Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
KUCHNIA Z JADALNIĄ Małe pomieszczenie o ścianach wyłożonych tapetą imitującą drewno, z dwoma niewielkimi oknami wychodzącymi na tyły domu, w tym na zagraconą szopę i pole sąsiadów. Na parapetach stoją małe doniczki z ziołami. [ukryjedycje] |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
31 III 1985, Cherry i Marvin Wyłamując się ze starej tradycji, tym razem Marvin zaprosił swoją mamę do siebie, uprzedzając, że dziś zjedzą we troje. Ojciec zaś, nie do końca zainteresowany rodzinną integracją, z radością omijał podobne zbiegowiska. Wybierał raczej bardziej przyziemne rozrywki, jak spokojny weekend nad jeziorem i moczenie kija ze swoim najlepszym przyjacielem, Rickiem. Obu w tym samym wieku dopadły podobne zgryzoty, stanowili więc dla siebie najlepsze, pozamałżeńskie wsparcie w misji pozostawienia swoich rodzin w spokoju. Na wizytę zapowiedziała się więc wyłącznie Minerva, od samego początku zaznaczając, że wszystkim się zajmie, a Marvin powiniem wyłącznie zająć się odebraniem panny z domu i zjawieniem się na gotowe. Tak postąpić nie mógł. Wynegocjował więc wstawienie wody na zupę, obranie kilku ziemniaków i rozłożenie sztućców na okrągłym stoliku. Potem wsiadł w samochód i pojechał po Cherry, starając się po drodze nie przeklinać za mocno w duchu za ten poroniony pomysł. Przez cały tydzień bowiem zdołał nagromadzić spory worek refleksji, a nawet – co dziwne – wyrzutów sumienia. Bo być może nie było to warte żadnego długu, by wmanewrować nowo poznaną kobietę w aż tak niezręczną sytuację. A jednak – śmiało przestąpił i tę granicę przyzwoitości, by trzy puknięcia w drzwi i jedno przekręcenie klucza w zamku później, objawić się w jej progu w swojej najlepszej koszuli i bukietem lilii w dłoni. – Prywatny szofer zajechał! Gotowa? – Spytał, lustrując uważnym wzrokiem efekt jej przygotowań. Nie zapomniał, w jakim duchu rozstali się tydzień temu i dał jej ten czas na to, by zdążyła dobrze zatęsknić – po drodze ustalimy parę rzeczy. Możemy jechać? – Jakiś taki zniecierpliwiony ten Marvin. Jakby ktoś tego labradora bardzo dawno już nie wyciągnął na spacer, że ten – stęskniony za ruchem – nie mógł ustać spokojnie w jednym miejscu. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Cherry Delahaye
Aż do ostatniej chwili Wiśniowa Panienka tkwiła w przekonaniu, iż zaproszenie na obiad było zupełnie niewinnym, nie podszytym choćby krztyną jakiegokolwiek podstępu. Owszem, mężczyzna był dość specyficznym stworzeniem (a ona była niemal pewna, że bliżej mu do labradora niż przeciętnego mężczyzny) sprawiał jednak wrażenie całkiem porządnego. Do tego stopnia, że Kreolka uwierzyła, iż chce jedynie uspokoić nadopiekuńcza matkę, nawet jesli zupełnie tego nie rozumiała… A dług, jaki spisał pod jej imieniem sprawiał, że zwyczajnie nie mogła mu odmówić. Trzydziestego pierwszego marca rozpoczęła przygotowania na dobre półtorej godziny przed wyznaczoną godziną, z czego połowę tego czasu poświęciła na ułożenie czarnych sprężynek jej loków, tak aby nie wzbudzały zbytniego przerażenia. Nie wiedziała, co było z białymi nie tak, aż nazbyt często jednak widziała zdumienie na ich twarzach bądź ręce, wędrujące do jej włosów aby sprawdzić ich fakturę pod dotykiem. Tego drugiego Cherry wyjątkowo nie lubiła. Trzy puknięcia rozcięły cisze pokoju, akurat gdy Cherry poprawia smukłymi dłońmi sukienkę. Czerwoną, o grzecznym kroju i zakrytych ramionach, tak by nie siać zgorszenia skostniałej obyczajowości Amerykanów. Otwiera w końcu drzwi, roztaczając wokół siebie zapach orientalno-kwiatowych perfum oraz syreni urok, dzięki któremu uśmiech dziewczyny zdaje się być jeszcze bardziej wdzięcznym. Czarne oczy uważnie suną po męskiej sylwetce - w koszuli jeszcze go nie widziała. - No, no… Ładnie wyglądasz. To dla mnie? - Wskazuje głową na lilie, a błysk w oku potwierdza, że mężczyzna trafił doskonale - wodne lilie należały do jej ulubionych kwiatów. - Aż tak się za mną stęskniłeś czy nie możesz się doczekać aż zamkniesz w swoim domu ? - Mruczy z rozbawieniem, po czym łapie z wieszaka jeansową kurtkę i wychodzi z pokoju, kilkakrotnie przekręcając niewielki kluczyk który chowa w jednej z kieszeni kurtki. Nie potrafi odnaleźć się w tej pogodzie, dziwnym, wszechobecnym chłodzie jakże innym od rodzinnego Haiti czy ulic Nowego Orleanu, to też z wdzięcznością przyjmuje wnętrze samochodu, odcinające ją od wkradającego się pod sukienkę wiatru. - To co mamy do ustalenia? - Pyta, przekręcając się na siedzeniu pasażera tak, aby czarne spojrzenie móc wlepiać w jego twarz, nadal słodko nieświadoma pułapki w jaką właśnie się wpakowała. Poznawanie rodziców znajomych wydawało jej się czymś zwyczajnym, sama nie raz jadła obiad z rodzinami przyjaciół czy to na Haiti czy w Nowym Orleanie... I nie miała pojęcia o kulturalnych różnicach w tejże kwestii. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
