First topic message reminder : Kaplica cmentarna To w tym miejscu odbywają się nabożeństwa pogrzebowe czarownic i to stąd zmarły wyrusza w swoją drogę do Piekieł. Kaplica wznosi się na środku głównej alejki, która omija ją z dwóch stron, co podkreśla jej dominującą pozycję na tym terenie. Schody prowadzące do niej wykonane są z ciemnego granitu, a z każdym stopniem stają się coraz węższe, jakby zapraszały do innego świata. Budowla ma kształt nieregularnego wielokąta, a jej dach, zdobiony delikatnymi stalowymi pentagramami, zdaje się zlewać z ciemnym niebem. W każdym rogu kaplicy znajdują się smukła wieżyczka, na której szczycie gorą małe płomienne pochodnie. Ich blask wpada przez witraże okien, rzucając na wnętrze kaplicy pulsujące światło. Wewnątrz kaplicy powietrza jest gęste od aromatu palonych kadzideł. W centralnym punkcie znajduje się ołtarz, wykonany z ciemnej czarnej, litej stali, wykończony ornamentami. Na ołtarzu zawsze płoną świece, tworząc cienie, które wydają się żyć własnym życiem na ścianach kaplicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Zagrajmy w grę — następny, kto spyta co się stało, wygra odpowiedź gówno. Bo ledwie udało jej się usiąść, odetchnąć i odzyskać kolory, a wokół zawrzało bardziej, niż — brutalnie rzecz ujmując — było to tego warte. Nie wie, co właściwie powinna powiedzieć. Po prostu utkwiła spojrzenie w tym, co dzieje się z przodu kaplicy i uparła się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z Alishą, ani kimkolwiek — tymczasowo, bądź permanentnie — zainteresowanym jej stanem. Przynajmniej dopóki nie musi, a wszystkie twarze wokół znajdują się w stosownej — i sensownej — odległości. Głęboki wdech. Powolny wydech. Annika swoje spojrzenie kotwiczy na Bo nie po to usiadła na samym końcu, by teraz zwrócić na siebie oczy całej kaplicy. — Wszystko w porządku, już mi lepiej — mogłaby dodać od siebie wiele słów komentarza — i nie każdy byłby stosowny do sytuacji, dlatego ogranicza się do szeptanych próśb o spokój i opanowanie emocji. To nigdy nie pomaga kobietom w potrzebie, Krótko zerknęła na pannę Scully, jakby chciała zapytać to ty nie wiesz? To samo spojrzenie mimochodem zahaczyło również o Duera i jego garnitur. — Judith — nie wypytywała o to, gdzie się spotkały, skądinąd słusznie zakładając, że było to zapewne Cripple Rock. Scully wygląda na kogoś, kto też lubi szlajać się po lasach. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Annika Faust dnia Pon Maj 13 2024, 09:43, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
|TW! homofobia, moje buty! Nikła uśmiechy i spojrzenia, które w większości wypadków są pozornie ponure - dziesiątki par oczu uważnie śledzą to, co dzieje się w kaplicy; każdemu chodzi po głowie co innego. Kto przyniósł jaki wieniec, kto zapalił jaki płomień i jak się ubrał. Gdzie pójdzie usiąść i gdzie pójdzie się potem wysrać. Czarne jarmarki, blaszane zegarki. Ludzi przybiera na sile, najpierw nabożeństwo, a potem uroczystość; jak na ironię, można by to uznać za ponurą próbę generalną przez balem. Nie poznał Carter wybitnie dobrze, nawet nie poznał jej dobrze - miał jednak nieodparte wrażenie, że się tu męczyła. Kto nie? Dla większości z uczestników udział w pogrzebie był czystą koniecznością. Dla innych - jego spojrzenie powędrowało w stronę młodszego Williamsona - okazją. Nigdy nie próżnował. Kto wie, może za dwadzieścia lat będzie wybierał dywany podczas wprowadzki do Białego Domu. W oddali widzi Penelope Bloodworth i Padmore'a. Powinni usiąść obok nich. Niedobrze mi, słyszy cichy szept Anniki. Rozumie ją mieszanka kwiatów w wieńcach i perfum, które wylali na siebie wszyscy zebrani w kaplicy był mdlący. Cieszył się, że przed wejściem zdążył zapalić papierosa, dzięki temu jego węch był nieco przytłumiony. - Tylko mi się tu nie zrzygaj - wycedził do niej cicho, przez zaciśnięte zęby. Puścił ją zaraz po chwili, żeby mogła odejść na tyły. I tak nie powinna siadać nigdzie bliżej. Sam z Florence skierował w stronę przedostatnich ławek. Spokojny spacer do celu został jednak zburzony; jak piaskowy zamek przez dużą falę. Ludzi wokół było sporo, każdy szukał dla siebie odpowiedniego miejsca. W którymś momencie poczuł, że ktoś nadepnął mu na stopę. Zmierzył winowajcę spojrzeniem niebieskich tęczówek, a gdy rozpoznał winowajcę... lewa, dolna powieka drgnęła nerwowo. Nie odpowiedział, choć na końcu języka pojawiła się już cała wypowiedź, złożona głównie z obelg. Pyszałkowaty uśmiech, głupawe samozadowolenie... Overtone. Nie odpowiedział mu; poczekał, aż oddali się ze swoją panienką. W drodze do ostatnich ławek minęli z Florence niewielką grupkę płaczek. Wynajęte, czy zawsze tu były? Nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi; ostatni pogrzeb, na jakim był, był dawno temu. Maxima nigdy oficjalnie nie pochowano. Zignorował je; w końcu zawodzenie było ich pracą. Ostatecznie zajęli z Florence miejsca w przedostatniej z ławek, przed Duerem, Anniką i dwiema nieznanymi mu osobami. Nachylił się w stronę żony, tak, że jego wargi musnęły płatek ucha: - Zapierdolę tego pedałka. potem siada prosto w ławce odwracając się na moment, by przywitać się z Philipem. rzut: K6 - spotykam płaczki zajmujemy z Florence miejsca numer 23 i 24 |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
To nie był ani czas, ani miejsce. Nigdy nie był, ale w tych okolicznościach było jeszcze gorzej, niż powinno. Nie rozglądał się na boki, kiedy ciągnął Morley'a za sobą. Młody dobrze się do tej pory ukrywał. Dzisiaj zrobił to specjalnie, czy...? Nie słuchał go. Skoro Verity to zauważył, najpewniej zauważył jeszcze ktoś. Bynajmniej nie chodziło o to, że Sebastian był mało spostrzegawczy, przeciwnie. Kaplica była jednak pełna ludzi. Pociągnął Morley'a za sobą dalej, nacisnął za zimną klamkę drzwi pomieszczenia i wyprowadził go na zewnątrz. Na placyk przed kaplicą i dalej, w najbliższą z alejek. - Co dobrze? Co dobrze? - starał się nie podnosić głosu, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. To było ostatnie, czego teraz potrzebowali. - Morley, co do kurwy...?! Nowych rekrutów sprawdzano z każdej strony. Orlovsky wątpił, żeby mogli coś ukryć. A jednak, ten tutaj... Morley, co do kurwy?! Zwykle był spokojny, tym razem jednak to nie zadziałało. Pchnął chłopaka do tyłu, będąc gotowy na ewentualny atak. - Coś ty...? - coś ty odwalił? Co ci przyszło do głowy? Czym tym jesteś? Wiedział czym, nie musiał się długo zastanawiać. W końcu spojrzał mu prosto w oczy; wystraszone i przepraszające spojrzenie, w którym kryło się poczucie winy. Przecież sam sobie tego nie wybrał. Opuścił rękę, którą do tej pory trzymał uniesioną w razie, gdyby musiał rzucić zaklęcie. Tę samą, której brakowało kawałka środkowego palca. - Co to było? - dobrze wiedział, co. Chciał jednak usłyszeć wyjaśnienia z ust Richarda. Verity wiedział? Jeśli tak, to nie powiedział, i to teraz było tak. Problemem Orlovsky'ego było to, że wiele starał się zrozumieć. W tej chwili też tak było. Ta akceptacja zapewne w którymś momencie go zgubi. Charlie i Richie zt, przechodzimy do różanej ściany |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Żałobna pieśń niesiona tylko odrobinę drażniącą melodią organów, żałobny nastrój i iście żałobne uściśnięcia dłoni; w kalendarzu uroczystości wszelakich można było sporządzić odpowiadający okazji spis wytyczanych od wieków gestów, rozpiętości, napiętości, siły i towarzyszącemu tejże grymasowi — ten pogrzebowy, dłoń o dłoń, wysyłał także sygnał wzniesionych w górę kącików w aromacie bolących pleców, nieświeżego zapachu lub psiego gówna na idealnie czystym, amerykańskim chodniku. Przykra — bo nie gówniana, śmierć to moment podniosły, wzniosły i dorosły — sprawa. Przez moment (dokładnie wtedy kiedy ciało spotyka się z chłodem ławki i jedynie tatusiowe ramię jest ostoją pozornej normalności) zastanawiam się jeszcze nad tym artyzmem sztuki prymitywnej; przypadkowi, w najczystszej postaci, bo przecież nieświadomie w mężczyźnie z okularami na nosie widzę tylko przypadkowego nieznajomego z przypadkowego sklepu, w towarzystwie uroczego dziecka z zamiłowaniem do prehistorii; prehistoria to jedyny element łączący jego obecność na pogrzebie Wesleya Cartera. Ile w sumie miał w ogóle lat? Któżby to liczył; trupia symfonia rozbrzmiewa nieco głośniej, czarna karawana wypełnia kaplicę wzdłuż i wszerz, i drewniane dotąd miejsca w ławkach oblepione są smołą prawie—autentycznie—smutnych sylwetek. Ktoś rozpala kadzidło, szepty cichną i znów się unoszą, ja czekam na koniec tego wysublimowanego prologu i kiedy już prawie oswajam się z przestrzenią po własnej prawicy, Barnaby pieprzony Williamson po raz tysięczny staje się rycerzem na białym koniu. Przez moment znów mam lat naście i znów, kiedy zadzieram podbródek do góry, by na niego spojrzeć (wydaje mi się, czy światło witraża tańczy w jego zielonej tęczówce skomplikowaną choreografię?) — przez moment tylko i wyłącznie na niego, nieświadoma zupełnie obecności Arthura i tego, że ciało ojca zesztywniało prawie tak mocno jak to Cartera; świeć Lucyferze jego duszy — wydaje mi się całkiem nierealny. Nierealnym staje się obrazek, który wspólnie kreślimy w drugiej ławce, ściśnięci w niedużej przestrzeni, ramię przy ramieniu, w solidarności liberalnej sympatii, którą Richard H. i Arthur W. zmyślnie teraz ignorują. Może powinniśmy wyznać sobie miłość jak Romeo i Julia i pocałować się w kaplicy pełnej nieszczerych żałobników i wcale nieopłaconych płaczek, ktoś przez przypadek włożyłby kawałek ubrania do zapalonej świecy, trumna spadłaby z katafalku, za oknem trzasnąłby piorun, jeden z towarzyszących nam ojców przeżyłby zapaść serca, a potem— Pogrzeb i cztery wesela; albo najpierw wesela, potem pogrzeb? Nieistotne. — Bywam, ślicznotko — durne pytanie i durniejsza odpowiedź, w spłyconym oddechu i drobnym szepcie konspiracyjny uśmieszek; czego tatuś (Ha czy też Wu) nie usłyszy, to go nie zaboli — Za to ciebie widzę tu chyba po raz pierwszy — Fałsz. Fałsz? — Oprowadzić cię po okolicy? — ot wycieczka krajoznawcza od trumny do drzwi, po drodze ławeczki, świeczuszki, parę ekscesów i tuzin przekleństw; sounds like fun. — Powiedz słowo, a wstaniemy, wyjdziemy i pojedziemy na lotnisko, pan Carter nie będzie miał nam już za złe — nie słuchaj, tato. Nie słuchaj, Arthurze Williamson — Cześć, Barnaby — teraz tylko trochę lamentów, wzniosła pieśń, pochwalna przemowa i fajrant w Country Clubie. Prawie przyjemnie. — Dobrze wyglądasz, w czerni ci do twarzy, mówiłam ci to już, powiem po raz kolejny — o ironio. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Dźwięki organów rozpływały się w łagodnej atmosferze. Chciałoby się powiedzieć, że tworzyły nastrój melancholii i smutku, ale ten wyczuwalny był zaledwie w pierwszych rzędach ławek – zdawałoby się, że jej źródłem jest właśnie trumna, a im dalej od niej – tym bardziej nieobecna jest myśl o przemijaniu, o śmierci człowieka, który służył rodzinie od lat. Benjaminie i Richardzie, gdy siadaliście w swojej ławce, mogliście dostrzec, jak w Waszą stronę obróciła się głowa Saula Cartera. Obecny nestor przypatrywał Wam się przez chwilę i nie mogliście mieć wątpliwości, że usłyszał Wasze słowa. Szczęśliwie dla Was – akurat te, które wybrzmiewały o żalu i nieodżałowanej stracie. Skinął Wam głową w niemym pozdrowieniu, zanim odwrócił się ponownie, przodem do ołtarza, na którym przecież zaledwie za kilka chwil pojawi się kapłan. Możecie być za to pewni, że miejsca, w których usiedliście, będą dość trudne, jeśli chodzi o niewykrywalność prywatnych rozmów czy też inne niż żałobne nastawienie do mszy. Mężczyzna zapalający świece i kadzidła zniknął gdzieś za drzwiami przy ołtarzu. Tłum spod trumny ruszał rzewnie do wypełnienia ławek, rozpoczynały się powoli prywatne bitwy o najlepsze miejsca, a przechodząc środkiem kościoła, jedna ze starszych pań dostrzegła Ciebie, Leoluco, odwracającego się do Anniki. — Jesteś w kaplicy, chłopcze, zachowuj się! – zgromiła Cię i spojrzeniem i szeptem, odchodząc dalej, żeby pokręcić głową i pomarudzić pod nosem na dzisiejszą młodzież. Usiadła w ławce przed Tobą, więc możesz być pewny, że jej patrol jeszcze się nie skończył. Nie była to zresztą jedyna osoba, bo kolejna ze starszych przechodzących akurat nawą główną zauważyła Was, Leandrze i Iro, obrzucając Was spojrzeniem nie tyle zszokowanym, co zbulwersowanym. — To chyba nie miejsce na takie obściskiwanie, w domu Piekielnej Trójcy – rzuciła Wam szeptem. – Opanuj się, dziewczyno, jakieś minimum skromności! – Jej słowa zdecydowanie były kierowane w Twoją stronę, Iro. Jeżeli nie próbowaliście wdawać się w nią z dyskusję, odeszła, sycząc coś niezrozumiałego pod nosem, żeby zająć jedną z możliwie bliskich ławek. Ronanie i Jacqueline, Wasze pojawienie się wywołało niemałe zdziwienie nie tylko wśród Waszych znajomych. Jeden ze starszych mężczyzn tak bardzo dziwił się na Wasz widok, że nie mógł oderwać od Was spojrzenia, nawet jeśli staraliście się go usilnie ignorować. Nie podchodził jednak do Was i Was nie zaczepiał, a jeżeli zignorujecie go wystarczająco długo, na samym początku mszy odwróci od Was spojrzenie. Chociaż bądźcie pewni, że co jakiś czas będzie zerkał kontrolnie. Jasnym jest również, że gdzie jest trup, tam zlatują się i sępy. Może nie dosłownie, ale każdy mógł być pewny, że zostanie odpowiednio opisany albo w Piekielniku, albo w Zwierciadle. Na pewno mogliście być o tym przekonani Wy, Barnaby i Valentino, bo kiedy nachylaliście się, żeby szeptem porozmawiać, jeden z dziennikarzy zakradł się od przodu i zrobił zdjęcie centralnie Waszej ławce – Wam, obok siebie, i Waszym ojcom po obu stronach. Możecie już zobaczyć te nagłówki – Williamson i Hudson w jednej ławce – koniec sporu? A to i tak najłagodniejsza plotka, o której moglibyście pomyśleć. Dźwięk dzwoneczków oznajmił Wam wszystkim początek mszy. Kapłan, w szacie żałobnej, pojawił się na ołtarzu i przygotowywał go właśnie do odprawienia ceremonii. W dłoni niósł pudełeczko, w którym złożony był pentakl i athame zmarłego. Mogliście również dostrzec jego własne athame, przyszykowane na ołtarzu, wraz z kompletem jeszcze niezapalonych świec czerwonych. Kapłan podszedł jednak do ambony, witając się ze zgromadzonymi żałobnikami. Czarna msza żałobna miała inny charakter niż te zwyczajowe. Po powitaniu nastąpiło przejście do odczytania Księgi Bestii, aby każdy mógł w spokoju i skupieniu rozważać nad przejściem na drugi świat. O tym zresztą miał za moment przypomnieć, gdy po chwili ciszy i rozważań odezwał się z ambony. — Drodzy bracia, drogie siostry. Gromadzimy się dziś w obliczu Piekielnej Trójcy w poszukiwaniu pocieszenia. Odszedł od nas wyjątkowy czarownik. Brat. Mąż. Wuj. Ojciec. Przyjaciel. Ale nade wszystkim głowa rodziny. Głowa rodziny, która przez długie lata prowadziła swoich bliskich i wskazywała im właściwą drogę do Ojca, Matki oraz Aradii. Poprzez swoją wierną służbę dał zapamiętać się jako człowiek bez wątpienia wielki, bez wątpienia oddany. Pamiętamy chwile, w których byliśmy razem z nim szczęśliwi, ale też te, w których się nie zgadzaliśmy. Być może w głowie tkwią nam myśli, że poznaliśmy go za mało. Spędziliśmy z nim za mało czasu na tej ziemi, że pięćdziesiąt siedem lat to wiek tak młody, że tak wiele życia miał jeszcze przed sobą, a śmierć zabrała go niespodziewanie. Że to niesprawiedliwe. Czujemy żal, wobec siebie, ale może też wobec innych, że skończył się pewien rozdział. Jednej osoby, którą znaliśmy, będzie mniej. Nie usłyszymy już znajomego śmiechu, znajomego głosu, znajomych kroków na schodach. Coś nie będzie odbywać się tak, jak zazwyczaj. To niesprawiedliwe. Lecz, drodzy bracia i siostry, nie ma rzeczy bardziej sprawiedliwej niż śmierć, która przyjdzie po każdego. Choć jest pewna, ciągle nas zaskakuje i czasem wydaje nam się, że nasze życie będzie trwać wiecznie. To racja. Będzie. Lecz nie tutaj. Nie na tej ziemi. W Piekle, pod nami, tam, gdzie sięga dziś wzrok Wesleya, czeka na niego Ojciec razem z Matką, którzy powitają go u progu bram Piekieł i wskażą mu nowe miejsce. Miejsce doskonalsze. Pozbawione chorób, pozbawione trosk. Przepełnione magią. Tam, pośród wieczności, zaczeka na nas wszystkich, aż spotkamy się znów. Dlatego nie smućcie się. Choć pośród nas nie ma już człowieka, jest on w Piekle i czeka na nas, na ponowne spotkanie. To właśnie jest największa łaska naszego Ojca. Życie pośmiertne. Życie z nim. Oddanie mu i wieczny spokój. Nie smućcie się, lecz módlcie. Modlitwą ukoicie każdą obawę. Modlitwą wspomożecie Waszego bliskiego, który Was wszystkich oczekuje, spoglądając z królestwa piekielnego. Dziś wspólnie odprowadzimy go na miejsce wiecznego spoczynku, wiedząc, że to tylko przystanek. Śmierć to nie koniec. To początek nowego życia w lepszym, piękniejszym, doskonalszym miejscu. W blasku naszego Ojca i miłosierdziu naszej Matki. Dziś przeżyjemy żałobę, lecz nie pogrzebiemy pamięci o Wesleyu Carterze. Ona będzie z nami, wiecznie żywa dla wszystkich dokonań, dla wspomnień chwil pełnych szczęśliwości i nadziei, że kiedy przyjdzie ten właściwy dzień, przywita nas u Wrót Piekieł tak, jak my dziś żegnamy jego. Słowa kapłana odbijały się jeszcze echem po kaplicy. Pozostawił Wam chwilę ciszy dla rozważań. Nadeszła msza żałobna. Jesteśmy w jej trakcie, wysłuchując słów kapłana. W tym momencie możemy po prostu go słuchać, albo podsłuchiwać, co się dzieje u sąsiadów. Tudzież rozmawiać szeptem. Aby porozumieć się z osobą siedzącą na miejscu obok, nie trzeba rzucać kością. Zakłada się, że taka rozmowa przebiegnie bezproblemowo. Aby podsłuchać, bądź powiedzieć coś do dwóch osób siedzących przed oraz za postacią, należy rzucić kością k100, do której należy dodać modyfikator odpowiadający za percepcję oraz wartość talentu. Próg odpowiedniego przekazania/wysłuchania słów wynosi 40. Aby podsłuchać, bądź powiedzieć coś do osoby znajdującej się po przeciwnej stronie ławki, albo na ławce przed bądź za postacią (miejsce nie ma znaczenia), należy rzucić kością k100, do której należy dodać modyfikator odpowiadający za percepcję oraz wartość talentu. Próg odpowiedniego przekazania/wysłuchania słów wynosi 70. Można również po prostu obserwować innych ludzi – wtedy zakres słuchu i wzroku powinny odnosić się do podanych wyżej progów. Mechanika ta nie jest obowiązkowa, jeżeli postać nie skupia się na czynnościach innych postaci. Dodatkowo w trakcie mszy należy rzucić obowiązkową kością k10 na zdarzenie losowe.
Kością na siłę woli nie trzeba rzucać tylko w przypadku, w którym postać ma ją na poziomie III.
Kto nie zajął miejsca samodzielnie, został posadzony na losowym numerku przez Zjawę. Tura trwa do |
Wiek : 666
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Emocjonalny bagaż pozostał w domu, za drzwiami, za którymi została Stella i rozpoznana rozpacz w jej spojrzeniu, gdy uświadomiła sobie, że jego wyjście nie jest równoznaczne ze spacerem. Zapach rozpalonych kadzideł powoli zakradł się do jego nozdrzy, jednak, tu, z tyłu, z dala od trumny i ołtarza, nie był tak natarczywy, nie blokował zatok, dróg oddechowych, więc wciąż mógł oddychać swobodnie; aspiryna, chwilowo, pomogła mu wygrać walką z migreną. Słowa Blair skwitował krótko - skinięciem głowy, cichym "przyjemność po mojej stronie" i chociaż niechętnie włożył do ust oficjalną formułę grzecznościową, atmosfera panująca w kaplicy nie służyła naukowym despotom, potem nadrobią. Annice, w ramach powitania, skinął lekko głową i posłał nieznaczny, ledwie widoczny, wijący się w kącikach ust uśmiech. Na rozmowy będzie czas kiedy indziej, w bardziej kameralnym gronie, w przyjaźniejszej atmosferze poza wścibskimi, obcymi spojrzeniami i sępami głodnymi sensacji. Bo chociaż on mógł zachować zupełną anonimowość, z tyłu głowy kuła go myśl, że ani Annika, ani Phillip nie mogli pozwolić sobie na takie rozluźnienie. Wydawało mu się, że kątem oka zarejestrował, gdzieś w tłumie, obiektyw aparatu, co przypomniało mu, że wszystko, co wiązało się z Kręgiem, było jednocześnie szopką medialną. Pytanie Phillipa, a potem wskazanie na stojącego przy ścianie młodego mężczyzny, który niedługo po tym, w pośpiechu, opuścił kaplice w towarzystwie starszego kompana, przekierowało uwagę Arlo na owe zjawisko. „Co tam widziałeś?”, chciał zapytać, ale ostatecznie w ławce rozdzieliła ich Blair, wiec i tę temat mógł poczekać. Zwłaszcza, że za moment pojawił się kolejny. - Widziałem ją kilkukrotnie na strzelnicy – odparł obojętnie, chociaż to, z jaką natarczywością wpatrywała się w Blair, rozbudziło w Havillardzie uśpioną zawodową ciekawość; sprawiała wrażenie, jakby Scully zalazła jej czymś za skórę. Czym mogła jej się narazić studentka złakniona wiedzy? Odnotował to w myślach, ale, przed zapytaniem o to dziewczyny, ugryzł się w język. Ławka przed nim wypełniła się kilka chwil później. W mężczyźnie rozpoznał starszego brata pani Faust, chociaż nigdy nie mial okazji zamienić z nim choćby słowa. Niewykluczone, że kobieta, siedząca tuż przed nim, była jego żoną, świadczyła o tym poufność ich gestów. Pieśni zmusiła go do milczenia. Dźwięk dzwoneczków, zwiastujący pojawienia się kapłana, zamknął usta większości zebranym. Prawo głosu miała tylko najbliższa rodzina, pod warunkiem, że tym głosem będzie żałobne łaknie z duszą zmarłego. Głos kapłana uniósł się po kaplicy - od podłogi po samo sklepienie. Był dobrze słyszalny nawet w ostatnich ławkach. Arlo skupił więc wzrok na przestrzeni przed sobą, wbił go ponad głowy żałobników. Śmierć to nie koniec, to początek nowego życia w lepszym, piękniejszym, doskonalszym miejscu. Havillard pomyślał o wszystkich demonach, z którymi miał styczność. Pochodzili z miejsca, do których, po śmierci, należeć Beda dusze wszystkich zgromadzonych pod dachem kaplicy – Piekła; zasłużył, by tam trafić? Każdy oddech przybliżał go do końca. Każda chwila, sekund, minuta, godzina. Kim będzie, gdy ruszy w ostatnią podróż? Nigdy nie wyobrażał sobie momentu swojej śmierci. Myślał o tym, jak o procesie, który go nie minie i kiedyś w odleglej przyszłości(a może bliżej niż mógłby przypuszczać) po niego przyjdzie. Scenariuszy było zbyt wiele. Zastanie go w bujanym fotelu, bez włosów na głowie, a może w pełni sił, u progu kariery, z „kurwą” przecinającą oddechem skrawki przestrzeni? Kto będzie czuwał nad jego grobem? Kto zapłacze nad jego trumną? Pytanie kłębiły się pod kopułą czaszki. Napotykały milczenie. Śmierć była tematem, o którym nie mówiło się za wiele; wyjątkiem były pogrzeby, kostnice, prosektoria, miejsca zbrodni. Nie mial pojęcia, kiedy porwały go sidła melancholii, ale udzielił mu się panujący przy trumnie nastrój i monotonny głos kapłana, wciąż odnajdujący drogę do jego uszu. Nieznacznie wzruszył ramionami, jakby chciał odgonić od siebie balast tych refleksji; pośród nich miał nadzieję, że Pan Carter odnajdzie w Piekle to, czego nie zaznał na Ziemi – spokoju ducha. Szum, rozgrywający się za jego plecami, przebił się przez mgławice myśli. Zawodowe nawyki, które weszły mu w krew, nie pozwoliły mu na zachowanie stosownej do tej chwili obojętności. Nasłuchiwał, co działo się za jego plecami. Losowe wydarzenie: 8 Słucham, k58 + 24 (talent) + 5 (percepcja) = 87 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Kto może nie lubić Daniela? Podać alfabetycznie czy chronologicznie? A jak Annika Faust, która ulotniła się w uroczym pokazie tak zwanej damy w opałach. Dodatkowe punkty za wyglądanie, jakby miała zwymiotować, aczkolwiek gdyby zapytać Daniela, była to niepotrzebna dramaturgia. Przecież nie miał zamiaru podchodzić do niej z pytaniem ej, jak wyszłaś z Kazamaty? Po znajomościach? Znał odpowiedź. — Można tak powiedzieć — odparł na pytanie kuzynki, uśmiechając się do niej serdecznie. Znał Judith Carter B jak blondas na ramieniu Alishy. A może to Daniel nie lubił jego? Ciężko stwierdzić; gówniarz nawet dzień dobry nie powiedział. Nie chciał kwestionować jej gustu do pogrzebowych randek, ale jednak kwestionował. Miejsce randki też kwestionował. Pokiwał jej głową, na deklarację późniejszego spotkania — będą mieli do pogadania. C jak chuj—Richard—Williamson. Obserwuj, Williamson; sam cię chętnie potem przesłucham. Dziwnym zbiegiem okoliczności, na chuju Williamsona zrobiło mu się słabo. Duszące kadzidła dosięgnęły i jego — wszyscy dookoła zdawali się być nieco bledsi, niż minutę temu; Daniel winił ministranta, który za bardzo wczuł się w machanie — a wraz z nim obraz przed oczami poczerniał i Daniel już czuł, jak głowa niebezpiecznie chwieje mu się do przodu, w porę jednak złapał pion i zmarszczył nos. Jak miał stąd coś wyniuchać? Spojrzał na lewo, gdzie na przodzie dumnie w towarzystwie nestorów, siedział Williamson—Barnaby—lepszy. Słyszał, że rzucił robotę w policji, ale nie miał jeszcze okazji, aby wypytać go dlaczego. Dopiero po dłuższej chwili zobaczył siedzącą obok niego Smerfetkę ze sklepu. Więc jednak błękitne miała nie tylko cienie na oczach, ale i krew. Ławka za nimi była wolna, ale— Wstał, przepraszając młodego chłopaka siedzącego obok, i przemknął o rząd do przodu, siadając dokładnie za plecami Richarda. Pochylił się do przodu, okulary wciąż zostawiając twardo na nosie i konspiracyjnym szeptem powiedział: — Moje kondolencje, Williamson. Miętówkę? wyrzucam k1 w zdarzeniu losowym, więc prawie mdleję na myśl o Richardzie, ale jestem silny chłop i się powstrzymałem. Dodatkowo zmieniam miejsce na nr 14. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Moherowy patrol wspaniale się spełniał. Nawet gdy nie zwracało się uwagi na stare dewotki, te zawsze zwracały uwagę na ciebie i czepiały się rzeczy, które same chciałyby zrobić, gdyby jeszcze ktoś chciał je kurwa dotknąć. Leander nawet nie spojrzał w kierunku wrednej baby, ale aby ją rozdrażnić, pogładził zaczepnie biodro Iry, nim pozwolił mu zająć miejsce obok siebie i wczepić mu palce w ramię. Prawdę mówiąc, na tym mogłoby się skończyć, gdyby tylko jego maleństwo wcześniej nie postanowiło zawalczyć o jego uwagę. W tym czasie w rozmówki wetknęła się dewotka, więc Leander łaskawie odpowiedział dopiero teraz, kiedy nachylenie się do jego ucha było być może mniej gorszące, niż robienie tego przez trzymanie ust przy jego uchu. Zabawnie, prawie nie widział różnicy. - Maleństwo… - westchnął, jak gdyby był zawiedziony jego postawą. Ciepły oddech objął ucho Iry. - Nie jest ważne to, na kogo patrzę, a to, kogo trzymam w swoich objęciach. Wolałbyś, żebym cię nie trzymał? Groźba była zdecydowanie zbyt realna, aby można było ją zbagatelizować. Nowy sposób wzbudzenia w Lebovitzie określonej reakcji był właśnie w fazie testów. Na nastolatki działał praktycznie zawsze. Czy oni kiedykolwiek wyszli z tej szesnastoletniej ligi? Przestał patrzeć na Valentinę. Czy jego decyzja wynikała z czystego rozsądku, czy z pojawienia się kapłana, tego stwierdzić się nie dało. Niemniej Ira osiągnął dokładnie to, czego sobie życzył, ale być może nie przewidział potencjalnych skutków ubocznych, a te były całkiem upierdliwe. Van Haarst na pewnym etapie tragicznie nużącego kazania, zdał sobie sprawę z tego, że wraz z upływem czasu jego plecy pełzły coraz to niżej po ścianie kaplicy. Oczy piekły go od ciężkiego smrodu dymu rozsiewanego przez kapłaństwo, mieszającego się z duszącym aromatem lilii. Przegapił nawet moment, w którym powinno zrobić mu się niedobrze. - Chyba zaraz… - chciał powiedzieć, ale nie zdołał dokończyć. Udało mu się usiąść na ziemi względnie bezproblemowo, ale nie był w stanie już z niej wstać. Co najgorsze, na niewiele się zdawały te wysiłki, wciąż czuł, jak robi mu się słabo. I co zabawne, w całej tej sytuacji pomyślał najpierw o biokinezie. Skoro była w stanie chronić jego organizm przed jakimikolwiek chorobami, być może mogłaby zminimalizować skutki zawrotów głowy i ciężkiego oddechu. Jeżeli nie, to cóż, jest i kolejny celny zapisek do księgi wad i zalet wieloletnich nauk. - Co ty…? - Zapytał krótko, wykorzystując swój limit oddechowy, gdy także Ira zaczął stawać się coraz bledszy i osiągnął podobny poziom i wysokość podłogową, co on sam. - Ulmones mundi. Zaklęcie było odruchem. Gdyby na tym miejscu siedział ktokolwiek inny, pozwoliłby mu się udusić i jeszcze poganiałby go w myślach, że robi to za wolno, ale Ira… przynajmniej Ira powinien zachować fason, zwłaszcza w tej sukience. Czy którykolwiek z nich zachowa? Sytuacja była dość rozwojowa. k1, omdlewam pod ścianą kaplicy; próbuje ratować dupsko biokinezą; ewentualnie rzucam zaklęcie pomagające w oddychaniu na Irę (ulmones mundi) |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Penelope Bloodworth
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 19
TALENTY : 10
Dostrzegła chwilowe zdziwienie wymalowane na twarzy mężczyzny. Nie musiała jednak długo czekać, aby Kieran zajął miejsce obok niej, tak jakby to było oczywiste. Jakby znów mieli po dwadzieścia lat i całe życie przed sobą. Wtedy nie myśleli o tym jak się ich życie potoczy, ani że nagle wszystko się skończy. Za sprawą jednej decyzji. Zbyt wiele przeżyła w tym czasie, aby trzymać urazy, aby rozpamiętywać wydarzenia. Wspomnienia obrosły patyną, a dzień żałoby przypominał o tym jak życie było kruche. Niezależnie czy było się pobłogosławionym czy zwykłym człowiekiem. Słysząc głos Kierana obok siebie, obróciła twarz w jego stronę. Na ustach pojawił się nieznaczny cień uśmiechu. -To tylko zmęczenie. - Zapewniła go cicho, nie pozwalając, aby głos niósł się zbyt daleko wśród żałobników. Zrobiła to zdecydowanie zbyt szybko i zbyt sztywno, aby coś się pod tym nie kryło. Mimo lat, zapewne dostrzegał te pewne różnice świadczące o tym, że ukrywa przed światem swoje problemy i troski. Dostrzegając Maurice skinęła mu nieznacznie głową. Overtonowie i Bloodworth w jednej ławie. Tylko czekać, aż jakiś dziennikarz podchwyci pomysł i rozbuduje go w odpowiedni sposób. Wychodzący kapłan sprawił, że całą swoją uwagę skupiła właśnie na nim. Na czytaniu fragmentów Księgi Bestii oraz kazaniu jakie właśnie dawał. Było poprawne, było takie jakie każdy oczekiwał od kapłana w chwili takiej jak ta. Przymknęła nieznacznie oczy czując, że największe zmęczenie powoli opuszcza jej ciało, że już jest lepiej, że nie musi się obawiać iż zemdleje na ławce i da innym powody do plotek. Nie przejmowała się nimi, dopóki nie dotyczy zdarzeń publicznych. Nie chciała być na językach, że skradła uwagę od zmarłego i jego rodziny. Otwierając oczy zamarła i cała zesztywniała. Wpatrywała się w trumnę, czy to możliwe, że właśnie spostrzegła ducha? Przecież nie jest medium. Kontrolnie spojrzała na Kierana, czy może widzi to samo co ona. Zmarszczyła nieznacznie brwi. Czy możliwe, że dym z kadzideł zrobił swoje i ukształtował się w formę ludzką? Postać skinęła głową w stronę Penelope, w niemym pozdrowieniu nim całkowicie rozpłynęła się w powietrzu. Czy mógł być to Carter? Wątpiła. Być może jej własna wyobraźnia podpowiedziała za dużo. Odetchnęła głębiej uspokajając myśli. |Rzut na zdarzenie k6, widzę ducha |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : Florystka
Ronan Lanthier
NATURY : 21
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 187
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 10
TALENTY : 10
Jackie, wzięłaś apteczkę? Telepatii i magii natury nie po drodze; a szkoda. W momentach takich, jak te (głowa na prawo, na lewo, z przodu, z tyłu, po przekątnej), niewerbalna komunikacja nie musiałaby ograniczać się do małżeńskiego dialektu zmrużonych powiek. Chłop zaraz kopyrtnie. Ma nie więcej niż pięć dekad na karku i głowę pełną myśli — większość oferowanych państwu Lanthier spojrzeń spełzła po spokojnych obliczach i obeszła się smakiem, ale obserwator pod ścianą podjął tylko sobie znaną grę. Ile sekund utrzyma wzrok na profilu Ronana, zanim ten Nikt nie krzyczy (chyba, że wewnętrznie), nikt nie rzuca ławami (poza Ronanem w myślach), nikt nie stracił zębów (jeszcze). Gdzieś z samego przodu błyska flesz i Lanthier zastanawia się, czy dziennikarze nie powinni zostać sklasyfikowani jako szkodniki; gdzieś po prawej Jackie odpowiada szeptem na słowa opętańczo eleganckiej Vittorii, gdzieś z tyłu zaczyna się pierwsze poruszenie osłabienia, gdzieś w połowie wdechu skondensowana dawka kadzideł, kwiatowej woni i perfum z nieprzyjemnej ewoluuje w nieznośną. Pierwszy wdech jest krótki; drugi nie nadchodzi wcale. Zimna kropelka potu na karku waha się na samej granicy kołnierza koszuli, uścisk w skroniach próbuje wydusić z głowy świadomość, nieprzyjemne mrowienie ust zwiastuje tęsknotę za świeżym powietrzem Cripple Rock — rozmazany przed oczami obraz drga raz, drugi— Wdech. Z trudem przełknięta ślina dociera do zaciśniętego przełyku; zgubione w połowie walko tętno wraca na utarty szlak uderzeń i nawet płuca — wysuszone od zatrutego nadmiarem zapachów powietrza — zachłystują się tlenem. Kapłan zdążył dotrzeć do połowy kazania; coś o Ojcu i Matce czekających na duszę zmarłego Wesleya — coś o przedawnionych informacjach na temat miejsca pobytu Lilith. Odruchowe zerknięcie na Jackie ujawnia blade policzki i zaciśnięte w wąską kreskę usta; dławiąca zawiesina zapachów dotarła i do niej, ale — podobnie jak u Ronana — nie skłoniła ciała do ucieczki na świeże powietrze. Muszą wytrzymać; ich wyjście zostałoby odebrane w tylko jeden sposób — niepochlebny — i rozsmarowane w Piekielniku tuszem kłamstw. Kapłan zahacza o istotę modlitwy — do kogo? Istnieje jedyna słuszna odpowiedź — kiedy za plecami, tuż przy drzwiach, rozlega się lekkie poruszenie; Lanthier odwraca głowę, ale nie dostrzega nic — tylko puste miejsce, gdzie przed momentem widział Leandera. rzut na zdarzenie losowe: 1 siła woli: 78 + 9 = 87 |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : opiekun rezerwatu bestii, treser
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Maurice niewiele mówił i niechętnie się rozglądał. Prawdę mówiąc, cała ta okazja, dla której się tu zebrali, wywoływała w nim wiele „n” - niechęć, niezadowolenie, nudę - można przebierać i wybierać w dalszych określeniach. Skoro jednak przyciągnął ze sobą pewną blondwłosą, zahukaną istotkę, niejako czując się za nią odpowiedzialny, trzymał się dzielnie. Na tyle dzielnie, na ile czuć się można, kiedy siadające dziewczę dziurawi stopę koledze z kowenu. Maurice powstrzymał śmiech, ale z uśmiechem było nieco ciężej. Drgnęły mu kąciki ust, co stało się doskonale widoczne dla Kierana i Penny, ale na tym w zasadzie się skończyło. Pozwolił jej płonąć rumieńcem, ale w ramach pocieszenia zaoferował jej bardzo oszczędne muśnięcie uda, gdy niby to przypadkiem opuścił palce na skraj ławki. Pokręcił krótko głową, będąc w stanie dostrzec w jej pechu jedynie okazję do śmiechu, dlatego nic więcej nie powiedział. Pozwolił im zatopić się w tym jakże fascynującym kazaniu. Na szczęście udało mu się zachować przytomność, bo jak tak patrzył na niektórych, to albo im się robiło słabo na samą myśl o śmierci, albo wyczuli ciocię Ursule usadowioną trzy ławki dalej. Te jej perfumy zerwałyby z grobu nawet Cartera. Dziwne, że nie wstał, żeby wygonić ją z kaplicy. Maurice trzymał się w tym całym grupowym nieszczęściu całkiem nieźle. Jedyną niewygodą była konieczność zachowania milczenia oraz lekkie drżenie dłoni, które zmusiło go do potarcia rąk o siebie. Dziwne uczucie pełzło mu wzdłuż karku, ale nie potrafił go połączyć z niczym, co do tej pory znał. Za to doskonale sobie o nim przypomni, gdy kiedykolwiek przyszłoby mu zaprzyjaźnić się z opętującym go duchem. Póki co jego strefa osobista była całkowicie wolna od nawiedzeń. Silna wola przydawała się do czegoś w życiu. Nareszcie. Zerknął na Allie, aby zobaczyć, jak się trzyma w tych niekorzystnych warunkach. Zimno mi (k3), dalej nie rzucam |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Tłoczna kaplica, puste słowa, powtarzane w myślach kondolencje — pogrzeby to pewna konsystencja rzeczywistości; stan skupienia, który ściska się w ciasnych ławkach, chowa między białymi płatkami kwiatów, usycha razem z ostatnią wiązanką na grobie denata i najwyraźniej nie lubi odstępstw — Valentina Hudson to jedno wielkie—drobne odstępstwo. Zerknięcie w prawo — na ławkę, gdzie Richie świecił przykładem i lakierkami, a Ben dziwną odmianą zielonkowatości — podsumowało puentę, którą Tina zatrzasnęła w drogocennym puzderku naiwności. Za to ciebie widzę tu chyba po raz pierwszy od posłania Arthura Williamsona do grobu (szkoda); jeszcze cztery zgubione wydechy i zamieni się miejscami ze starym Wesleyem. Pochowałem żonę, Tina; była za młoda, żeby pamiętać nagłówki w gazetach; pierwsze ławki w tej kaplicy dają najlepszy widok. I żadne nie gwarantują prywatności. — Tylko, jeśli zdradzisz kierunek wyprawy. Do Francji nie poleciałbym nawet z tobą — za tobą? Zmiana punktu obserwacyjnego — z kolczyka na czubek nosa, dziś ładnie przypudrowany tym, co nosi się w kosmetyczce, nie foliowej torebeczce w biustonoszu. Jemu do twarzy w czerni, jej w trzeźwości, im obu w śmiertelnie poważnych okolicznościach — nie słuchaj, Arthurze W., nie słuchaj, Richardie H., nie słuchaj, Wesleyu, który właśnie poruszasz ręką w trumn— Zaraz, co? — Właściwie— Zabawna sprawa z tą czernią; gotowa na dowcip? Pstryknięcie flesza przecina słowa w pół — błysk uwiecznia ich na kliszy w nieokreślonych pozycjach i wyjątkowo określonych okolicznościach; wspólna ławka, zwaśnione rody, wybacz, Tina, zawsze było mi bliżej do Merkucja. — O tym, jak bardzo do twarzy — to byłoby nierozsądne; wywlec dziennikarza za fraki z kaplicy i wepchnąć mu kliszę do ust. Prawda? — Przekonamy się w nowym wydaniu Zwierciadła. Szept na cztery sekundy przed kapłańskim objawieniem — wyprostowane plecy odbudowały odległość, zminimalizowały ryzyko kolejnego ujęcia i upewniły Williamsona młodszego w jednym; Williamson starczy wciąż dycha, zupełnie jak— Wesley Carter? Głos kapłana dołączył do dławiącego powietrza i zgubił się w skumulowanych woniach — kwiaty, perfumy, kadzidła, żywe trupy, dokładnie w tej kolejności. Dłoń na tle otwartego wieka przesunęła się po brzegu trumny raz, drugi— Nie. Coś we wnętrzu — trumny i jego głowy; we wnętrznościach, w płucach — poruszyło się ponownie. Powieki opadły razem z podbródkiem; splecione z sobą dłonie drgnęły nerwowo, kciuk zahaczył o nadgarstek, puls z obojętnego przepoczwarzył się w coś z powyrywanymi skrzydełkami. Ma powierzchnię wypełzło dwuczłonowe podsumowanie; kurwa — człon pierwszy, naczelny; mać — w ramach zobrazowania wrażenia, że trumna zaraz przewróci się na bok, a ze środka wypełznie— Dłoń zanurkowała w kieszeni marynarki — ojciec poruszył się pod nagłym dźgnięciem łokcia, listek tabletek zaszeleścił w starciu z dotykiem, opuszek zahaczył o ostry róg plastiku; za lekko. Trumna ma w środku ciało. Mocniej. Ciało oddycha. Uspokój się. Ciało nie może oddychać, skoro nie żyje; chyba, że— — Silentiumvitae — szept i magia, którą mógłby się zadławić, gdyby nie zadziałała; ukryty pod koszulą pentakl drgnął ostrzegawczo, kiedy — pod koniec kazania, w kaplicy pełnej odoru kłamstw — zaklęcie rozlało się po ciele. Oddychaj. Za późno zauważył ofiary poboczne; listek w kieszeni przeciął opuszek kciuka — krew na palcu miała ten sam kolor, co plamki przed oczami. On nie żyje; Daisy też nie żyła. Nie pochowałeś— — Tina — szept, którego nie powstydziłby się nieświętej pamięci Carter; Wesley, nawet nie próbuj się znów, kurwa, poruszyć. — Masz gumy? Powinien być precyzyjniejszy w żądaniach; zwłaszcza przy pannie Hudson. zdarzenie losowe: 4 siła woli: 10 (k100) + 11 = 21 Silentiumvitae | próg 60 | 88 (k100) + 5 = 93 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Można tak powiedzieć zasłyszane od kuzyna rozmywa się gdzieś w kolejnych wspomnieniach. Gdzieś ktoś na kogoś patrzy, gdzieś z przodu błyska flesz (Allie odwraca głowę gwałtownie, jakby w obawie, że to im ktoś zrobił zdjęcie, ale okazuje się, że nie; nie widzi za to dokładnie, komu), jakiś pan przyglądał się panu siedzącemu w ławce przed Allie i zaczyna mieć wrażenie, że nie ma pojęcia, co się tu konkretnie dzieje. Rychło w czas. Weszła w środowisku Kręgu, z Mauriem pod rękę, i spodziewała się – właściwie czego? Pojmowania wszystkich koligacji? Znajomości? Rodowych konfliktów? Mijane twarze nie mówiły jej nic, chyba że akurat minęła kogoś, kogo kojarzyła. Ich jednak pozostawiła za sobą, towarzysząc wiernie temu, dla którego się tutaj w ogóle pojawiła. Siedzieli w ławce, cicho. Tak, jak powinno siedzieć się na mszy – i tak, jak powinno siedzieć się na pogrzebie. Czarna, niewielka torebka teraz spoczywała na jej udach, przytrzymywana dłońmi. Na udzie spoczęło również coś innego, chociaż na tak krótką chwilę. Nagłe drgnięcie jest, cóż, nagłe. Niespodziewany dotyk zaskakuje ją, szczególnie w taki miejscu – w obu znaczeniach. Zerka na Mauriego wzrokiem pozbawionym zrozumienia, choć przecież nie ma nic przeciwko zwyczajnej bliskości. Ale może po prostu się pomylił. Może osunęła mu się dłoń, przypadkiem. To nie mogło być celowo. Tak. Nie mogło być. Zwraca więc twarz w stronę ołtarza, widząc z ostatniej ławki niewiele – ale słowa przynajmniej docierają do niej tak samo. Kapłan mówi niewiele o tym, jaki był zmarły, ale wiele o tym, że spotkamy się wszyscy w Piekle. To całkiem pocieszające, choć gdy o tym myśli, że są na tej ziemi zaledwie tylko przez chwilę, aby wieczność żyć już tam po śmierci… Czy po śmierci można wciąż kochać? Czy po śmierci można być ze sobą wciąż? Czy śmierć rozłącza na zawsze, czy może da się ją jakoś przezwyciężyć? Co, gdyby umarł Maurie, a potem ona? Albo – gdyby umarła ona? Maurie mógłby znaleźć sobie inną żonę… nie mogłaby mieć nic przeciwko, przecież nie żyła, ale… Jak więc miłość działała w Piekle? Dym z kadzideł był intensywny. Zwykle nie miała z tym problemu, ale niezwykle rzadko zaglądała do cmentarnej kapliczki, zwłaszcza podczas pogrzebów. Nie pamiętała, aby dym był aż tak duszący. Powieki zaczynały opadać, raz, drugi – a potem było już tylko ratowanie sytuacji. Gryzł zbyt mocno, aby mogła się z tego pozbierać. Kilka łez, które chciały nawilżyć jej oczy, spłynęło po policzkach. Dobrze, że wzięła chusteczki. Właśnie dość nerwowo otwierała paczkę, żeby otrzeć łzy z policzków, kiedy napotkała spojrzenie Mauriego. Och, to wcale nie tak… — To przez kadzidło – mówi szeptem, ale teraz nie uwierzyłaby sama sobie. To nie moje, zaklinał się Orestes i dopiero teraz Allie byłaby skłonna mu uwierzyć. Ociera szybciutkim ruchem policzki z łez, aby schować chusteczkę z powrotem do kopertówki. Posyła Mauriemu krótki uśmiech, nawet jeśli oczy nie chcą współpracować i wciąż nawilżają się łzami, które udaje jej się jeszcze jakoś wstrzymać. Na ogólny znak, że wszystko jest dobre, dłonią chciała odnaleźć dłoń Mauriego, ale niemal od razu ją cofnęła, zdziwiona. Była taka zimna… Tak bardzo tu zmarzł? Wcale nie było tu tak niskiej temperatury… Więc wkrada się dłonią raz jeszcze, ujmując ją i splatając ze sobą ich palce. Niech chociaż odrobinę zabierze tego ciepła z jej ciała. Przecież nie chciała, aby się przeziębił. Zdarzenie losowe: 7 (rycz, mała, rycz) |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Pieprzona gówniara. Pieprzona, bezczelna gówniara. Powoli zaczyna do mnie docierać prawdziwy sens sytuacji, w jakiej się znajduję. Jesteśmy wszyscy w kaplicy. W miejscu zamkniętym. Na pogrzebie nestora mojej rodziny. Są tu moi bliscy. Ojciec z matką. Sebastian, którego obecność cały czas czułam za plecami i Lucyfer mi świadkiem, że była jedną z niewielu okoliczności, które trzymały mnie w ryzach. Overtone. Kieran Padmore. Reszta Kowenu z jakiegoś względu się nie pokazała. A potem wyjawiała się ona. Blair, pieprzona, Scully, której najchętniej upierdoliłabym łeb przy samej dupie. Zaraz za nią Penelope Bloodworth – jedyna, do której nic nie mam, chociaż nie mam również wątpliwości, że serdecznie życzy mi zgonu. I Ronan Lanthier. Ronan Lanthier akurat zapowiedział się na tę okoliczność i od dwóch dni byłam na nią przygotowana. Penelope Bloodworth ogarniała formalności. Jej obecność też mogę przełknąć. Tylko co tu robiła ta pieprzona Scully? Było ich tu jeszcze więcej? Po jakiego chuja? Nagle kazanie głoszone przez kapłana (po ostatnim bliskim spotkaniu z kapłanem przechodzę głęboki kryzys wiary w kompetencje co niektórych; co nie zmienia faktu, że wciąż są wysłannikami Lucyfera i na szczęście nie zamierzam ich wszystkich wystrzelać) traci kompletnie na znaczeniu. Moje myśli galopują w inną stronę, tą bardziej paranoiczną, której we mnie do tej pory nie było. Co, jeśli nie przyszli tu bez powodu. Co, jeśli jest ich więcej. Co, jeśli zamierzają urządzić tu masakrę. Glock ciążący w kieszeni przypomina twardo, że nie jestem bezbronna. Ojciec na pewno też ma ze sobą broń. Wiem, że Sebastian też nie rozstawał się z pistoletem. Byli tu również inni gwardziści, którym ufałam. Williamson siedzący z Valentiną Hudson po drugiej stronie kaplicy (ciekawe zjawisko, nic dziwnego, że ktoś postanowił to upamiętnić), Orlovsky kręcący się gdzieś na tyłach, no i Murphy, z którym relacja jest niewypowiedziana i niejednoznaczna, ale jednak tu jest i wie, jak się posługiwać i magią, i bronią. Nie wiem, ilu z nich mogłoby być po tej drugiej stronie. Teraz nagle świat ogranicza się tylko do ojca i Sebastiana – jedynych pewnych osób w całym tym towarzystwie. Wspaniale, kurwa. Nie ma to jak skupić się na bezpiecznym pożegnaniu wuja. Pięć dolców pod moją stopą nie wygląda na tyle interesująco, żeby oderwać mnie od paranoicznych myśli. Zdarzenie losowe: 10 | widzę piątaka |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
[TW] Wspomniane w narracji czynności seksualne oraz zaburzenia odżywiania i zachowania przemocowe. Jeszcze nim na dobre odklejam się od słodkiego ciałka Leandra, moje spojrzenie wyłapuje oburzone oblicze starej baby, której ktoś powinien przypomnieć, że nie wypada to kraść, wytykać palcem i wpierdalać się w nieswoje sprawy. A nie być blisko tych, z którymi chcemy blisko być. Reakcja jest szybsza niż myśli, a parsknięcie rozbawienia wydobywa się z moich ust zupełnie niekontrolowanie, co zaraz tamuję przyłożeniem dłoni to tychże. Nie dlatego, że mi głupio, a w zwykłym odruchu, bo jednak głośny śmiech w kaplicy śmierdzącej obłożonym kwiatami trupem byłby trudny do wyjaśnienia. Ktoś tu zazdrości. To dopiero wstyd, być jedną nogą w grobie i mieć za złe młodym, że mają to, co dla tej pani już dawno minęło. Smutne, oj smutne. Nieświęci mi świadkiem jak mocno muszę walczyć ze sobą, żeby nie złapać dłoni, która wymownie gładzi moje biodro i nie wsunąć jej pod sukienkę. Gdyby nie to, że przy odrobinie pecha ktoś mógłby skojarzyć mnie z Calliope, zrobiłbym to, patrząc tej starej prukwie w oczy, kiedy Leander wsuwałby swoje palce pod moje majtki. Ale o ile mój stary jest wyrozumiały, nawet ze swoim łbem wiecznie w chmurach, mógłby się trochę obruszyć na taką reklamę. Gwiazda magicznego cyrku z palcem w dupie podczas pogrzebu nestora. Równie chwytliwe, co kuszące. Resztki przyzwoitości — czego, Ira? — hamują i rozbawienie, i chęć zgorszenia babsztyla jeszcze mocniej, a usta Leandra znów przy moim uchu na dobre odwracają uwagę od zupełnie nieważnych postronnych osób. Ha. Co on, kurwa, myśli, że to zadziała? Że jak mi pogrozi palcem i brakiem bliskości, to dam mu patrzeć na jakieś obce lafiryndy, jakbym nie był lepszy od każdej z nich? Dam sobie jajca uciąć za to, że żadna z nich nie obciągnęłaby mu tak dobrze, jak ja. Może czas mu o tym przypomnieć. Później. — Nie strasz skarbie, długo byś beze mnie nie wytrzymał — mruczę jeszcze cicho w odpowiedzi, nie wątpiąc zupełnie w swoje słowa. Może i wytrzymał już te cztery lata… A potem kolejne pół roku… ALE! Kiedyś byłem głupim smarkaczem, a teraz doskonale wiem, jak zrobić tak, by te jego słodkie paluszki świerzbiły na sam mój widok i by tęsknił równie mocno, co ja, kiedy zbyt długo mnie nie ma. Niech się łudzi, że jest inaczej, będę łaskaw i mu na to pozwolę. Tym razem. Póki nie patrzy na inne laski, a nie patrzy — grzeczny chłopiec — możemy udawać, że nie popełnił tej paskudnej gafy. Wejście kapłana do kaplicy ucina dalsze dyskusje i to nie tylko przez samo kazanie, ale i przez nagły odór odpalonych kadzideł — otworzenie buzi groziłoby uduszeniem się. Ktoś tu chyba przesadził z ich ilością albo wplótł coś, co nie powinno się w nich znaleźć. Kurwa mać, zaczyna mnie mdlić. Nie, poważnie. Niedobrze mi… Wzrok wbity w kapłana utrzymuje się tam uparcie, kiedy rzeczywistość zaczyna zdradziecko falować. Och, tak, znam to uczucie. System obronny jest prosty — pojawia się sam. Udawaj, że nic ci nie jest, wytrzymaj, nie rób scen. Kiedy przychodził dzień ważenia, potrafiłem nie jeść nic przez poprzedzające go dwa dni. Nic dziwnego, że potem na treningu łatwo było o zasłabnięcie. Tylko raz odważyłem się powiedzieć, że coś jest nie tak, że mi słabo, że nie dam rady. Macocha wybiła mi z głowy te głupoty. Nawet gdy w końcu zemdlałem, uznała, że symuluję. Mdlenie nigdy nie popłaca, tyle mnie to nauczyło. No i tego, żeby kontrolowanymi ruchami zniżyć się do ziemi, oprzeć o coś i głęboko, powoli oddychać. Może gdybym był w stanie wyłuskać z siebie choć trochę paniki i przyspieszyć bicie serca, przestałoby mi się robić tak ciemno przed oczami? Może. Ale jedyne na czym mogę się skupić to zachowanie spokojnej mimiki i udawanie, że dobrze się czuję, a zgrabne zejście do przyklęku po ścianie to tylko zamierzone działanie. Z opóźnieniem orientuję się, że Leander też zszedł do parteru i wygląda, jakby miał zaraz paść. Co jest? Na poważnie ktoś dodał czegoś do tych kadzideł? Pierdolony Krąg, nawet pogrzebu nie potrafią wyprawić porządnie. Ja to ja, pierdolę to. Ale Lea wygląda tak blado. Nic mu nie jest? Chcę zapytać, ale mam wrażenie, że jak otworzę usta, to rzygnę, nawet jeśli mam przecież pusty żołądek. Skupiam się więc na oddychaniu. Słyszę jakiś czar z ust Lei, ale nie rozpoznaję go. Po prostu oddychaj i zachowaj klasę. Bywałem w gorszych sytuacjach. K10: 1, omdlewamy |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"