego piersi ciche westchnienie. Tragedia, jaka objęła Saint Fall, w równym stopniu dotknęła też Cripple Rock. Zapomniał o tym na przestrzeni czterystu trzydziestu dwóch uderzeń serca, bo właśnie tyle trwały próby jego medytacji. Podążył za źródłem tego dźwięku, z kocem, który stał się elementem wspomnień, z modlitwą do Lilith na koniuszku języka. W zasięgu wzroku pojawiły się dwie znajomej sylwetki. - Dzień dobry - wpierw wzrok zatrzymał na znanej mu kobiecie, Penelope Bloodoworth, obok której nigdy nie potrafił przejść obojętnie. Imponowała mu swoją niezachwianą pewnością siebie i sposobem bycia. Tym, jak wymknęła się spod ramion przeciętności i tym, że nie dała się zakneblować więzami małżeńskimi. Zawdzięczał jej dwie rzeczy - był jej wdzięczny, że przygarnęła Neviego pod dach, kiedy zginęli jego rodzice i okazała mu potrzebną troskę i wsparcie, oraz za to, z= ze dzięki niej zaznajomił się ze symboliką niektórych kwiatów, takich jak irysy czy też niezapominajki. Uświadomił sobie, że to pierwszy raz, kiedy widział ją w otoczeniu natury i zabrakło mu słów na języku, więc musiała zadowolić się szczerym uśmiechem, który na chwile ułożył się na jego wargach. – Artie - O'Ridleyowi posłał lekko zadziorną wersję tego grymasu – Dość nietypowe spotkanie w równie niecodziennych okolicznościach, ale podejrzewam, że przyświeca nam jeden cel. Uporządkowanie bałaganu, którego narobił Erosa, dodał w myślach, ale nie posłał Penelope znaczącego spojrzenia. Nie odważył się. - Jaka jest szansa, że spotkamy na drodze rusałki, albo chociaż nimfy? – Wbił spojrzenie w połamane drzewo, które pochylało się niebezpiecznie w jedną stronę. Jakby było pijane po całonocnej libacji. O'Ridley zapewne wiedział, jakie to uczucie. Same dobre chęci nie wystarczą. Dobrymi chęciami niebo było wybrukowane. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Arthur O'Ridley
Penelopa pojawiła się, gdy Arthur był głęboko pogrążony swoich myślach. Właśnie podnosił powalony pniak, aby zobaczyć czy mała brzoza jest jeszcze do uratowania. O'Ridley, gdy zobaczył kobietę z początku był skonsternowany, nie wiedział do końca co ona robiła tutaj. Dopiero po chwili dotarło do niego, że sam poprosił ją o pomoc w lesie. W końcu nie znał za wiele osób, które wiedziały cokolwiek o roślinach i nie były zajęte uprzątnięciem swojego kawałka lasu. Naprawdę musiał zacząć notować sobie, nawet informacje o tym kiedy jadł. Przywitał kobietę, szybkim uściskiem dłoni, choć nie wiedział czy powinien tak - może przytulas byłby bardziej wskazany. Wszystkie konwenanse związane z ludźmi oraz zachowaniem przy nich, były trudne dla niego, od kiedy nie miał lubrykantu społecznego w postaci alkoholu. Każda interakcja wydawała mu się sztywna i oficjalna, lecz podobno z czasem mu to przejdzie. Stanie się to jego normalnością. -Chce zobaczyć co zostało z młodnika, a potem będę myślał co dalej.-powiedział krótko Penelopie i rzucił kolejną garść drewna w wyznaczone miejsce, po czym kontynuował, wyciągając papierosa zza ucha -Zobaczymy, w jakim stanie jest młodnik i czy można uratować coś z niego.-włożył sobie tytoń pomiędzy wargi i zapalił tanią zapalniczką-Potem najwyżej użyjemy drewna do poskładania drzewek. Z tego wszystkiego nawet nie zapalił, od kiedy przyszedł na miejsce, więc była idealna pora. Patrzy uważnie na Penelopę, która oglądał całe miejsce i zbierała dowody, niczym na miejscu zbrodni. -Całe mnóstwo rzeczy mnie martwi.-odpowiedział, po czym zaciągnął się wypuszczając z ust chmurę dymu-Nie mogę dopatrzyć się zwierzaków w zniszczonej okolicy, nawet ptaków. Ziemia zniszczona, jakby nagle stado kretów ryło pod nią i jeszcze te zasrane tunele.-nastała chwila na energiczne, nerwowe zaciągnięcie się-Nie wiedziałem, że ciągną się takie rzeczy pod lasem. Byłaś tam na dole ?-zadał pytanie, wskazując pod swoje stopy. Był ciekawy czy był sens rozwlekać się na temat Ciemności i innych rzeczy, które się dzieją pod powierzchnią lasu. Miał ciągnąć dalej swój wywód na temat aktualnego stanu zalesienia okolicy, gdy zza swoich pleców usłyszał znany mu głos. Jak gdyby, ktoś rzucił w niego kasztanem, który dalej był w kolczastej osłonce. Odwrócił się do źródła głosu, wyciągnął papierosa: -Cecil.- nastała chwila pauzy, na dramatyczną pauzę z użyciem tytoniowego inhalatora-Nie sądziłem, że Twoim celem jest uprzątnięcie młodnika, a następnie wypicia dzbanka kawy na czczo na garść leków, ale jeśli się mylę, to przepraszam i składam kondolencje Twoim organom.-dopalił papierosa, po czym schował niedopałek do kieszeni koszuli. Całą wypowiedź, która była w oficjalnym tonie, zakończył słabym uśmiechem, który chyba był odruchem na brak wiedzy jak się zachować. Musiał zaufać owym organom czy bebechom i iść po prostu z tym, co mu podpowiadają. Nigdy nie znajdzie uniwersalnej zasady, jak ma powinien zachować się w danej sytuacji. Podał rękę znajomej duszy i zapytał się: -Tak na poważnie, chcesz pomóc ogarnąć ten pierdolnik ?-każdą rękę wydawał się przydatna teraz. Nawet na terapii mówili mu, aby umiał prosić o pomoc. Głównie mówili to w kontekście przytłaczających emocji, ale chyba ta zasada też może zadziałać w takich sytuacjach. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Natura była jej bliska, czuła jej ból więc pochylała się nad każdą rośliną, choć rozumiała, że czasami bezczynność jest lepsza niż uporczywe działanie. Jednak tutaj było inaczej, nie czuła siły natury, nie czuła woli walki i przetrwania. Nie musiała używać magii, aby zorientować się, że coś było nie tak. Choć jeszcze nie wiedziała jak to nazwać, jak opisać. Przeszła dalszy kawałek, muskając opuszkami placów cienkie gałązki oraz kory drzew; gestem czułym i niemalże matczynym wsłuchując się w głuchą ciszę jaka ich otaczała. Ta była bardziej wymowna niż najgłośniejszy krzyk z tysiąca gardeł. -Rośliny to siła, zawsze znajdą sposób, aby przetrwać. - Zapewniła młodego mężczyznę niosąc mu tym samym pocieszenie, które miało rację bytu. Oni mogli zginąć, mogli zniknąć z powierzchni ziemi, ale natura zostawała i kwitła. Odbijała nawet wtedy kiedy została strawiona przez płomienie, gdy języki ognia niszczyły wszystko na swojej drodze. Słyszała w głosie Arthura gorycz zmieszaną ze złością, bezsilność okraszona poczuciem niesprawiedliwości, na którą nie miał najmniejszego wpływu. -Zwierzęta uciekły, ale wrócą. - Rozejrzała się dookoła, bo choć teraz była martwa cisza, tak wierzyła, że ptasi trel jeszcze zawita w tym miejscu. -Choć teraz wydaje się, że to niemożliwe. - Zamknęła kolejne próbniki, a gdy pochyliła się nad kolejnymi ciężkimi gałęziami odsłoniła połamane drzewo. Szybkie spojrzenie i wiedziała, że odbije ono w innym miejscu. Odwróciła się nieznacznie słysząc nadchodzące kroki, należącego do kolejnej osoby, którą Arthur poprosił o pomoc.-Dzień dobry. - Uśmiechnęła się nieznacznie do Cecila, po czym pozwoliła na wymianę uprzejmości między młodymi, samej sprawdzając stan kolejnego drzewka. Wyprostowała się, ominęła pęknięcie w ziemi. -Nie widziałam wcześniej nic takiego. - Przyznała odpowiadając tym samym na wcześniej zadane pytanie. -Nie znaczy to, że się z tym nie zmierzymy i nie znajdziemy rozwiązania, albo odpowiedzi na nurtujące nas pytania. - Niezależnie jakie trudności były przed nimi stawiane, należało się z nimi zmierzyć. Tylko dzięki temu mogli iść do przodu. Bardzo budujący był fakt, że właśnie tak młodzi ludzie jak Arthur oraz Cecil angażowali się w działania. Sami wychodzili z inicjatywami, pragnęli zmieniać świat. Obowiązkiem starszych było zaś ich wspierać. -Zbieram próbki ziemi z różnych miejsc, aby poddać je badaniu. Możliwe, że udzielą paru odpowiedzi na nurtujące pytania. - Wyjaśniła widząc wcześniej spojrzenia jakie za nią podążały. -Obawiam się, że zarówno rusałki jak i nimfy, uciekły wraz ze zwierzętami i czekają, aż znów będzie tu bezpiecznie. - Odpowiedziała bez cienia ironii w głosie. -Tutaj przyda się pomoc. - Wskazała na zwalony duży i ciężki pień, którego sama nie była w stanie przesunąć, a co dopiero unieść. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Arthur O'Ridley i Penelope Bloodworth. Rzadko spotykany duet. Przez chwilę - ułamki sekund, pięć uderzeń serca i dwie kłębiące się pod kopułą czaszki myśli - wydawało mu się, że zasnął z onyksem w dłoni. Uszczypnął się dyskretnie w brzeg dłoni, by odgonić od siebie iluzje snu. Niewielki ból, którym temu towarzyszył, musiał być prawdziwy. Podobnie, jak ten niecodzienny widok. Był trzecim zupełnie niepasującym elementem układanki Głosy - najpierw Arthura, potem cioci Neviego - ostatecznie uzmysłowiły mu, że to, czego śwadkiem są jego oczy, nie było absurdalną wizją zasłaną przez zmęczony organizm. Najpierw "Cecil", potem dramatyczna pauza. Nie zbudowała napięcia, a jednie sprawiła, że uśmiech, który zatlił się na ustach Fogarty'ego, pogłębił się i swoim zasięgiem objął też spojrzenie; na krawędzi źrenic odbiły się refleksy. - Dziękuje za troskę, ale moja wątroba jest w nienajgorszej kondycji. - Chociaż był sympatykiem wina, gromadził zapasy tego trunku i nie wylewał za kołnierz, nie pił na umór, przez siedem dni w tygodniu. A jak tam twoja? mówiło rozbawione spojrzenie Cecila. - Płuca są w nieco gorszym stanie, ale raczej nie udzielisz mi rady, jak o nie lepiej zadbać. - Zerknął wymownie na papierosa, którego O'Ridley trzymał między palcami. Na tym polu mogli wypracować nic porozumienia, bo ten nałóg w równym stopniu dotknął też Fogarty'ego. – Ale, skoro zapraszasz, kawą nie pogardzę. Nie pogardził też wyciągniętą ku niemu dłonią. Uścisnął ją lekko,ale pewnie, na kilka sekund nawiązując kontakt wzrokowy ze swoim rozmówcą. Palce Arthurowi nie drżały. Pokonał swoją słabość do alkoholu, a może wspomagał się dopalaczami, by zminimalizować skutki odstawienia procentów? - Nie, przyszedłem popatrzeć, jak wyciskasz z siebie siódme poty - w tonie głosu Cecila zabłąkała się żartobliwa nuta. – Nie wydaję ci się, że skroplony na skórze pot w słońcu mieni się jak brokat? Omiótł spojrzeniem miodnik, z którego pozostało pobojowisku. Zdewastowany pomnik przyrody nie przypadł Cecilowi do gustu. Jakby całun żałoby, który przykrył miasto, objął tez Cripple Rock. Jakie zniszczenia przyniosą ze sobą pozostali jeźdźcy? Na samą myśl o nordyckim bogu ognia, dreszcz przebiegł mu po linii kręgosłupa. Nie chciał skonfrontować się z nim oko w oko. Nie chciał myśleć o jego istnieniu. - Pomogę. Kto tu dowodzi? Tym razem jego wzrok napotkał Penelope. Zbierała kolejne próbki. Oceniała straty. Jej więź z naturą była Fogarty'emu znana, więc może...? Podszedł bliżej. - Przyszło pani do głowy, by zbadać glebę na Łysym Wzgórzu? - w końcu mógł poznać odpowiedzi na kwestię, która od zawsze - odkąd po raz pierwszy zabłąkał się na Łyse Wzgórze - go nurtowała. – Od dawna jest wyjałowiona i intryguje mnie ten fakt, ale nie mam odpowiednich umiejętności, by przyjrzeć się temu na własną rękę. Czemu nic tam nie rośnie? I jak długo? Przed 23 grudnia 1885 wzgórze było równie łyse, co teraz? Wraz "z tutaj przyda się pomóc" już wiedział, kto tu dowodził. - Arthie, użycz mi siły swoich mięśni. - Podszedł do powalonego pnia. Wspólnym silami być może uda im się go przesunąć. – Na trzy, dwa... - Odliczył, jeżeli O'Ridley wykrzesał z siebie choćby minimalne chęci współpracy. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Arthur O'Ridley
Rośliny to siła, zawsze znajdą sposób, aby przetrwać. To były oczywiste słowa dla Arthura, ale najwidoczniej przez lata zapomnieć o tej uniwersalnej prawdy. Był tylko mróweczką w wielkim świcie pełnym życia, które istniało i będzie istnieć bez jego ingerencji. Pewne gatunki może wymrą, przeniosą się w inne miejsce, ewoluują, ale w jakiejś formie będą. Po prostu świat dookoła niego będzie dalej istniał i zmieniał się, niezależnie od tego, czy chce, czy nie. Jego poprzednie słowa powoli zaczynały brzmieć jak słaby żart, więc śmiał się w myślach. Ewentualnie był to nerwowy śmiech, że znowu wyszedł na kretyna przed kimś. -Masz rację.-odpowiedział Penelopie, będąc trochę bardziej spokojny już-Natura zawsze znajdzie sposób. Rośliny odrosną, grzyby rozłożą truchło, inne owady i zwierzęta kiedyś przyjdą tutaj. To chyba bardziej mi zależy, aby te drzewa przeżyły. W końcu to ja jestem na łasce Cripple Rock, a nie on mojego.-po czym zaśmiał się nerwowo, tym razem na głos. Dzisiaj słowa o byciu na łasce lasu, miały inne brzmienie niż kiedyś. Gdy weźmie się pod uwagę stwora ciemności, który penetruje podziemne tunele i Dagda wie, czy nie wyjdzie innym miejscem, to faktycznie był na ten moment skazany na kaprysy losu, czy przypadkiem stwór nie zajrzy mu do okna. Chwilę po tych słowach, ściskał już dłoń Cecila po krótkiej wymianie zdań z mężczyzną. Uścisk Fogarta jak zwykle był pewny, może nawet serdeczny. O’Ridley był już z tego pokolenia czarodziejów, dla którego wszelkiej maści animozje rodowe, były głupotą. Wolał mieć osobisty uraz do ludzi, jak już musiał kogoś nie lubić. Wtedy to wszystko było szczere, wręcz prosto z serca. W tym przypadku, do drugiego mężczyzny nic nie miał, więc jak najbardziej był w stanie podać mu dłoń i wymienić pewne uprzejmości czy docinki. Gdyby był to ktoś inny, kogo nie zna, to wahałby się podczas samego powitania. Przez krótką chwilę, ich oczy spotkały się, aż mógł dostrzec w nich zarys swojej sylwetki. Jednak ta nie była najciekawsza, więc całe "oglądanie" trwało chwilę. Puszczając dłoń, rzucił do Cecila: -Też nie poradzę Ci jak dbać o swoją głowę.- po czym kilkukrotnie stuknął się w skroń, wskazując miejsce jego myśli, uczuć oraz lęków. -Eeee…-zielarz zmieszał się na poetycki opis pocenia się-Wolę porównanie potu do słonej rosy.-odpowiedział w końcu, po czym skończył papierosa i schował znowu niedopałek do kieszeni. Chciał iść z duchem Fogarta, który niestety był bardziej elokwentny, niż kiedykolwiek Arthur był w stanie wyobrazić siebie. -W sumie to pospolite ruszenie, więc każdy robi co może. Zasadniczo zależy nam na oczyszczeniu terenu, aby zobaczyć drzewka i dać przestrzeń im do życia.-poinstruował go O’Ridley, jednocześnie dłońmi pokazując zniszczony teren, jakby próbował nakreślić teren prac. Może nawet dziś ogarną to pobojowisko, do tego stopnia, że jutro będzie można pracować nad ratowaniem roślin. Na szczęście Cecil doskonale zrozumiał cel spotkania i już wskazał kolejny cel, w którego realizacji Arthur ochoczo postanowił pomóc (mimo powolnego,zmęczonego kroku). -Tak sobie pomyślałem, że jeśli interesuje Panią gleba, to może promenada.-krzyknął do Penelopy, która była kawałek od powalonego konara-Ostatni raz jak tam byłem, to cały piach stał się czerwone i martwe, może to jakoś pozwoli Ci spojrzeć na to inaczej.-potem zabrał się za przesuwanie kawałka drewna wraz z Fogartem. W jednej chwili, jak na rozkaz drugiego czarodziej, Arthur zaparł się nogami o ziemie, a pozostałymi mięśniami próbował podnieść lub chociaż przesunąć kawałek drewna. Jak nic jutro będzie miał zakwasy. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Mogli przyrodzie pomóc, sprawić, że będzie jej łatwiej się rozrastać na pobojowisku. W końcu po to przyszli, aby nieść pomoc, nie zaś wyręczać naturę. - Na nas też kiedyś wyrosną rośliny. - Dodała jeszcze, całkowicie oswojona ze śmiercią nie miała problemu, aby mówić o niej swobodnie. Wręcz ta stała się towarzyszką Penelope, stale z nią obcowała, każdego dnia, kiedy zapłakana i pogrążona w żałobie rodzina trafiała do jej gabinetu, śmierć siedziała obok. Nie obawiała się jej, była naturalną koleją życia. Właśnie dlatego sama kobieta była blisko z przyrodą, rozumiała ją, słyszała śpiew i patrząc na otaczającą zieleń widziała coś więcej poza strzelistymi drzewami i poszyciem leśnym. Widziała życie. Widziała śmierć. Cecil miał w sobie coś z duszy romantyka. Gatunku dawno już wymarłego, a jednak pojedyncze jednostki nadal chodziły po ziemi. Poetyckie porównania, swego rodzaju eteryczność młodego chłopaka przywodziło na myśl postacie z kart książek. Odsunęła się dając młodszym miejsce do działania. Zwalony pień ukrywała wiele przed nimi i tym bardziej była chętna zobaczyć co się czai w jego cieniu. -Od jakiegoś czasu spoglądam w stronę Łysego Wzgórza i być może to odpowiedni moment, aby tam zajrzeć. - Zwróciła się do Cecila chowając kolejne próbki. Na razie zdobyła ich tyle ile potrzebowała, ale kto wie co jeszcze znajdzie. Nauczyła się niczego nie zakładać, to jedynie szkodziło, zamyka umysł, nie pozwalało dojrzeć więcej.-O promenadzie nie słyszałam. - Przyznała dając im możliwość przeniesienia kłody. Sama się do tego nie pchała, tylko by zawadzała, a przecież nie o to chodziło. Kłoda zaś opierała się na wystającym głazie, więc nie zgniotła całkowicie ptasiego gniazda, w którego wnętrzu leżały jeszcze jajka. Nieduże, o jasnej skorupce, ledwo przykryte piórami. Nie były uszkodzone, ale matki nigdzie w pobliżu nie widziała. -Lepiej nie ruszajmy. Choć wątpię, aby matka wróciła. Prędzej staną się łupem lisów, ale nigdy nic nie wiadomo. - Uszły ledwo z życiem, a jednak mogły zaraz je stracić. Takie jednak były prawa natury, którym nie mogli się przeciwstawiać, bo sami byli jej częścią. Nawet jeżeli władali magią to byli nadal związani najstarszymi prawami jakimi rządził się świat. Mogli uważać się za panów i władców, mogli czuć się niezniszczalni, ale prawda była taka, że byli delikatni niczym porcelana. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka