First topic message reminder : Kaplica cmentarna To w tym miejscu odbywają się nabożeństwa pogrzebowe czarownic i to stąd zmarły wyrusza w swoją drogę do Piekieł. Kaplica wznosi się na środku głównej alejki, która omija ją z dwóch stron, co podkreśla jej dominującą pozycję na tym terenie. Schody prowadzące do niej wykonane są z ciemnego granitu, a z każdym stopniem stają się coraz węższe, jakby zapraszały do innego świata. Budowla ma kształt nieregularnego wielokąta, a jej dach, zdobiony delikatnymi stalowymi pentagramami, zdaje się zlewać z ciemnym niebem. W każdym rogu kaplicy znajdują się smukła wieżyczka, na której szczycie gorą małe płomienne pochodnie. Ich blask wpada przez witraże okien, rzucając na wnętrze kaplicy pulsujące światło. Wewnątrz kaplicy powietrza jest gęste od aromatu palonych kadzideł. W centralnym punkcie znajduje się ołtarz, wykonany z ciemnej czarnej, litej stali, wykończony ornamentami. Na ołtarzu zawsze płoną świece, tworząc cienie, które wydają się żyć własnym życiem na ścianach kaplicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Wszyscy przeklęci balują w Piekle — czarny sypie się kurz; a może to tylko popiół znad rozpalonych knotów? Nie każdy sygnowany jest trwałością spod znaku magii Richiego Williamsona. Dym świec dołącza do tańca woni; tu, z samego przodu, powietrze składa się z siedemdziesięciu ośmiu procent azotu, piętnastu procent tlenu i sześciu mieszanki kwietno—kadzidlanej; pozostały procent to gazy. Jakie? Nowy nestor rodziny Carter wymownie milczy na ten temat. Odwrócona badawczo głowa Saula napotyka nieskazitelny spokój; jesteśmy z Benem grzecznymi ministrantami, których obecność w żadnym przypadku nie została podyktowana wyrachowaniem, rozmysłem, walką o słupki poparcia i chęcią przekonania się, czy — poza łzami — na pogrzebie poleje się krew. Lekkim skinieniem głowy odpowiadam na marionetkowe poruszenie głową Saula; wszyscy mamy niewidoczne żyłki u nasady karków — Krąg pociąga za krąg, wprawiając w ruch ciała naoliwione dobrym wychowaniem lub sprawianiem pozorów tegoż. Pociski powietrze—powietrze przecinają zagęszczoną zupę atmosfery. Judith Carter i Sebastian Verity uporczywie spoglądają do tyłu i gdybym był wścibski (ha), odwróciłbym głowę w ślad za nimi — o ile ta pierwsza może być zaskoczona obecnością państwa Lanthier, o tyle wuj (kuzyn? Któż by się połapał w kręgowych spowinowaceniach) Bena musiał wypatrzeć w tłumie nemesis. Skład powietrza właśnie ulega zmianie — procent gazów zastąpiło pół procenta wykluwanego w błysku flesza chaosu. Zerknięcie w kierunku źródła blasku sprawia, że czuję poranną quiche tam, gdzie nie miejsce na posiłek sprzed kilku godzin; profil ojca przypomina drapieżnego ptaka, za którym ukrywa się scena rodem z horroru klasy B. B jak Barnaby; B jak Będziesz w Zwierciadle; B jak Blondyna wyjdź z kaplicy. Valentina Hudson obok Williamsona starszego to uosobienie resentymentu — przeniesione z pary gołąbków (panno Hudson, wiesz, że ten konkretny ptaszek to kruk? Lubi czerń i trupy) spojrzenie zahacza o Charlotte. Zmarszczony nos siostry może zwiastować nową katastrofę; stłumione przekleństwo kieruje dłoń do kieszeni marynarki, z której wyławiam ciemną buteleczkę — ku rozczarowaniu zainteresowanej, to nie kokaina. — Trzymaj — wsunięte w rękę Charlotte sole trzeźwiące to czysta zapobiegawczość, którą powinienem zachować na kolejne minuty — kilkadziesiąt sekund później zalałbym nimi uszy, byleby nie musieć słyszeć głosu za plecami. To jedno — zobaczyć agenta federalnego w tłumie i zachować rozsądną odległość; kto wie, czy źle skrojone garnitury nie są zaraźliwe? To coś zupełnie innego — usłyszeć ciche słowa i, odwracając głowę, odkryć, że to nie omamy słuchowe. Daniel Murphy w pełni teksańskiej okazałości; od Waszyngtonu postarzał się o kilka lat i posunął o kilka kilogramów na wagowej skali — tylko niechęć pozostała niezmienna. — To moja obecność cię oślepia czy masz coś do ukrycia? — szeptanie przez ramię ma poważną wadę: wypada mniej widowiskowo niż starcie oko w oko (w samo południe). — Trochę decorum, Danielu. Gazę na oparzenia? Powrót do pozycji reprezentacyjnej — wzrok przed siebie, ręce na kolanach, słuch dookoła głowy — zbiega się w czasie z kapłańskim objawieniem. Obrządek czarnej mszy rozwija ciemne skrzydła nad głowami zebranych; żadne z nas nie wie, że za moment doznamy cudu na miarę całego magicznego świata. Słuchacz, który został pierwszym, męskim medium. Z dymu kadzideł, oparu kwiatów i fatamorgany, która odejmuje Benjaminowi zdrowy koloryt z policzków, wyłania się zjawa; ma twarz Wesleya, posturę Wesleya i ewidentną przynależność do trumny Wesleya. Cichną słowa kapłana, zaciera się świat; przez nadchodzący moment istnieję tylko ja, duch i pozdrowienie posłane z zaświatów przez skinięcie głową. Niedobrze. Za wcześnie, żeby umierać; mam Biały Dom do odmalowania. Opuszek palca ostrożnie pociera kącik oka — mrużę je pod dotykiem, biorę wdech, myślę: Trójco Piekielna, jeszcze tego nam brakowało; nowego ducha do kolekcji. Zanim dłoń powróci na kolano, po Wesleyu nie będzie śladu; zostanie tylko wrażenie, że kolejne sześćdziesiąt sekund pośle kilku zawodników na posadzkę — i oby tylko to. zdarzenie losowe: 6, ducha widzę w tym kaplicu |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Sebastian dostrzega jeszcze, jak Charlie wyciąga Morleya z kaplicy, na co mógłby odetchnąć z ulgą, gdyby nie to, jak mocno stara się kontrolować płynność oddechu, aby nie zacząć wiercić się, jakby miał owsiki w dupie. Siedzi sztywno, a atakujące go głosy usilnie ignoruje, choć nie zaskoczyłoby go, gdyby ktoś zwrócił uwagę, że wygląda, jakby coś go obłąkało. Oczy zbyt intensywnie wlepia w jedno miejsce, a kropelki potu coraz mocniej skrzą się na jego czole. Przy tym miarowym oddechu wygląda jak wykuta w kamieniu figura, niezdolna do ruchu innego niż ledwie widoczne, powolne unoszenie klatki wraz z każdym wdechem. W którymś momencie jednak się rusza po to tylko, by dyskretnie zacisnąć palce dłoni na swoim nadgarstku. Boleśnie i mocno, aby odwrócić uwagę od tłoczących się w głowie głosów, aby przypomnieć sobie, że dalej jest w jednym miejscu, wciąż oddycha, wciąż tak samo czuje i wciąż ma kontrolę nad własnym ciałem. Otoczenie na kilka chwil przestaje istnieć i gdy już zaczyna walczyć ze sobą, by nie poderwać się z miejsca i wyjść, głosy powoli zaczynają cichnąć, a do głowy dociera coraz więcej sygnałów z zewnątrz. Szmer szeptów, zapach kadzideł i kwiatów, nawet widok jakiejś zbłąkanej pięciodolarówki pod nogami. Powoli zaczerpuje głębszego wdechu, a skronie ociera drobnym ruchem palców, prostując się nieznacznie w miejscu. Kryzys opanowany. Błysk flesza kieruje spojrzenie Sebastiana w stronę, z której przeprowadził atak jeden z dziennikarzy, jednak to nie tam je zatrzymuje. Jego zainteresowanie przenosi się na siedzącego obok Bena i jego dziwnie pobladłą twarz. Nie pyta, czy wszystko w porządku, bo kapłan zaczął już przemawiać, a oni siedzą na tyle blisko rodziny, by szepty w trakcie przemówienia mogły zostać z powodzeniem wyłapane i skrytykowane. Zerka więc tylko kontrolnie na twarz kuzyna co jakiś czas, odnosząc wrażenie, że za każdym razem wygląda coraz bardziej, jakby miał się porzygać. Rzut na omdlenie: 3, głosy pokonane Zdarzenie losowe: 10, znajduję 5 dolców, ale gardzę |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Są jak kukiełki wystawione na pokaz. Pomalowane porcelanowe laleczki na półce. Synowie Kręgu, niedoścignieni w zwycięstwach, unikalnościach i bezprecedensowo ułożonym cudownym życiu, pokazywanym na okładkach i zazdroszczonym przez najbiedniejsze części społeczeństwa. Oczywiście, są też minusy. Ale nie na koncie. Siadają więc razem, z dobrym widokiem na trumnę i tył głowy nowego nestora rodziny Carter. Zapach perfum jego małżonki powolnie unosi się do tylnego rzędu i nęci węch mężczyzny, ale to tylko chwila, by obok niej usiadła najstarsza córka Saula. Nawet nie spodziewa się, że Richard mógłby jej nie znać. Był dobrze przygotowany do pełnienia obowiązków Williamsona, od kiedy jego starszy brat nabawił się pcheł i postanowił żyć w kłamstwie. Nie chodziło o Gwardię. Obok siadał właśnie Sebastian, na którego Benjamin spojrzał łaskawszym okiem, kiwając lekko głową w ramach przywitania. Porozmawiać mogli potem. Verity w Gwardii był funkcjonalnym elementem rodziny, a plotki o starym kawalerze dawno przestały mieć znaczenie. Notabene, Barnaby miał rację. Wszystko nabierało sensu. Jego starszy kuzyn też stronił od kobiet, od kompletnie rujnujących umysł i ciało nocy, od zabawy do rana. Zwalali to na poczet pracy, ale to bzdura. Sam Ben pracował ponad miarę, wyjeżdżając w nocy do klientów, sypiając krótko, ale jakże niestabilnie i w chłodzie. Kiedyś traktował to niczym cechę nabytą Williamsona, a teraz? Teraz wszystko miało sens. Wybuchłby śmiechem, gdyby nie okoliczności. Miał rację, bo nie chcieli tego widzieć. Judith Carter odwraca się niespodzianie w tył i patrzy gdzieś ponad głowami, tak samo zresztą, jak Sebastian i tylko przez moment Ben ma ochotę zrobić to samo „ej, ej, na co patrzycie?”, ale nie rusza się nawet na milimetr, tylko po to, by chwilę później pani Carter kiwnąć głową w geście szacunku. Lubili się, a na wiecu Ronalda Williamsona było to dostatecznie widoczne. Mam złą wiadomość, kuzynie, nie istnieje przyjaźń damsko-męska. Jedno spojrzenie w lewo gdzieś przez twarz Richarda, by dostrzec złamany nos w rzędzie po drugiej stronie szerokiej alejki. Ten nachyla się do Valentiny, która — kurwa mać — wygląda tak, jakby poza nią nie istniała ani śmierć, ani życie. To dwie sekundy majaczącego wzroku, zawieszonego i bez emocji, które z powodzeniem mogłyby być przez Richarda odebrane jako dozgonna przyjaźń z jego bratem. Czy Barnaby mu powiedział? Bez znaczenia. Znali się zbyt długo, mieli zbyt wiele podobnych celów i zbyt często ich profesjonalne ścieżki się przecinały, by jakakolwiek zdrada, której dopuścił się Barney miała tutaj znaczenie. Zresztą zaraz zjawia się Charlotte, a on kiwa głową, ale tylko nieznacznie. Pogrzeby wymagają kultury. Nie są przecież w pracy, by mógł ją ot tak zignorować albo zaprosić na dywanik. Najlepiej ten pod biurkiem. Jeszcze krótką chwilę patrzył na jej profil, mieszający się z profilem Richarda. Wystarczyło przesunąć głowę o milimetry w prawo, a zza dwóch Williamsonów wyłaniał się trzeci. Daleki. Gdyby miał w sobie więcej talentu artystycznego, mógłby zamknąć ich na płótnie. Oczekiwanie na przybycie kapłana to szepty gdzieś w tyle i dźwięk ciszy. Nestor Carterów odwraca głowę, a Ben, jak na zawołanie, kiwa nią. Synchronicznie niemal z Richiem. Na rozmowy przyjdzie czas potem, stypa będzie polityczną zabawą. Richie-Rich? Robimy sobie wyścigi? Komu Carter mocniej uściśnie dłoń w podziękowaniach? O 100 dolarów? To nawet zabawne ilu ludzi się zjawiło. To nawet zabawne, że pojawili się Lanthierzy. Ronan i Jackie, piękni jak zawsze — wygrany zakład, szybko zrujnowany przez większy traf młodszego Williamsona — jakby Wesley rzeczywiście znaczył dla nich więcej niż śmieć przy drodze, którego należy zebrać i wyrzucić. Pluto na nich, nazywano mordercami, brutalami, agresorami, głupkami, a teraz? Teraz każdy przeleje gorzkie łzy za żywot i śmierć krzykliwego dupka. Just Krąg things. I wchodzi kapłan, a wszystko wokół milknie. Benjamin słucha z niemal prawdziwym przejęciem, bo jeśli mają tutaj być reporterzy, których zresztą widział, to lepiej, kurwa, żeby ujęli, jaki jest smutny i godny i piękny i ojojoj. W wyniosłej przemowie dopatruje się politycznych niuansów. To zabawa w interpretacje pojedynczych zdań. Głowa rodziny, która przez długie lata prowadziła swoich bliskich i wskazywała im właściwą drogę do Ojca, Matki oraz Aradii — nie ma dowodów, że Carterzy wiedzieli o spisku Fogartych. Poprzez swoją wierną służbę — ładne sformułowanie, jak Wesley Carter był człowiekiem uczynnym. Ben zapamięta go jako skurwysyna. Skurwysyna, którego rodzina albo Bloodworthowie, albo jakaś postronna obsługa, albo chuj wie kto, postanowili rozpalić za dużo kadzideł. Dym jest duszący. Nie przypomina tego cygarowego, którym — choć ciężki — raczył się przy większych i mniejszych okazjach. Jest intensywny i nieprzyjemny, gryzie w nos i gardło, a coś w powietrzu zaczyna śmierdzieć sraczką. To tamten zwierz o wystraszonej twarzy, którego ktoś wyprowadził z kaplicy? A może siedzący naprzeciwko Saul wniósł na butach leśne gówno, w które wszedł pastowanymi butami. Woń tak nieprzyjemna, że zaczyna piec w oczy, wywracająca żołądek na kompletnie drugą stronę, gdy ten ściska się, a coś podchodzi do gardła. Czujemy żal, wobec siebie, ale może też wobec innych — obecnie tylko taki, że ktoś nie doczyścił podłogi w tym miejscu. Nie usłyszymy już znajomego śmiechu, znajomego głosu — Benjamin przykłada dłoń do splotu słonecznego, jakby próbując własnym ciepłem uspokoić wrażenie ściskania się wnętrzności, jakby ktoś ścisnął je w imadle i kręcił dalej. Kurwa, Valerio, co było w tym tiramisu? I czuje, że blednie, a słowa zaczynają się zlewać w całość, pisk w uszach jest od nich wyraźniejszy. W głowie się kręci, a ślina zaczyna przypominać gorzką substancję kojarzoną z kacem. Przemowa trwa, ale głos cichnie. W oczach Benjamina kapłan ma wykrzywioną twarz, to nieśmieszne uczucie bólu. To nie jest panika, to coś zbierającego się w przełyku i tkwiącego tam, zatrzaśniętego resztkami własnej silnej woli. Mowa powoli się kończy, ale Ben już nie słucha. Bena już nie obchodzi. Ben widzi wzrok Sebastiana na sobie, a za plecami słyszy „Moje kondolencje Williamson”. To do niego odwraca twarz, opuszczając brodę nieco niżej, ale wzrokiem wciąż tkwiąc w kuzynie. Łzy niemal lecą do oczu i oto staje się, gdy usta wypełniają się częścią treści żołądkowej, a w ostatnich sekundach nadymane policzki przykrywa prędko wyciągnięta z brustaszy poszetka. Wystarczy otworzyć lekko usta i wszystko poleci na tors Sebastiana. Wystarczy odwrócić twarz w lewo i Zwierciadło nie przestanie rozpisywać się na temat obrzyganego Williamsona i Verity'ego na ewidentnym kacu. Wystarczy szybki ruch w tył i nowy (stary) kolega Richarda będzie musiał prać ubrania i to jak najszybciej. Wystarczy pochylić się do przodu i żona i córka nestora nie pokażą się na salonach przez następne trzy lata, bo wszędzie będą mówić, że ich włosy śmierdzą rzygami. Wybiera więc bramkę numer 5 i połyka, ukrywając usta i nos za poszetką, odwrócony głową lekko w stronę Sebastiana. A potem, bo przecież nie jest idiotą i wie, że sępy patrzą, rozlega się szept do kuzyna. Dostatecznie cichy, by nie zaburzyć uroczystości. Dostatecznie głośny, by coś na tym ugrać. — Nie sądziłem, że tak się wzruszę... Kapłan pięknie mówi o jego życiu — mówi, przecierając nieistniejącą wilgoć spod nosa. Kurwa, muszę się napić. zdarzenie losowe (2), niepokonany próg na siłę woli |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
Czy ma pan chwilę, za pedantycznym wygładzeniem materiału sukienki ukryła się intencja ku czci żywych, porozmawiać o naszej pani i zbawczyni Lilith? Natarczywe spojrzenia sprzedawano w pakietach — to, którym raczy nas mężczyzna pod ścianą, to solowe wystąpienie na wzrok, rozchylone usta i całą arię niedowierzania. Opanowanie trudnej sztuki ignorowania męskich zerknięć było efektem lat ćwiczeń; przy Ronanie to czysta formalność. Wystarczy oprzeć wyprostowane plecy o ławkę, mrugnąć porozumiewawczo do Vittorii, łagodnym łukiem uśmiechu powitać sąsiadkę z końca ławki, a potem — siłą nawyku — mocno opleść palce wokół nadgarstka męża. Tętno niespokojne, objawy wyraźne, zawroty głowy — zrozumiałe. Zanim nadeszło pierwsze odrętwienie języka, kapłan zstąpił pomiędzy wiernych i przypomniał zgromadzonym, po co zebrali się przed obliczem śmierci; nie dla zemsty na żywych, ale pamięci umarłego. Pierwsze zdania — rozklekotane sylaby w zgęstniałym od znajomej woni kadzideł powietrzu — osiadają na bladych policzkach i kurczowo zaciskanych dłoniach. Próbuję liczyć uderzenia serca skumulowane pod opuszkiem kciuka; od kilku dni budzę się nocami i sięgam po rękę Ronana, nerwowo odmierzając rytm jego życia. Raz, dwa, trzy, cztery — przetrwał. Sen nie nadchodzi; wyplewiając strach, szepczę modlitwę do Matki. W zatłoczonym wnętrzu kaplicy jedyna modlitwa to ta o duszę zmarłego; jedyne tętno to to, które słabnie. Jedyna myśl to za duszno — w ostatnim stadium przytomności zmuszam samą siebie do wciągnięcia powietrza przez lekko rozchylone usta. Pomaga dopiero po chwili — gdy uwięziona pod ciepłą skórą nadgarstka Ronana istota łapie równy rytm, serce podąża w jego ślad. Wzrok potrzebuje kilku prędkich mrugnięć, kilkunastu oddechów i kilkudziesięciu słów z ambony, żeby uchwycić ostrość na nowo — rzeczywistość znów ma klarowne kontury, kiedy nie musi okręcać się wokół własnej osi na granicy omdlenia. Jeden kryzys zażegnany; ile z nich wciąż unosi się w gęstym powietrzu? Próbuję dostrzec w twarzach obecnych odpowiedzi, ale kiedy kapłan mówi o wrotach Piekieł, gniotę grymas w zalążku; były przecież bronią, od której zginął Wesley. zdarzenie losowe: 1 siła woli: 55 + 7 = 62 |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Podniosła atmosfera nie uspokaja ściśniętej klatki i zwiniętego w supeł żołądka. Nigdy nie była przesadnie wierząca i teraz nie miało się to wcale zmienić. Obecność Lucyfera, Lilith i Aradii nie jest na tyle potężna, by przebić się przez moc kadzidła. Ze zdziwieniem przyjmuje od Richarda buteleczkę opatrzoną prostą etykietą. Sole trzeźwiące? Na co to… Oddech przychodzi z trudnością, utyka gdzieś w piersi, a w głowie majaczy się ciężar. Szybki ruch zwinnych palców i śluzówkę drażni intensywny zapach amoniaku. - Porca miseria - klnie pod nosem, choć nie ma pewności, czy siedzący wokół czarownicy znają włoski i czy zwrócą uwagę na stosowanie przekleństw w szatańskim domu. Buteleczka natychmiast zostaje zamknięta i niknie w zaciśniętej dłoni. Naraz przechodzi ją dreszcz, gdy do jej uszu dociera rzucony za ramieniem szept. Nie zamierza się odwracać, sprawdzać jego źródła, ale odwraca się Richard, który zwraca się do jegomościa za nimi. Nie potrafi powstrzymać ciekawości i zerka wreszcie za siebie, ściągając nieco brwi na widok Daniela. Ten jest jej zupełnie nieznany, nie podsuwa na myśl nikogo konkretnego, zwłaszcza, że chowa się w zaciemnionych okularach. Kto takie zakłada do nieświętego miejsca? Nie ma okazji, by się nad tym zastanawiać, bo wtem na środek wychodzi pastor i to ku niemu zwraca swoją twarz, próbując się skupić na dalszym przebiegu mszy. Śmierć to nie koniec. Przed oczami Charlotte pojawia się sylwetka Marshalla. Choć Abernathy niespecjalnie zapisał się na kartach historii, ani nieszczególnie zapadł zaklinaczce w pamięć, tak wyraz jego twarzy, pustka jasnego spojrzenia, prześladować ją będą do końca świata. W tamtej chwili, gdy sięgała po athame, by poderżnąć chłopakowi gardło, widziała ulatującą z niego duszę. Słyszała odbijające się w głowie echem słowa Lucyfera, nakazującego pomóc biedakowi i skierować go do Piekła. Czy tak było naprawdę, a może wyłącznie ogarnięta szokiem dopowiedziała sobie powinność? Nie ma tu już miejsca na wątpliwości. Benjamin zaplanował linię obrony, którą ma się zasłaniać w sądzie. Pełna jest kłamstw, krzywdząca bliską jej osobę, ale co zrobić w chwili, gdy na szali postawiona jest nie tylko jej przyszłość, ale i reputacja całej rodziny? Nawet jeśli by się jej wyrzekli, wykreślili z rodowego drzewa, smród ciągnąłby się za nimi jeszcze przez długi czas. I chociaż w takim wypadku dobre imię Williamsonów powinna mieć w głębokim poważaniu, nie chce dopuścić do takiego obrotu spraw. Spuszcza wzrok, błądząc nim gdzieś w głębi ławki. Pomiędzy deskami dostrzega zbłąkany banknot. Pięć dolarów to tyle, co nic, musiało wysunąć się z czyjegoś portfela, kiedy składane były datki na kościelną tacę. Charlotte zostawia je w spokoju i na powrót unosi wzrok na kapłana, modląc się, by msza czym prędzej dobiegła końca. | Zdarzenie losowe: znajduję 5$, ale po nie nie sięgam |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Dziesięć skutecznych sposobów na— Ciąg dalszy nieistotny i skurczony do płytki paznokcia — tego samego, którego skandaliczne ukruszenie zauważyła w momencie, gdy nieodmiennie zakochana w mężu Jackie przypomniała Vittorii, że małżeństwa są jak kawior i— I gdzieś zmierzała z tym porównaniem, ale w tym samym momencie uświadomiła sobie, że pilniczek ma Matteo; ten sam, który został za drzwiami kaplicy (Matteo, nie pilniczek; chociaż jednego z drugim łączyło wiele — od ostrego intelektu, przez zamiłowanie do kobiecych stóp, aż po występowanie w różowym wariancie). Ciche westchnięcie połknął szmer rozmów i kalejdoskop katastrof, które przepłynęły nad głowami żałobników razem z toksyczną chmurą woni. Emporo Armani nie został stworzony do istnienia w jednym pomieszczeniu z Coco Chanel; którzykolwiek sąsiedzi z ławki nie połączyli tych zapachów z sobą, tylko pogorszyli sytuację na zapachowym froncie. Kwiaty, kadzidła, kolońska — trzy wielkie k w niewielkiej kaplicy. Nic dziwnego, że Ben w drugim rzędzie zaczął wyglądać niewyraźnie; nic zaskakującego, że Jackie i Ronan sprawiali wrażenie stęsknionych za świeżym powietrzem Cripple Rock; nic dziwnego, że smród wcale, ale to wcale nie przeszkodził Williamsonowi starszemu, który tuż przed objawieniem kapłana pozwolił przyłapać się prasie w jednej ławce z Valentiną. Soczysty nagłówek w nowym numerze Zwierciadła; wielka waśń, huczne wesele? Nic dziwnego, że Vittoria — zajęta próbą odkrycia w sobie talentu telepaty — nie zauważyła momentu, w którym miejsce po prawej zapełniło się czwartą duszą w ich ławeczce pięknych indywiduów. Spostrzegawczości nie pomagała senność; kapłan nie zdążył otworzyć ust, a Toria już wiedziała, że stoczy walkę z demonem senności, który— — Pani Sheng. Chwilowo wskoczył w kopczyk kosztownych wieńców i przyglądał się tej scenie z bezpiecznej odległości; pierwsze słowa kazania właśnie przepłynęły przez skondensowane zapachami powietrze, ale w żaden sposób nie wpłynęły na realność tego obrazu — Thea siedziała obok i wyglądała na— — Ładne logo. Kogoś, kto był na służbie. Cienka kurtka z emblematem, który z daleka mógł wyglądać na coś, co ubrałby fan punkrockowego Wieńce w Ręce (albo Trumny Na Ramiona, Ktoś Zaliczył Zgona), dokonała rzezi na sekrecie; dom pogrzebowy Bloodworth to nie obsługa wózka widłowego, chociaż też zakłada przewożenie sporych pudeł z cenną zwartością w środku. Zaskoczenie — na miłość Lilith, wyglądam w tej czerni na anorektyczkę; trochę zbyt blisko prawdy, tak? — wreszcie ustąpiło przed uśmiechem; Vittoria musiała ograniczyć go do lekkiego drgnięcia w kącikach ust i powolnego powrócenia wzrokiem na kapłana. Akurat wspominał o tym, że nie powinni się smucić — całkiem trafne, nie było jej ani trochę przykro — bo Wesley Carter czeka w Piekle na ponowne spotkanie. To sobie jeszcze poczeka. Przy wiecznym spokoju powieki zaczęły opadać same; na etapie lepszego życia Vittoria musiała zamrugać dokładnie sześć razy, żeby odegnać senność — przy chwilach pełnych szczęśliwości i nadziei była pewna, że wszyscy będą szczęśliwi i pełni nadziei, kiedy zostawią za plecami drzwi kaplicy. Dla bliskich zmarłego kazanie musiało być pocieszające, kojące i godnie wieńczące życie człowieka, którego dziś żegnali — dokładnie tego życzyła im Toria. zdarzenie losowe: 5 siła woli: 48 + 5 = 53, nie śpimy, modlimy |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
A więc Judith... Judith jakaś tam. Była to połowa sukcesu, bo teraz wystarczy zapytać się Kręgowiczów z Kowenu i zapewne ją rozpoznają. Wróciłam więc do oczekiwania na mszę, wpatrując się już w bliżej nieokreślony punkt na ołtarzu, czasami przeczesując sobie włosy palcami. Parsknęłam cicho, słysząc, jak Leander ze swoją kolejną kochanką otrzymują opieprz od starszej kobiety. Miała stuprocentową rację, ponieważ byli na pogrzebie, a jak już się na nim pojawili, to powinni się zachowywać. Patrząc w sumie na twarz i zachowanie lekarza, to wydaje mi się, że na mszy zobaczę już go z kimś innym. Kapłan zaczął swoją przemowę, a ja już jestem świadoma, że nie traktują Lilith na równi z Lucyferem, dlatego nie przejmuję się zbytnio jej wydźwiękiem. Po prostu czekałam z może lekką irytacją na twarzy, na koniec tej przemowy. Gdy sobie tak siedziałam, zaczęłam słyszeć dziwne odgłosy zza moich pleców, poprzedzone bardzo niepokojącym dialogiem, a do tego czarem. Odkręciłam się więc do tyłu, żeby zobaczyć, jak ta dwójka, dosłownie jak jeden mąż, zaczynają widocznie mdleć. Przekręciłam zirytowana oczami, będąc zmuszona wstać. Czy dzisiaj każdy źle się czuje? - Chyba komuś zaszkodziło kościelne kadzidło... - Mówię do osób z mojej ławki, wzrokiem wskazując na Leandra i jego konkubinę. Nie chciało mi się wstawać, ale przynależność do jednego Kowenu zobowiązuje. Przechodząc, zauważyłam dolary, ale nie było czasu ich wygrzebywać. Ominęłam dziewczynę, żeby skupić się tylko na Leandrze. To on jest lekarzem, więc powinien jej pomóc, jak sam się ogarnie. - Leander... - Szturchnęłam go za ramię, gdy przy nim przykucnęłam. Musiałam zastosować jednak ostrzejszy kaliber, bo wydawało mi się, że nadal nie reaguje. Uniosłam dłoń, żeby wymierzyć mu niezawodnego plaskacza. 10 - widzę 5 dolców, ale ich nie biorę. Podsłuchiwanie udane. 1. Rzut na cios lekki. Próg: 30 - 5 - 9 = 16 - policzkuję Leandra 2. k20 na obrażenia |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Stwórca
The member 'Blair Scully' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 74 -------------------------------- #2 'k20' : 7 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Tłum, niby wezbrana rzeka, zdawał się coraz gęściej splatać i kłębić nad głowami zebranych żałobników z tonami kościelnych organów. Posępność ich brzmienia gęstniała, oplatając przestrzeń niczym duszny, nieprzenikniony całun; krzepnąc w miarę upływu czasu. Migocząca czerwoną iskrą Aradia jej świadkiem—gdyby nie ostentacyjny symbol pracodawców na piersi i równie ewidentny brak drugiego grabarza u boku, kaplica pożegnałaby się z Theą w trybie bezzwłocznym. Jednakże wyjście w tej właśnie chwili balansowałoby na granicy posunięć karygodnych, w przeciwieństwie do strategicznych. Z tego względu, jej nogi wiodły ją w kierunku przeciwnym drzwiom wyjściowym, mijając po drodze dwóch mężczyzn w wyraźnym pośpiechu. Być może ten gorączkowy pęd przeniknął również ją, a w połączeniu z osobliwą nierozwagą, doprowadził do pochopności decyzji o zajęciu pierwszego wolnego miejsca, które przykuło jej wzrok. A być może nad jej losem czuwa chytra dusza zmarłego swata… Spojrzenie najpierw zatrzymało się na kobiecie, której twarz była jej obca; odwzajemniwszy powitalny uśmiech, uwagę przeniosła na osobę, do której oczy niemal zawsze przywierały jak rzep. — Pani L’Orfevre. Niezliczone godziny spędzone na obserwowaniu zdywersyfikowanych żałobnych zgromadzeń sprawiły, że w umyśle Thei uwiło się przekonanie, iż czerń każdemu dodawała uroku. Vittorii, natomiast, służyła nad wyraz—choć jej opinia była daleka od obiektywizmu. Równie jak jej ubrania robocze, które niekoniecznie podążały za najnowszymi trendami. — Dzięki. Być może gdyby były spod wprawionej ręki skromnej krawcowej z niewielkim biznesem w zapomnianym przez Lucyfera zakątku Little Poppy, prezentowałyby się nieco estetyczniej. — Maj, martwi, melancholijna atmosfera — wyliczała ściszonym głosem. — Jak kapłan wyciągnie spod szat martini, zacznę wierzyć w przeznaczenie. Niemniej, ku niezaprzeczalnemu zdziwieniu wszystkich zebranych, żałobna garderoba nie kryła pod sobą koktajli alkoholowych. W zamian sam ich widok wydawał się zmuszać do ponurych refleksji, gdyż niosące się echem kazanie, stopniowo poczęło zasiewać w umyśle Thei ponure, odziane w czarne, żałobne szaty scenariusze. Jak szybko tłumy, które darzyła przecież taką niechęcią, rozproszyłyby się, gdyby jej własne stężałe ciało spoczęło w trumiennym posłaniu—ledwie garstka w porównaniu do łkających po zmarłym Carterze. Ledwie garstka, niewiele znacząca nawet wobec tych, którzy żegnali jej matkę. Ostatecznie podróż z odległego krańca globu na drugi, pochłaniała nie tylko znaczne sumy pieniędzy, ale również wysiłku i determinacji, a dalsi krewni Thei nie okazywali jej szczególnej estymy. Otulona jeszcze marcowym powietrzem była skłonna uwierzyć, iż przywilej pogrzebu zwyczajnie jej nie dosięgł; iż zniknęła gdzieś w zimnej, podmokłej glebie, skąd wydostać się zdołała jedynie strapioną duszą. Z myśli zatapiających się w mroczne iluzje, otrząsnęła się w momencie, w którym obraz przemawiającego kapłana zaczął się rozmywać, a jej ciało tężeć w dyskomforcie. Pogrzeb nie był czasem, kaplica nie miejscem, by skupiać się na samej sobie. Choćby myślą. Zdarzenie losowe: 8, zaczynam smęcić |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Barnaby, każde wydarzenie musi mieć swoją gwiazdę i wygląda na to, że padło na Ciebie, bo wraz z ostatnimi słowami czułeś na sobie wzrok nie tylko ojca, ale też zerkającej z ławki w drugiej nawie Berty Carter, wdowy po Saulu. Wzrok miała dość mętny, ale wystarczająco wymowny, aby dać do zrozumienia, że może nie wie, o czym rozmawiacie, ale widzi wystarczająco, że rozmawiacie. Richardzie i Benjaminie, Wy także byliście przekonani, że siedząc w miejscu, które zajęliście, będziecie niemal na świeczniku. Dlatego tu usiedliście, prawda? No i byliście. Po raz kolejny, słysząc Wasze słowa, Saul Carter odwrócił w Waszą stronę głowę. Tym razem jednak wzrok miał mniej polubowny niż ledwie chwilę temu i spoczywał on dokładnie na Tobie, Richardzie. Zbliżający się koniec kazania to doskonały moment na usłyszenie efektów specjalnych. W tym przypadku niewielka kaplica usłyszała doskonale, jak echem poniósł się dźwięk dwóch opadających ciał pod ścianą, gdy Leander wraz z Irą opadli, otumanieni zbyt intensywnym zapachem kadzideł. Doskonały widok miała na to ostatnia ławka, z której zdecydowała się wyjść Blair, i o ile tąpnięcie dwóch ciał jeszcze dało się jakoś wytłumaczyć bądź wtopić w harmonię dźwięków, tak nagły plask zwrócić mógł uwagę wszystkich. Fakt faktem, że poskutkował i dzięki temu, Leandrze, odzyskałeś przytomność, budząc się z piekącym policzkiem i Blair pochyloną nad Tobą. Dźwięki drażniąco wypełniały ciszę, która służyć miała kontemplacji. Niejedna osoba mogłaby się zirytować – być może kapłan też to czuł, ale nie dał po sobie w żaden sposób poznać. Kiedy do końca dobrnęła minuta ciszy dla zmarłego, opuścił ambonę, aby udać się do ołtarza, na którym to złożona została drewniana skrzyneczka. Zabrał ją ze sobą i wymijając ołtarz, zszedł po stopniach, aby dotrzeć do trumny zmarłego. — Nasz Pan i Ojciec przyjął Cię do grona swego, łącząc na zawsze krwią i przysięgą na chrzcie – słowa modlitwy płynęły wdzięcznie, kiedy unosił drewniane pudełeczko tuż nad trumną. – Teraz, stojąc u Wrót Piekieł, doczekasz się spokoju w Wiecznym Królestwie, bo dotrzymałeś słowa i wierności Piekłu. Uwalniam więc Twoją duszę – mówiąc to, wyjął z pudełeczka sztylet, który każdy z Was mógł rozpoznać jako athame – Twoją krwią znacząc pergamin – wedle słów, nabrał na ostrze trzymaną wręcz niewidoczną kroplę krwi, a następnie przyłożył ostrze do pergaminu trzymanego przez jednego z chłopców, którzy podczas mszy służyli na ołtarzu. – Niech otworzą się przed Tobą Piekielne Wrota, abyś w chwale Piekieł spoczywał na wieki. Kapłan wykonał głęboki skłon z szacunku dla konsekrowanych przedmiotów, a następnie umieścił trzymane athame w trumnie. Z pudełka wyjął również pentakl, który zawisł przez moment w powietrzu, aby spocząć obok zmarłego, tuż przy athame. Była to doniosła chwila, podczas której każdy powstał z siedzisk. Moment, w którym symbole każdego czarownika niknęły za drewnianymi ścianami trumny mógł napawać smutkiem, pewnym żalem, sentymentem. Odchodził właśnie jeden spośród czarowników. Człowiek, którego wspominać będzie niejeden. Chwilę tę wypełniała cisza. Podczas niej, niemal bezszelestnie, podeszli pracownicy domu pogrzebowego, aby raz i na zawsze zamknąć wieko trumny. Sylwetka Wesleya zniknęła więc Wam sprzed oczu na zawsze. Co bardziej spostrzegawczy dostrzec mogli, że kapłan właśnie wchodził w gotowy pentagram, przyszykowany wcześniej przez chłopców, którzy teraz stali poza jego obrębem, po bokach ołtarza. Kapłan zaś w ręku miał swoje własne athame, a w koniuszkach stały czerwone, zgaszone wciąż świece. — Domine de Inferno, suscipe animam defuncti in regnum tuum, ut possit latere tuo in aeternum. Słowa, które wielu mogło rozpoznać jako rytuał, rozpłynęły się pośród ciszy. Czerwone świece zapłonęły rzewnym blaskiem, co mogłoby symbolicznie być odebrane jako przyjęcie Wesleya Cartera do Piekieł. I że modlitwy zostały wysłuchane. — Teraz – kapłan zwracał się do Was wszystkich, gdy wyszedł już poza obręb pentagramu – odprowadzimy naszego brata na miejsce wiecznego spoczynku. Ponownie rozbrzmiały organy. Ponownie kapłan zniknął z ołtarza. Ponownie rozpoczęło się zamieszanie. Każdy przepychał się do trumny, aby zabrać swoje kwiaty i wraz z nimi ruszyć poza obręb kaplicy. Mężczyźni ubrani w czarne fraki dźwignęli trumnę na swoich ramionach, aby wynieść je w akompaniamencie muzyki poza kaplicę. Czarna msza się skończyła. Sam pogrzeb – jeszcze nie. Część żałobna przeznaczona do celebracji w kaplicy się zakończyła, a żałobnicy powoli przechodzić będą w procesji za trumną na cmentarz. W tej turze każdy gracz powinien skończyć swojego posta, zabierając kwiaty i wychodząc z kaplicy. Korzystając z zamieszania, możecie rozmawiać swobodniej, wychodzić szybko, żeby zaczerpnąć powietrza, tudzież pomóc potrzebującym. Czas na odpis: 23.05., godz.: 20:00 |
Wiek : 666
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Ciche krach i głośne plask — ktokolwiek nie wybierał oprawy muzycznej na pogrzeb, zapomniał tylko o huku ukochanej strzelby Wesleya. Symfonia dźwięków zaczyna się w zesztywniałym karku i przelatuje nad tłumem głów za plecami Lanthiera; na pewnym etapie życia (po trzydziestce) odwracanie głowy zbyt szybko w najlepszym wypadku kończy się strzyknięciem w kręgosłupie — kapłan na szczęście zagłusza klekotanie kości i tylko drobna blondynka za Ronanem mogła coś zasłyszeć; pod warunkiem, że ma dobry słuch. Wyglądała, jakby miała — posłałby jej pocieszający uśmiech, gdyby nie okoliczności; uśmiechnięty Lanthier na pogrzebie Cartera — Zwierciadłu zabrakłoby tuszu na to wydanie. Stłamszony obrazek zamieszania za drzwiami kaplicy — chaos, w którym miga mu głowa Blair; nic dziwnego — szybko tłamsi zimne opanowanie kapłana. Dłoń Jackie na nadgarstku zaciska się trochę mocniej, swędzące pulsowanie niesprecyzowanego gniewu doskwiera trochę bardziej, czas zaczyna płynąć trochę szybciej dla każdego z obecnych — poza samym Wesleyem. Ostatnia posługa wprawia ciała ruch; każdy, kto zasiada w ławce, podnosi się w żołniersko—precyzyjnym odruchu i wzrokiem śledzi unoszony w powietrzu pentakl. Ze swojego miejsca — byle dalej od rodziny zmarłego — Lanthier ich nie widzi, ale wie, że tam są; czerwone świece, których blask ma pożegnać duszę na zawsze i oświetlić jej drogę w ostatniej wędrówce do Piekła. Każdy pogrzeb to zakład bukmacherski — żałobnicy najczęściej zakładają się o to, czy rytuał rozpali knoty; Ronan pamięta, że prawie rzygał pod siebie, kiedy żegnali Deidre i przez ułamek sekundy wydawało mu się, że magia zawiodła, a zamiast świec, zapłonie przerażenie. Wesley nie ma tego problemu — albo to kapłan lepiej zna magię odpychania? — i w ostatnią drogę wyruszy z echem udanej inkantacji nad pozbawionym życia ciałem. Już za moment rozpocznie się wyścig; kiedy wybrzmi dźwięk organ, a kapłan zniknie zza ołtarza, żałobnicy tłumnie wyruszą na poszukiwania własnych wieńców. Na typ etapie Lanthier nie spieszy się wcale — twarde oparcie ławki za plecami, miękka dłoń Jackie między jego palcami, Vittoria kawałek dalej wyglądająca, jakby miała zasnąć i obślinić ramię młodej kobiety z obsługi zakładu pogrzebowego; każde z nich zaczeka na swoją kolej i pewnie zamknie żałobny pochód — tak będzie bezpieczniej. Jeszcze Ronan znów spróbuje kogoś wkopać do dziury w ziemi. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Zerkając na Allie, uniósł wyżej brew, gdy w jej dłoni zaszeleściły chusteczki jednorazowe. Wysupławszy jedną z ciasno zwiniętej paczki, pokusiła się o próbę wyjaśnienia swojego stanu i dokładnie tak, jak to przewidywała, Maurice nie uwierzył w ani jedno jej słowo. Niestety, nie posiadał również wyjaśnień tego stanu rzeczy, toteż nie mógł zwalić winy za ten płaczliwy stan Dawson na coś od nich niezależnego. Pozostało mu wyłącznie gdybanie, a to, jakim dziś wykazał się Maurice, było wyjątkowo naiwne. Może zarażał się nim od Alishy? Założył, że po prostu zmarł jej niedawno ktoś bliski i postanowił darować sobie drążenie tematu. Zamiast tego chciał uścisnąć jej dłoń i wtedy w zabawnej synchronizacji pomyśleli o tym samym. Ich palce się zetknęły, ale zamiast splątać się w nierozerwalnych więzach, Allie nagle się wycofała. Maurie uniósł na krótko brew, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Przecież to normalne, że w kaplicy się marznie… prawda? Palce wróciły, więc wróciło również ciepło zachłannie połykane przez wychłodzoną skórę Overtona. Ten posłał swojej wybawicielce niewielki uśmiech wręcz skrzący się od typowego, syreniego magnetyzmu, który oklejał mu skórę dzień i noc. A potem coś łupnęło i klasnęło. Coś, bo pomimo szybkiego odwrócenia szyi, Maurycy nie zdołał dostrzec, co takiego wydarzyło się na tyłach kaplicy. Wcale nie dlatego, że widok zasłonili mu inni żałobnicy. Jakby tego było mało, kapłan kontynuował, jak gdyby nic się nie działo, więc (niestety) nie byłoby taktownym przepychanie się do centrum wydarzeń. Tylko dlatego Maurie usiedział na miejscu. Obserwował przebieg rytuału, słuchał dalszych słów, a na końcu dźwignął się wreszcie na proste nogi i zaczekał, aż opuszczą ławkę Padmore z Bloodworth, nim zbliżył się ponownie do stosu z kwiatami. Odszukał w nim bukiecik Allie i swój własny również. O ile ten pierwszy jeszcze mógł jej wręczyć, tak żałował, że nie ma kogoś, kto mógłby go wyręczyć w targaniu tego wieńca. I na co mu to było? Carter i tak nie doceni wysiłku. Świeże powietrze smakowało wyjątkowo dobrze po duchocie okadzonej kaplicy. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Źle się dzieje w państwie duńskim. Chusteczki przy oczach, krople w nosie, Zanim zgaśnie świeca życia — ta Richiego Williamsona pali się raźno, nie parzy, nie kopci, nie przygasa; Larry Barry zabierze ją, kiedy wyjdziemy — trzeba przeżywać dni, nie ulegając pokusie rezygnacji; pozorny koniec nigdy nie bywa rzeczywistym kresem, a jedynie punktem kontrolnym. Ten ma dziś oczy nowego nestora rodziny Carter; Saul spoglądający przez ramię to Saul z naganą w spojrzeniu — tłamszę w sobie potrzebę pilnego ucznia, który to on zaczął zamieniłby we wskazanie winowajcy za plecami. Znów wina federalnych. Skupiam wzrok przed sobą i płacę w gotówce obserwacji; kąt oka dostrzega długą falę zerknięcia Bena, która rozbija się o profil kamiennego — czy na pewno? Wygląda bladziej i przed chwilą gmerał w kieszeni — oblicza Barnaby'ego. Kurz bitwy z trzydziestego kwietnia opadł, ale będą spłukiwać go jeszcze długo; wątpię, by zdołali kiedykolwiek zmyć osad tego sekretu do końca. Nieobecność Paganiniego podsyca ogień pod rozżarzonymi węglikami podejrzeń — może Verity przykuł go do kaloryfera, żeby nie zamienił połowy czarnej mszy w próbę zastąpienia ciała Wesleya świeższym trupem starszego z braci Williamson? Modlitwa kapłana z gorliwej przybiera rumieniec finalnej — chwilę wcześniej Charlotte przywłaszczyła sobie buteleczkę kropli; pół chwili wcześniej Benjamin Drugi odwrócił głowę w kierunku Sebastiana, ale zamiast konspiracji szeptu, usłyszałem ciszę. Ćwierć chwili wcześniej zamieszanie — Godne pożegnanie godnego człowieka — głos Bena po prawicy — całe szczęście; właściwy człowiek na właściwym krańcu politycznych przekonań — uruchamia autopilot dopowiedzenia. Zerkam dopiero teraz; poszetka odtwarza studenckich wspomnień czar, ale wtedy to nie wzruszenie wycierał spod nosa Verity. Przez sekundę podziwiam koloryt jego policzków; kiedy ostatnim razem (w podstawówce) płakałem ja, cała twarz miała dumną barwę flagi Związku Radzieckiego — od tamtego momentu z komunistami łączą mnie tylko cygara. Kapłan w tym czasie — niestrudzony w misji nadanej przez samego Lucyfera — unosi nad trumną pudełeczko i rozpoczyna ostatni etap podróży nieświętej pamięci Wesleya. Pamiętam; lata temu ten sam rytuał wybrzmiewał przy pustej trumnie Leo — świadczyliśmy ostatnią posługę kilku dębowym deskom, jedwabnemu obiciu i pentaklowi, który nawet nie należał do niego. Dłoń — w odruchu i dla pewności, że po powstaniu z miejsca Charlotte nie zakołysze się na obcasach, w które musiała wcisnąć ją matka — po omacku odnajduję dłoń siostry; jest drobna, chłodna i zamienia się w grę — jeśli Lotte spróbuje wyszarpnąć ją spomiędzy moich palców, przegrała. Blask pięciu rytualnych świec wskazuje duszy drogę — to samo robi wyruszająca w ostatnią podróż trumna. Zaraz złapiemy za wieńce, zaraz posypie się ziemia, zaraz śmierć powie to byłoby na tyle, zaraz wszyscy przypomnimy sobie, że śmierć jednego człowieka to tragedia, milionów — statystyka, a wszystko, co pomiędzy, to poświęcenie, na które jestem gotowy. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Nawet jeżeli Ira mógłby mieć racje, nigdy nie usłyszałby tego od Leandra. Gdyby tylko była taka potrzeba, zrobiłby absolutnie wszystko, aby tylko utrzeć mu nosa i udowodnić, że wie lepiej, więc całe w tym szczęście, iż takowej ani widu, ani słychu. Na cóż im była zbędna rywalizacja… Znikając za ławkami, próbował zachować przytomność. Zaklęcie mogło zadziałać, a mogło też pokazać mu środkowy palec. Chciał wiedzieć, ale zapoznał się dobrze jedynie z ciemnością czającą mu się pod powiekami. Miał wrażenie, że brakuje mu tlenu, ale czy był to dostateczny powód do omdlenia? Poddawał to w wątpliwość, lecz głównie później, gdy już wrócił do świata żywych. Był nieprzytomny kilka sekund, czy całe godziny? Nie potrafiłby tego stwierdzić, gdyby przed oczami nie pojawiła mu się Blair. Ciężki zapach kadzideł wciąż próbował przeprowadzić zamach na świadomość zebranych, a jednak coś przywróciło go do żywych. Odpowiedź znalazł szybko, machinalnie przytulając dłoń do zaczerwienionego policzka. Nie czuł bólu, chociaż ciepłota skóry sprawiała dyskomfort. Spojrzał w dół, jak gdyby badał swoje położenie, a kiedy wrócił wzrokiem do Scully, nie wyglądał ani na szczęśliwego, ani na rozgniewanego. Przebłyski emocji, jeżeli takowe posiadał, skrywał głęboko pod skórą, nie pozwalając Blair na przygotowanie się na to, co mogło ją czekać w odpowiedzi na tak niekonwencjonalną metodę przywrócenia przytomności. A czekało ją… wielkie nic. - Jak długo? - Zapytał tylko, skracając myśl do maksimum, kiedy spróbował się poruszyć, czując dziwny ciężar na ramieniu. Wtedy przypomniał sobie o Irze. Marszcząc brwi, przytrzymał go w pozycji siedzącej, gdy ostrożnie wstawał. - Dzięki - powiedział cicho, jeszcze w nachyleniu spoglądając na twarz Blair. Wciąż był blady, tak samo zmęczony, lecz równie zdeterminowany co zazwyczaj. Teraz znów miał swoją misję. Nieprzytomny czarownik czekał na pomoc. - Blair, użycz mi swoich dłoni. - Spróbował przejąć inicjatywę nad dalszymi wydarzeniami. Czuł się nieco lepiej, czego nie można było powiedzieć o Irce. Kwestia czasu. Świeże powietrze wpływające przez uchylone wyjście miało pomóc lada moment. - Przytrzymaj jej ręce w górze. Układając Lebovitza na plecach, pociągnął nadgarstki Iry ku sklepieniu kaplicy, samemu mając zamiar zrobić to samo z nogami. Pięty oparł o własne ciało i w przejawie wielkoduszności przytrzymał w miejscu sukienkę, co by czasem nie wypadło z niej coś, czego nikt nie spodziewał się pod nią znaleźć. Piekielnik by oszalał. Chłop przebrany za babę. To dopiero byłby pogrzeb. Na szczęście pozycja czterokończynowa powinna zadziałać bardzo szybko i może nikt nie będzie musiał przeprowadzać z nimi wywiadu nad nieprzytomnym. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
Niespodziewaną obecność przy lewym ramieniu kwituje półuśmiechem, komentarz na temat strategicznego doboru miejsc — nieco szerszym grymasem. Tylna ława to miejsce, w którym można więcej — tutaj nie dociera większość spojrzeń, te skupione są na trumnie, kapłanie i fryzurze członków rodziny zmarłego. — Gdyby tak jeszcze nikt nie odciął mi drogi ucieczki — to szept przeznaczony wyłącznie dla uszu pani Faust, choć siedząca obok Blair nie sprawia wrażenia, żeby szczególnie miała przejąć się przerywaniem wzniosłości chwili. Sama zresztą zaraz zadaje pytanie, na które Philip już ma odpowiedzieć, ale wyręcza go Annika i dobrze, bo na końcu języka wygodnie zalęgła mu się July. Nazwiska nie trzeba dopowiadać — kobieta siedzi przy nestorze Carterów, więc jest ono oczywiste. Mniej oczywiste były spojrzenia, którymi ta wraz z Veritym bombardowali Blair jeszcze przed rozpoczęciem kazania. Nie były dyskretne, skoro nawet on — tak bardzo niezainteresowany tym, co dzieje się w głębi kościoła — je zauważył. Nie zamierzał dociekać tych znajomości, kwadrans temu Scully dla niego nie istniała, za kolejny kwadrans ten stan rzeczy powróci do rzeczywistości. Bardziej absorbujący jest duszący smród kadzideł i myśl, że to wyjątkowo źle zaplanowana część pogrzebu. Chyba, że celem było dorzucenie jeszcze kilku ciał do trumny Wesleya. Widzi wokół siebie pobladłe twarze — przoduje w tym Annika, oby nie zrzygała mu się na spodnie — i sam czuje się coraz bardziej otumaniony. Gdyby pani Faust nie odgradzała go od przejścia, prawdopodobnie już wychodziłby z kaplicy niewiele robiąc sobie z potencjalnego wzburzenia. Kilka spojrzeń i ze trzy gniewne pomruki to nieistotna cena za pozostawienie za sobą tego zaduchu. Wzruszenie odebrało mi dech, powiedziałby, gdyby nie to, że wciąż siedzi na swoim miejscu. Nagłe poruszenie za plecami i odwracając głowę w tył Philip widzi czarno na białym, czym kończy się nierówna walka z kadzidłami. Czego oni do nich dodali? W przeciwieństwie do niego, Blair nie zastanawia się nad tą kwestią i rusza do omdlałego mężczyzny i jego towarzyszki. Szybka reakcja, po której już cała kaplica wie, co zadziało się na jej tyłach. Dźwięku spotkania dłoni z policzkiem nie można pomylić z wieloma innymi, szczególnie w miejscu z tak dobrą akustyką. Spojrzenie Duera przeskakuje z otumanionej pary na Annikę, ale nie jest to jego droga finalna. Zatrzymuje się na Havillardzie, a brwi unoszą się nieznacznie, kiedy usta układają się w nieme widzisz, a nawet jeszcze nie wyprowadzono trumny. Może powinien zrobić coś więcej, ale przecież widzi, że w kaplicy jest przynajmniej jeden lekarz, czuje się więc w pełni usprawiedliwiony, nie unosząc się z miejsca. Pożegnanie Cartera trwa. Konsternacja minęła. Kazanie kończy się, rytualne świece płoną ogniem, a wieko trumny zamyka się po raz ostatni. Susza w gardle postępuje i Duer ma szczerą nadzieję — naprawdę gorąco tego życzy rodzinie zmarłego — że dalsza część pożegnania przebiegnie bez zakłóceń. Jeszcze tylko znaleźć odpowiedni wieniec i wybrać się w ostatnią drogę z Wesleyem. Poczeka, aż kaplica opustoszeje, nie widzi mu się przeciskanie przez tłum żałobników. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : jubiler, zaklinacz