W gruncie rzeczy samo zaproszenie było niewinne, jak dzieciaki idące do chrztu. Zapomniał zwyczajnie wspomnieć o jednej, drobnej gwiazdce przy tym zleceniu. Czy naprawdę nie było jej to wszystko jedno, skoro po pierwsze, chodziło wyłącznie o spłatę długu i po drugie – nie zamierzał w żaden sposób naruszać jej nietykalności? Przyzwyczaił się zresztą, że panie, choćby nie wiem jak miłe, zawsze robiły kłopot o coś, co kłopotem nie było. On ze swojej strony oszczędził jej tylko zastanawiania się nad tym przez cały tydzień. To nie było w ogóle potrzebne. Nieważne jak dobrze zagra rolę, w której Marvin ją obsadzi – wszystko będzie dobrze. Oczywiście. Bo przecież to on wszystkim się zajmie. Ona przyglądała się liliom, a on przyglądał się jej – jeszcze raz zdumiony tym, jak dziwnie przyjemny to widok. Uśmiechnął się pod nosem, jak ten dzieciak, któremu już udała się ta jedna randka, a dziś przekonany jest, że wyląduje w drugiej bazie. Nie, Marvin żadnych baz nie ma w głowie. Jedynie minę swojej nadopiekuńczej mamy. – Zastanawiałem się, co będzie pasowało do okoliczności – podjął, starając się ukryć głupawy uśmiech za maską powagi. Nie starał się za mocno, co było widoczne w drgających kącikach ust, które na całego powędrowały do góry, gdy zasugerowała mu próbę zamknięcia – nigdy nie musiałem się do tego posuwać – kontynuował żart, oferując jej swoje ramię, gdy już zamknęła drzwi. Przyjęła je, czy nie, szli praktycznie ramię w ramię. – Pasuje ci ta czerwień – zaczął. Dobrych miał kolegów, podpowiedzieli mu, jak wziąć pod włos kobietę tak, by była zadowolona. A najwięcej w tej materii Marvin zawdzięcza swojemu najlepszemu kumplowi – człowiek z prawdziwą klasą, nie taką udawaną, na pewno nie raz zdarzyło mu się oświadczać. Tak, czy inaczej podpowiedział, co należy zrobić. Trwało to całą godzinę upierdliwego wiercenia mu dziury w brzuchu, podczas której ten wypraszał go co najmniej kilka razy. Ale to Marvin wyprosił. Poradę. Potem się pożegnali do następnego razu. Może Marvin się przesłyszał, ale dotarło wtedy do jego ucha oschłe oby nie. I tak jeszcze go do siebie zaprosi. Jak zawsze. Poinstruowany Godfrey więc popędził przodem, by pannie uchylić drzwi pojazdu i je za nią zamknąć. Świeża, nowa choinka zapachowa poderwała się do tańca, gdy te drzwi zatrzaskiwał. Odpalił pojazd i razem popędzili do Wallow. – A więc... – Zaczął elokwentnie, bowiem odrobinę go zżarła trema – chodzi o to, żeby przekonać ją, że mam już narzeczoną i żeby przestała szukać kandydatek po ciotkach i koleżankach – nie patyczkował się, dwa wdechy później Cherry miała wyłożoną całą sprawę. Cała trema jakby uszła gdzieś bokiem – w aktualnej pozycji Cherry miała niewielkie szanse na wycofanie się, może więc pójdzie po rozum do głowy i zrobi koledze tę małą przysługę. Czy się wycofa? |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Cherry Delahaye
Cherry kręci z niedowierzaniem głowa, zaskoczona tym dziwnym zbiegiem okoliczności jaki właśnie miał miejsce. Rzadko zdarzało się, aby ktokolwiek trafił z jej ulubionym kwiatem nawet po dłuższym czasie obcowania w jej towarzystwie, tym bardziej zaskakującym wydało jej się trafienie za pierwszym razem, nic o niej nie wiedząc. - To moje ulubione. - Wyjawia więc i już wie, że bukiet będzie towarzyszył jej dzisiejszego wieczoru. W hotelu nie posiadała żadnego wazonu i niezwykła stratą byłoby pozostawienie go do uschnięcia. Dźwięczny śmiech ucieka z jej piersi, gdy ten kontynuuje jej żarty, a Cherry chętnie owija dłoń wokół jego ramienia, dając prowadzić się w stronę samochodu, niezwykle miło zaskoczona manierami towarzysza. W ostatnich tygodniach niezwykle rzadko traktowano ją jak osobę, prędzej patrząc nań z pogardą bądź niemym oskarżeniem, wypisanym na twarzy. Miło było przypomnieć sobie, że była osobą a nie tą czarną. Kwiaty, maniery, komplementy… Gotowa była pomyśleć, że obiad z mamą jest jedynie blefem, gdzieś w środku pojawiła się w niej nawet podejrzliwość, że ów tematem do przegadania okaże się fakt, iż mamusia zaniemogła a oni zostaną sami… I chyba nie miałaby nic przeciwko temu, odrobinę ciekawa tego labradora i tego, co mógł w sobie chować. Cherry chyba zapomniała już, jak to było tak zwyczajnie przyjmować komplementy i śmiać się w czyimś towarzystwie, osamotniona w tym zupełnie nowym otoczeniu i przytłoczona problemami natury niezwykle przyziemnej. kto wie, może pod koniec wieczoru wyrazi wdzięczność względem mężczyzny? A może i nie, czarne oczy wpatrują się w niego przez dłuższą chwilę, gdy do umysłu dociera sens jego słów. W tym momencie pragnie podziękować Maman Bridgitte za ten, jakże interesujący przejaw humoru - z Nowego Orleanu uciekła właśnie przed narzeczeństwem, zaś teraz miała w ramach spłaty długu odgrywać właśnie scenkę szczęśliwego pożycia. Med. - Czekaj… co? - A może się przesłyszała? Nie, chyba jednak nie… - Mam odstawić z tobą szopkę pod tytułem póki śmierć nas nie rozłączy żeby twoja matka przestała suszyć ci głowę? - Czarne oczy błysnęły złością, tworząc drapieżny kontrast z eterycznym, syrenim urokiem jaki wokół siebie roztaczała. Ten cały pomysł wydawał jej się… Cholera, dziwny. - Med... I co dalej, co? Myślisz że odpuści po jednym obiadku i uwierzy w szopkę pisaną na kolanie? Co z Tobą w ogóle jest nie tak, co? Jesteś przystojny, jesteś sympatyczny… Nie wierzę, że nie ustawia się do Ciebie kolejka. - Bo to wydawało jej się w tym wszystkim najdziwniejsze. W oczach Cherry Marvin jawił się jako całkiem dobra partia i zwyczajnie nie rozumiała, dlaczego musi uciekać się do podstępów. - Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? - Wyrzuca z siebie pytania, próbując poukładać to sobie w głowie a słodki głos podszyty jest całą mieszanką emocji, które w każdej chwili gotowe były wybuchnąć. Przecież gdyby powiedział jej wcześniej… No dobra, nie poszła by na to, tu musiała przyznać mu rację, nadal jednak nie rozumiała po co w ogóle ta cała szopka. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Och, no nie bądź taka – mówiły oczy, które Marvin na chwilę oderwał od drogi, by dojrzeć te pełne złości i niedowierzania, należące do dziewczyny. On już gotów jest z czeluści swoich szaf i szafeczek znaleźć jej odpowiedni wazon, by mogła cieszyć się swoimi ulubionymi kwiatami jak najdłużej – a ona takie rzeczy? Czego się spodziewała, gdy mówił, że tego dnia będzie potrzebny jej cały blef, na jaki ją stać? Marvin Godfrey postanowił być dziś mężczyzną i tego postanowienia będzie się trzymać niezależnie od tego, czy okoliczności będą temu sprzyjać. Przyjął więc reprymendę z godnością. Jak się spodziewał, kobiety ze wszystkiego robiły problem, szczerość była przereklamowana. Musiał zgodzić się z jedną ze swoich byłych kobiet w tej materii. Kompletnie zignorował przy tym fakt, że może ich negocjacje wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby oboje już na starcie wiedzieli dokładnie, co negocjują. – Oj tam śmierć od razu – burknął, ostrożnie wchodząc w zakręt. By nie pogarszać swojej sytuacji robił, co mógł, by zamaskować uśmiech, który mimo woli wkradał się na usta. Nie wiedziała wszystkiego tego, co wiedział on, złościła się więc troszeczkę. Zaraz jej przejdzie, a w międzyczasie Marvin podziwiał żywioł. Tak się złość, maleńka. Przecież nic mu nie zrobi, prawda? – Za jakiś czas zerwiemy i po sprawie. Matkę mam litościwą, chce wiedzieć, że szukam. I zawsze, kiedy się sparzę daje mi trochę czasu, zazwyczaj około pół roku. Pół roku świętego spokoju, rozumiesz? Jak dobrze pójdzie, to do święta Dziękczynienia będę miał spokój! – Słowo spokój wypowiadał tonem kogoś absolutnie przekonanego, jakby mówił o najbardziej pożądanym na świecie towarze. Tak w istocie było, mógł umawiać się z kimkolwiek, ale o przebiegu tamtych spotkań Minerva wiedziała potem wszystko. A kto chciałby, by matka wtrącała mu się do życia miłosnego? – Wiesz, kiedy ostatnio miałem spokój? Dawno. A nie chcę komuś robić bezsensownych nadziei. Chyba nie muszę pchać się w związek, kiedy nie chcę, co? To jest to, jak to mówią, białe kłamstwo. Poza tym nie oceniaj po okładce, bo to nieładnie. Mogę być okropnym człowiekiem. Tamten spokój ostatecznie okazał się mieć na nazwisko Williamson. I po tamtym trochę mu obrzydło. Ale o tym nie musiał przecież wspominać. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Cherry Delahaye
Nawet labradorze spojrzenie nie jest w stanie w tym momencie ugłaskać Wiśniowej Panienki, której syrenia natura lubuje się w niespodziewanych wybuchach emocji, ulatujących równie szybko niczym woda w wodospadzie. Była zła, była również oburzona, głównie faktem iż nie raczył jej powiedzieć o tym wszystkim wcześniej… Chociaż po kilku chwilach ta kwestia traciła odrobinę na znaczeniu, nie mogła jednak przecież od razu tego po sobie poznać, czyż nie? Brew kobiety wędruje ku górze z każdym, kolejnym jego słowem. Cherry nie wie czy bardziej jest zła, oburzona czy zaskoczona lekkością z jaką ten plan powstał oraz z jaką opowiadał jej o tych, jakże pozornie oczywistych szczegółach. Cóż, męska brac chyba nigdy nie przestanie jej zadziwiać, skoro nawet ten labrador potrafił wymyślić taki fortel. I przez chwilę, gdy tak wlepiała w niego rozeźlone spojrzenie miała ochotę go schrupać… W jej przypadku byłby to specyficzny komplement. Nie potrafiła nie cmoknąć z rozbawieniem na jego ostatnie słowa które, w tym wszystkim, wydawały jej się chyba najbardziej absurdalne. Cherry znała nie jednego okropnego człowieka, Marvinowi jednak było do nich naprawde daleko i nei wyglądał na kogoś, kogo dłonie splamione byłyby krwią i paskudnymi występkami. Saama była krwiożerczą bestią, która w morskiej toni byłaby w stanie rozszarpać go na kawałeczki w ciągu kilku minut - Mogę być okropnym człowiekiem… - Mówiła, dźwięcznym głosem udając tembr męskiego głosu, nawet jeśli nie brzmiało to zbyt przekonująco. Jednocześnie szczypie delikatnie jego policzek niczym ta najbardziej znienawidzona z dzieciństwa ciotka. -Parkuję na zakazach i nie mówię dzień dobry sąsiadce.. - Dodaje tym samym, udawanym tonem głosu i odwraca głowę, aby Marvin nie zobaczył, jak kąciki jej ust unoszą się nieznacznie. Złość powoli wyparowała, zaś jej miejsce zajmował pomysł… Med, nie powinna. W tym wszystkim jednak;... Syrenie geny zachęcały, aby samolubnie odrobinę się rozerwać oraz zyskać z tej sytuacji nieco więcej. Czyżby labrador powoli wyciągnął z niej te części charakteru, którymi nie zwykła się chwalić? - Chociaż nie, jednak jesteś okropny… - Zaczyna z namysłem w głosie, nie pewna czy przypadkiem z tych wszystkich kłopotów nie zaczęła tracić resztek rozumu i zdrowego rozsądku.- Cenisz mnie tylko na sześć miesięcy spokoju? Tak… nisko? Ranisz moje serce, kochanie…- W teatralnym geście opiera opuszki dwukolorowych palców o swój obojczyk, posyłając mu spojrzenie godne zbitego szczeniaczka. Wypowiedzią sugeruje że owszem, nie wycofa się z układu (głównie z czystej ciekawości) ale i również byłaby w stanie pociągnąć ją tak, aby wyciągnąć z nie więcej.Oczywiście nie za darmo, tego jednak Marvin powinien się domyślić sam, w końcu był mądrym chłopcem, jeśli umiał obmyślić taki plan Przygryza na chwilę dolną wargę pełnych ust. - Dwa lata spokoju za cztery przysługi, chyba brzmi całkiem nieźle, co? Pominę już fakt mojego towarzystwa, które tak bardzo ludzisz. - Wyjaśnia, rzucając mu zaczepne spojrzenie. Szkoda, aby taki podstęp się zmarnował, czyż nie? A ona desperacko potrzebowała przysług. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Marvin Godfrey żył dzięki fortelom. Te, choć gotów byłby się tego z całym przekonaniem wyprzeć, były i są jego życiodajnym tlenem. Jedynym, w co w jego mniemaniu warto było inwestować poza niezłomną siłą woli Chłopak umiarkowanie bystry w nauce, ale całe życie uczył się rozgryzać ludzi. – Otwieram listonoszowi w samych gaciach i nie wyjmuję włosów z odpływu po kąpieli – pociągnął żart jeszcze poza kolejną granicę absurdu. Musiał przyznać, to była jedna z najzabawniejszych napraw walkmana, jaką miał zaszczyt kiedykolwiek dokonywać, a już dawno temu zapomniał, co dokładnie się w nim popsuło – czy to było teraz takie ważne? Parsknął, próbując osłonić się ramieniem od jej bezlitosnych paznokci, gdy dłoń drżąca niepewnie na wertepach walczyła właśnie z uszczypnięciem kawałka tego, co miał najlepsze. – Wydłubiesz mi oko – ostrzegł, wreszcie spoglądając w jej własne. Wbrew całkiem dobrym przeczuciom co do powodzenia ich wzajemnej umowy, jeszcze nie zakładał najlepszego scenariusza, czyli stuprocentowego powodzenia, ale coś mu podpowiadało, że otrzyma dokładnie to, o co poprosił. I musiał się zdziwić, gdy Cherry, prawdziwa kobieta interesu, postawiła na twarde negocjacje. Łypał na nią kątem oka, cały czas sunąc jednostajnie ku Wallow. Naprawdę był aż tak wspaniały, że warto było dla udawanej relacji uwiązać się kontraktem na dobre dwa lata? Wzruszył ramieniem – skoro tak długo planowała zabawiać go swoim towarzystwem, kimże by się okazał, gdyby odmówił jej tej niewątpliwej radości. Oboje najwyraźniej za dobrze bawili się w swoim towarzystwie. – Odważnie. Jeszcze nie dojechaliśmy – odparł całkiem trzeźwo. Jego matka wszak mogła być pierwszorzędną potworą, jakiej nie życzy się żadnej synowej – przyszłej, ani wyimaginowanej. Nieistotne, że w zasadzie słodka była z niej kobieta i zawsze z uśmiechem na nieco zbyt szczupłej twarzy – jeśli Cherry nie była pewna tego, co otrzyma w zestawie, w istocie zagrała w Ruletkę. – Cztery? Zamieniam się w słuch. Mam kogoś znaleźć, zabić, poćwiartować i spalić? To brzmi na dokładnie cztery przysługi – Łypnął na nią znowu. Dobrze, że droga, tak ochoczo pomijana przez Marvina wzrokiem, z zazdrości nie uknuła jeszcze żadnego planu sromotnej zemsty i nie wypuściła na nich żadnego stada zwierzyny łownej. Bo Godfrey po raz kolejny zagapił się na pasażerkę. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Cherry Delahaye
Chciało się żec, że trafiła kosa na kamień, zaś jeden lis próbował przechytrzyć drugiego. I każdy z nich zdawał się być pewnym co do tego, iż to właśnie jemu ta gra wychodzi o wiele lepiej. Fascynujące. Cherry podczas swojego życia nie przyszło jeszcze trafić na podobnego lisa, skrytego w skórze labradora na tyle dobrze, że nawet posiadał to, jakże łapiące za serce, szczenięce spojrzenie. Dźwięczny śmiech ucieka z jej piersi, gdy towarzysz kontynuuje żarty. - Psychopata doprawdy… - Kwituje więc z rozbawieniem Wiśniowa Panienka, zadziwiona iż nikt go jeszcze ni zamknął za podobne wynaturzenia… Co zapewne brzmiałaby dziwnie z jej ust, gdyby tylko wiedział, jak okrutna bestią stawała się w morskich toniach… A może trafił swój na swego? I tak też mogło się stać. Wzrusza ramieniem na jego kolejne słowa. - I tak mnie lubi. - Widziała przecież, że nie raz kierował swoje oczy w jej stronę na dłuższą chwilę. Jeszcze lepiej wiedziała, jak potrafił działać na ludzi roztaczany przez nią syreni urok, którego nie dało się ot tak wyłączyć. Spojrzenia ją lubiły, ludzkie oczy również, wyjątkowo chętnie uciekając w jej stronę, byleby móc podziwiać to, co pozornie niewidoczne. I jej oczy jednak lubią męski profil, gdyż wlepiają się w niego z ciekawością, oczekując reakcji na jej, jakże śmiałą propozycję. Czy podpisywała właśnie cyrograf z jednym z diabłów? Możliwe, ten jednak miał szczenięce spojrzenie, całkiem przyjemną twarz oraz charakter, w którego towarzystwie przebywanie zdawało się być niezwykle przyjemnym. - Dowiesz się w odpowiednim czasie. Ot, cztery przysługi w zamian za spokój. Mam plan, wiesz? Odegramy szopkę zakochanej po uszy pary, zaczniemy planować ślub lecz niestety ta podła jędza teatralne zostawi cię na kilka tygodni przed, zostawiając cię w rozpaczy i żałobie za utracona miłością… Kto wie, czy kiedykolwiek się z tego otrząśniesz? - Kręci głową z udawanym przejęciem, zaś na wargi wkrada się podstępny uśmiech - była pewna, że całkiem nieźle to wszystko obmyśliła, nie była jednak pewna, czy szanowny Marvin nie wycofa się zaraz rakiem, pozostając tylko przy tym jednym obiedzie. Nie każdy był w stanie docenić geniusz, czyż nie? - Oferta jest ważna do końca dnia. - Dodaje litościwie, bo przecież ciężko kupować coś w ciemno, nie wiedząc co faktycznie dostanie się w zamian. Była gotowa wpierw zaprezentować swoje zdolności z nadzieją, że przyjdzie jej się przy tym bawić przednio. W najgorszym wypadku zawsze mogła oczarować szanowną mamę. - Daleko jeszcze? I… Powinnam coś wiedzieć, zanim poznam szanowną przyszłą teściową? - Pyta, rozglądając się z ciekawością po otoczeniu, które coraz mniej przypomina jej jakiekolwiek miasto. A może jednak chciał ją wywieźć gdzieś i zabić? Pozostawało mieć nadzieję, że plan obejmował topienie w bardzo, bardzo głębokim jeziorze. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Przemoc zawsze była co najwyżej środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Marvin wiele razy w swoim życiu musiał bronić się przed atakiem – fizycznym, bądź nie – i akceptował te mniej przyjazne dla oka aspekty osobowości. W tym także osób z nim związanych – nie wszyscy jego krewni byli tacy, jak słodka babcia Dolores, czy jego matka. Niektórzy byli potworami. I nie musieli do tego zmieniać skóry po wejściu do wody. – Chyba żartujesz. Jesteś po prostu moją dłużniczką – odparł tonem, który nie miał przekonać absolutnie nikogo do tego, co wyraził słowami. Może i ją polubił – głównie za sprawne wejście w rolę, którą jej narzucił, urok roztaczany przez dziewczynę pozwolił mu łatwiej zaakceptować rosnącą do niej sympatię, a cała reszta? Nie ona jedna patrzyła na niego w taki sposób. Marvin Godfrey był znany w kręgach ludzi, którzy nie lubili brudzić sobie rąk fizyczną pracą – odwiedzał ich czasem w domach, zapracowanych w sposób inny i dla Marvina niezrozumiały, czasem zaspanych, jeszcze w szlafrokach, gdy ich misją było ratowanie świata po zmroku, albo zwyczajnie znudzonych i gardzących tanią siłą roboczą. Niektórzy pogardę zamieniali na coś innego i pary oczu, które chłonęły każdy detal jego ciała bywały po prostu śliskie. To ostatnie mu nawet schlebiało. Jak i w tym przypadku. – Dobrze więc – wrócił spojrzeniem na drogę. Już byli w Wallow, a za parę zakrętów i jedną żwirową drogę później, trafią na dobrze znane Godfreyowi podwórze, gdzie przejazd blokował zielony sedan jego mamy i krzaki, które wraz z końcem wiosny powinien wreszcie poprzycinać. – Już niedaleko – odparł skręcając na żwirową ścieżkę, na której końcu już wyłaniało się Marvinowe gniazdko – mama jest… specyficzna. Pewnie zada ci dużo niewygodnych pytań. Nie musisz mówić prawdy. – Odparł, może po raz pierwszy od początku ich rozmowy, całkowicie poważnie. Nie miał nic na swoją obronę, ani na obronę wścibskiej matki, która już wyskoczyła z domu w klapkach i błękitnym, eleganckim komplecie, by wyściskać przyszłą synową. – Co tak długo, wchodźcie już. Wszystko gotowe! – Zaprosiła ich do środka jakby kompletnie niepomna faktu, że jej syn tutaj mieszkał, a to ona przyjechała użyczyć swojej pomocnej dłoni. Widać było jak na – hehe – dłoni. Kobieta, choć drobna, lubi zagarniać życiową przestrzeń. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Cherry Delahaye
Wiśniowa Panienka zaśmiała się dźwięcznie na słowa swojego towarzysza. Ta jasne zdawały się mówić czarne oczy, nie uważała jednak tego za nic złego – była wszak syreną, stworzeniem stworzonym by wodzić na pokuszenie marynarzy, którzy później ginęli w morskich toniach. Przywykła do pociągłych spojrzeń a fakt, iż przyjemna była dla oka mógł jedynie ułatwić fortel. Tak samo jak fakt, iż urzekła ją labradorza natura jej towarzysza, gdyż udawania narzeczonej zwykłego buca chyba nie byłaby w stanie znieść. - Interesy z panem to sama przyjemność. – Odpowiedziała więc z poczuciem tryumfu jakie rozlało się pod dwukolorową skórą. Przysługi bywały niezwykle przydatne, zwłaszcza zawiązane u takich osób jak Marvin – zaradnych, znających wiele osób, w dodatku niezwykle sympatycznych. Chwilę później już wjeżdżali na podjazd jego domu, a panienka Delahaye z zaciekawieniem rozgląda się po nowym otoczeniu, ten dom przypominał jej rodzinne osiedle, choć był w stanie znacznie lepszym od większości znajdujących się tam domów. Biła jednak od niego jakaś przytulność, która przywodziła na myśl rodzinne okolice. - Ładny dom… Odziedziczyłeś czy sam zrobiłeś? – Pyta więc z zaciekawieniem, poprawiając materiał czerwoniutkiej sukienki gdy stres powoli zaczął zakradać się do jej ciała. Nie powinna się denerwować, w końcu to wszystko miało być jedynie farsą i pięknym przedstawieniem ale… No właśnie, ale. Cherry wiedziała doskonale, jakie emocje potrafi wzbudzać jej pochodzenie oraz koloryt skóry (rodzice byłego partnera potrzebowali roku aby do niej nawyknąć). W drodze na ganek najzwyczajniej w świecie splata swoje palce z palcami towarzysza niemal pewna, iż jego matka obserwuje ich z jednego z okien, a czujne matczyne oko nie przegapi przecież żadnego, nawet najmniejszego szczegółu. – Denerwujesz się? – Pyta jeszcze w ostatnich chwilach, jakie przyjdzie im spędzić w samotności, gdyż już kilkanaście uderzeń serca później dziewczyna tonie w nieznanych ramionach, a czerwień jej sukienkia kontrastuje z niebieskością kompletu mamy Marvina. Nie nawykła do podobnych gestów, niema machinalnie odwzajemnia uścisk, a policzki poczynają piec ją od rumieńca. - To moja wina, przepraszam. Do ostatniej chwili nie mogłam zdecydować się co założyć na tę okazję… – Odpowiada lekko, dając wprowadzić się do mieszkania a pełne wargi układają się w firmowy uśmiech numer pięć, potrafiący sprzedać biblię sataniście. – Cherry Delahye, niezwykle miło mi panią w końcu poznać. – Przedstawia się więc grzecznie, cały czas nie puszczając marvinowej dłoni. Przedstawienie czas zacząć, czyż nie? |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Porastająca działkę zieleń aż prosiła się o serię zabiegów pielęgnacyjnych, by trochę lepiej odsłonić drewnianą fasadę i dać szansę słońcu na dotarcie ze swoim światłem w te miejsca, gdzie niejeden fotograf, czy malarz wstrzymałby dech w podziwie. To miejsce niebrzydkie. A o zachodzie słońca trąciła wyczuwalną tu i ówdzie magią — nie tylko tą, jaką Marvin wplótł w ten dom, ale i taką zwyczajną, niepiekielną i niezwiązaną z żadnym beztroskim czarowaniem domu i okolic. I z tego właśnie był najbardziej dumny. — Trafiła mi się okazja, ojciec pomógł doprowadzić chałupę do porządku i co jakiś czas ją odnawiamy po kawałku — odparł z dumą, bo rzeczywiście — kiedy kupili ten fragment ziemi, nie wyglądało to najlepiej. Garaż zbudowali od podstaw, dom odnowili w środku całkowicie — od zewnątrz można było zrobić jeszcze znacznie więcej. Szopa zaś stoi, jak stała. Także studnię pozostawili zakrytą — ta czekała jeszcze na swój czas. Podobnie jak stojąca na podwórku psia buda. Wciąż niezamieszkana. I tylko ogrodu zazwyczaj doglądała druga lokatorka tego domu, którą Marvin roztropnie uprzedził o swoim przedsięwzięciu, by na tych kilka godzin mogła zrobić to, co robiła najlepiej — czyli zniknąć. Nie byłoby jej na rękę natrafienie przypadkiem na dzisiejszy babiniec. Na szczęście, Sandy zawsze potrafiła zadbać o siebie najlepiej. Godfrey zaś był obecnie taką samą szczenięcą radością jak przez całą drogę tutaj — pod tym względem nie zmieniło się absolutnie nic, nie zepsuł tego nawet grząski podjazd, który przydałoby się czymś zabezpieczyć przed zapadaniem i pogłębianiem już i tak odrobinę zbyt głębokich kolein. Jedyna wada tego idealnego miejsca. Nic to — zaparkował jak najbliżej domu i tak, by przynajmniej jego towarzyszka mogła przejść do domu w miarę suchą stopą. Wysiadł, znów nieprzyzwoicie wręcz szczerząc zęby do swojej dziewczyny. Można było odnieść wrażenie, że to gra, w jaką matka z synem grają już od bardzo, bardzo długiego czasu. I że tylko Cherry nie będzie wiedziała, jakie dokładnie zasady w niej obowiązują. Uścisk dłoni odwzajemnił, by za chwilę lekko pochylić się w jej stronę, gdy tak szli, jak na ścięcie. A w każdym razie ona. — Ja? Chyba żartujesz — Ile narzeczonych musiał Godfrey po drodze z matką przerabiać? Niewiele, jak sam przyznał. Musiał więc być jednym z dwóch — głupcem, albo szaleńcem — że nawet brew mu nie drgnęła na tak poważny krok, który właśnie czynili oboje. Być może był też przy tym gównianym wsparciem, albo być może Cherry popełniła błąd. Lub rzeczywiście, nie było to aż tak wielką sprawą, jak mogło się to z początku wydawać. Minerva to dobrze wychowana kobieta — nawet, jeśli jakkolwiek zdziwiła się na widok wybranki syna, nie dała nic po sobie poznać. Przywitała ją w taki sposób, w jaki mogłaby ugościć w progu dawno nie widzianą córkę. A jej płonące od zażenowania policzki otarła dwoma kciukami w matczynym geście i przyjrzała się dwukolorowej twarzy z bliska. Nawet jej brewka nie drgnęła. No i tak po prawdzie — o której by się tu nie zjawili, Minerva przywitałaby ich dokładnie tą samą formułką. Lekcja pierwsza, którą Cherry zapewne przyswoi z czasem. Będzie miała na to przecież całe dwa lata. Prawdopodobnie. — Ależ daj spokój, kochanie, wyglądasz prześlicznie, cokolwiek byś nie założyła — wszystko by się zgadzało, gdyby nie fakt, że po prześlicznie wzrok matki spoczął na moment na Marvinie. Jeszcze nie wybrzmiało żadne z pytań, acz niewątpliwie — kilka nasunęła już ta krótka autoprezentacja, na jaką mogli sobie pozwolić na werandzie. — Cherry, sukienka pasuje i do imienia, i do okazji — ciekawe, po kim ten Labrador odziedziczył swój optymizm? — Mów mi, proszę, Minerva. Po uściskach zaprowadziła ich do domu tak, jakby to ona zajmowała tę przestrzeń już od dwunastu lat. Od drzwi wejściowych skierowała ich prosto do najcieplejszej obecnie części domku. Kuchnia była niewielka, a okrągły stolik zajmował jej znakomitą część, acz na tę okoliczność — i liczbę zaproszonych gości — był perfekcyjny. Pośrodku Minerva postawiła już upieczone, wytrawnie pachnące cudo, jeszcze przykryte folią aluminiową. — Usiądźcie proszę. A więc… Skąd jesteś? — Kobieta rzeczywiście nie traciła czasu, zadając pytania jak gdyby nigdy nic, w trakcie swojej zwyczajowej krzątaniny. — Może w czym ci… — zaczął Marvin, a matka uciszyła go gestem. Gdyby był psem, właśnie położyłby uszy po sobie. I tak minęło im kilka godzin pod znakiem kładzenia po sobie uszu, krępujących pytań i mniej lub bardziej zadowolonych uśmiechów. Marvin pamiętając o swojej obietnicy, raz jeszcze zapewnił Cherry, że — niezależnie od jej decyzji — jedną, małą przysługę ma u niego jak w banku. Na końcu odwiózł ją do domu. /z tematu oboje |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
4 kwietnia 1985 Dzień chylił się ku zachodowi, a obejmujący zmrok padał na pola, z których zaledwie parę chwil temu przyszła. Miała taki zwyczaj, że wracając z pracy, nie siadała nigdzie i nie odpoczywała, tylko najpierw myła ręce, a potem zabierała się z rozpędu za wszystkie inne obowiązki, które na nią czekały. Tak było i tym razem – po umyciu rąk, przyszedł czas na umycie naczyń, zanim weźmie się za przyrządzanie kolacji. Woda do zlewu została napuszczona, płyn do naczyń wypełniał ją i pienił się na powierzchni, talerze i garnki powoli piętrzyły się na boku, czyste i czekające tylko aż wyschną do ponownego użycia – i wtedy pojawia się problem. Bo chociaż Sandy podnosi korek, zlew bulgocze krótko, ale woda po kilku próbach wcale spłynąć nie chce. To, co się dzieje, staje się jasne – mniej jasne jest, co ma z tym fantem zrobić. Przypomina sobie proste zaklęcie z magii powstania, nad którą nigdy nie chciała się pochylać. Z jakiego powodu – nie wiedziała, może musiała dojrzeć, żeby dostrzec jej potencjał. — Obturaculumexpello – recytuje więc po sięgnięciu do odpowiedniej kieszonki pamięci, jednakże pentakl pozostaje chłodny, a zlew niewzruszony. – Obturaculumexpello – powtarza nieco głośniej, ale wszystko, co widzi, to kilka bąbli na powierzchni wody, które za moment zresztą pękają. Nie jest do końca pewna, w którym miejscu robi błąd, ale powtarza raz jeszcze: - Obturaculumexpello. Cisza. Zlew pozostaje problemem nierozwiązanym, a głośne westchnięcie Sandy zwiastuje poddańczy gest. Nie wiedziała sama, po co próbowała. Trzeba było od razu sięgnąć po rozwiązanie, które stosowała zawsze, czyli: — Marvin? Zawsze, czyli od niecałego roku, odkąd tutaj mieszka. Marvin znał się na majsterkowaniu i potrafił rozwiązywać już nie takie problemy. Ona była stworzona do innych celów – tak zawsze powtarzała jej matka, ale… to było gdy mieszkała jeszcze w Rezerwacie. Teraz była poza nim, a życie poza Rezerwatem wymagało innych środków. Jak choćby ubrudzenie rąk nie tylko magią natury i kontaktem z duchami. Marvin nie nadciągał i przyszło jej tylko myśleć, że albo wciąż siedział w garażu, albo jeszcze nie wrócił. Często mijali się w domu, dlatego nie było to dla niej zaskoczeniem, a ona pozostawała z problemem. Zanim jednak wyciągnie desperacko karteczkę, z poczuciem beznadziei mamrocze jeszcze raz: — Obturaculumexpello. Zlew zabulgotał donośnie i niepokojąco, lecz po chwili na powierzchni ukazał się wir i poziom wody się obniżał. Udało się. Za czwartym razem się udało, kiedy była skłonna się poddać. Odetchnęła głośno i z ulgą, nie wierząc we własne szczęście, ale… może właśnie to miał być znak, aby się nie poddawała? Teraz nie musiała czekać na Marvina i nawet z pewną radością posprzątała zlew kuchenny, nim zabrała się za szykowanie kolacji. Tą dla Marvina zostawiła w lodówce, nie wiedziała, kiedy wróci. Podchodząc do zmycia już ostatniego talerza, coś natchnęło ją, aby spróbować jeszcze raz. Nie wiedziała do końca, co takiego, ale magia powstania wydawała jej się póki co bardzo interesująca i praktyczna w codziennych rozwiązaniach. Spojrzała na łyżeczkę, którą właśnie zmyła, a którą przed momentem mieszała herbatę. — Teleportareobjectum. Było to jedno z pierwszych zaklęć, jakie pamiętała jeszcze ze szkółki kościelnej. To konkretne wpadło jej w pamięć z dwóch powodów – po pierwsze, nazwa brzmiała dość logicznie, a po drugie – uważała wtedy to zaklęcie za skrajnie nieprzydatne, bo przecież jednym ruchem dłoni można po prostu obiekt do kieszeni włożyć. Teraz dostrzega, że nawet takie zaklęcie może być dobre po prostu do codziennych ćwiczeń i obcowania z magią powstania. I faktycznie, łyżeczka od razu przeskoczyła z jej dłoni do kieszeni. Dziwaczne uczucie, ale poczuła jej ciężar na swoim biodrze. — Teleportareobjectum – inkantuje jeszcze raz, bo o ile pamiętała, zaklęcie działało w obie strony. Tym razem jednak dłoń pozostawała pusta, a Sandy aż uniosła brwi z niedowierzania, jak mogło jej nie wyjść tak proste zaklęcie. – Teleportareobjectum – wypowiada formułę po raz kolejny i tym razem łyżeczka przeskakuje z kieszeni z powrotem do ręki Sandy. Mogłaby swobodnie odłożyć ją po prostu na miejsce, ale trzymając w dłoni, w głowie pojawia się samo kolejne z podstawowych zaklęć, które, dla odmiany, uważała za całkiem przydatne. — Revelare – mówi na głos, wpatrując się w zupełnie zwyczajną łyżeczkę, a zaklęcie potwierdza dokładnie to samo, co sama już wiedziała. Nie było w niej nic magicznego, nie była w żaden sposób zaklęta, nikt nad nią nie odprawiał rytuału. Postanowiła nie pastwić się już dłużej nad nią i odłożyła po prostu do ociekacza. Miała już odejść po prostu do pokoju, ale na fali testowania magii powstania przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł, gdy tylko dostrzegła pustą kartkę. — Luminascriptor. Litery same, niczym wypisane długopisem złożonym z niebieskiej energii, pojawiły się na kartce papieru, formując napis, którego Sandy nie musiała wypisać odręcznie. Kolacja jest w lodówce, mówił. Zostawiła go na blacie stołu. Kiedykolwiek Marvin wróci, będzie miał informację, tymczasem Sandy opuściła już kuchnię, po prostu gasząc światło i udając się na górę. Czuła się zainspirowana dzisiejszym eksperymentem. Być może magia powstania okaże się bardziej przydatna, niż każdy mówił jej, że będzie. Kilka skrzypnięć schodów i dźwięk zatrzaśnięcia oznajmiał, że lokatorka znalazła się już w swoim pokoju - i wystarczy jej atrakcji na dziś. Obturaculumexpello #1: 4 < 45 | zaklęcie nieudane Obturaculumexpello #2: 20 < 45 | zaklęcie nieudane Obturaculumexpello #3: 11 < 45 | zaklęcie nieudane Obturaculumexpello #4: 73 > 45 | zaklęcie udane Teleportareobjectum #1: 29 > 20 | zaklęcie udane Teleportareobjectum #2: 13 < 20 | zaklęcie nieudane Teleportareobjectum #3: 60 > 20 | zaklęcie udane Revelare: 46 > 45 | zaklęcie udane Luminascriptor: 92 > 30 | zaklęcie udane Sandy z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
22 kwietnia, około 2 w nocy Warkot silnika motocykla, który zatrzymał się tuż przed Golden Hour, oddalił się po pewnym czasie, w którym Sandy odnalazła klucze w kieszeni i po ciemku starała się trafić nim do zamka. Było już naprawdę późno, księżyc nie oświetlał zbyt dobrze okolicy, a ona była bardzo zmęczona po dzisiejszym dniu. Nie wyglądała na bardzo poszkodowaną, ale nie nawykła również do pojedynków, a już tym bardziej do odwiedzania Kazamaty i składania zeznań na temat włamu, któremu starała się zapobiec. Oraz kłamania władzy. Ten niemagiczny zmusił ją do tego. Ale to nie był niemagiczny. To był czarownik, który z jakiegoś powodu nie chciał się przyznać do tego, że potrafi posługiwać się magią. Dlaczego? Tego nie potrafiła pojąć. Było późno, ale nie wiedziała, która jest godzina. Udało jej się nareszcie pokonać zamek w drzwiach wejściowych i wślizgnęła się do środka, z głuchym grzechotem kluczy zamykając drzwi od wewnątrz. A potem zapaliła światło w korytarzu – może to był błąd, ale była przekonana, że Marvin będzie już spał. Pierwsze kroki skierowała do kuchni. Nie była głodna; o jedzeniu zapomniała już dawno, ale tak bardzo chciało jej się pić. Nalała więc wodę do szklanki i jednym haustem wychyliła ją, nawet nie wiedząc, że zwykła woda może być tak smaczna. Nalała od razu drugą szklankę i po wypiciu, odstawiła ją z westchnięciem. Potrzebuje kąpieli. Nie chce jednak powodować hałasów. Siada przy stoliku, w dłoni ściskając jeszcze jedną szklaneczkę wody, tak w razie czego, i ze znużeniem przygląda się jej tafli obejmującej ściany szkła. Nie ma na ten temat żadnych przemyśleń. Po prostu ma dosyć. Kilka dni temu porozmawiała z Padmore’ami, że rezygnuje z pracy, aby podjąć nową – w Rezerwacie Bestii. Miesiąc dobiegał końca, nową pracę miała zacząć od trzeciego maja, a teraz wydarza jej się takie coś i wraca do domu bez pentakla. Jak ma wytłumaczyć Ronanowi, że aresztowała ją Czarna Gwardia i na jeszcze kilka dni pozbawiona jest praktycznie wszystkich zdolności magicznych? Zapalone światło nie sprzyja nikomu. Ani śpiącym, ani siedzącym, których oczy się mrużą, wbrew wszystkiemu, wbrew nerwom i niepokojowi. Co teraz będzie? Jak będzie miała czarować? W jaki sposób ma skupiać magię? Nie wiedziała. Już nic nie wiedziała. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Już się miał kłaść spać, nawet spodnie zrzucił i podkoszulek, zmięty w kulkę, rzucił w kąt — posprzątam jutro — kiedy usłyszał całkiem znajomy ryk dwuśladu. I to właśnie ta całkiem–znajomość — o tyle upierdliwa, że nocna — nakłania Godfreya to założenia gaci z powrotem na ten okrągły tyłek i zawleczenia dupska na werandę, by sprawdzić, co się dzieje i dlaczego coś bardzo złego. Nocne wizyty niemal zawsze przynoszą przecież kiepskie wieści, to jedno z Gdy już to zrobił i wpadł do salonu, Sandy właśnie zaglądała na dno szklanki. Może to dobrze się składa, że miała przy sobie coś mokrego, bo ogień w spojrzeniu Marvina odpowiadał wyłącznie temu w jego gaciach, kiedy aż mu się dupa paliła, by szybko przylecieć, zobaczyć co się dzieje. I byłby tym ogniem ją poparzył, gdyby nie przytomna myśl, że w istocie — coś tu jest mocno nie tak. — Co się stało? — Albo to zmęczony wzrok go myli w półmroku przełamywanym tylko bladą łuną z korytarza, albo Sandy jest ranna. Żywa, ale ranna. Ranna i żywa. Tak wiele pytań, a jedno najważniejsze— — Nic ci nie jest? — Żadne z kim przyjechałaś? czy gdzie byłaś? Są sposoby, by się tego dowiedzieć, a żaden z nich nie uwzględnia zapytania o to wprost — musi poczekać. Siada więc po drugiej stronie okrągłego stolika i dyskretnie ocenia uszkodzenia fizyczne. Nie przyszłoby mu nawet do głowy, by zapytać o pentakl. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka