Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
SYPIALNIA Stosunkowo niewielka przestrzeń wydzielona na część sypialnianą, która została odseparowana ścianą od salonu. Tam znalazło się miejsce na szafę, dwuosobowe łóżko, wielki, obszerny kosz, w którym sypia królik i dwoje drzwi – jedne prowadzą na mały balkon, który pomieści na raz zaledwie dwie osoby, a drugie, rozsuwane, do najbardziej ukrytego pomieszczenia w całym mieszkaniu – łazienki. Podobnie jak w salonie – każda wolny skrawek ściany nosi znamię artystycznej ekspresji swojego właściciela, najbardziej imponujący jest fresk nad łóżkiem, który przedstawia majestatycznego pegaza podróżującego na deszczowym obłoku. Natomiast kawałek sufitu zdobi odwzorcowany fragment Gwiaździstej nocy van Gogha. [w podobnym stylu, co na podlinkowanym zdjęciu] |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mercy Fogarty
11 kwietniaNie masz pojęcia, dlaczego tak naprawdę jesteś na niego wściekła, ale ta złość wypełnia cię całą, sięga zagłuszenia myśli i końcówek nerwowych w Twoich palcach, kiedy gwałtownym ruchem zarzucasz pasma włosów na plecy, przedzierając się przez noc, przez chodnik, przez korytarz, przez klatkę schodową, przez brudne i ciężkie drzwi mieszkania chłodnej kamienicy. I bez Twojej ingerencji włosy falują Ci za plecami, kiedy pokonujesz kolejne kroki tak, jak pokonujesz całe życie – łapczywie i zapalczywie. Na nikogo nie czekasz, ani na tego, kto otworzy Ci po drugiej stronie, sama o sobie decydujesz, sama pociągasz za klamkę, która łagodnie poddaje się Twojemu ruchowi. Nie używasz nawet dużo siły, tylko całej pewności siebie i niezbitego charakteru, a także najwyraźniej całego swojego parszywego szczęścia w życiu, bo drzwi uchylają się przed tobą bez najmniejszego oporu, ani nawet szczęku w zamku, jakby specjalnie dla Ciebie nikt ich nie zamykał. Nie byłoby sensu. Wdarłabyś się do środka na wszystkie inne możliwe sposoby, nawet gdybyś miała magią wyważyć drewno i przefrosować sobie drogę do jego sypialni. Nawet gdyby ktoś Cię usłyszał i próbował zatrzymać. Nigdy tu nie byłaś, ale rozpoznajesz ścieżkę do jego jamy, po zapachu łgarstwa i tylko ulotnej nuty świeżego, nocnego powietrza – bo właśnie tym pachniał. Jak różnie od mieszanki gorzkiej pomarańczy i dymu, jaką ty wokół siebie rozsiewasz. Jego esencja jest inna, ledwie namacalna, ledwie dostrzegalna, jak wszystko, co z nim związane – mdłe i niegodne zapamiętania. Pamiętałaś tylko dlatego, bo zwykłaś chować w sercu specjalne miejsce na swoją nienawiść. Na niego – także. Kliknięcie zamka słyszysz dopiero kiedy naciskasz na klamkę do jego pokoju. Twoje ruchy są szybkie, ale zwinne, z kocią gracją docierasz na balkon, ignorując nawet intrygujące bohomazy, jakie rejestrujesz kątem oka, jako widoki, które zostawiasz do interpretacji “na później”, jeśli starczy Ci na to czasu. Zwykle nie starcza. Dostrzegasz go od razu. Jego smukłe plecy na tle nocnego nieba, ramiona wsparte o balustradę. A niechby z niej skoczył – łapiesz się na tej myśli, tak samo kurczowo, jak trzymasz się swojego ostrego, jak brzytwa spojrzenia, kiedy obracasz go ku sobie. Nie masz pojęcia, dlaczego tak naprawdę jesteś na niego wściekla, ale ta zlość… sprawia, że dopiero teraz docierają do Ciebie szepty. Mroczne nieznajome i nieznajomi. Szepty, których nie chcesz, nieproszone, bestialsko zakłócające twój nie-spokój. Szepty, których nienawidzisz bardziej od niego. Twoje oczy, które jeszcze przed chwilą chwytały w swoje pole jego twarz – w jakiś sposób łagodną, ale ostro zakończoną i te hipnotyczne oczy, którym nie wolno było ufać – teraz łapią inny obraz. Wiele obrazów. Niewyraźne cienie, przez które mrugasz kilka razy i nie sądzisz, że kiedyś to przyznasz, ale już zdążasz zatęsknić za tymi rysami – za piwnym odcieniem jego bystrego spojrzenia i za jasnymi pasmami opadającymi mu na czoło. Oddech masz niespokojny – nie chcesz wiedzieć, kto kiedyś mieszkał w tym pokoju, jakie zbrodnie, lub jakie tajemnice kryje ta przestrzeń i ten balkon, na którym stoisz. Teraz to Ty masz ochotę rzucić się z piętra, w czarny kocioł złożony z osłony nocy i mroku rzucanego przez krzaki na twardy beton pod kamienicą. Nie chcesz tu być. Nie obok niego, jego obecność już tak bardzo Ci nie przeszkadza, kiedy Twoje myśli, Twoją głową, zakłócają inne, nie Twoje szepty – urojenia. Chore szaleństwo słuchacza, które powoli staje się coraz wyraźniejsze, a zdania coraz bardziej jasne, z których możesz wyciągać pojedyńcze słowa. Nie zauważasz, jak mocno zaciskasz palce na jego ramieniu, dopóki nie wbijasz paznokci w jego bladą skórę, dopóki ciepło jego skóry nie przypomina Ci, że on jest realny – w przeciwieństwie do tego, co rysuje się przed Tobą, obok niego, za Tobą, między Wami. Jakieś sylwetki, na których realnie nie powinno być tu miejsca i przestrzeni. On jest realny – upominasz siebie, przesuwając dłoń z jego ramienia na policzek. Bez czułości, nie ma jej w palcach, które miękko opadają na jego żuchwę, dotyk jest łagodny, delikatny, jest ledwie muśnięciem Twojej skóry, bo tylko tyle wystarcza, żebyś skupiła się na nim. Na cieple, jakie absorbujesz opuszkami, na zarysie brody, którą może niedługo będzie musiał zacząć golić, albo już to robi. Na oczach, które patrzą na Ciebie. On jest realny. Prawda? Zmysły czasami Cię zwodzą, dlatego palcami ciaśniej oplatasz bok jego twarzy, dopóki cieplo nie przejmie całego wnętrza Twojej dłoni i nie dotrze elektryzującym dreszczem do głowy. Znajomy obraz zajmuje Twoją głowę. Echo jego przeszłości. Jest znacznie cichsze, znacznie mniej chaotyczne niż widma jakie spotykasz na balkonie. Jego widma są inne – są głuche, są pozbawione ludzkiej i magicznej uwagi, jakby większość życia żył… w cieniu. W końcu nim był – cieniem. Jego wspomnienia przynosiły ulgę – nie narzucały żadnego charakteru, żadnych emocji, żadnej tożsamości, która kłociłaby się z Twoimi przekonaniami i nastrojem. Szepty, jakie słyszałaś od niego były… ciche. Na nich się skupiasz. A kiedy z ciszy jego szeptów, opadła na Ciebie w końcu cisza nocy i otoczenia, rozchylasz wargi, ledwie dostrzegalnie wypuszczając dotąd trzymane w płucach powietrze. Minęło. Wszystko. Wszystkie szepty. Kiedy tak się stało, łagodny dotyk Twoich palców na jego brodzie zmienia się w bolesne zakleszczenie kościstych paliczków na jego szczęce. Tak szybko, jak gaśnie też ulga w Twoim spojrzeniu i ledwie chwilowa wdzięczność, zastąpiona soplami lodu i nieprzyjaznością. — Sprowadziłeś mnie do domu naszych przodków i po co? Żeby w ogóle się w nim nie pojawiać? — Twój ton nie musi się podnosić powyżej szeptu, żeby wiedział, że to ton Twojej złości – czystej i szczerej, niczym niezakłóconej. — Wyjaśnij mi to – rządasz, bo zbyt długo Cię unika. Masz wrażenie, że to robi, a jest Ci winien wyjaśnienia. Jest Ci winien lata wyjaśnień. Za siebie. Za Twoją matkę. Za jej matkę, a Twoją babkę. Za wasze prababki i długą linię Waszej rodziny. Chcesz wiedzieć wszystko. Kim jesteście, dlaczego jesteście znienawidzeni i dlaczego tak mało Ci o wszystkim dotąd powiedział. Gdzie w tym wszystkim, na tym drzewie jesteś Ty, a gdzie on i Tessa, i jak bardzo zdesperowany musi być, że traktuje Cię jak potencjalną rodzinę, choć moglibyście być dla siebie obcymi, patrząc na to, że kuzynowstwem jesteście dla siebie prawie takim samym, jak Ty i Księżna Diana. |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Deadberry
Zawód : zaklinaczka i wytwórczyni biżuterii
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
W mieszkaniu Cecila unosiła się delikatna, nienachalna woń jaśminu, która przebić usiłowała się przez gryzący, kłębiący się pod sufitem papierosowy dym. Dopił w trzech łapczywych łykach kawę, ukradkowe spojrzenie posyłając w kierunku śniącego Pico. Widok, który zawsze go rozczulał. Zmuszał usta do delikatnego uśmiechu wykrzywiającego wargi. Wszedł na balkon. Wieczór był cichy, spokojny. Nienaturalnie cichy i spokojny. Z papierosem między zębami, oparł łokcie o balustradę. Zimno ażuru przeniknęło przez gryzący go w skórę materiał swetra z białej bawełny, ale on, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń przed sobą, sprawiał wrażenie, jakby chłód kwietniowego wieczoru go nie dotyczył. Obracając papierosa między placami, wzrok zatrzymał na fasadzie majaczącej w oddali kamienicy. Ciche westchnienie opuścił jego usta, gdy pomyślał o znajomym głosie w słuchawce telefonu, od czasu do czasu zniekształcanym przez szelesty niknącego zasięgu. Usłyszał szczęk zamka za swoim plecami, jednak nie obrócił się, by przekonać się, kto zakłócił spokój, jaki towarzyszył kolejnemu buchowi papierosa. Przymknął na chwile powieki, gdy tarcza księżyca wysunęła się zza chmur i zalała jego sylwetkę srebrzystą poświatą, zupełnie go obezwładniając. Niemalże w tej samej chwili poczuł dotyk szczupłych palców ja swoim karku, potem przeniosły się na szyje. Przyjemny, ciepły dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Kolejną porcją dymy wypluł z ust. Na języku zatańczyło imię Matki Piekieł. Wymamrotał je pod nosem. Obrócił się, łudząc się, ze ujrzy tam Lilith, które jak zwykle sparaliżuje go swoim demonicznym pięknem. Mercy. To była Mercy. Pod opuszkami palców mogła wyczuć, jak jego skóra twardnieje od napięcia, gdy tymczasowy paraliż objął jego mięśnie. Jak tu się dostała? Dlaczego przyszła tu bez zapowiedzi? W jakim celu? Krzywina uśmiechu ułożyła się na jego wargach, wciąż zaciśniętych na filtrze papierosa. Dotyk jej palców - najpierw łagodny, subtelny, niczym delikatny powiew wiosennego wiatru - stał się gwałtowny, niespodziewany, gdy zakleszczyła palce na jego podbródku, paliczki wbijając boleśnie w napiętą na kość żuchwy skórę. Nie drgnął, nie wydusił z siebie onomatopei zaskoczenia, nie syknął w ramach odpowiedzi na jej nagły przejaw wątpliwości, który adresować powinna w innym kierunku. - To boli - mruknął tylko, choć wydawał się zupełnie obojętny na ten palący go w skórę dotyk. Jej palce były ciut cieplejsze od temperatury cecilowej skóry. Ledwo widoczna mgiełka zaskoczenia widoczna była w jego spojrzeniu. Spoglądał na nią jak na zjawisko, które wymykała się spod rozumienia ludzkiej wyobraźni. Jej rysy twarzy wykrzywiała, zdaniem Cecila, zupełnie niezrozumiała, złość. Do spojrzenia wdarły się iskry nienawiści, która niegasnącym pożarem zalewała cecilowej trzeźwa, gdy tylko spoglądał w kierunku, w którym jego wzrok ciemniał, a palce zwijał w pięści. Z tej bliskiej odległości mógł przyjrzeć się bladym, ukrwionym żyłką w białku jej oczu. Z tej bliskości odległości czuł jak mgiełka jej oddechu wilgocią układała się na jego niechronionej przez materiał swetra szyi, tuż nad grdyką. Przez chwile - ułamki sekund zwieszonych w oddechu - wydawało mu się, że zakleszczyła jeszcze mocniej palce na jego szczęce. Zaciągnął się, z niezwykłą swobodą, papierosem i odjął go sobie od ust. Dym wydmuchał prosto w jej twarz. Chociaż nie okazywał strachu, nie lekceważył jej. Kontaktu wzrokowego nie przerwał nawet na chwilę. Musnął jej skórę na wierzchu dłoni żarem bijającym od końcówki cygaretki, z niemym, kształtującym się na ustach "puść". Nic nie osiągnie tą naglą demonstracją agresji. Ból, który temu towarzyszył, był nikły. Nie docisnął papierosa do jej ręki. Nie chciał pozostawić na jej powierzchni małej, czerwonej blizny. Podobnej do tej, które zdobiły jego przedramiona. Nie chciał jej oszpecić. - Powiedz czego oczekujesz - odezwał się w końcu, po kilka minutach uporczywego, nieznośnego milczenia. – Chcesz, żebym prowadził cię za rękę? Nie obiecywał jej tego. Chcesz wiedzieć, kim jesteś, Mercy?, zapytał. Potwierdziła. Chciała wiedzieć, skąd pochodzi, kim była jej matka, a dlaczego uległa szaleństwu. I musiała przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania. Cecil nie był skory do rozproszenia kłębiących się ciemnych chmur nad jej głową. Na niektóre pytania odpowiedź musiała odnaleźć sama. Pomóc miał jej w tym krew Fogartych płynąca w splotach żył. Stopień ich pokrewieństwa nie miał żadnego znaczenia. Byli rodziną. Owinął żylaste, kościste palce lewej dłoni wokół jej nadgarstka. Mogła poczuć jej wręcz nienaturalny chłód. Była niecierpliwa. Czuł to w przyśpieszanym tętnie pod kciukiem. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mercy Fogarty
Teraz. Wiesz, że musisz zdefiniować źródło swojej złości w tym momencie. Cecil sięga przez Twoją sztywną, lodową sylwetkę i dostrzega ją w Twoich oczach od razu. Jakby nie mógł? Spojrzenie kipi nią. I przypominasz sobie te wszystkie wieczory w oczekiwaniu na spełnienie tych obietnic, powiedzianych i tych obietnic rzuconych między wierszami, jakie zawarł w swoim liście do Ciebie te kilka miesięcy temu. Wieczorów, które spędzasz w posiadłości jego domu, swojego domu, Waszego domu rodzinnego, a jednak… jego tam nigdy nie ma. I wiesz już, że jesteś wściekła o to i o te niespełnione obietnice. O ten pusty czas wpatrywania się w trzaskający kominek w oczekiwaniu na niego. Pół godziny. Godzinę. Ale on nigdy nie przychodzi. A tylko Ty wiesz tak naprawdę, co znaczy godzina z Twojego życia, godzina, która zawsze – może być ostatnią godziną Twojej jasności umysłu, godzina, w której możesz zrobić wszystko, w godzinę najambitniejsi zbliżają się do wielkości, a co on robi z Twoją godziną? Karze Ci czekać. Godzinę. Dzień. Tydzień. Miesiąc. Miesiąc to za długo. Jakby zakładał, że powiedział Ci już wszystko, że te małe szczątki prawd i historii, które Ci sprezentował, Ci wystarczają. Wystarczyłyby… komuś, ale nie Tobie. Ty zawsze chcesz więcej. Szybciej. Wszystko na raz. Kim jest Mercy? Kim jest Mercy Fogarty? Co może to dla Ciebie zmienić? Wzdychasz, niewzruszona. Boli? Ma boleć. Ciebie też bezczynność boli. Starasz się mu to przekazać spojrzeniem, jakby nawet rozmowa o tym sprawiała, że tracisz tu swój czas. Cecil czyta z niego więcej niż powinien, czyta więcej niż osoba, którą dla Ciebie powinien być, oboje powinniście być dla siebie, z ilości rozmów, jakie wspólnie przeprowadziliście i spotkań, jakie odbyliście. Zbyt mało, żeby wiedział i czytał z Ciebie wszystko. Rozumiał. A i tak to robi, i to też Cię drażni. To zrozumienie, choć odkąd się znacie, w swoim towarzystwie przeprowadziliście może kilka dłuższych czy krótszych dialogów sam na sam i niewiele więcej w większym gronie. Chcesz nim gardzić. Chcesz go nienawidzić bardziej, z osobna za każdą minutę, w jakiej karze Ci czekać – a to wiele minut do pielęgnowania Twojej nienawiści, ale nawet wtedy, kiedy trzymasz się tej emocji, przychodzi to “zrozumienie”. Nie wiesz czy robi to świadomie, czy nie, dla swojego dobrego samopoczucia, zakładasz, że działa intuicyjnie, kiedy zamiast powiedzieć “puść”, przygrzewa wierzch dłoni, wystawionej na chłód nocy i kontrastujący żar niedopałka. Jakby wiedział, że to zadziała lepiej niż rozkaz, albo prośba. I masz ochotę puścić, prawie poddajesz się tej sugestii, rozluźniając palce. Próba woli. Tym dla Ciebie jest moment, w którym się temu opierasz. Znosisz spojrzenie jego ślepi i piekący dym, który szkli Twoje oczy na srebrno, ale wystarczy, że wstrząsasz głową raz, żeby odegnać z nich wodę. Nie zdajesz sobie sprawy z upływu czasu, jaki mija w tej pozycji, kiedy mierzycie się spojrzeniem, ani w następnej, w której karzesz mu czekać na swoją odpowiedź. Tym razem Ty jemu, choć powinnaś mu kazać czekać dłużej. — To parzy. Parafraza, pusta, niedbała, trochę wykpiewająca jego wcześniejsze słowa, opuszcza Twoje usta. I nie mówisz o cygaretce, która znajduje się w bezpiecznej odległości od skóry. Mówisz o palcach, które lekko oplatają Twój przegub. Opuszki ma tak zimne, że – owszem – parzą, ale parzą też z innego powodu. Kolejny powód do nienawidzenia go. Nienawidzisz, kiedy ktoś Cię dotyka, kiedy tracisz kontrolę i przewagę nad kierunkiem tego dotyku. Wiesz, że wszystko to, to tylko błahe powody – wymyślone, niektóre nawet wyolbrzymione przez kobiecą manierę. Uśmiechasz się krzywo. W końcu odejmujesz palce od jego skóry, zachowawczo, ale całkiem tylko wtedy, kiedy i jego dłoń opadnie z Twojego nadgarstka. — Nie jestem dzieckiem, które możesz prowadzić. Chłodny ton wisi w powietrzu, emanuje nawet w dymku, pomiędzy Waszymi ustami, a może to tylko kłąb dymu z jego papierosa. W istocie, mimo młodego wieku – nie jesteś nim już od dawna, tak jak i on nim nie jest już dłużej niż powinien. Bo każde z Was doświadczyło życia inaczej, dość, by dorosnąć szybciej niż to potrzebne. — Daj mi coś w zamian. Coś cennego. Rodzina… nic dla Ciebie nie znaczyła. To on jej szukał. Dawnej jedności rodu. Czegoś, co miał i stracił, albo chciał odbudować. Tego jeszcze nie wiedziałaś, ale byłaś bardzo czuła na jego pragnienia, bardzo czujna. Chciałaś poznać wszystkie jego najskrytsze marzenia. Nie wyjaśniając swoich powodów. — Lillith. Lillith nie była czymś, co można było oddać, kimś, kogo można było posiąść. Wiedziałaś o tym. Wspominałaś o idei, nie o osobie. Nie wiedziałaś dlaczego, ale widziałaś, jak czule pielęgnuje to imię i czule się o niej wypowiada. Jak jej imię rozbrzmiewa w jego ustach fascynacją, oddaniem i mocą. Jak moment temu, kiedy je wypowiedział. Prychnęłaś. Naprawdę czekał… na nią? |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Deadberry
Zawód : zaklinaczka i wytwórczyni biżuterii
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Cecilowi wydawało się, że kontakt wzrokowy, na jaki sobie pozwolili, chociaż zawieszony był w jednej chwili, trwał całą wieczność. Usta wykrzywił w subtelnym grymasie kojącego uśmiechu, któremu pozwolił rozgościć się także w spojrzeniu, przez co ciemny odcień brązu przeszedł w miodową barwę. Krótkie "tracę czas" zawieszone było w jej oddechu, mimo iż na wargach nie kształtowały się żadne słowa zwerbalizowane w dźwięk. Spoglądając kuzynce w oczy, ciche westchnienie wypuścił ze swoich ust. Nie uciekną przed szaleństwem, które razem z krwią płynęło w ich żyłach. Żadne z nich. Szaleństwo było ich dziedzictwem. - Merci - powiedział tonem monotonnym, jakby wyprawnym z emocji, w którym podrzemywało zmęczeniem kilku ledwie przespanych nocy, kiedy zwolniła uścisk z jego szczęki. Odwdzięczył się tym samym, wycofał zamkniętą na jej nadgarstku dłoń. Igrał z nią. Mógł jednocześnie wypowiadać jej imię, albo dziękować jej w języku, który znała o wiele lepiej od niego. Akcent miał do niczego. I Mercy, i merci w jego ustach brzmiało prawie tak sam. Chłodny ton Mercy, jak zimna stal, pobrzmiewał głuchym echem w przestrzeni jego myśli i bólem pulsował w skroniach. Jego temperaturę porównać mógł jedynie z zimnem swoich dłoni, do których nawet w letnie, ciepłe dni, nie przenikało ciepło. Nie była dzieckiem. Dzieciństwo, w ich przypadku, miało krótki termin przydatności. Zostali wrzuceni wir w zdarzeń, które skutecznie okaleczały dziecięce umysłu. Oboje byli wybrakowani. Oboje mieli wrażenie, że wszystko, co ich otacza, może być wyłącznie wybrykiem ich wyobraźni. Oboje szukali namiastki ciepła tam, gdzie lód wdzierał się do ich serc. Oboje krwawili tylko po to, by mieć pewność, że nadal żyją. - W zamian za co?- dopytał, obracając papierosa między palcami, by zająć czymś dłonie, co było pierwszą, nieśmiałą oznaką podenerwowania, które sprowokowało tężące w powietrzu napięcie. – Za to, że tu jesteś? Rodzina była dla niego na tyle ważna, że ją odnalazł, poświęcając na to wiele czasu. Rodzina była dla niego na tyle ważna, że znosił jej nieuzasadnione napady złości. Rodzina była dla na tyle ważna, że nie wyrzucił ją za drzwi. - Jesteś tu, bo sama tego chciałaś. Do niczego cię nie zmusiłem. Więc za co mam ci się odwdzięczyć? Za to, że oddychamy tym samym powietrzem? Za to, że z trudem tolerujemy swoją obecność, bo nie możemy znieść myśli jacy jesteśmy do siebie podobni? Bała się, że oszaleje. Nie musiała mówić tego na głos. Dostrzegł zamaskowaną rozpacz w zimnej otchłani jej spojrzenia, gdy spotkali się twarzą w twarz. Podzielał jej lęk. Kurczowo trzymał pod sercem roztrzaskane fragmenty swojego człowieczeństwa. Unikał kontaktu z lustrzanym odbiciem. Bał się, że ujrzy tam potwora, którym stopniowo się stawał. Bał się, że iskry radości, jakie sporadycznie tliły się na krawędzi źrenic, został zupełnie rozproszone przez poczucie pustki, jakie dudniło głuchym, pustym odgłosem w klatce piersiowej. Jednak, w przeciwieństwie do niej, mrok, który pochłonąć usiłował jego sylwetkę, przełamywany był przez smugi światła. Słabości, to słabości, słyszał głos Dahlii tuż przy jego ucho. Słabość, które miały twarze i imiona. Które rozpalały żywe emocje w jego sercu. Lilith padło z jej ust, podgrzewając temperaturę jego ciała. Lilith, które oddaniem i fascynacją zamierało na jego własnych wargach. Lilith nie była czymś, co można było dotknąć, zmierzyć wzrokiem. Lilith była źródłem niematerialnej wiary i siły. Bytem, którego obecność czul nawet teraz, stojąc boso na balkonie. - Podejdź do balustrady. Zaciśnij na niej mocno dłonie - odezwał się cichym szeptem, żal papierosa dławiąc w pięści. Odsunął się, tuląc plecy do ściany, by mogła wykonać jego polecenie. Ich rodzina, w imię Lilith, wykrwawiła się na Łysym Wzgórzu. Nie powiedział jej tego. Na tym etapie wtajemniczenia nie pojmie ich poświęcenia. – Spójrz w niebo, w tarczę księżyca. Obejrzyj go dokładnie, skrawek po skrawku. Zaciągnij się powietrzem i zamknij oczy. Pomyśl o magii. Wyobraź sobie, jak przepływa przez sploty twojej skóry i obejmuje ciało. Pomyśl o niej jak o źródle przyjemnego, kojącego ciepła. Głos Cecila był cichy,równie cichy, co delikatne, ledwo wyczuwalne podmuchy wiatru muskające skórę, niemalże scalony z otoczeniem, jak on, gdy znikał przed ludzkimi spojrzeniami. Matko, pozwól poczuć jej twoją obecność. Pozwól, że będę jej przewodnikiem i wskażę jej drogę, która poprowadzi ją przed twoje oblicze. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mercy Fogarty
Nie mogłabyś polubić tonu, z jakim wypowiedział Twoje imię. Znużenie i bezbarwnie, niepoprawnie, a wręcz niedbale, bez szacunku dla obu – brzmienia imienia, jakie nadała Ci matka i języka, jakiego Cię nauczyła ku ukłonie w stronę ojcowskich korzeni. Chłód Twojego spojrzenia wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie przyjęłaś tej gry – tej zagadki, w której kazał Ci zgadywać, czy dziękował, czy tylko drażnił Cię fałszywymi nutami twojego imienia. Ani na jedno, ani na drugie nie zareagowałaś. Nie zareagował też ani jeden mięsień na Twojej twarzy, czy ciele. Jedynie usunięcie dłoni z nadgarstka spotkało się z nieznacznym rozluźnieniem Twoich ramion. Dotąd nie byłaś nawet świadoma, jak lekko je spięłaś, pod fizycznie ledwie odczuwalnym, ale jednak mentalnie budującym wokół Ciebie poczucie uwięzienia, dotykiem. Nie dajesz mu do zrozumienia, czy jego słowa Cię ubodły, czy wywołują urazę, w każdej kpinie i w każdym zapewnieniu, że jesteś tu niepotrzebna i zbędna, że ani Cię nie zapraszał, ani nie zależy mu czy będziesz tu trwać w oczekiwaniu dalej, na wszystko, czego od niego wymagasz, czy zamiast tego znikniesz w cieniu nocy i nie wrócisz. Chwytasz się tej niewidzialnej więzi między Wami i szarpniesz za nią – za więzy Waszej krwi. Albo pięknie łga, albo naprawdę ta nic dla niego nie znaczy. Tak samo, jak Twoja obecność. — Równie łatwo może mnie tu nie być – rzucasz słowa lekko. W przeciwieństwie do jego motywów i Twojej niepewności, co do jego słuszności i prawdziwości słów, on może Ci wierzyć, że kiedy mówisz, że możesz zniknąć – nie kłamiesz. I nie masz na myśli tego wieczora. Dzisiaj. Jutro. Pojutrze. Masz na myśli całą wieczność. To nie jest groźba, bo nie masz pojęcia, czy tak właśnie mógłby potraktować te słowa. To obietnica. Że jeśli jeszcze raz nadszarpnie tą bardzo chwiejne poczucie zaufania między Wami, którego nie jesteś jeszcze pewna, możesz je zerwać, za jego sprawą i słów, które zdaje się rzucać zbyt pewnie i bezczelnie, jak na Twoje mniemanie. Z tym porzuconym zaufaniem, możesz zerwać wszelkie kontakty z nim, Twoje z Tessą i całą jego rodziną, a Twoja noga nie tylko nigdy więcej nie stanie w tej kamienicy, ale także w tym wielkim i pustym rodowym domu, do którego nawet dziś, możesz już nie wracać. Chcesz, żeby to zrozumiał, kiedy nie odrywasz od niego spojrzenia, z rzuconym mu wyzwaniem. Czy chciałby sprawdzać, czy potrafisz kłamać tak pięknie, jak on? Nikt nie potrafił. Wiedziałaś o tym już w pierwszych kilku minutach, jak go poznałaś. Chłód w Twoich oczach topnieje leniwie i na razie oszczędnie tylko dlatego, że za maską pobłażania i zniewagi, jaką Cię traktuje, jakbyś była stęsknioną jego towarzystwa trzpiotką, dostrzegasz coś więcej. Te podobieństwa, których tak bardzo nie chcesz widzieć w odbiciu jego oczu, srogich cieni, jakie otaczają tak samo jego, jak Ciebie. Uśmiechasz się gorzko, bez ciepłych uczuć i bez tego przebłysku światła, jakie tli się w nim. W twoim życiu nie ma żadnych szczelin, które chociaż na chwilę i chociaż łagodnie mogłyby rozwiać otaczający Cię mrok. Kiedy jego oczy błyskają na samo wspomnienie Lilith, Twoje pozostają zimne. Nie kieruje Tobą pasja, ani ciekawość, a ambicja i zachłanność. Lilith, która dla niego jest pochodnią i rozpala jego serce, dla Ciebie zdaje się tylko narzędziem, którego chcesz użyć do osiągnięcia szybszej wielkości. Czy gdyby wiedział, jak w myślach beszcześcisz jej dobre imię, pozwoliłby Ci przyjąć ją do siebie? — To rozkaz czy sugestia? Twoja przekora. Nie potrafisz przyjmować poleceń, nawet rzucanych tak łagodnie i nawet takich, które padają przecież na Twoje życzenie. Tylko dlatego, że przypominasz sobie, że sama tego chciałaś, poruszasz się zgodnie z jego – Twoją, to znosisz lepiej – wolą. Przystajesz przy balustradzie, układasz na niej dłonie. Czujesz się głupio, kiedy podpowiada (nie każe) spojrzeć Ci w niebo, długo z tym zwlekasz, zaciskając palce na poręczy tak długo, dopóki knykcie nie bieleją Ci od tego uścisku, ale w końcu zadzierasz podbródek, pozwalasz, żeby ta fala ciepła, o której wspomina, porwała Cię i otuliła. Ale nie czujesz nic innego, jak tylko zimny, nieprzyjazny zryw wiatru, który zimnym dreszczem przebiega Ci przez kręgosłup. Nieprzyjazny chłód nocy, jaki wdziera się pod odzienie. Chłód, jakiego wcześniej nie czułaś, rozpalona wściekłością, adrenaliną buzującą w żyłach i szybkim marszem. Nawet mimo przymkniętych powiek, możesz przysiąść, że czujesz jego spojrzenie, przez co oddech masz niespokojny, wzburzony. Jakiekolwiek myśli posyłasz ku Matce, nie są to myśli czułe. Gorliwość. Niepokój. Z najcieplejszych reakcji na jakie Cię stać może jedynie namiastka podniecenia, podsycona ciekawością, czy cokolwiek na co czekasz, że Cię opłynie, jest warte Twojego trudu. Gęsia skórka i zimno, jakie wżera się w Twoją skórę, sprawa, że jedyne, co gotowa jesteś przyjąć w swoje ramiona to objęcie nimi siebie samej, w osłonie przed tym chłodem, ale na pewno, nie przygarnięcie do nich matki. Zamiast tego, zaciskasz we frustracji ciaśniej palce na balustradzie i chociaż nie chcesz – starasz się mocniej poddać jego słowom. Otwierasz oczy, wstrząsasz głową, na chwilę cofasz palce, rozluźniasz je i z powrotem opierasz się przed sobą, dokładniej przyglądając się łunie światła nad Twoją głową – jakbyś podejrzewała, że może wcześniej nie zrobiłaś tego dość skrupulatnie. I nic. Dalej chłód, włoski stające dęba na skórze i nieprzyjemne drżenie ciała. — Jaki to ma właściwie cel? Musisz spytać. Zaczynasz sądzić, że jedynie skruszenie Twojego ego i zabawienie się Twoim kosztem i że założenie, że naprawdę chce się z Tobą podzielić Lilith, było błędem. Błędem, który należało szybko skorygować. |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Deadberry
Zawód : zaklinaczka i wytwórczyni biżuterii
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Równie łatwo może mnie tu nie być, zadudniło pod cecilową czaszką, dreszczem niepokoju wspięło się po jego ukrytej pod materiałem swetra skórze, supłem zdenerwowania zacisnęło się na żołądku, cieniem strachu odebrało władzę na językiem. Nie chciał, by odeszła. Nie chciał, bo zadał sobie zbyt wiele trudu, by ją znaleźć, spotkać, by ją tu sprowadzić. Chociaż wmawiał sobie, że nie była ważnym elementem jego egzystencji, takim się stała. Pojawiła się, potęgując wybijany drżeniem serca niepokój. Bo właśnie tym była jej obecność - niepokojem. Bał się tego jak bardzo do siebie byli podobni. Nie mógł jej tego powiedzieć. Nie mógł powiedzieć jej wprost "nie odchodź", bo głos ugrzęzłby mu w wąskim korytarzu krtani. Nie mógł ją to prosić, bo wtedy udowodniłby nie tylko jej, ale przede wszystkim samemu sobie, że mu zależy na jej obecność, na tym, żeby była, tu, z nim, stojącym boso na balkonie, wpół mroku nocy, która zasunęła ciemne kotary nad miastem, w blasku księżyca, w dotyku Lilith. Nie mogła odejść, póki jej nie pozna. Póki nie zrozumie, kim jest. Nie mogła odejść, bo w jej żyłach płynęła krew Fogartych. Te miasto było jej domem. - To droga – jego odpowiedź była równie przekorna, co zadane przez Mercy pytanie, jednak tym razem nie nakreśliła na jego wargach krzywizny uśmiechu. Usta wygięte były w neutralnym, niezdradzającym żadnych uczuć grymasie. Silił się na neutralny, spokojny ton. – Na jej końcu znajdziesz odpowiedzi na pytania, które cię dręczą. Tego właśnie chcesz, prawda?, dopowiedział w myślach, ale słowa nie odnalazły drogi do jego warg. Stały się ledwie mgiełką oddechu. Obietnicą zamkniętą w milczeniu. Odprowadził ją wzrokiem od balustrady balkonu. Obserwował, jak zgodnie z wyrzuconą przez zęby instrukcją, zacisnęła szczupłe palce na równie zimnym, co jego dotyk, żeliwie pokrytym czarnym, łuszczącym się lakierem. Powędrował wzrokiem za źródłem jej spojrzenia. Ulokował go w zawieszonym nad ich głowami księżycu. Przyjrzał się uważnie jego tarczy. Połyskiwała jaśniejszymi refleksami, które wyglądały jak małe, niezliczone kryształki o nieregularnych kształtach. Co teraz czuła? Zapewne, mógł tylko zgadywać. Zimno przenikające pod ubranie, wdzierające się pod skórę, wspinające się po kościach, wkradające się do dróg oddechowych wraz z ciężkim, kwietniowym powietrzem. Wbił spojrzenie w jej pokrytą półmrokiem sylwetkę. Emocje, które wcześniej delikatnym różem zakwitły na jego policzkach, zniknęły zupełnie, wraz ze słowami modlitwy zaadresowanymi do Lilith. Matko, przynieść jej ukojenie. Sprowadź jej zabłąkaną duszą na drogę prowadzącą wprost w twoje opiekuńcze, matczyne objęcie. Słowa wypowiedziane w myślach zagłuszone zostały przez drżący głos Mercy. Jej zniecierpliwienie niemal materialnie zawibrowało w powietrzu. Była jak on kiedyś. Chciała wszystko na raz, już, teraz. Szła pod wiatr, tracąc cel z zasięgu spojrzenia. Nie pozwolił jej się obrócić. W dwóch szybkich krokach stanął za jej plecami. Teraz, zamiast zimna wżerającego się w sploty skóry, poczuć powinna ciepły, otulający jej kark oddech, gdy zbliżył ku niemu usta. - Mercy - cichym, miękki szeptem wypowiedział jej imię, innym niż zwykle, bo tym razem w tonie jego głosu nie pojawiła się drwiące, burząca harmonia nuta. – Klucz odpowiedzi nie istnieje. Cecilowe wargi odnalazły drogę do jej prawego ucha. Otulił jego płatek słowami. Ręce nadal pozostawały bezczynne. Spływały wzdłuż ciała. Gdyby ktoś, z mieszkania numer pięć, pod tym kątem nachylenia zajrzał przez okno, miałby wrażenie, że zastał dwójkę ludzi zamkniętych w uścisku. - Oprzyj ciężar ciało o balustradę i zapytaj o to samą siebie - teraz jego głos był nieco mrukliwy,zgłoski wydobywały się z jego gardła jakby od niechcenia. Ustami niemal dotykał małżowiny jej ucha. – Odetchnij głęboko. Dostosuj pracę serca do oddechu. Wyobraź sobie cel. Zmaterializuj go przed oczami. Ona tam była - w ciemności. Spogląda na nich. Czuł jej obecność. Spływała razem z poświatą księżyca, która sprawiała, że płytko pod cecilową skórą spacerowały dreszcz. Mercy mogła poczuć delikatnie drżenie jego ciała, którego uśpić nie potrafiło bijące od niej ciepło. - Zacznij od słów modlitwy. Od jej imienia. Wypowiedz je. Nie bawił się jej uczuciami. Nie igrał z nimi. Nie wodził ją za nos. Między jego słowami zabłąkała się szczerość. Była wiec to chwila wyjątkowa. Jedyna w swoim rodzaju. Chwila, która pozostanie w ich pamięci na długie dni, miesiące, może lata. Chwila, która wydawać się mogła krótkim, pozbawionym treści snem. Chciał celebrować ją w ciszy. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mercy Fogarty
Nie odpowiada Ci, a brak jego odpowiedzi przynajmniej na razie jest jego zabezpieczeniem, bo chociaż twoje oddanie więzom krwi nie dorównuje jego, nie zdąża się jeszcze zakorzenić w tobie, to tak naprawdę, jesteś ciekawa swoich korzeni. Niewystarczająco, żeby dla nich łamać swoje ideały, ale dość, żeby przeznaczyć swój czas na ich poznanie. Odrobinę go. Wmawiasz sobie, że jego osoba nie ma w tym żadnego udziału, ale prawda jest taka, że to dzięki niemu tu jesteś. To on ściąga Cię listem, on zaszczepia w Tobie małą iskrę nadziei, że być może… być może masz swoje miejsce na tym świecie. Nigdy nie przyznasz tego przed nim. Musiałabyś to najpierw przyznać przed samą sobą. To droga. Ta droga rzuca Cię w objęcia jego rodziny. Ta droga stawia przed Tobą wyzwania. Buduje Twoją tożsamość tak, jak nie potrafiła budować przez dwadzieścia dwa lata Twojego życia. Droga, którą pozwalasz mu dla Ciebie wyznaczać jest drogą, którą akceptujesz, bo na jej końcu – widzisz siebie. Pełniejszą, kompletniejszą, zdolniejszą, z jasno wytyczonym celem. Większą i ważniejszą. W końcu Ty, wszystko to kim jesteś i co robisz, zaczyna się liczyć, to co robisz i to kim jesteś, dla Ciebie i dla kogoś, a także z kimś dzielisz swój los. A także Twoje nazwisko ma znaczenie dla Ciebie. W końcu. Jakąś wartość. To jest odpowiedź, której szukasz. Ta niedościgniona wizja, za którą podążasz od dnia swoich narodzin. Kogoś, kto odbije swoją jaźń na tym świecie, na czymś, bądź w kimś. Nie jesteś jeszcze świadoma, że jest wiele sposobów, na które możesz to zrobić i nie każdy kończy się tylko wtedy, kiedy osiągniesz prawdziwe apogeum wybitności. Zanim jednak się tego nauczysz – jest kilka etapów, które wcześniej musisz osiągnąć. Pojednanie ze sobą, pojednanie z Twoim imieniem i zrozumienie, jak ścieżka, którą Cecil Ci wyznacza może w tym pomóc. Matka Lillith na każdego zsyła inną łaskę, indywidualnie wysłuchuje modlitwy, które się jej składa, przyjmuje także indywidualne dary i poświęcenia, ale jedno pozostaje niezmienne – nikogo nie zawodzi. Nie tych, którzy potrafią przed nią otworzyć duszę, oddać się jej, ofiarować i za to zagarnąć coś dla siebie. Jeszcze tego nie rozumiesz, ale właśnie postępujesz pierwszy krok ku zrozumieniu. Stawiasz go z chwilą, w której miękki ton Cecila układa się na posłaniu w Twoim umyśle, otulasz go chwilą ciszy i wpuszczasz do siebie, pozwalając by opadł tam i uścielił się wygodnie, kiedy ty pozwalasz mu namaścić się oddechem prosto na Twojej skórze. Drgasz, ale to drżenie nie ma początku w nim, w gorejącym tchu, jaki opada na karku. To nie drżenie kobiety dygoczącej na bliskość mężczyzny przy swoim ciele. Nawet nie wtedy, kiedy ciepło cudzych ramion i piersi rezonuje z łukiem Twoich pleców. Elektryzująca wiązka energii, która dreszczem przechodzi Ci wzdłuż kręgosłupa, to znak, że Twoja modlitwa do Lilith, wpada w jej łaski. Klucz odpowiedzi nie istnieje... Jego ton, choć dzielą Was centymetry, milimetry może nawet, słyszysz, jak przez setki mil, zawieszony na wietrze i ulatujący z nocnym powietrzem. Ćśśśś Matka Cię wzywa. A on jest Twoim łącznikiem. Nie ma klucza. Jak to? – pytasz swoich myśli. On jest Twoim kluczem. Nie opierasz ramion na balustradzie, bo nie ma tylko jednego słusznego sposobu, żeby chwycić uwagę matki. Sam Ci to powiedział. Chwytasz się swojej metody. Kojącego głosu przy uchu, opuszczonych wzdłuż ciała ramion. Sięgasz po nie za siebie, oplatasz je wokół siebie, bo chociaż styk Waszych ciał przynosi alarmujące spięcie, to ofiara jaką składasz Lillith, a ciepło, jakie otrzymujesz w zamian, to Twoja zachęta do rozluźnienia. Rozdarcia duszy na pół – jedna połowa dla Ciebie, druga dla niej. I to, jednocześnie wypełnia Cię i przejmuje i… przeraża. To całkowite oddanie. Powiedz je. Jej imię. Wstrząsasz przecząco głową. Nie chcesz, nie możesz i nie powinnaś. — Nie jestem gotowa — mruczysz w końcu cicho i czujesz, jak zrywasz więź. A z jej zerwaniem, pozostaje tylko twardość jego kości na plecach, splot przedramion na Twoim brzuchu i Twoje palce zatrzaśnięte na jego przegubach. A jednak masz wrażenie, że to Ty jesteś zniewolona, a Twój oddech jest tak niespokojny, jak szaleńczy jest rytm bicia serca w Twoim ciele. Potrzebujesz rozluźniania. Natychmiastowego, na przygłuszenie myśli i unieruchomienie ramion poruszajacych się niespokojne w górę i w dół, z każdym urywanym tchem. Przeszukujesz pamięć w poszukiwaniu dowolnej ucieczki, ale zwitek z bagiennym zielem zostawiasz w swoim pokoju obok Kadzidła Spokojnego Serca. Zapasy Nocnego Lulka już od miesięcy masz na wyczerpaniu, chwytasz się więc jedynego ratunku. Jego. — O co ją prosisz w swoich modlitwach, Cecil? Czy ona słucha? Uratuj mnie – woła do niego całe Twoje spięte ciało. Odpowiedz. |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Deadberry
Zawód : zaklinaczka i wytwórczyni biżuterii
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Czując ciepło palców na swoich nadgarstkach, nie zdobył się na żaden, nawet najmniejszy akt protestu, jakby głos ugrzązł mu w wąskim tunelu krtani. Bez słowa oplątał ramiona wokół jej tali, czubkiem nosa dotykającej karku. Włosy, związane w luźny kok, opadły na niego częściowo, odsłaniając skrawki skóry. Słowa szeptał jej do ucha, trwając w zupełnym bezruchu, w zawieszeniu, między oddechami, by nie spłoszyć ją, ani samego siebie. Zaciągając się haustem powietrza, czul jej kojący, otulających jego zmysły zapach. Ciepło, które od niej biło, przeganiało stopniowo chłód zakradającego się pod poły swetra wieczoru, strumieniem przyjemnego dreszczu rozchodzącą się głęboko pod zwojami skóry. Prawą dłoń zawędrował kilka centymetrów wyżej. Serce Mercy było równie niespokojne, co jej oddech - czuł pod palcami jego bicie, wybijał intensywny rytm, jakby chciał wyrwać się z jej klatki piersiowej i roztrzaskać nad płytkach pod jego bosymi stopami. - Tranquillita scorporis - czar wypowiedział szeptem na granicy słyszalności, wprost w jej ucho, którego płatek podrażnił swoim oddechem. – Dzięki niemu poczujesz się lepiej i odnajdziesz wytchnienie. Strach, którego przytłaczający ciężar czujesz na barkach, opadnie. Oparł podbródek na jej ramieniu. Przymknął na chwile powieki. Celebrował ciszę, która zapadła, wsłuchując się w ich synchronizowane oddechy. Czasem, chociaż znali się zaledwie kilka miesięcy, miał wrażenie, że narodziła się między nimi nic porozumienia, równie nierozerwalna co ta, która ciasno oplątała serca jego i Tessy, które wbijała boleśnie ciernie, pozostawiające blizny głęboko ukryte pod skórą. Nie jestem gotowa przerwało ciszę. Sprawiło, że serce na moment zamarło w cecilowej piersi. Chciał wierzyć, że wkrótce będzie. Chciał wierzyć, ze wkrótce odnajdzie drogę, która wieść będzie do źródła niewyczerpalnej wiary, a tam, na jej końcu, znajdzie ukojenie, spokój i odpowiedzi na dręczące ją pytania. - Lilith – z czułością wypowiedział imię Matki, czując przyjemny dreszcz spływający po linii kręgosłupa. – Nie bój się jej imienia. Troszczy się o swoje dzieci. Prosił Matkę Piekła o więcej niż mógł jej dać. Prosił ją, by dni wypełnione pustką samotności, już nigdy pchnęły go w objęcia mroku. Prosił o zostanie przy zdrowych zmysłach. O chwile, które uśmiechem zamierały na ustach. O sekundy, kiedy serce, na ułamki pozornie nic nieznaczących sekund, zastygało w piersi. O dotyk, który swoim ciepłem przegoni chłód z lodowatych dłoni. Prosił o to, by pierwiastek człowieczeństwa, który nadal się w nim tlił, nie stał się odległym wspomnienie. I by wiązki światła, które przebijały się przez ciemność, nigdy nie zgasły. Prosił, ciągle prosił. Jego modlitwy brzmiały jak kończący się koncert próśb. - Byś tu została. - Ze mną, nie przeszło Cecilowi przez gardło. Bał się, że tym słowom może towarzyszyć błagalna nuta, histeria, niechciane emocje, jakich nie mógł pomieścić w sercu. – I odnalazła drogę do Matki. Obróciwszy ją do siebie, niczym szmacianą lalkę, której ruchy kontrolowane były przez sprawne dłonie lalkarza, spojrzał jej w oczy. Odgarnął zabłąkane kosmyki z jej czoła, troskliwie, delikatnie, ledwie czując pod opuszkami palców fakturę jej skóry. Temu gestowi towarzyszył uśmiech, inny od tych, które widywała na jego ustach. Był opiekuńczy, pozbawiony przejawów drwiny, delikatnie unosił kąciki ust, przez co piwne oczy również zapłonęły jaśniejszym blaskiem. - Już raz, dawno temu, w kołysce, złożyła ci wizytę. Włożyła cię w dłonie Dar słuchania, podobnie jak naszym przodkom i Tessie. To pierwszy przejaw jej matczynej troski i niezaprzeczalne świadectwo jej obecności. Nie mógł wyciągnąć ku niej dłoni. Nie mógł złączyć ich palców w imadle uścisku. Nie mógł składać jej słodkich, kłamliwych obietnic. Nie mógł jej uratować. Nie mógł oświetlić jej drogi do celu; być jej drogowskazem – tym, czym była latarnia dla marynarzy, ani nawet kluczem do zamkniętych na cztery spusty drzwi. Otworzyć je musiała sama, o własnych siłach, na własnych zasadach.. Ustami odnalazł drogę do jej pulsującej skroni. Zostawił na skórze wilgotną obecność pocałunku. - Zawsze słucha. I tym razem też posłucha. Matko, zeźlij na nią odwagę. Uczyń ją swoim dzieckiem. Tylko pod twoją opieką odnajdzie samą siebie. Chociaż ścieżki prowadzące do Lilith układały się w labirynt, prędzej czy później odnajdzie drogę, by się z niego wydostać, jednak, by się tak stało, Mercy musiała zawierzyć jej swoje życie. Wpuści ją do serca. Bo to ona mogła stać się ratunkiem. Cecil był jedynie przystankiem na jej drodze do Matki. Człowiekiem, któremu nic nie musiała zawdzięczać. z temat dla Mercy i Cecila |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Tessa Fogarty
ILUZJI : 10
SIŁA WOLI : 17
PŻ : 173
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
25 kwietnia 1985 Wjeżdżając do Saint Fall nieoczekiwanie poczuła spokój. Spodziewała się raczej złości rosnącej z każdym napotkanym budynkiem — znajomym, migającym przez boczną szybę miejskiego auta. Przynajmniej drobnej irytacji związanej z pojawieniem się w miejscu, gdzie tak naprawdę nie chciała się znaleźć, a powrót związany był z poczuciem obowiązku. Nie znosiła tego ospałego miasta, małomiasteczkowej, wymuszonej uprzejmości, dążeń, by jak najbardziej przypominać ilustracje z pismadeł dla kur domowych. Marzyła o ucieczce stąd, później o wyjeździe, a ostatecznie skazała się na to miejsce sama. A gdy tylko nadarzyła się okazja przynajmniej tymczasowego porzucenia Hellridge, nie wahała się długo. Nie interesowało jej w tamtej chwili, dla kogo to robi i jak wiele szkód znowu poczyni. Odważnie, biorąc pod uwagę jak słabo szło jej zagłuszanie wyrzutów sumienia, choć zanim związała swoje życie dobrowolnie — czyżby? — nie poprowadzona za rączkę przez stryja. Do magicznej dzielnicy dotarła przed wieczorem. Otworzony list rzucony został na siedzenie obok, aby pozostał w zasięgu jej dłoni, ale nawet nie konsultując się z jego treścią znała już doskonale nowy adres brata. Początkowo nie zamierzała pisać, chciała się udać wprost do ich starego mieszkania w Sonk Road, nie zastanawiając się nad tym, że miejsce to mogło stać już od dawna puste. Refleksja przyszła dopiero z czasem, chroniąc ją przed koniecznością zwrócenia się do ojca lub Diora z pomocą. Na to dzisiaj nie była przygotowana, ale i ta konfrontacja, która miała nadejść z powrotem brata do mieszkania, nie należała do łatwych. Odstawiła auto, pozostawiając w nim tymczasowo cały swój skromny dobytek i chwyciła tylko torbę z winem, jakie udało jej się dorwać jeszcze w Bostonie nim wyruszyła w drogę. Podążając wzdłuż ulicy szukała adresu, zatrzymując się na dłużej przy jednej ze starszych kamieniczek. Upewniła się jeszcze raz, co do numeru nim pchnęła drzwi na klatkę schodową. Klucz nie leżał pod wycieraczką. Musiał sprawdzić, czy nie zapomniała starego fachu. Wytrych nie był jej po tych wszystkich latach potrzebny, wystarczyło wysunąć z włosów jedną z wsuwek i odgiąć ją mocniej. Obejrzała się czy na schodach nie pojawił się żaden z lokatorów i zaczęła gmerać końcówką spinki w zamku, by znaleźć kolejne elementy mechanizmu. Nie miała okazji zobaczyć klucza ani raz na oczy, więc zajęło jej to dłużej niż przewidywała. Drzwi jednak ustąpiły, wpuszczając ją do środka. Mieszkanie nie było duże, brakowało przestrzeni na więcej niż dwie osoby, ale wciąż był to własny kąt Musiała przyznać, że Cecil sobie radził po tym jak został sam, ale w to nigdy nie zwątpiła. Mogła z pewną irytacją odnosić się do niektórych jego wyborów, ale okoliczności nie pozwoliły na to, by ich dwójka mogła przeżyć w świecie bez podstawowych umiejętności dbania o siebie. Nie nazywali się Williamson, van der Decken czy Verity, a kwestia nazwiska bywa kluczowa w procesie przeżycia. Jeśli nie ma się szanowanych personaliów, o szacunek trzeba zadbać na inne sposoby. Nie wiedziała, kiedy może spodziewać się swojej drugiej połowy w mieszkaniu. Rozgościła się w sypialni, rozejrzała po regałach z książkami, obejrzała malowidło na ścianie, zajrzała w każdy kąt, a ostatecznie położyła na brzuchu na łóżku Cecila i zaczęła czytać książkę ściągniętą z jednej z półek. Próbowała, bo gdy zaczęła udzielać jej się nerwowość związana z oczekiwaniem na młodszego bliźniaka, nie była w stanie wpędzić się w stan skupienia umożliwiający cieszenie się lekturą. Zmieniło się to szybko w czytanie zdanie po zdaniu z ciągłym zerkaniem na korytarz i nastawianiem uszu na chrzęst klucza. Nie ruszyła się ani nie wzdrygnęła, gdy ten nadszedł. Pewnie dlatego, że wiedziała dobrze, kiedy może się go spodziewać. — Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, co? — wymruczała, unosząc brew do góry. Wracanie wcześnie do domu nie było raczej ich domeną. Widocznie tradycja była stale podtrzymywana. Zamknęła książkę i podniosła wzrok, by móc wreszcie obejrzeć go uważnie. Sprawdzić jak się ma, czy dalej jest tak samo kościsty jak ona, o zblazowanym spojrzeniu i lekko zapadłych policzkach. — Mamy trochę do porozmawiania — powiedziała, uśmiechając się cwanie, ciekawa tego, co poczuje chłopak widząc ją przed sobą w pełnej okazałości po tak długich tygodniach. |
Wiek : 23
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : deadberry
Zawód : urzędniczka, krętaczka, złodziejka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Wiosna coraz zuchwalej akcentowała swoją obecność. Chłód nie dokuczał. Noc była przyjemnie ciepła, bezwietrzna, bezchmurna. Księżyc oświetlał mu drogę do celu, przez to czuł rozkoszną obecność Lilith w każdym haście powietrze. Wraz ze słowami modlitwy zamierającymi na ustach, celebrował ciszę obejmującą skrawki przestrzeni, którą mijał bezszelestnie, jak gdyby nie dotykał betonu podeszwami butów. Tkwiąc w sidłach zadumy, podwinął rękawy kurtki, przemierzając opustoszałe ulicy Deadberry, jednak miał wrażenie, że wpatrujące się w niego okna zadbanych, mijanych po drodze kamienic, niebawem zaczną do niego szeptać głosem przepełnionym ironią, którego właścicielem była Dahlia. Serce jednak nie zabiło gwałtowniej w piersi. By rozproszyć te myśli, wbił spojrzenie w wydłużoną, zbyt wąską, wydłużoną karykaturę własnej sylwetki, którą cień namalował na ścianie. Przystanął, rzucając peta na bruk. Zmiażdżył go pod butem i niemal od razu wsunął do ust kolejnego papierosa. Fasadę znajomego budynku zmierzył spojrzeniem, ale nie wszedł do środka, mimo iż zachęcało go do tego zapalone światło w mieszkaniu na drugim piętrze - nie chciał przerywać romansu jego właściciela z notatkami. Zaciągnął się nałogiem i ruszył w dalszą drogę - trwała dokładnie dwie minuty i dwadzieścia dwie sekundy. Znajoma klatka schodowa przywitała go mrokiem. Pod zębami, zwyczajowo, miętosił papierosa, gdy pokonywał trzypiętrową kondygnacje prowadzącą do mieszkania, którego wynajął nieco ponad miesięcy temu. Ręka mu zadrżała, gdy zetknął ją z klamkę. Zapowiedziała się, że się pojawi. Nadzieja ponownie zatliła się pod jego sercem. Była tam. Wiedział o tym, zanim otworzył drzwi. Była tam. Wiedział o tym, zanim spojrzenie skonfrontował z jej sylwetkę. Była tam. Wiedział o tym, zanim znajoma barwa głosu wypełniła przestrzeń pokoju. Była tam. Czuł jej podenerwowanie. Podejrzewał, że zdjęła z półki książkę, jednak lektura, która znalazła się w zasięgu jej dłoni, nie wzbudziła u niej zainteresowania. Sięgnął po niej, by zająć czymś myśli i zabić czas, jaki pozostał do ich spotkanie. Zupełnie nieskutecznie, bowiem w każdej mijanej sekundzie wyczekiwała jego powrotu. Podenerwowanie i zniecierpliwienie, jakie jej towarzyszyło, wypełniło również jego - nieprzyjemnym dreszczem rozlało się po ciele, obejmując mięśnie sztywnym paraliżem napięcia. Podzielał jej uczucia - odkąd otrzymał jej list wyczekiwał ją na progu swojego mieszkania. Całą i zdrową, z zarysem uśmiechu błąkającym się w kącikach ust. Dlaczego wróciłaś?, chciał zapytać, kiedy już upewni się, że była tu, gdzie być powinna - z nim. Przecież byłaś tam szczęśliwa, ale słowa, kotłujące się pod sklepieniem czaszki, nie odnalazły drogi do wykrzywionych w grymasie imitującym uśmiech ust, gdy wszedł do sypialni i zastał ją na swoim niepościelonym łóżku, w wymiętej pościeli. - Od dawna przestałem walczyć ze starymi nawykami - odpowiedź ukształtowała się na wargach bez udziału jego świadomości. W nocy, w blasku księżyca, czuł obecność Lilith. W nocy, wśród otaczającej go ciemności, wracała do niego pewność siebie, którą gubił w świetle dnia, w tłumie. – Mamy - przytaknął, ale tym słowom nie towarzyszyła swoboda, ani żadna drobna złośliwość; głos mial zachrypnięty, cichy, niemal zniżony do szeptu. – Jedna kwestia niebywale mnie intryguje - w geście manifestacji zamknął peta w pieści, by ugasić jego żar, kiedy kraniec spotkał się na moment z wnętrzem jego dłoni. Spojrzenie było szybsze od języka: Dlaczego, Tess, skazałaś mnie na torturę zwaną milczeniem?. - Dlaczego nie dawałaś znaku życia? Nie utrzymał kontaktu wzrokowego; nie mógł znieść widoku wpatrujących się w niego pary bliźniaczych oczu. Zerknął ku jej lewej dłoni. W drodze do Saint Fall, być może stojąc w korku, obgryzła paznokcie. Przekleństwo i błogosławieństwo. Wada i zaleta jednocześnie. Nie tylko słowami mogli się komunikować, co też czynili, czasem nagminnie wykorzystując współzależność, jaka ich połączyła, czasem zbyt teatralnie demonstrując swoje emocje, które wtapiały się w ich skórę niczym nabój wystrzelony z pistoletu. Nie powiedział, jak bardzo tęsknił. Nie musiał. Mogła to wyczuć w niespokojnym rytmie wybijanym przez jego serce i drżeniu dolnej wargi. Chociaż w pierwszym odruchu miał ochotę zamknąć jej ciało w objęciach, by przekonać się, że była materialnym bytem, zignorował podszept pokusy, nie realizując tej potrzeby. Przełknął ją wraz ze śliną. Nie mieli po sześć lat. Od śmierci Anette dotknęło ich więcej tragedii. Żadna nie była warta rozlania kolejnych łez. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Tessa Fogarty
ILUZJI : 10
SIŁA WOLI : 17
PŻ : 173
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Masz tyle uczuć, że wystarczyłoby na dwie osoby, powiedział stryj. Wszystkie uczucia Cecila miały być pożyczone, zabrane od niej, prawowitej właścicielki, by zapełnić pustkę wnętrza, urządzić je w jakikolwiek sposób skradzionymi przedmiotami. Tak twierdził Dior, ale co jeśli jego teorie nie sprawdziły się i było wprost na odwrót? Czy to było źródłem choroby, która targała jej emocjami, odchylała wahadło z jednej strony, żeby z pełną mocą i szybkością kuleczka na cienkim druciku znalazła się na drugim biegunie? Zwróciłaby mu wszystkie skradzione dobra. Te nienazwane, nawet te najsubtelniejsze, wygrane na najcienszej strunie lekkim muśnięciem palca. Zwróciłaby, gdyby wiedziała, które są jego, a które od początku należała do niej, bo nigdy nie miała pewności co do wszystkich z nich. Teraz też nie była pewna, które z nich jest bardziej zdenerwowane. Czy serce biło jej tak szybko zanim domyśliła się, że Cecil stoi już przed drzwiami mieszkania i sięga właśnie do klamki, nie mogąc się doczekać, aż wreszcie ją zobaczy? Mogła przysiąc, że czuła wcześniej jego łopotanie, gdy zimny pot wystąpił na jej skroń, a potem drżącą dłonią wsunęła tabletkę Diazepanu do ust i przepiła porządną porcją wody, by nie stanęła jej w gardle. Rozpoznała wyrzut – spodziewała się go, nie mogła być zaskoczona tak słusznym żalem. Cieszył się, tak jak ona, ale nie zapomniał łatwo. Cieszył się, ale nie objął jej w przypływie radości, zapominając o chłodzie wyniesionym ze starego, zarywającego się domu, który tak często hamował ich oboje przed bliskością, jednym z tematów tabu tej smutnej i zgorzkniałej rodziny. Spojrzenie ciemnych oczu krzyczało, wyrzucało z siebie cierpkie słowa, które ciężko byłoby jej znieść, ale nigdy nie było to trudniejsze niż rozłąka z Cecilem – jego brak przy jej boku i odległość dalsza niż ta, która umożliwiała odnalezienie go w zasięgu własnego wzroku. Ona nie uciekała wzrokiem tak szybko. Trzymała gardę odważnie, tak jak uczył ją Havillard i chociaż cwany uśmiech stracił na swoim blasku, nie wyglądała na zupełnie zbitą z tropu pierwszym pytaniem brata. Usiadła prosto na łóżku, przerzuciła nogi na lewy bok i zamachała nimi w powietrzu. Udawanie nieporuszonej było jej specjalnością, ukrywanie słabości – drobnostka. Większość otaczających ją osób nie wyczuwała w niej zmiany nastroju, póki emocje nie kipiały z niej, ukazując pełną paletę. Większość jednak nie siedziała w jej głowie, nie odczytywała na bieżąco zmian jakie w niej zachodziły. Nie wyczuwały cienia wątpliwości i niepewności, który zachodził na myśli. — Ładnie się urządziłeś — nie odpowiedziała od razu, decydując się na zaczęcie jeszcze innego tematu. Cieszę się, że znalazłeś coś lepszego niż ta dziura, którą musieliśmy wziąć, gdy uznaliśmy, że nie damy się więcej traktować jako wyrzutkowie, pomyślała z nutą goryczy wspominając o starej posiadłości, w której już od dawna nie czuła się jak we własnym domu. Była tam tylko dodatkiem, kolejnym pięknym meblem. Ona jednak nie dała się poddać powolnemu zniszczeniu za cenę stania w określonym przez Camellię miejscu, ciesząc jej oczy jak etażerka z wystawą stołową, która nigdy nie została użyta. Cieszę się, że sobie poradziłeś. W to nigdy nie wątpiłam, chciała powiedzieć mu, ale słowa zawisły na końcu języka. Rozejrzała się wymownie po sypialni, zadzierając podbródek ku górze. — Nie chciałam się rozpraszać — szepnęła wpatrzona w ciemność za oknem. Nocą zawsze czuła obecność Lilith silniej niż kiedykolwiek indziej. Księżyc miał w sobie coś z jej oblicza, które widziała na rysunkach Cecila – łagodnego, matczynego. Matka dbała o nią, by wróciła do niego cała i zdrowa, mimo że balansowała na cienkiej lince, zawsze o krok przed upadkiem w przepaść. — I nie chciałam ciebie narażać. Była szczęśliwsza, bo znalazła swoją zgubę i miała nadzieję, że tym razem znowu nie skończy się to w tak głupi sposób. Była szczęśliwsza, bo dostała, czego zawsze chciała – życie w dużym mieście, anonimowość, zgiełk zagłuszający własne myśli. Oprócz jednej. Nigdy nie będę w pełni szczęśliwa z daleka od ciebie. — Pytanie za pytanie — rzuciła. Mogą się zabawić w przesłuchanie, nie przeszkadzało jej to. Mimo wszystko ona nie zamierzała być tym złym gliną. — Co się odjebało pod koniec lutego w Hellridge? Czyja to była sprawka? Wiedział. Na pewno. |
Wiek : 23
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : deadberry
Zawód : urzędniczka, krętaczka, złodziejka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Emocje - bagaż, który dźwigał z coraz większym trudem i z coraz mniejszym zaangażowaniem. Gdyby mógłby, zgodnie z instrukcjami stryja, się od nich zupełnie odciąć, włożyć je Tessie w garśc i powiedzieć "od dzisiaj nalezą tylko do ciebie", zrobiłby to bez zawahania. Oddałby jej to, co należało tylko do niej, a swoje własne pogrzebałby trzy metry pod ziemią, na Łysym Wzgórzu, tam, gdzie spoczywały szczątki ich przodków i pozwoliłby, żeby tam zgniły, jak historia związana z tym miejscem. Czasem czuł tak wiele na raz, że marzył o tym, by nie czuć nic. Nie potrafił odciąć się od emocji Tessy, ani odseparować swoich od jej uczuć. Nie wiedział już, kto był bardziej zdenerwowany, komu intensywniej doskwierała tęsknota i które z nich bardziej zależało na dzisiejszym spotkaniu. Byli połówkami jednej całości, dwoma, współzależnymi od siebie bytami, które nie potrafiły funkcjo Wać oddzielnie. Świat bez Tessy wydawał się pustym, pozbawionym kolorów i ciepła miejscem. Miejscem odciętym od światła, które nie mogło istnieć naprawdę, pełnym koszmarów i mroku. Ładnie się urządziłeś nie doczekało się cecilowego komentarza; wiedział o tym, starał się jak mógł, by zachować pozory normalności. Celowo się przeprowadził, bo tamte mieszkanie, każdy mebel, każdy kubek, a nawet kolory ścian, przypominały mu o poczucie pustki, który wiązał się z jej wyjazdem. Dom to nie budynek. Jego dom był tam, gdzie była Tessa. Zdania rozpoczynające się od nie chciałam brzmiały jak skonstruowane ze zlepków słów wymówki. Odnalazł spojrzeniem drogę do kontaktu wzrokowego, tym razem nie uciekał przed bliźniaczym kolorem oczy, tym razem zniósł ciężar jej spojrzenia. Nie chciał znowu stracić ją z oczu. - Rozpraszała mnie twoja nieobecność. Rozpraszała mnie niewiedza i perspektywa, że znikniesz jak - głos zatrzymał się w wąskim tunelu w krtani, gdy niewidzialna pięść strachu zacisnęła się na jego gardle, odcinając mu dostęp do strun głosowych; w tej jednej chwili poczuł, jak się zapada, jak coś ciągnie go w dół, w przepaść, na której krawędzi balansował od dawna – wszystko, co sprawiało mi radość - szczerość przelał w swoje słowa, choć kosztowało go to wiele wysiłku. Był pełen obaw; spinały się po ścianie żeber, próbowały zebrać mu dech w piersi. Zaciągnął się papierosem, którego wsunął do ust chwile wcześniej. Dym, zanim dostał się do płuc i wypełnił ich powszechnie, gryzł nieznośnie w drogi oddechowe. – Ja też nie chce - on, w przeciwieństwie do niej, przestał szeptać, cecilowy głos, gdy odzyskał nad nim panowanie, wyraźnie rozbrzmiał w dzielącej ich przestrzeń. – Nie chce, żeby dzielił nas taki dystans. Nienawidził, gdy była daleko, gdy znikała z zasięgu wzroku, gdy nie mógł jej dotknąć, usłyszeć tonu jej głosu, przekonać się, że nadal żyła, a odczuwalny przez niego ból był czymś prawdziwym, a nie fantomowym świadectwem tęsknoty tężącej pod sercem. Nienawidził, gdy nie było jej obok, ale nie mógł pozwolić jej tu zostać, zwiędnąć, zgnić, pozwolić, by pokryła się martwicą, która pożerała go od środka - kawałek po kawałku. Bo był jak wyniszczająca choroba. On i to miasto, które wielokrotnie próbowało pozbawić ją nadziei. Tam, w Bostonie, była szczęśliwa, zyskała anonimowość, której pragnęła. Żyła życiem, jaki zawsze chciała. Nie potrzebnie tu wróciłaś. Nigdy nie będziesz w pełni szczęśliwa blisko mnie. - Moja odpowiedź ma być równie szczera, co twoja? - po zadaniu tego pytania poczuł gorycz pod językiem. Dopiero teraz, gdy ku niej podszedł, gdy usiadł obok i poczuł bijące od niej ciepło, odkrył, jak bardzo za nią tęsknił. – Upadły Anioł z ramienia Lucyfera wzniósł się w Niebo i wypowiedział wojnę Gabrielowi. Jego imię to Eros, Jan Ewangelista. Opowiedział jej o wszystkim. O Placu Aradii. O niebie płonącym w szkarłacie. O deszczu piór. Ścianie ognia. O wielkich orłach. O pochodniach z ludzkich ciał. O kobiecie, której ptak wydziobał wątrobę. O załamaniu nerwowym, ataku panice. O Lilith, która do niego przemówiła. Opowiedział jej o autostradzie traktorów. O szklanej pułapce. O cenię, którą Erosa zapłacił, by znowu spotkać swoją ukochaną. O pragnieniu Matki. O Apokalipsie. O tych, co stali po drugiej stronie barykady. O jego wątpliwościach, jakie adresował ku Zuge. Koniec swojego monologu uczył minutą ciszy. Celebrował ją, chociaż zakłócał ją przyśpieszony oddech, nad którym stracił panowanie dziesięć zdań temu. - Nie zwariowałem - próbował zmusić usta do uśmiechu, ale ukształtował się na nich ledwie grymas. – To naprawdę się wydarzyło. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Tessa Fogarty
ILUZJI : 10
SIŁA WOLI : 17
PŻ : 173
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Jej umysł nigdy nie należał w pełni do niej, jej emocje i ból fizyczny zawsze dzielone były na dwa, falami spływając na Cecila niezależnie od odległości, jaka ich dzieliła. Zrzucona została na nich odpowiedzialność za dwie osoby, bo ich ciała nie stanowiły wyłącznej własności, którą mogli dysponować w dowolny sposób. Teresa czuła na sobie ten ciężar od lat, od momentu, gdy zobaczyła wpływ jej uczuciowej karuzeli, burzy splątanych ze sobą myśli wypisany na cecilowej twarzy, w drżeniu jego ciała jakby to w jego własnej głowie powstało to tornado, które wypuszczone przebiegło przez jadalnię ich domu wprowadzając jeszcze większy chaos. Wtedy dotarło do niej, że jej własne szaleństwo bardzo łatwo mogło stać się kolejną cechą nieodłącznie ich ze sobą łączącą. Folie à deux. Jako mała dziewczynka nigdy nie traktowała ich choroby jako przekleństwo. Nie dostrzegała wtedy ciemnych stron nierozerwalnego połączenia, nitki nie do przerwania, bawiły ją raczej możliwości opracowania kodu, jaki rozumieć będzie tylko Cecil i ona. Musiał jednak nadejść czas, gdy nie chciała, by wiedział, by czuł wszystko jak ona. By Teresa znała każdy moment przyspieszonego tętna, lęku, mdłości. Wielokrotnie też wydawało jej się, że zna ich powód, a ta świadomość wcale nie pomagała. Wtedy też uświadamiała sobie, że oddałaby wszystko, żeby rozdzielić ich uczucia od siebie. — Jestem tutaj — powiedziała z naciskiem, jakby sama nie była co do tego jeszcze ostatecznie przekonana i musiała samej sobie uświadomić położenie w jakim na nowo się znalazła. Była tutaj, w Saint Fall, z własnej woli wracając. Chciała móc zapewnić go z całym przekonaniem i mocą, że nie zniknie nagle i na zawsze, już nieodwołalnie jak wiele innych osób niegdyś bliskich jej, bliskich Cecilowi. Z trudnością przychodziło jej przyznanie, że jej chcenie nie miało tutaj tak dużego znaczenia, a sama naraziła się na życie podwyższonego ryzyka. Doskonale pamiętała jak niewiele brakowało, żeby nie wróciła do domu już nigdy, do brata. Jak niewiele dzieliło ją od rozpłynięcia się w powietrzu, gdy jej fizyczna obecność zastąpiona być może została kilkoma plakatami, ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie. Nagła suchość w gardle jest nieprzyjemna, ale stara się przełknąć ślinę, by kontynuować. — I nie będzie dzielił, bo nigdzie się nie wybieram. Przynajmniej na razie. — Jestem szczera — rzuciła niemal z automatu, bez zawahania. Jeżeli uważał, że byłaby naprawdę w stanie żyć z dala od niego na stałe, po tym jak odrzuciła propozycję Scarlett. Mimo tego jak bardzo nienawidziła tego miasta i wszystkiego, z czym kojarzyła Saint Fall. — Więc wolałabym równie prawdziwą odpowiedź. Opowieść Cecila brzmiała raczej jak wytwór wyobraźni zasilany dziwnymi specyfikami zakupionymi przez faceta o nietypowym akcencie w jednym z gejowskich klubów. Najłatwiejsze miejsce na zapoznanie się z towarem zmieszanym ze środkiem czystości do mycia łazienek, byle zaoszczędzić na tym pozyskaniu tego czystego jak najwięcej. I gdyby Teresa znała brata przynajmniej o jotę mniej niż mogła się tym pochwalić, to prawdopodobnie uznałaby to za wynik eksperymentów z jakimś syfem albo zwyczajnie, bardzo ładnie napisaną historię inspirowaną ostatnim rozdziałem pisma niemagicznych z którym mógł się zapoznać celem stworzenia kolejnej niepokojącej klimatem ilustracji. Tylko Fogarty wiedziała, że nie miał powodu, aby sprzedać jej głodne kawałki za cenę jej konsternacji, by chwilę potem oznajmić, że był to jedynie wyborny żart. Być może przez jedną chwilę wolałaby, by właśnie tak skończyła się ta opowieść. Śmiechem i dowcipkami. Cisza, jaka nastąpiła po wszystkim, z każdą sekundą dzwoniła w jej uszach coraz mocniej, kiedy prawda o ostatnich wydarzeniach układała się w jej głowie, a ona nie wiedziała, co właściwie powinna teraz zrobić. Wstała z łóżka, wyciągnęła z kieszeni kurtki rzuconej niechlujnie opakowanie papierosów i zbliżyła się okna, otwierając je zanim zapaliła jeden z nich, odkładając kartonik na parapet. Sama usiadła na nim, przygarbiona na pozór spokojnie rozkoszując się używką zatruwającą jej płuca. — Wierzę ci — zapewniła go, ale jej głos zabrzmiał głucho, jak gdyby głową nie do końca była obecna w tym samym pokoju. — Wierzę — powtórzyła, bardziej dla samej siebie, przekonując się, że wciąż nie zapomniała jak się mówi. — Co to dla nas oznacza? Jak wiele czasu zostało? Czy naprawdę wróciła do miasteczka tylko po to, żeby je pożegnać zanim wszystko zostanie obrócone w popiół przez piekielny ogień? |
Wiek : 23
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : deadberry
Zawód : urzędniczka, krętaczka, złodziejka
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Emocje - wszystko, co mógł jej dać. Emocje - wszystko, co mieli. Oglądał zatem spektakl emocji, jakie rozgrywał sie na jej twarzy, gdy snuł swoją opowieść. Opowieść, która brzmiała nieprawdopodobnie, jakby poniosła go fantazja, jakby książkę, które czytał, przeniknęły do rzeczywistości; chociaż raz pomyślałaś, Tessie, że doskonale odnajdę sie w zakładzie zamkniętym? Po słowach nie przyszedł czas na śmiech, na grymas rozbawienia przecinający usta. Nie było tu miejsca na anegdotkę, a potem trzy następne. Po jego słowach przyszedł czas na grobową ciszę przerywaną przez cecilowy, ciężki oddech. Czuł to wszystko, co wtedy. Jakby znowu był świadkiem tych wydarzeń. Jakby rozegrały się ledwie wczoraj. Nie patrzyła na niego jak na niespełna rozumu wariata; wierzę ci wystarczyło; zrozumienie w spojrzeniu je potwierdziło. Nie było tu miejsca na fikcje, kłamstwo i półprawdy. Ona, jak nikt inny, potrafiła rozpoznać, kiedy kłamał. Cisza, która zapadła, była równie nieprzyjemna, co rosnące wokół nich niechciane, zupełne niepotrzebne napięcie. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy; zainicjował kontakt wzrokowy; patrz na mnie, gdy we mnie zwątpisz, siostro. Co miał jej powiedzieć, gdy w końcu przerwała dłużące się w minuty milczenie? Że, ilekroć próbował to objąć rozumem, tylekroć sam tego nie pojmował? Lilith pragnie świata bez magii, Tesso, pierwsza myśl, ale ona nie ukształtowała się na ustach w formie słów; nie rozumiał intencje Matki, ale ufał jej bezgranicznie; zawsze wiedziała, co dla nich najlepsze. Podarowała im w końcu nadzieje, cel, drugie życie. - Tego nikt nie wie - powiedział w końcu i do kompletu chciał wzruszyć obojętnie ramionami, ale zamiast tego jego place odnalazły drogę do paczki papierosów; nie potrafił zachować obojętność; mogła to wyczuć w drżeniu jego głosu. - Wydaję mi się, że to tylko kwestia czasu, gdy to wszystko się stanie w ogniu. Wsunął papierosa do ust. Nie chciał myśleć o ogniu, który wybuchł mu niemal przed twarzą na placu Aradii, ale czyż nie taką wizje końca snuł wielokrotnie w myślach? Matka miała racje. Ostatecznie skończy w płomieniach. W końcu Piekle, poza ogniem piekielnym, nic ich przecież nie czekało. - Masz wino? - zapytał między jednym buchem a drugim, obracając między palcami papierosa; przekazał go siostrze. Mysli w głowie były chaotyczne, podobnie jak słowa, które z siebie wyrzucał; musiał nawilżyć gardło czymś, co przyniesie przynajmniej chwilowe otrzeźwienie; czymś co zagłuszy wyrzuty sumienia i emocje, czymś, co uspokoi drżenie głosu i rąk. Wino zawsze było najskuteczniejszym lekarstwem na te dolegliwości. - Pamiętasz, jak mówiłem ci, że nie mamy do czego wracać? - W chwilach zwątpienia, gdy ledwo wiązali koniec z końcem. W chwilach, kiedy musieli sięgać po ostateczność, by zapłacisz za czynsz. Mieszkanie w Sonk Road było paskudne, ale jeszcze bardziej podła była perspektywa powrotu do domu. Nie chciał tam wracać, nawet gdyby miał gryźć tynk ze ściany. Obiecaj, Tesso, splótł ze sobą ich palce, choć wargi nie poruszyły się nawet o milimetr. Sentyment, który nie rozerwalnie łączył go z tym miastem, coraz częściej osuwał się z zasięgu jego wzroku, a same spojrzenie uciekało poza linie horyzontu. - Kiedy ten świat się rozpadnie, pójdziemy tam, gdzie nas nikt nie rozdzieli. Gdzie będziemy mogli oddychać pełną piersią, bez eskorty nieprzychylnych spojrzeń. Obiecaj, że gdy nadejdzie czas, odjedziemy, nie oglądając sie za siebie. Jestem tutaj było jak zapowiedź nowego początku. Jak obietnica, że nie wszystko stracone. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator