First topic message reminder : Kaplica cmentarna To w tym miejscu odbywają się nabożeństwa pogrzebowe czarownic i to stąd zmarły wyrusza w swoją drogę do Piekieł. Kaplica wznosi się na środku głównej alejki, która omija ją z dwóch stron, co podkreśla jej dominującą pozycję na tym terenie. Schody prowadzące do niej wykonane są z ciemnego granitu, a z każdym stopniem stają się coraz węższe, jakby zapraszały do innego świata. Budowla ma kształt nieregularnego wielokąta, a jej dach, zdobiony delikatnymi stalowymi pentagramami, zdaje się zlewać z ciemnym niebem. W każdym rogu kaplicy znajdują się smukła wieżyczka, na której szczycie gorą małe płomienne pochodnie. Ich blask wpada przez witraże okien, rzucając na wnętrze kaplicy pulsujące światło. Wewnątrz kaplicy powietrza jest gęste od aromatu palonych kadzideł. W centralnym punkcie znajduje się ołtarz, wykonany z ciemnej czarnej, litej stali, wykończony ornamentami. Na ołtarzu zawsze płoną świece, tworząc cienie, które wydają się żyć własnym życiem na ścianach kaplicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Oczekując w ciszy, aż tłum się trochę przerzedzi i nadejdzie moment stosowny na zajęcie miejsca, walczy ze swoim własnym umysłem i narastającą migreną. Trzyma się na uboczu, a moment samotności przeznacza na rozejrzenie się po kaplicy i obecnych, mając nadzieję, że skupienie się na konkretach trochę wyciszy obłudne głosy, nawołujące go do siebie. Nie może być zaskoczeniem, że jest tu tak wielu przedstawicieli Kręgu — nie tylko tych starszych, którzy mieli szansę poznać Wesleya osobiście, ale również tych, dla których mężczyzna był jedynie imieniem na kartach jednej z książek czy anegdotką do rodzinnej kolacji. Dobrze widzieć, że młode pokolenie zdaje sobie sprawę z tego, jak ważnym jest zachowanie szacunku wobec tak tradycji, jak i samego schyłku życia kogoś, kto zostawił trwały ślad na społeczności magicznej. Nie wszyscy zgadzają się z Carterami, ale tylko ignorant odmówiłby Wesleyowi Carterowi tego, że należycie sprawował rolę nestora — bycie nim w tej rodzinie z pewnością nie może być łatwe. Tłum jest duży, toteż nie wszystkich jest w stanie dostrzec, ale przez moment miga mu twarz Lanthiera. Tego, z którego szyi tak niedawno zrywał pentakl i którego nie powinno tu być z dwóch powodów — pierwszy, jest Lanthierem, drugi, jest zdrajcą Lucyfera i rażenie oczu Judith swoim pyskiem w takim dniu jawi się Sebastianowi jako jawna prowokacja. Odwraca posępny wzrok od wroga i jego partnerki — czy ona też nie ma Lucyfera w sercu, by spędzać każdy dzień z kimś takim? — i przesuwa go dalej, akurat by dostrzec, jak Morley cofa się w kąt kaplicy, dziwnie skulony i widocznie czymś zaniepokojony. Gdy spojrzenie Sebastiana zjeżdża na jego dłonie, przyczyna staje się jasna. Kurwa. Gwardzista w nim jest znacznie silniejszy niż Verity i być może dlatego jego pierwszym odruchem nie jest zniesmaczenie, które powinien czuć wobec tego rodzaju odmienności. Nie, pierwsze co przychodzi mu na myśl to to, że Morley nie może rzucać się w oczy, ani narobić tutaj rabanu. Nie jako zaprzysiężony, nawet jeśli jako Rzecznik nie pracuje tak często w terenie. Wzrok Sebastiana natychmiast przenosi się na Charliego — miło, że przyszedł, prawdopodobnie tylko ze względu na Judith (a może służbowo?) — i gdy wyłapuje jego spojrzenie, swoim na moment ucieka do Morleya, by zaraz znów utkwić je w Protektorze i krótkim skinieniem wskazać wyjście z kaplicy. Zabierz go stąd, na litość Lucyfera zdaje się wybrzmiewać głośno, choć może tylko w jego głowie. Kaplica wypełnia się dźwiękami organów, zagłuszając na moment wszystkie myśli Sebastiana i wszystkie głosy, które wciąż próbują przedrzeć się do jego świadomości. Ludzie zaczynają zajmować miejsca, więc Sebastian również to robi. Choć ma ochotę stanąć jak najdalej, najlepiej tuż przy wyjściu, naturalnie nie może tego zrobić. Musi być blisko Judith, tak po prostu, by czuła się raźniej i nie może też zapomnieć, że wciąż jest Veritym. A gdy jeden Verity siada tuż za rodziną zmarłego, drugi winien zrobić to samo — wcale nie dlatego, że jest to miejsce zaraz za plecami Judith. Wcale. Podchodzi do swojego miejsca, rzucając krótkie powitalne spojrzenie siedzącym tam już Benowi, Richardowi oraz młodej pannie Williamson. Nim usiadł, zahaczył jeszcze spojrzeniem o Judith, a zauważywszy jej wzrok, odczekuje chwilę i odwraca głowę we wskazaną stronę. Blair, pieprzona, Scully. Jego spojrzenie zatrzymuje się na młodej dziewczynie dłużej, niż jest to stosowne, choć próżno szukać w nim wrogości czy ostrzeżenia. Jest zimne, martwe jak spoczywający w trumnie Wesley. Takim spojrzeniem nie patrzy się na kogoś z krwi i kości. Gdyby Blair Scully upadła teraz na ziemię bez tchu, nie drgnęłaby w nim żadna ludzka cząstka, żadne ukłucie współczucia, ale też żadna nuta satysfakcji. Ta dziewczyna walczyła, by zabić, a przebieg walki wiele zmienił. Dziś prawdopodobnie nie przerwałby Satago — wciąż uważa za błąd, że zdecydował się na to wcześniej. Być może córka nie wybaczyłaby mu zabicia jednej z jej… znajomych, ale przynajmniej Imani nie musiałaby przechodzić przez to, na co skazała ją ta bezduszna smarkula. Wcześniej widział w niej człowieka — zagubionego, pełnego emocji, żałosnego w prostocie swojego myślenia, ale człowieka. Dziś widzi przeszkodę, której strategicznie dobrze byłoby się pozbyć, nic więcej i nic mniej. Nie jest zmartwiony jej obecnością tutaj. W kaplicy jest wystarczająco wielu gwardzistów i doświadczonych czarowników, by nikt, kto ma choć jedną szarą komórkę, nie próbował zakłócać przebiegu ceremonii. Nawet nieświadom tego pierwszego faktu. Siada w końcu na swoim miejscu, a głosy znów stają się głośniejsze. Wlepia spojrzenie w jeden punkt, walcząc z narastającymi mdłościami. Jego szczęka jest zaciśnięta, jakby to miało mu pomóc pozostać przy zmysłach. Skronie pokrywają się drobnymi kropelkami potu, a jego twarz coraz mocniej blednie. Sebastian? Sebastian, tutaj. Verity! Chodź do mnie. Głosy zaczynają się na siebie nakładać. Sebastian porusza się niespokojnie w swoim miejscu, rozcierając nos, atakowany do tego wszystkiego przez zbyt intensywne zapachy. Wytrzyma. Musi wytrzymać. To minie. Cokolwiek to jest. Percepcja: 96 (57 + 20 + 19) Nawoływanie w tłumach, tury do rzutu kością: 2/3 Zajmuję miejsce nr 8 |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Cisza oddaje chwilę zadumie, a pozostałe zmysły krzyczą o chwilę nieświętego spokoju. Murphy znika z oczu, nie znika jednak niepokój. Uścisk na przedramieniu Johana jest więc torturą jeszcze przez dobre dwie minuty, w trakcie których delegacja Williamsonów i Hudsonów zajmuje miejsca z przodu kaplicy, a Annika nabiera tylko coraz większej ochoty na obranie kierunku wprost przeciwnego, kiedy kolory na jej twarzy z niezrozumiałej bladości przechodzą w bardzo zrozumiałą zieleń. Wonne gatunki kwiatów i jeszcze wonniejsi żałobnicy przytłaczają Annikę już dostatecznie przytłoczoną, a cały ten arsenał bodźców rzuca zupełnie inne światło na pomysł zjedzenia rano ulubionego bajgla. A ona jeszcze na domiar złego popiła go mocną kawą. — Niedobrze mi — szept ma dotrzeć wyłącznie do uszu Johana, a za chwilę Annika też dociera — na koniec kaplicy, gdzie oparta o drewnianą futrynę, zaznaje upragnionej ulgi i oddala wizję rzygania jak kot na pogrzebie Cartera. Dopiero, gdy opanowuje najgorsze, a organy Po prostu siada tam, zanim zrobi to ktoś inny — może powinna spytać, czy zajęte, ale ważny w tym był wyłącznie fakt, by okupujący miejsce obok, jeszcze–anonimowy sąsiad, nie wpadł rano na pomysł wylania na siebie całego flakonika perfum. Pierwszy głębszy wdech to nabranie pewności, że najgorsze ma już za sobą. A rzut oka na towarzystwo po prawicy to ulotna konsternacja i odzyskanie przynajmniej ułamka naturalnych barw na twarzy. Chyba naprawdę czujesz się nie najlepiej, Annika. — Sprytnie — rzuca do Philipa szeptem, zapatrzona w trumnę daleko przed nimi i tamte wszystkiemu winne kwiatki — blisko wyjścia. Jedyne, na czym Annika teraz zaciśnie palce, to leżąca na kolanach torebka. Johan zapewne odetchnął z ulgą. Kosteczka losowa: 2 — źle mi, słabo mi, dlatego zajmuję miejsce numer 29 |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Tłum w kaplicy zaskakująco szybko gęstniał, można było poznać to po nieustannym stukocie butów odbijających się od ścian kaplicy przy akompaniamencie głuchego echa niosącego dźwięk. Wokół nich miało znajdować się mnóstwo członków Kręgu. Czy ich wspólna obecność na pogrzebie miała okazać się wstępem do rodzinnych starć, czy zapoczątkować to, co Maurycemu wydawało się wręcz nieuchronne? Dowiedzą się o tym później, gdy wreszcie nastąpi ten jeden dzień, jaki nie będzie wreszcie zasypany toną obowiązków służbowych, osobistych lub kręgowych. Zmęczenie dociskało go do ściany silniej, niżby tego pragnął, ale i tak był w stanie nadążać za tym, co działo się tuż obok. Nie miał litości dla biednej Allie. Parsknął cicho, kiedy jej świeczka miast rozbłysnąć kolorowym światłem, postanowiła skuć się lodem. Nie śmiał się z jej porażki, a z ciekawego efektu. Przesunął nawet dłonią po jej zaciśniętej pięści, aby (pozornym) mimochodem podarować jej odrobinę ciepłą swojego ciała. Nie zdążył jednak pomóc jej w zapalaniu płomienia, bo dosłownie spod ziemi wyrósł im równie wyspany co Overtone Sebastian. Maurice wymienił z nim krótkie skinienie głową, a następnie obdarzył go szczerym uśmiechem, gdy uratował biedne maleństwo od dalszych stresów. Świeca zapłonęła wreszcie jedynym właściwym, złotym płomieniem. I kiedy wreszcie odwrócili się, aby poszukać dla siebie miejsca, okazało się, że Alisha wcale nie przesadzała. Widział Benjamina przymykającego gdzieś samotnie w tłumie. Gdzie była jego małżonka? Dostrzegał też pięknie ubrane Vittorię, Isabellę i Valentinę, którym to posłał nieznaczny uśmiech, chociaż chwilę później wyłowił spojrzeniem także Charlotte i już nieco zrzedła mu mina. Wciąż miał w pamięci to, że jego partnerka i Lotta plotkowały o nim w wolnych chwilach. Uciekł spojrzeniem dość szybko, wpadając nim na Philipa, któremu skinął głową, a także całą chmarę pozostałych pięknych twarzy Richarda W. (już zapomniałem, jak wygląda bez kieliszka w dłoni), Barnabiego (trochę czekam, aż postanowi podnieść ławkę i przysunie ją bliżej ołtarza) - facet miał parę w łapach, a także Irze, przytulonemu do ramienia jakiegoś faceta. Dlaczego poczuł ukłucie zazdrości? To nie jego interes z kim buja się Lebovitz, ale cholera, wyglądał tak dobrze w tej sukience… - Nie przejmuj się - szepnął swojemu złotowłosemu maleństwu na ucho i chociaż wiedział, że Allie wcale nie miała tak łatwo się uspokoić, niestety musiała do tego przywyknąć. Wszyscy patrzyli na nią na scenie, a takie uroczystości… cóż, dla kogoś z nazwiskiem Overtone niejako były codziennością, która już szczególnie nie wzruszała. Wzruszyła nim natomiast obecność jakiegoś przypadkowego człowieka z ulicy, który stanął u boku Alishy i ta nawet zwróciła się bezpośrednio ku niemu. Maurice uniósł lekko brew, ale nie nawiązywał kontaktu. I tak musieli ruszyć dalej, a cisza miała trwać przez kolejnych kilka chwil. Dlatego też poprowadził za sobą Dawsonównę, nie mając nic przeciwko ewentualnemu cieniowi w osobie Daniela. Wypyta ją o wszystko później, bo w tej chwili okazało się, że Annika i Johan mieli nieco mniej szczęścia do serdecznych powitań. Przebijanie się przez tłum zawsze obarczone było ryzykiem potrącenia i taka sytuacja przydarzyła się Maurycemu. Spróbował złapać balans i ustać w miejscu, ale ostatecznie musiał postawić stopę w tyle. Miał dość trzeźwości umysłu, aby uniknąć zadeptania Alishy, ale to nie wystarczyło, by nie przydepnąć stopy Johana van der Deckena. Super, Overtone, kozackie wyczucie. - Przepraszam - zwrócił się do niego ze skruszonym uśmiechem. Na szczęście tuż obok niego stała Annika, którą przywitał już o wiele cieplejszym spojrzeniem, lecz równie krótkim zważywszy na okoliczności. Przebili się wreszcie do ławek. Maurice nie zauważył przemiany Richarda M. Wzrok tylko prześlizgnął mu się szybko wzdłuż tylnej ściany kaplicy, nim wcisnął się do ostatniej ławki, zajmując miejsce tuż obok Kierana i siedzącej dalej Penelope. Oboje przywitał krótkim skinieniem głowy. Chyba przypadkiem zapomniał o trzecim miejscu dla Daniela. Cóż, najwyżej postoi. Nie widzę przemiany, ale przydeptuję stópkę Johana. Następnie sadzam tyłek na miejscu 26 i 25 jest polizane dla Alishy. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Ludzi zbierało się coraz więcej. Umarł przecież nestor, więc nie wiem, czemu narastający tłok mnie tak dziwił. W nim wymieniały mi się kolejne znajome twarze. Byliśmy małą społecznością, dlatego nie sposób czuć się tutaj obco. Najpierw moją uwagę przykuła Charlotte, spojrzałam się jej prosto w oczy, jakby wzrokiem próbując z nią porozmawiać, ale wiedziałam, jaka jest sytuacja. Zbyt bardzo ją narażałam, dlatego odkręciłam głowę, gdy ta jeszcze patrzyła się w moją stronę. Nie mogło zabraknąć również gwardzisty Verity, ten ewidentnie nie był świadomy mojej obecności. Należał do Kręgu, więc nic dziwnego, że pojawił się dzisiaj w cmentarnej kaplicy. Zszokowała mnie jednak obecność Lanthierów na pogrzebie. Wiedziałam, że mają z Carterami na karku, dlaczego więc zdecydowali się tutaj przyjść. Może dla fabuły? Oby stało się coś ciekawego. Posłałam jeszcze Penelope, skinienie głową w celu przywitania jej. Cieszyłam się, że wydobrzała po walce. - Tak... a raczej tak i nie. W zasadzie jestem już na końcówce, ale została mi tylko jedna, już mniej skomplikowana, niewiadoma w równaniu. Bez pomocy Twojej i Twojego ojca, nie zaszłabym tak daleko - dziękuję - Wysłałam mu kolejny przyjazny i szczery uśmiech. Aż mnie korciło, żeby porozmawiać dłużej na ten temat, ale wiedziałam, że okazja nie sprzyjała o rozmawianiu na temat magii, dlatego z trudem się od tego powstrzymałam. Jeszcze będzie okazja. Gorzej jakby się okazało, że aktualnie Havillard szuka asystentki do badań, a jak wpadniemy na siebie kolejny raz, to będzie już dla mnie za późno... Następnie moją uwagę przykuł Duer, kolejny przedstawiciel Kręgu. Jemu też posłałam uśmiech, gdy krótko mi się przedstawił, a następnie ruszyłam za nimi w kierunku ławek. Nie protestowałam, gdy Philip przepuścił mnie i usiadłam pomiędzy nimi. Miałam teraz tylko nadzieję, że ojciec się nie wścieknie, że nie siedzę razem z rodziną. - Oh... - Wydałam tylko z siebie, słysząc komentarz jubilera. Czy to był... Richard Morley? Chodzimy razem na studia, dlatego kojarzyłam jego twarz. Nie powiem, zapach ten był obrzydliwy. - Annika..? - Zaczęłam, gdy zaraz obok dosiadła się znajoma kobieta. - Wszystko w porządku? - Wyglądała dosyć blado. W takiej ciasnocie i duchocie można bardzo szybko się gorzej poczuć. - Jakbyś chciała wyjść na zewnątrz, to daj mi znać. Pójdziemy razem - Zaproponowałam jej jeszcze i wkrótce poczułam na sobie czyjś wzrok. Twarz skierowałam teraz ku kaplicy, gdzie wreszcie dopatrzyła mnie koleżanka gwardzisty. Była ewidentnie poruszona, moją obecnością. Wpatrywałam się w nią tak długo, jak ona wlepiała we mnie swoje ślepia. Moja twarz była bez wyrazu, a dopiero pod koniec naszego wzrokowego kontaktu mogła zauważyć, że kąciki moich ust drgnęły lekko do góry. Potem zauważył mnie też gwardzista. Zmrużyłam lekko oczy, gdy na niego patrzyłam, co symbolizować miało moją szczerą nienawiść do jego osoby i zwróciłam się ku moim dzisiejszym towarzyszom. - Wiecie, jak się nazywa tamta kobieta? - Wzrokiem wskazałam na Judith Carter. - Jestem pewna, że już się kiedyś spotkałyśmy, ale nie mogę przypomnieć sobie jej imienia... Rzut na furasa - udany. Siadam na miejscu nr 31. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Leoluca Paganini
ODPYCHANIA : 15
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 5
TALENTY : 14
Czas upływał. Przybywało coraz więcej i więcej osób gotowych pożegnać się z nestorem. Przypuszczał (czy słusznie?), że szacunek wobec śmierci powstrzymał niektórych przed skoczeniem sobie do gardła. Ponoć nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Można było powiedzieć, że drugą rzeczą, która choćby tylko przez krótką chwilę jednoczyła ludzi, była śmierć. W kaplicy panował naprawdę duży ruch. Widział mnóstwo twarzy - obcych i znajomych. Cały ten tłumek i ścisk, który się tworzył sprawiał, że trudno było spokojnie ustać w miejscu. Ktoś bez przerwy cię mijał, ocierał się o ciebie, gapił się na ciebie. Całą sytuację pogarszał zapach kadzideł zmieszany z wonią kwiatów z wieńców. Kwiatowy stosik rósł z każdą minutą. Przybierał pokaźne rozmiary. Leo w przypływie czarnego humoru pomyślał, że otrzymujący tyle kwiatów Carter - senior mógłby otworzyć własną kwiaciarnię na tamtym świecie. Czy w Piekle istniało coś takiego jak kwiaciarnia? Szczerze mówiąc nie miał teraz ochoty specjalnie się nad tym zastanawiać. Bardziej zaprzątywało go zachowywanie resztek cierpliwości. Gdzieś w tym tłoku mignęła mu sylwetka Richarda Williamsona. Może Leoluca był młody i wciąż niewinny, dlatego oficjalnie wysłano go w delegaturze z wieńcem, jednak nie ulegało wątpliwości, że posiadał pazury. Na razie głęboko schowane, ale gotowe w każdej chwili do użycia. Uwagę przyciągali również członkowie rodziny zmarłego. Zauważył Judith Carter. Czy było jej choć trochę smutno z powodu straty wujaszka czy kim tam Wesley dla niej był? Niezależnie od tego na kondolencje przyjdzie jeszcze pora. Penelope Bloodworth kręciła się po kaplicy i Leo przypomniał sobie, że była nie tyle uczestniczką co osobą odpowiedzialną za przebieg tej ceremonii. Absolutnie nie zazdrościł jej, że musiała pilnować całego ich towarzystwa i samego przebiegu pogrzebu. Trochę zdziwił go widok Jacqueline i Ronana Lanthierów. Kto by pomyślał? No kto? Lanthierowie zjawili się w kaplicy, pomimo, a nawet podejrzeniom Carterów. Nie padło jeszcze żadne oskarżenie, ale napięcie panujące między rodzinami czasami wystarczało za tysiąc słów. Może chcieli w ten sposób dać do zrozumienia, że są niewinni i nie mają nic wspólnego ze śmiercią Wesleya. Tudzież, chcieli zachować twarz przed resztą Kręgu i utrzymać tą grę pozorów. Starożytni władcy posyłali do obozu wroga specjalnego posłańca, który załatwiał to, co trzeba było załatwić. Takiego kogoś nie żal było narażać na ścięcie głowy. Najwyraźniej Lanthierowie nie mieli swojego posłańca. Albo mało obchodziło ich jaką dramę wzbudzą przybywając osobiście do kaplicy. Leoluca wiedział, że gdyby był na ich miejscu, też mało by go to obchodziło. Z zadumy wyrwała go jakaś kobieta, która przepchnęła się obok niego. I nawet nie przeprosiła za to, że tak rozpycha się w tłumie. Co za bezczelność. Brak manier. Stłumił cisnące się na usta przekleństwo, gdy został zmuszony do cofnięcia się i niechcący nadepnął komuś na stopę. Rzecz jasna, przeprosił. Jemu akurat nie brakowało dobrych manier. Ale tego było już za wiele! Miał dosyć tłumu, dosyć tej mdłej mieszanki kadzideł i kwiatów. Przy dźwiękach organowej muzyki (ktoś jednak pomyślał o koncercie dla Wesleya) ochoczo uciekł do tylnych ławek, przy których napotkał... Och, kuzynka Annika Faust. Ucieszył się, mogąc ją tu spotkać. Zawsze dobrze spotkać rodzinę. Zwłaszcza taką, której dawno się nie widziało. Tyle, że jego droga kuzynka coś blado wyglądała. Słyszał, że ludziom zdarzało się mdleć na pogrzebach. Czyżby groziło jej takie dramatyczne osunięcie się na ziemię? Oby nie. Usiadł w ławce przed nią i natychmiast odwrócił się w jej stronę. - Kope lat. - Może nie było to stosowne w takim miejscu, ale pozwolił sobie na krótki, oszczędny uśmiech. Pogrzeb to pogrzeb. Przy okazji skinął głową na powitanie siedzącemu obok niej Philipowi Duerowi i Blair Scully. - Jesteś chora? Wyglądasz dość blado - stwierdził, nachylając się ku niej jeszcze bardziej, jakby mógł w ten sposób dostrzec przyczynę tej bladości na twarzy Anniki. Kostka na losowe zdarzenie: 1 Biorę sobie miejsce nr 21. |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : student, muzyk, krupier
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Dlaczego tak bardzo lubił oglądać trupy? Pytanie nigdy nie padło, odpowiedź również nie, ale pogrzeby z jakiegoś powodu zawsze kojarzyły się Leandrowi dobrze. Były pełne spokoju i cichej melancholii. Nastrój, chociaż podniosły, wprowadzał człowieka w pewien trans, w którym przekaz stanowiło proste stwierdzenie. Że życie jest - kurwa - krótkie. Mimo tego, że dla niektórych rzeczywiście takie było - puśćmy oczko do pani van Haarst - Lea nie dość, że umierać nie planował, to jak widać, czerpał satysfakcję z samego faktu, iż komuś się kiepnąć udało. Carter gówno go obchodził, podobnie jak pompa, z jaką organizowano pogrzeb i zajmowanie jakichś idiotycznych miejsc w ławkach. Chciałby podejść do trumny, a zarazem wolał się nie zbliżać. Niezdecydowanie ostatecznie postanowił zbyt poprzez delikatne objęcie nabzdyczonego Iry. Po co aż tak narzekał? Miał nowe buty, szal, sukienkę… Odprowadzając go od świec, Leander chciwie oparł dłonie o pośladki akrobaty, pięknie wyeksponowane przez przylegającą kreację, lecz ten nieprzyzwoity gest łatwo zniknął wśród ścisku panującego w kaplicy. Spacer wzdłuż żałobników pozostawił ślad jego spojrzenia wyłącznie na kilku osobach. Dostrzegł wiecznie ostatnio obrażoną Blair. Penelope, która nadzorując ceremonię, zyskiwała w jego oczach co najmniej kilkanaście punktów w skali profesjonalizmu, a nawet parę Lanthierów, których znał z widzenia w związku z ich przynależnością do kowenu. I naprawdę byli już blisko ławek. Już zmierzali w ich kierunku, a chociaż Leander spodziewał się, że Ira będzie chciał usiąść, ostatecznie za nimi nie zasiedli. Winna wszystkiemu była Valentina Hudson. Pieprzona, długonoga blondynka, której skóra zdawała się wręcz lśnić w zestawieniu ze skromną, czarną sukienką. Wzrok Leandra zdradzał zdecydowanie zbyt dużo zainteresowania, by był w stanie usiąść niedaleko bez zadręczania się chorobliwym pożądaniem dowiedzenia się o niej absolutnie wszystkiego. A przynajmniej tego, jaki rozmiar biustonosza ma dziś na sobie. Bo - cholera - chętnie sam by to zmierzył. Piękna Valentina musiała odejść w zapomnienie. Była z nim przecież inna piękność, której ciepłe palce ostrzegawczo przypominały mu o koncentrowaniu uwagi tam, gdzie powinna się ona koncentrować. - Nawet nie próbuj protestować. Nie będziemy siadać z tymi nabzdyczonymi książętami. - Zwłaszcza jeżeli blondynka tam usiadła. - Zdejmij je i stań mi na butach. I przestań mi kurwa marudzić. Marudził, czy nie, Leander objął Irę ramionami i opierając się plecami o ścianę kaplicy, pociągnął go na siebie w uścisku. - Cholernie mnie niepokoi to, jak dobrze w tym wyglądasz. - Szepnął na uszko swojemu plus jeden i… na tym się skończyło. Naprawdę starał się nie zmacać go na pogrzebie. Robił postępy. Nie widzę przemiany. Nie siadam, stoję na końcu kaplicy. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Jak odróżnić pogrzeb od przedstawienia? Ilość dekoracji to żadna podpowiedź — wypełniona wieńcami, bukietami, świecznikami, ławkami, trumną (trup ma chwilowo liczbę pojedynczą, ale sytuacja — jak wszystkie konflikty zbrojne — jest rozwojowa) kaplica to scena. Zgromadzeni żałobnicy to tak naprawdę aktorzy; jedni sprowadzeni do ról głównych, inni preferujących wygodne pozycje statystów. I tylko puenty tego spektaklu nie widać. Co zmieni się po dziś — poza nestorem rodziny Carter? Stare konflikty będą płonąć jaśniej, spojrzenia przecinające powietrze obserwować wnikliwiej, usta powtarzać historie, które metr za bramą cmentarza ktoś sprzeda Zwierciadłu; ten przyszedł, tego nie było, ta ubrała tamto, temu nie zapłonął knot, ktoś płakał, ktoś kichnął, ktoś zemdlał, ktoś zjadł na śniadanie awokado, ktoś właśnie zastanawia się, czy nie wyjść i nie oglądać się za siebie. Dłoń, spleciona z placami żony, zatrzymuje Lanthiera w miejscu; jeśli cofnie się po własnych śladach, zrobi dokładnie to, czego oczekuje ćwierć zebranych. Czy sama Carter — Ronan nie ma pewności; skrzyżowanie spojrzeń trwa zbyt krótko, unieruchomiona mimika nie ulega presji, nikt nikomu nie pokazuje środkowych palców i języków — nie mają dziesięciu lat (do przeżycia). Miejsce za nią zajmuje lokalny kleptoman ze specjalizacją w pentaklach — gwardzista, z którym przed kilkoma dniami Lanthier przeszedł próbę siły, nie wygląda na zachwyconego; przynajmniej to ich łączy. Obok niego Ben i Richie oddają cześć zmarłym i planują zemstę na żywych; skrawek dalej panna Williamson zaniża średnią wieku w ławce, a po drugiej stronie głównej nawy Barnaby zawyża stężenie odpychania. Każdy z obecnych ma do odegrania rolę i nikt nie otrzyma gaży; tylko Blair może zarobić w pysk — wystarczy, że nawinie się w zasięg ramion człowieka, który kilka dób temu miał ostatni ochłap skrupułów przed wrzuceniem jej w ogień. Scully wybiera ostatni rząd i to najrozsądniejsza decyzja, którą podjęła na oczach Lanthiera kiedykolwiek; Leander — znany z długich, kowenowych nocy — i jego towarzyszka zajmują miejsce przy drzwiach. Ułamek ułamka sekundy i Ronan zrobiłby to samo, ale krótkie zerknięcie na panią Bloodworth i znacznie dłuższe na tył głowy zasiadający w ławce, która wciąż ma wolne miejsce, stłamsiło odruch w kiełku. — Usiądźmy — pani przodem, pan z tyłu; Jackie wsuwa się między ławki i bezszelestnie siada — Lanthier, w ślad za żoną, robi to znacznie mniej zgrabnie, ale bez przypadkowego zdzielenia młodej blondynki za nim łokciem w nos — Overtone mógłby zajmuję miejsce 17, miejsce 18 rezerwuję dla pięknej żony |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Udaje mi się jeszcze dostrzec, jak płomień Allie zamienia się w majestatyczną bryłkę lodu i parskam niepowstrzymanie, choć moje spojrzenie wypełnia się mimowolnym współczuciem. Biedny diabełek, już z daleka widać, że jest zestresowana, a teraz jeszcze to. Och… Nie mogę nic poradzić na nagły napływ troski, pod siłą której mój niewinny uśmiech zmienia się w grymas zaniepokojenia. Co, jeśli to zestresuje ją tak mocno, że znów dostanie tych dziwnych skurczy? Maurie jest obok niej, nie pozwoli, by coś jej się stało, na pewno zauważy, jeśli coś będzie nie tak… Moje słoneczko, stawia pierwsze kroki w tym paskudnym środowisku i już ją to przerasta. Jak ma poradzić sobie dalej? Weszła wśród hieny, a broni się tylko tym nieodzownym urokiem i dobrym serduszkiem — jedno i drugie może okazać się jedynie pożywką dla tego chorego środowiska. Uwagę od Allie odwraca całkiem wyraźny dotyk na moich pośladkach. Ten wywołuje drobny, ledwie widoczny uśmiech, ale udaję, że niczego nie zauważam. Wbijam swoje spojrzenie w ławki, szukając wolnego miejsca, najlepiej gdzieś blisko moich słodkich rybek. Kiedy już jakieś wypatruję, odwracam głowę w kierunku Lei, by go poinformować o tym zacnym odkryciu. Ale Leander nie patrzy na mnie, choć nadal trzyma moje pośladki. Jeszcze spokojnym spojrzeniem toczę tam, gdzie wgapia się on jak zaczarowany. Mhm. Wracam spojrzeniem do niego. Już bez uśmiechu i zdecydowanie bez spokoju. Upewniam się tylko, że dobrze widzę. Yup. Dobrze widzę. Jakaś część mnie jest pełna zrozumienia. Chociaż sam preferuję piękno w mniej klasycznej odsłonie, a od blondynek wolę brunetki, to nie da się odmówić urody i klasy panience, na którą patrzy (cóż za obłędna kreacja, powinienem zapytać później, gdzie ją dorwała?). Gdybyśmy mieli inną relację, moglibyśmy nawet wspólnie pozachwycać się jej wdziękiem. Ale kurwa, nie mamy. A mój wdzięk nie odstępuje na krok od tej pieprzonej blondi (szminkę też ma nieziemską, czy to Rouge Dior? A może Chanel Rouge Allure. Na pewno jakiś Rouge, teraz nie da mi spokoju, który), więc jakim prawem pozwala, by ktokolwiek inny odciągnął jego uwagę? Schludnie pomalowane paznokcie wbijam jeszcze delikatnie w dłoń Leandra. Z tego wszystkiego nie zauważyłem, kiedy odciągnął nas pod ścianę. — Pojebało cię? — syczę cicho na jego niedorzeczną propozycję. Mam ściągnąć szpilki, jakbym nie był w stanie ustać na nich godziny, a choćby i całego dnia? Za kogo on mnie ma? Marszczę brwi z niezadowoleniem, czując jego ramiona na talii i biodra na tyłku i tylko słówka, które szepcze mi do uszka trochę mnie uspokajają. Oczywiście, że dobrze w tym wyglądam. Wyglądam zniewalająco, kurwa mać, więc czemu… Uwalniam jeden z głębszych wdechów dyskretnie i uśmiecham się lekko, choć czuję, że moje policzki nabrały lekkich rumieńców od nerwów. Odchylam głowę nieco do tyłu i obracam ją tak, by samemu móc wyszeptać kilka słów do ucha Leandra, co nie jest trudne, teraz gdy szpilki pozwalają mi dorównać mu wzrostem. — Jeszcze raz spojrzysz na nią, kiedy jestem obok, a wydrapię ci oczy — mruczę aksamitnym tonem, z najsłodszym uśmiechem na jaki mnie stać, ale kiedy patrzę mu w oczy, z pewnością łatwo może z nich wyczytać, że nie żartuję. Paznokcie przesuwające się drażniąco delikatnie po skórze jego zaborczego ramienia poświadczają, że jestem gotów spełnić swoje groźby. W piździe mam, czy go to wkurwi, czy podnieci. Byle jego uwaga w całości wróciła do mnie. Po rzuceniu swojego uprzejmego ostrzeżenia, przesuwam się na tyle, by stać bardziej obok niego, coby mimo wszystko nie przyciągać gorszących spojrzeń. Jeszcze Winon wstanie z grobu i pogrozi nam tą swoją wielką, groźną strzelbą. Co nie znaczy, że przerywam kontakt naszych ciał. Absolutnie, moje dłonie zaborczo wczepiają się w ramię Leandra, a wzrok jeszcze kontrolnie przesuwa się po jego buzi, by mieć pewność, że jego uwaga przestała skupiać się na eleganckich, wydumanych panienkach z Kręgu. Staję obok Leandra z tyłu kaplicy.[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Ira Lebovitz dnia Sob Maj 11 2024, 17:28, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Wszyscy nieświęci (balują w Piekle) — kiedy skończyła się Noc Walpurgii i zaczęła stypa? Gdyby Vittoria wysiliła szare komórki — liczba mnoga niewiadomego pochodzenia — na czubeczku języka wciąż czułaby złociste bąbelki szampana i czarny szlam wściekłości. Katastrofizm rozciągnięty pod skrzydłami pani Lafitte — maska ćmy otworzyła przed gośćmi wesołą gamę gier słownych; wygrał chyba Ben, ale nie mogą mieć pewności, na tym etapie przyjęcia przy stoliku zabrakło koniaku — musiał odejść w niepamięć. Tamta noc należała do przeszłości, teraźniejszość miała grobową atmosferę, przyszłość stanęła pod wielkim znakiem zapytania i na zachętę obnażyła nóżkę; tylko dlaczego nosi czarną podwiązkę? Cichy dźwięk organ wybrzmiał nad głowami zamiast huku wystrzału, ale efekt był podobny — rozpoczął się wyścig. Emeryci i renciści nie zostawali w tyle, kiedy kręgowo—przypadkowy pochód podjął próbę zajęcia jak najlepszych (albo jak najgorszych; punkt widzenia podobno zależy od punkty siedzenia) miejsc w kaplicy. Rodzina z samego przodu, bliscy przyjaciele nestora (lub po prostu przyjaciele) tuż za nimi, potem długo, długo nic i wielka bitwa o ostatni rząd. Vittoria z bólem włosko—niemieckiego serca opuściła przyjemny przeciąg przy drzwiach; podobno stanie w progu przynosi pecha, a ostatnie wydarzenia w Little Poppy wyczerpały jej cierpliwość do ósmego miejsca po przecinku. Pośladki zderzyły się z drewnem ławki, spojrzenie odkryło pierwszorzędne zestawienie rzędu drugiego; Barnaby i Valentina, ściśnięci między starszym od magii konfliktem na linii Williamson—Hudson, wyglądali na młodą parę, która czeka na błogosławieństwo kapłana. Tylko trumna przed nimi psuła widoki na szczęśliwe małżeństwo. Po prawej Richie i Ben — Ben i Richie — pewnie kontrolowali, czy Wesley Carter naprawdę był martwy; coraz głośniej szeptano o projekcie ustawy przeciwko wskrzeszeńcom i wyszłoby ździebko niefortunnie, gdyby nieboszczyk, w którego pogrzebie brali udział, pewnego dnia wrócił na ulice w nowym Cadillacu. Czmychająca spomiędzy tłumu Annika walczyła z demonami, których nawet Charlotte nie zaklęłaby z pomocą olejku; poszukiwanie oparcia w starszym bracie to instynkt pierwotności — Johan, w przeciwieństwie do wyrodnych gówniarzy zwanych braćmi Torii, przynajmniej się zjawił. Lekkie poruszenie po lewej oderwało wzrok od tyłu pleców Judith Carter; wyglądała na kogoś, kto odstrzeliłby łeb i pół krtani każdemu, kto zakłóciłby przebieg ceremonii, więc Vittoria — wbrew samej sobie — zniżyła głos do szeptu. — Namówiłaś go jednak? Na miejsce tuż obok wsunęła się Jacqueline, w ślad za nią podążył Ronan; jeśli ich obecność miała być dowodem na mylność szeptanych pokątnie oskarżeń, Vittoria nie miała wobec nich niczego, poza szacunkiem — szczególnie dla Lanthiera. Byk z budowy i z jaj; ot, (nie)drobne spostrzeżenie w dusznym od zapachów wnętrzu. zajmuję miejsce numer 19 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
Cały ten ból, żałoba, śmierć — całe zło tego świata pomnożone razy sto — zawisa dookoła nas w powietrzu jak ciężka mgła. Tkwimy w tym nieruchomo, nie szarpiemy się, nie walczymy bez celu, tracąc energię; niechęć, żal i wyrzuty są zbyt stężałe i stare, zbyt zawilgłe, aby wywołać pożar i gwałtowną reakcję Akumulacja siły zaczyna się teraz — wkrótce będziemy potrzebować jej wiele. Opuszkiem kciuka odmierzam puls. Nadgarstek Ronana między moimi palcami jest szeroki i silny; ciepły i podatny na złość. Dzięki rytmowi serca wiem, że nerwy to barghest — trzyma je na krótkim łańcuchu, choć próbują się wyrwać i pognać przed siebie, samospełniając już rozstrzygnięty, dżentelmeński zakład. Pod opuszkiem czuję, kiedy przyspiesza serce, kiedy zastyga, kiedy gubi rytm i odzyskuje go na nowo; nierówny takt zaczyna się na Judith Carter i zamiera zupełnie, kiedy w naszym kierunku spogląda siedzący za nią mężczyzna. Przez sekundę — czy dla umierających sekunda nie jest wiecznością? — wiem, że próbowałabym zemścić się (co za nieprzyjemne słowo — dlaczego zemsta to kobieta, skoro nieustannie powołują się na nią mężczyźni?) za to, co zrobił Ronanowi; przez pięćdziesiąt dziewięć pozostałych w minucie sekund chciałabym uratować mu życie. Kowen nie zwalnia z przysięgi lekarskiej; więc dlaczego zwolnił tamtych ludzi z człowieczeństwa? Wydarzenia sprzed kilku dni pogrążyły nas w żałobie, która nie ma nic wspólnego ze spoczywającym w trumnie człowiekiem. Pustka po Zuge wybrzmiewa głębokim echem; w przepaści, którą po sobie zostawiła, dźwięk organ miesza się ze szmerem rozmów. Żałobnicy mówią, bo tylko dzięki słowom mają pewność, że nadal żyją, że nie oglądają własnej trumny z siedzenia pasażera. Znam to uczucie; rozszczepiona dusza nie mówi wiele, lecz bezustannie obserwuje. Krok w kierunku ławek oddala nas od wyjścia i być może przybliża do katastrofy — czegokolwiek nie zarzucą naszej obecności, po zmroku to nasze sumienia będą czyste; złożona zmarłemu cześć obmywa z grzechu zaniedbania. Wybrany przez nas rząd ma już lokatora; w drodze do celu, Leander otrzymuje spokojne spojrzenie, w którym nawet natrętny obserwator nie dostrzegłby nic zaskakującego — reprezentacja szpitala jest skromna, ale wierna zbieżnym ideom. Z samego przodu Benjamin tkwi w pułapce z polityka i gwardzisty; Richarda znam, imię pentaklowego rzezimieszka chętnie poznam, młodą panienkę Williamson jeszcze chętniej sprawdzę w kontekście umiejętności zaklinania. Kaplica to nie miejsce na dalekosiężne plany, pogrzeb to nie okazja na rozmowę, ale żadna moc z nadania Gabriela lub Lucyfera — tylko Lilith może mnie sądzić — nie powstrzyma dwóch kobiet, które znają się od dekad; nachylenie w stronę pani—wciąż—L'Orfevre wysuwa jedno z jasnych pasm zza ucha; włosy to kotara sekretu. — Mam swoje sposoby — nadal splecione dłonie są najprostszą tajemnicą świata. Miłość to dar; to również forma skutecznego szantażu. Anektuję miejsce numer 18. |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
Kieran Padmore
ANATOMICZNA : 10
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 177
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 5
TALENTY : 20
Oddalając się od kolejki kwiatów i świec nie dało się nie dostrzec, że wnętrze kaplicy już zaczynają wypełniać ludzie. Wraz z natłokiem kolejnych osób powietrze jakby stężało. Duszna woń kadzidła uderzyła w jego nozdrza, wręcz wdarła się do jego wnętrza, osadzając na spodzie płuc. Wiedział, że nie ma powodu, dla którego miałby usiąść w której z długich ław znajdujących się z przodu, wszak podpowiadał to rozsądek, ale i świadczyło o tym jego własne nazwisko. Szukał wzrokiem dla siebie miejsca z tyłu, lecz w pierwszej kolejności znalazł Penelopę, która bez słowa wskazała mu kierunek, jakby całkiem pogodzona z jego obecnością. Z szoku mógł równie dobrze przemienić się w słup soli, lecz tym razem oszołomienie sprawiło, że bezmyślnie ruszył w jej stronę i posłusznie zajął miejsce obok niej. Minęły lata, ponad dwie dekady właściwie, więc to zrozumiałe, że był jej już na tyle obojętny, aby łaskawie pozwoliła mu usiąść obok. To chyba przez wzniosły dźwięk wypływający z organ dość gwałtownie wyprostował plecy, nie chcąc wyglądać jak pogięty starzec. W głębi duszy to nie chciał wyglądać jak pogięty starzec, bo siedzi obok niej, tej zawsze nienagannie eleganckiej Penelopy Bloodworth. Powinien się wstydzić, że jej widok wywarł na nim jakiekolwiek wrażenie; gdzie miałaby być, jeśli nie w kaplicy cmentarnej, skoro to jej rodzina pomagała w organizacji tej uroczystości. Nie potrafił się powstrzymać, spojrzał na nią otwarcie, odrobinę uważniej, ponieważ zwykłe zerknięcie, niby tak mimochodem, było chyba poza jego skalą subtelności. Szybko odniósł wrażenie, że jest przygaszona, jakby tego spostrzeżenia wcale nie usprawiedliwiał fakt, że uczestniczą właśnie w pogrzebie. To oczywiste, że nikt nie tryska energią i trzeba zachować należytą powagę. Być może to czerń sukni połączona ze sznurem białych pereł jakoś wpłynęła na sam odbiór jej postawy, jednak on już gotów był sobie dopowiedzieć, że pod tym spokojnym obliczem coś się jeszcze kryje, coś ponad zwykłe zmęczenie. – Wszystko dobrze? – Zdecydowanie o wiele lat za późno zdaje to pytanie, jednak w jego głosie wybrzmiała szczera troska, przedostająca się nawet przez ciche tony szeptu. Należało być cicho, wiedział przecież, mimo to świadomie popełnia gafę. Zajmuję miejsce nr 27. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : właściciel pubu; służba więzienna
Isabelle Nostradamus
ANATOMICZNA : 20
ODPYCHANIA : 7
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 162
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 23
TALENTY : 7
Kiedy nadszedł czas, żeby zająć miejsce, na chwilę zapatrzyła się na Judith, przy której z resztą była myślami. Z pewnością potem zamieni z nią kilka słów albo zaprosi do sanatorium, żeby na chwilę odcięła się od tego co się tutaj dzieje. Wypadałoby to jeszcze zrobić z minimalnym taktem, ale to już może być trudne zadanie, jakich słów powinna użyć, by trafić do niej? Żeby nie dobić? Będąc pochłonięta swoimi rozważaniami, nie dostrzegła jak ludzie zaczęli zajmować kolejne miejsca. Dopiero lekkie, pewnie niezamierzone szturchnięcie przez kogoś wyrwało ją z przemyśleń. Szlag, przecież jak tak dalej pójdzie to zajmą wszystkie najlepsze! Nie mogła do tego dopuścić, ale nie wypadało biec przez kaplicę. Głęboki wdech i zdecydowanym krokiem szła zająć miejsce. Nostradamusowie mieli oparcie w Carterach, dlatego oczywiste było dla Isabelle, że usiądzie gdzieś z przodu. Niemniej przez swoje początkowe zagapienie się, musiała zadowolić się drugą ławą (nie licząc tej przeznaczonej dla rodziny). Usiadła za Hudsonami, a dokładnie za Valentiną. Przed sobą miała jeszcze nieszczęsnych Williamsonów, których najchętniej by wysadziła, ale no cóż, to nie był na to czas. Zdecydowanie nie dzisiaj, zdecydowanie nie tutaj, zdecydowanie nie z tej okazji. Poprawiła suknię, upewniając się że na pewno dobrze się ułożyła i nie nabawi się niepotrzebnych zagnieceń. Drobnostka, mała nerwica natręctw, głębsza im dłużej przebywa poza sanatorium. Dyskretnie rozejrzała się po pozostałych miejscach, zastanawiając się czy ktoś się jeszcze spóźni. Może będzie mieć odwagę podejść z wieńcem lub innym kwiatem... Chociaż bardziej prawdopodobne wydawało jej się, że taka osoba zostanie przed kaplicą lub stanie w wejściu. Właściwie to nie powinna się tym głowić, ale jej myśli były niespokojne, jakby coś się święciło, ale przecież to miał być zwykły pogrzeb, nic nadzwyczajnego. Przynajmniej w to chciała wierzyć, że Lucyfer i Lilith pobłogosławią duszy biednego nieboszczyka i to będzie wszystko. Miejsce - 10 Furas - niestety, niedostrzeżony |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Grave Palace
Zawód : Odtruwacz
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Ludzie się zbierają, w gąszczu sylwetek rozpoznaje te znajome. Williamson wraz z rodziną; wita się z nim krótkim skinięciem głową, by na dłuższy moment zawiesić spojrzenie na Charlotte. Murphy wciśnięty w garnitur, z ciemnymi okularami na nosie - brakuje mu tylko Nie jest w stanie tego nie zauważyć. To nie było tak, że Richie nagle postanowił zapuścić brodę. Odruchowo robi krok w tył, ale za jego plecami znajduje się zimna ściana kaplicy. Przenosi spojrzenie przed siebie i natyka się na Sebastiana. Dwie sekundy wystarczą, żeby nawiązali nić porozumienia. Charlie kiwa głową i wraca do Morleya, którego nos czarnieje a oczy maleją. Zmiennokształtny, to było oczywiste. Gwardia to dopuszczała? Chwycił Richiego za ramię i zaczął go ciągnąć w stronę wyjścia. Tak dyskretnie, jak tylko był w stanie. - Morley, wychodzimy stąd... - jak zmienni reagowali na coś takiego będąc w trakcie przemiany? Nie miał pojęcia. Jeśli agresywnie, to oby postanowił się na niego rzucić dopiero, gdy wyjdą z kaplicy. - Spróbuj cokolwiek... Jeszcze tego brakowało, podczas pogrzebu. Miał ochotę złapać go za kark, ale nie zrobił tego. Judith nie musiała tego oglądać, uczestnicy pogrzebu nie powinni. Nic nie powinno zakłócać dzisiaj spokoju. Gwardzistów było tu wystarczająco, ale nikt nie powinien robić szumu. - Coś ty...? |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Richard Morley
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 170
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 18
TALENTY : 8
Kamienna ściana kaplicy była przyjemnie chłodna w dotyku. Zimno powoli przenikało przez moje ubranie, chłodząc skórę pleców, docierając aż do samego kręgosłupa. To uczucie na chwilę pozwoliło mi zapomnieć o tym, że oto właśnie przypadkiem stałem się główną atrakcją wieczoru — wyraźnie czułem ciekawskie spojrzenia, które analizowały każdy skrawek mojego ciała, wyłapując elementy, odbiegające od normy. Nie słyszałem ich słów, ale dałbym sobie uciąć rękę, że ich myśl pełne były pogardy i obrzydzenia. Jak zawsze. Wszystko. Kompletnie. Jak zawsze. Pozostawało mi jedynie modlić się do każdego z Piekielnej Trójcy, błagać, padając w myślach przed nimi na twarz, żeby nikt z Gwardii tego nie zauważył, bo wtedy stracę to, co od niedawna nadawało sens mojemu marnemu życiu. Nawet nie wiem, dlaczego byłem przekonany, że jeśli ktoś z moich braci i sióstr zauważy, że jestem tym, kim jestem, to stracę ich. Może w tamtej chwili odzywała się we mnie moja głęboko zakorzeniona nieufność? Nie byłem nawet w stanie odpowiedzieć Charlotte, kiedy ta mnie mijała. Wyraźnie słyszałem, że wypowiadała moje imię. Może to była troska? Może strach, że też zobaczyła coś, czego nie powinna była ujrzeć? Muszę później do niej zadzwonić. Muszę ją za to wszystko przeprosić. Tak trudno było zebrać myśli w jedną całość. Wszystkie rozpierzchły się jak przerażone ptaki. Ból przemiany tylko narastał, a jedyne, co mogłem zrobić w tamtej chwili, to próbować się uspokoić, by nie pogarszać swojej i tak nieciekawej sytuacji. Dokładnie tak, jak uczyła mnie matka: zamknąć oczy, stanąć pewnie na nogach i powoli oddychać, pozwalając spiętym mięśniom się rozluźnić. Jak mantra. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Ten trik działał prawie zawsze, także i tym razem mnie nie zawiódł: ból ustąpił, czyli przemiana się zatrzymała. I wtedy poczułem, jak Charlie mocno chwycił mnie za ramię, nie dając nacieszyć się chłodem ściany, i zaczął prowadzić w stronę wyjścia z kaplicy. Zauważył. Oczywiście, że zauważył. -Już dobrze — odpowiedziałem cicho, skutecznie zwalczając instynkt, który kazał mi się bronić. Inny głos kazał mi uciekać, gdyż ewidentnie nie byłem tu mile widziany. Podkulić ogon i wynosić się stąd jak najdalej — zawsze przecież tak robiłem. - Ja… Przepraszam. Tyle mogłem z siebie wydusić. Już wiedziałem, że czeka mnie później poważna rozmowa w pracy. -To minęło — zapewniłem, żeby uspokoić. Pewnie także wszelkie widoczne zmiany na moim ciele również zaczęły się cofać — wyraźnie to odczuwałem. Przez chwilę miałem myśl, żeby może się postawić. Przecież mogłem tutaj być — nikomu nie zrobiłem krzywdy. Jednak to, w jaki sposób Orlovsky prowadził mnie do wyjścia, sugerowało, że próby wykłócania się tylko pogorszą sprawę. A moja sytuacja i tak była bardzo nieciekawa. rzut na opanowanie przemiany: udany Charlie i ja wychodzimy z kaplicy |
Wiek : 25
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii, student Teorii Magii
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Z lekkim wyrzutem spojrzała jeszcze w stronę Mauriego. Jej wcale nie było do śmiechu. Starała się wypaść dobrze, nie chciała mu narobić wstydu – a teraz jeszcze przytrafiło się coś takiego. Tylko delikatny dotyk na zmarzniętej dłoni zakrywał ten krótki niesmak i wstyd, jaki właśnie spływał po jej ramionach. Przynajmniej dzięki temu mogła uwierzyć, że faktycznie prawie nic się nie stało. Może nawet nikt nie zauważył. Oprócz tego pana, który podał jej zapalniczkę. Gdzie on właściwie jest? Jak ma mu ją oddać? Och. Tam. Siadał właśnie gdzieś w jednej z pierwszych ławek, ale nie w tamtą stronę miały kierować ją kroki. Odpowiedź ze strony Daniela padła lub nie – Maurie odszepnął jej swoją odpowiedź i prowadził już spod świeczników w stronę powrotną, choć Allie domyślała się, że w stronę ławek. — Potem się spotkamy – rzuciła jeszcze szeptem do Daniela, posłała mu łagodny uśmiech i odwróciła głowę, aby dostrzec, w którą stronę dokładnie będą zmierzać. Osobiście nie miała pojęcia, w którym miejscu powinna usiąść, dlatego zdała się kompletnie na Mauriego. Gdyby go nie było obok, pewnie usiadłaby gdzieś na samym końcu. Nie znała w końcu zmarłego, nie znała tej rodziny. To dość mało powiedziane. Praktycznie nikogo z tych osób nie znała. Po drugiej stronie ławki, na której siedział ten pan, który jej pożyczył zapalniczkę, siedziała teraz Charlotte, obok jakiegoś innego pana. Brata? Był wyraźnie starszy, ale do niej podobny. Chociaż chodziły razem do szkółki, nie poznały aż tak dokładnie swoich rodzin. Teraz Allie zaczynała rozumieć, dlaczego ona nie poznała Williamsonów. Odepchnąwszy tę myśl, posyła delikatny uśmiech do Charlotte usadowionej na skrajnym, brzegowym miejscu, a po chwili ten zamienia się w dość niewinny grymas, gdy zerka znacząco na Mauriego. Gdy ostatnim razem się widziały, Allie niemal zaklinała się, że nie da mu szansy. Kilka dni później i jedną rozmowę z przyjaciółką dalej przedstawiała go swoim rodzicom jako swojego chłopaka. I wspominali już o weselu. To wszystko działo się jakoś tak samo. Wracając na miejsce, dostrzegła Annikę, która puszczała właśnie ramię mężczyzny (męża?) i szła w stronę wyjścia, dziwnie blada. Krótkie szarpnięcie zaalarmowało ją, że coś jest nie tak – i nic dziwnego. Kiedy Annika dopiero puściła ramię Johana, Maurie zdążył zachwiać się, szturchany przez tłum, i go zdeptać. Biedny. Rzuca tylko zdezorientowane spojrzenie i jednemu, i drugiemu, nim rusza dalej za swoim mężczyzną. — W porządku? – Powinna zapytać tego drugiego, ale Maurie jednak interesuje ją zdecydowanie bardziej. Zatrzymała się jednak przy ostatniej z ławek i usiadła na miejscu brzegowym. Nie wyglądała najlepiej. Biedna. Nie potrzebuje żadnej pomocy? Nie udało jej się wychwycić jej spojrzenia, bo zajęła się konwersacją z pozostałymi, ale gdyby na siebie spojrzały, dostrzegłaby pełne troski spojrzenie. To prześlizgało się pomiędzy twarzami ludzi, których nigdy nie widziała na oczy, aż spoczęło na wyjściu, przy którym stał Ira razem z Leandrem. Tego drugiego, starszego, ominęła wprawdzie zgrabnie wzrokiem (pomimo że był on miłością życia Iry, wciąż czuła w jego obecności dyskomfort; nie chciała jednak mieszać i mówić o tym przyjacielowi, najważniejsze, że był szczęśliwy), ale zawiesiła spojrzenie na Irze w ładnej sukience, szpilkach i pełnym makijażu. Śmieszne, zawsze, gdy go widzi tak umalowanego, przypomina sobie tych wszystkich mężczyzn za kulisami teatru, a przede wszystkim początkujących aktorów, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, bo muszą namalować kreskę na oku i się przypudrować, żeby nie świecić się w reflektorach. W operze było mnóstwo ról spodenkowych, w których występowały kobiety, ale dla Iry ktoś powinien stworzyć rolę sukienkową. Odnalazłby się bez problemu. Tylko czy takie przytulanie się na pogrzebie nie jest czasem nie na miejscu? Na więcej rozważań nie miała czasu. Maurie puścił ją przodem, by swobodnie usiadła sobie na ławeczce, małym problemem było, że ktoś już tą ławeczkę zajmował. — Przepraszam – szepcze więc do kobiety starszej od niej, a potem tak samo do mężczyzny siedzącego obok. I nie wie nawet, czy to poplątanie nóg, zaplątanie w obcas, czy zamieszanie przy wyjściu powoduje, że nagle się chwieje, mijając mężczyznę w ławce i odnajduje równowagę dopiero po tym, jak wbija w jego stopę obcas. Od razu zabiera nogę, posyłając Kieranowi rozpaczliwie skruszone spojrzenie. — Przepraszam – szepcze raz jeszcze, tym razem dokładnie do niego, nim przepycha się na sam kraniec ławki i siada z głośnym westchnięciem. Ten dzień mógłby się już skończyć. Msza jeszcze się nie zaczęła, a Allie już chce wracać do domu. Rzuca Mauriemu przepraszające spojrzenie. Musi się za nią wstydzić. Wcale się nie zdziwi, jeśli po dzisiejszym dniu już w ogóle nie będzie chciał się z nią spotykać, wszystko miało wyglądać kompletnie inaczej, a tymczasem… tyle osób z Kręgu… i jeszcze jednego zdeptała. Kątem oka dostrzega tylko, jak jeden z młodszych chłopaków, którego nie zna, jest wyprowadzany przez innego, starszego. Ten młodszy chowa ręce w kieszeniach, ale te nie są zwyczajne – pokryte są jakby psią sierścią. I jednocześnie Allie jest go po prostu żal. Wie, jaką opinię mają czarownicy z taką przypadłością jak jego, a ujawnienie jej właśnie tutaj, w kaplicy, pośród tylu ludzi, jest najgorszym, co mogło mu się przydarzyć. Widać nie tylko ona ma dzisiaj zły dzień. — Biedny chłopak – mamrocze tylko niewyraźnie do Mauriego, nawet nie będąc pewną, że ją usłyszał. Zdarzenie losowe: 1 | a kość decyduje, że depczę Kierana Percepcja: 70 + 25 (talent) = 95 > 80 | oh my, oh dear, my poorie |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone