Witaj,
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
First topic message reminder :

Droga do miasta
Szeroka, gładka asfaltowa droga, która przecina ciemny, bujny las. Droga wydaje się być dobrze utrzymana i oznakowana, co pozwala na swobodną jazdę. Drzewa sosnowe lub dębowe wznoszą się po obu stronach drogi, tworząc przyjemny cień, który ochrania przed słońcem.
Na skrzyżowaniu stoi znak informacyjny z nazwą miasteczka oraz liczbą kilometrów pozostałych do celu.
Po kilku minutach jazdy pojawiają się pierwsze znaki drogowe z informacją o ważnych obiektach dla podróżnych. Znaki wskazują między innymi stację benzynową i sklep całodobowy. Kilka kilometrów dalej, po prawej stronie drogi, mieści się oświetlony znak neonowy z napisem "Hushed Motel", z wyraźnie widocznymi napisami reklamującymi wolne pokoje.
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t201-lyra-vandenberg#457
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t247-lyra-vandenberg#599
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t248-poczta-lyry-vandenberg#600
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f203-riverbend-st-1-13
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1059-rachunek-bankowy-vandenberg-lyra#9093
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t201-lyra-vandenberg#457
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t247-lyra-vandenberg#599
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t248-poczta-lyry-vandenberg#600
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f203-riverbend-st-1-13
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1059-rachunek-bankowy-vandenberg-lyra#9093
TW: przemoc seksualna wobec nieletnich



Sprawiedliwy podział opieki to podstawa. Żaden płaszcz nie chciał dorastać w rozbitym domu.

Pokażę mu, jak czas spędzał jego poprzednik — sprawiedliwe dla kolejnego egzemplarza odzieży wierzchniej, niesprawiedliwie dla zaspokojenia ciekawości właściciela. Niektóre rzeczy pozostaną między płaszczami a ich tymczasowymi opiekunkami. Aradia niech dogląda jego biednej, wełnianej duszy.

Wybór nie polegał jedynie na tym, jakim płaszczem okryć się tym razem. Ich składowa bywała znacznie bardziej skomplikowana, jednak cudem podsumowana w dwóch słowach. Będę czekać, wybrakowane o dwa następne. Coś, co zaczęło jako ostrzeżenie, teraz przeradzało się w deklarację swobody. Lubiła to, jak stopniowo pokazywali sobie coraz więcej. Najwyraźniej, wcale nie wszystko musiał kontrolować.

Najwyraźniej, nie wszystko potrafił kontrolować, ze sobą na czele.

Nic w tym, co się wydarzyło, nie miało w sobie ułamka kontroli. Kontrola jest przeciwieństwem szczerości, a to nią ociekała jego dłoń na jej policzku. Chłód nie odstraszał. W samochodzie było wystarczająco ciepło od skroplonych łez i emocji, tak, że jego dotyk był chłodnym okładem spokoju. Kciuk zataczający koło na jej skroni skupiał na sobie całe myśli.

To musiało się już kiedyś wydarzyć; nie mogło być niczym wyjątkowym. Odsłonić się można przecież przy każdym — każdy, przecież, wybrałby w tym momencie empatię, zamiast kamienia.

Możesz a chcesz nie były synonimem.

Ciekawiło ją czy wiedział, ile dla niej znaczy to, co właśnie powiedział. Dla niektórych słowa były tylko tym; dla niej nadzieją, że nie każdy patrzy na nią przez pryzmat własności. Nie trzymał jej twarzy; po prostu ją dotykał. Mogła się odsunąć, jeśli tylko by chciała. Mogła zdecydować, że to dla niej zbyt wiele.

Mogła powiedzieć, w każdej chwili, aby wyszedł, więc powiedziała, aby—

Zostań.

Sens przebaczenia zawarty w jednym słowie, podparty niezbitymi dowodami gestów. Zrozumienie znalezione w miejscu, gdzie spojrzenie mętnej zieleni krzyżuje się z topniejącym coraz mocniej złotem i kolejny kawałek układanki, jaką był Barnaby Williamson, został dodany do smukłej tabelki w zakątkach jej umysłu.

Koszmarna równowaga; kiepska intonacja; tendencja do mówienia słów ostrzejszych, niż zamierzał; dotyk, zaskakująco delikatny, zawsze powolny i zawsze tak, abym go widziała; poddawana pod wątpliwość wspólna definicja słowa szybko.

Dobra pamięć, choć wybiórcza.


Inaczej wyobrażała sobie jego twarz, gdy rozmawiali przez telefon. Inaczej ją zapamiętała; ostrzejszą, bardziej kamienną i oszczędną w wyrazie. Może to dziewięć centymetrów, zamiast piętnastu, zamiast metra, zamiast kilometrów, robiło swoje. Gdyby teraz miała robić jego imitację, zabrałaby się za to w zupełnie inny sposób.

Wątpiła jednak, by potrafiła odtworzyć to, jak na nią teraz patrzył.

Jakby senny; jakby zmęczony tym, co w ostatnich tygodniach rozgrywało się na ich oczach, pozwalając, aby mogła zajrzeć do środka przez niewielkie pęknięcie. Czasami tylko tyle potrzeba — delikatnie uchylone drzwi.

Nigdy przecież nie wiadomo, co się za nimi dzieje, gdy są zamknięte.

Ironia polegała na tym, że ona swoich nie posiadała. Prywatność jest przywilejem, mówił, wykręcając je z framugi, podczas gdy Shirley spokojnie dopalała papierosa. Przez chwilę pomyślała wtedy, naiwnie, że może przestanie przychodzić, jeśli nie będzie mógł zamknąć za sobą drzwi. Że wtedy Shirley zobaczy i jej uwierzy, bo jak mogłaby nie uwierzyć własnym oczom.

Źle oszacowała swoje szanse; Jack w tym momencie rozniósł się już na cały dom. Mógłby wyburzyć każdą ścianę, zniszczyć każdą kryjówkę, ale jej krzywda wciąż byłaby niewidoczna. Ludzie uwielbiali odwracać wzrok.

On podniósł głowę — nie odwrócił wzroku. Twarz na nowo stała się kamienna, a pierwsze słowo zakrapiało o coś, co mogłaby nazwać gniewem. Zamiast przemilczenia, dostała pytanie. Zamiast obojętności, zaciśnięte na papierosie palce. Nie mogła sądzić, że to wszystko w jej imieniu.

Taka złość może być tylko nabyta.

Tak. Nosi pentakl, nosi broń, nosi—

Ona sama nosi wiele rzeczy; nosi gniew, który przenosić się może jedynie drogą kropelkową. Tak jak wścieklizna, jest nieuleczalny i gwarantowaną ma śmiertelność. Frustrowało ją to, jak gniła przez to od środka. Frustrowało, bo wiedziała, że za każdym razem, gdy jej się śnił, pozwalała mu wygrać. Znowu. Na nowo.

Od początku.

Skupienie się na Paulu było łatwiejsze.

Było przyjemniejsze, bo Barnaby fotografię trzymał, jakby dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, ile warte jest zamknięte w błyszczącym papierze wspomnienie. Dowód, że kiedyś było jakieś dzieciństwo; że był ktoś, komu na niej zależało.

Zieleń jakby ożyła; mętność ulatywała gdzieś na boki.

Rozmawiamy przez telefon — pokiwała głową. Paul dzwoni zawsze raz w miesiącu. To niedużo, ale czas nauczył ją wartości niewielu. — ale nie widziałam go od—

Ułamek sekundy zawahania. Nie słyszała, nie widziała Aarona od rana. Wolała, aby tak zostało.

Od roku. Nagrywa teraz coś w, hm, Nowej Zelandii? Jest reżyserem — dodała, jakby z lekką dumą. Nienawidziła, gdy ludzie zakładali, że jest aktorką, bo chciała pójść w ślady matki. Shirley nie miała z tym wyborem absolutnie nic wspólnego. Niespecjalnie też podzielała pogląd Lyry wyższości teatru nad innymi formami sztuki. Zdaniem kobiety, teatr to miejsce, gdzie upadłe gwiazdy idą wygasać.

Śledzi wzrokiem dalszy los fotografii, a potakiwanie głową przychodzi naturalnie. Wszystko, co wartościowe, należy pielęgnować.

Filtr papierosa znajduje się między jej palcami, ale skóra Williamsona nie dotyka jej własnej. Był ostrożny; rozsądny.

Bolało? — zła intonacja była zaraźliwa; to nie powinno być pytanie. Blada linia wystarczająco wymownie na nie odpowiadała. Każda blizna boli. Każdy dotyk, boli. Każdy dotyk bolał; jego delikatność musiała jej się tylko przewidzieć. Skóra na policzku musiała tęsknić za fantomowym wydarzeniem, którego prawdziwość należy poddać pod wątpliwość. Nad którego prawdziwością będzie kompletować w zaciszy własnego pokoju, później, gdy jego zapach unoszący się w samochodzie nie będzie mącił jej zmysłów.

Papieros między jej wargami zatlił się mocniej, gdy się zaciągnęła. Zacisnęła usta, dym wydychając nosem. Sonk Road lubiło zostawiać po sobie ślad, zupełnie, jakby chciało oznaczyć każdego, kto ośmieli się w granicach dzielnicy funkcjonować.

Widziała wyciągniętą w jej stronę dłoń, która chciała odzyskać zgubę. Powtórzyła gest; jeszcze raz, ostatni raz. Nałogi ciężko wypuścić z rąk.

Oj, Williamson — dym tym razem wyleciał przez skrzywiony uśmiech. Papieros wrócił tam, skąd przyszedł — prosto między jego palce. — Nie jesteśmy nawet w połowie.

Dłoń miała swoje priorytety — i gdyby była z nimi szczera, to tląca się fajka zostałaby oddana wprost do ust — powędrowała więc wpierw do radia, puszczając następną piosenkę. Nic tak nie oczyszcza atmosfery jak…

Parsknięcie śmiechem wymagało wyjaśnienia.

Możesz tej piosence podziękować za muszelkę na twojej szafce nocnej — rytmiczne uderzenia melodii mogłoby być pomylone z deszczem, gdyby nie fakt, że była to wyjątkowo słoneczna sobota. Wyjątkowo ciepły samochód, w którym siedzenie w płaszczu, było już niemożliwe. Rozpięcie zamka zajęło chwilę, wygrzebanie się z rękawów dwie kolejne chwile. Rzucenie go na tyle siedzenie było niemal automatyczne. Sprawny gest wrzuca wsteczny i zwalnia ręczny.

Mają miejsca do zobaczenia, kolejne rozmowy do odbycia.

Jeśli liczysz na obcowanie z muzyką w ciszy, to — szeroki uśmiech jeszcze chwilę temu wydawał się niemożliwy, a włączenie się z powrotem do ruchu marne. — nie ze mną.

Ostrzeżenie zdawało się być idealnie wyliczone z pierwszymi nutami refrenu. Fleetwood Mac nie tworzy muzyki do ignorowania. Każdy ignorant to wie. Nie można więc winić chyboczących się na boki ramion, ani ponownie stukającego w kierownicę palca. Opuszczanie granic Saint Fall tak działało na człowieka.

Oh, thunder only happens when it's rainin' / Players only love you when they're playin' — to już nie nucenie, to śpiewanie głos w głos tak, jak Stevie na to zasługuje. — Say women, they will come and they will go / When the rain washes you clean, you'll know

Muzyka potrafiła mieć zaskakująco odkażające działanie. Szczególnie gdy ktoś decyduje się pochwalić, że zna tekst do każdej zwrotki, jaka poleci, gdy mijać będą zielone tereny otaczające drogę wylotową z miasta.

Gdy jako następne poleciało znowu The Police, brwi same się zmarszczyły.

Nie narzekam, ale... masz tylko pięć piosenek na tej kasecie?

Danusia zdecydowała, że poleci numer pięć oraz numer trzy, a więc tak też i poleci!
Lyra Vandenberg
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t285-barnaby-williamson#794
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t404-barnaby-williamson#1290
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t405-poczta-barnaby-ego-williamsona
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f107-ulica-staromiejska-9-6
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1062-rachunek-barnaby-williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t285-barnaby-williamson#794
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t404-barnaby-williamson#1290
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t405-poczta-barnaby-ego-williamsona
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f107-ulica-staromiejska-9-6
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1062-rachunek-barnaby-williamson
Sprawiedliwy podział doznań to podstawa; żaden płaszcz nie chciałby czuć się pominięty. Niesprawiedliwe zaspokajanie ciekawości to wykroczenie; psy, podobnie jak płaszcze, też potrzebowały uwagi.
Psy — w przeciwieństwie do płaszczy — wiedziały, że jej nadmiar bywa zgubny.
To akt piąty, scena czwarta; słowa i spojrzenia zawieszone w komorze próżniowej. Możesz a chcesz nie były synonimem, będę czekać było obietnicą, dotyk był zwieńczeniem — dwóch miesięcy nieobecności i dwóch minut wojny. Pod chłodnymi opuszkami topniało złoto i tężał czas; pod zostań wszystko — w naturalny sposób, w naturalnym tempie — było dokładnie takie, jak być powinno.
Zostań; to musiało się już kiedyś wydarzyć, nie mogło być niczym wyjątkowym. Stracić kontrolę można przecież przy każdym — każdy wybrałby w tym momencie bezwolny lot zamiast sterów pilota.
Zostań; kiedy przy skroni tkwiła broń, kiedy na nos spadała pięść, kiedy magia zamieniała krew we wrzątek, mógł się ruszyć, mógł odpowiedzieć, mógł stawiać opór. W przemocy tkwił mały wentyl, rozszczelnienie; w przemocy był element jego zgody i przyzwolenia. W zostań Williamson nie ma kontroli; nie dlatego, że był jej pozbawiony — syrena może nie pozwolić mu oddychać i wtedy on przestanie oddychać; może powiedzieć wypij wrzątek, skocz z mostu, zostaw mnie, a wtedy on wypije, skoczy i zostawi. Syrena mogłaby powiedzieć to wszystko; Lyra nie musiała.
Zostań — zamiast magii, w jej głosie była tylko ona; więc posłuchał.
Zostanę — sens pokory zawarty w jednym słowie, podparty niezbitym dowodem spojrzenia. Zostanę, chociaż w trzech sylabach kołatały się elementy układanki, których nie powinna odkryć nigdy — w zostanę tkwił rykoszet ryzyka, że tajemnica (która?) przestanie być sekretem. Lyra dowie się (przecież wie), kim Williamson naprawdę jest, wbije telepatyczny wziernik w korę mózgową i odzyska prawo do nienawiści; to nie były historie, które udźwignęłaby plastikowa osłona słuchawki, to nie były wspomnienia, które mogły spłynąć wzdłuż skręconego kabla, chociaż jakaś część — ten drobny, agonalny fragment szczerości — właśnie tego chciał. Zwerbalizować, wyrzucić z siebie całe zło, wypluć na bruk i przekonać się, czy zostań zamieni się w odejdź; nie mógł przecież oczekiwać niczego innego.
W rozejmie — kiedy zerwany ze smyczy gniew unosił głowę, słowa odmawiały posłuszeństwa, widmowe ciepło skóry pełgało po opuszkach — poszukiwanie odpowiedzi mijało się z celem. Rzeczywistość została zmieniona, przekształcona, skierowana na drogę poza miasto i nawet czas, zwykle obojętny, w azylu nadtopionego złota gęstniał jak śliwkowe powidła.
Dobrze — niedobrze; rachunek zysków, strat, prawdopodobieństwa, wskaż wartość na skali bólu — znał to spojrzenie. Cierpienie miało wiele źródeł, ale tylko jedną walutę. — To znaczy, że możesz bronić się magią.
Każdy ma wybór; czasem wystarczyło pomóc w jego dokonaniu.
Każdy ma przeszłość; czasem wystarczyło nie patrzeć w jej obicie.
Unikanie luster kiedyś było wstydem; dziś luksusem. W krzywym zwierciadle dostrzegał człowieka, który od zawsze mieszkał po drugiej stronie — ta sama linia ust, ten sam odcień włosów, to samo spojrzenie i trwający od lat zestaw emocji. Obojętność, cała garść niechęci, gorzka pigułka nienawiści; jedno z pierwszych wspomnień, które zachował — dwie i pół dekady później wciąż potrafił przywołać mglisty obraz chłopca w odbiciu; krew i łzy tylko w wieczornym seansach — pomogło przyswoić lekcję.
Bezbronność to choroba; choroby się leczy.
Bywało gorzej — pirs, dwa miesiące temu; śmietnikowe auto, dwie sekundy wcześniej. Bywało gorzej — blada blizna na nadgarstku i niezliczone głębiej — pod skórą, na umyśle i sercu, wystrugane w złamanych kościach i zasklepione pod mięśniami. Bywało gorzej; kiedy ból nie pozwalał utrzymać papierosa między palcami, a zamiast muzyki rzęził oddech.
Bywało gorzej — bywało samotnie.
Oj, Vandenberg — ciepły filtr wrócił do macierzy — uścisk palców był o pół uchwytu mocniejszy niż papieros zasłużył. — Nawet nie zaczęliśmy.
Tytoń i wanilia; odwrotność posmaku plaży na współdzielonym niedopałku. Smakowało? zyskało okazję do wybrzmienia naprawdę — pierwsza sylaba osiadła na języku razem ze smużką dymu, ale kiedy kaseta zatoczyła koło, a tajemnica genezy muszelki została ujawniona, nigdy niezadane pytanie zamilkło; liczył, że nie na wieki.
Po powrocie do mieszkania — nie domu; krótsze, naturalniejsze w kontekście powrotów słowo nie wybrzmiało — wybrał nieruchomość, nie uczucie — muszelka usłyszy ją jeszcze raz.
Do muzyki dołączy opowieść; historia o zsuwanym z ramion płaszczu i pierwszych taktach, które wprawiły wyswobodzone z nadmiaru materiału ramiona w ruch. Nie jestem pewien, czy znasz pojęcie ciszy byłoby słusznym spostrzeżeniem, gdyby zdołało pokonać przeszkodę; zaciśnięte na filtrze usta powstrzymały słowa, ale nie mogły zatrzymać spojrzenia.
Fleetwood Mac nie tworzy muzyki do ignorowania; właśnie to — poza znajomością tekstu — łączyło ich z Vandenberg.
Pierwszy wers refrenu, w którym Stevie i Lyra stały się jednością, wystarczył; przez uchyloną szybę uleciały słowa. Narastający pęd wprawionego w ruch samochodu porywał z wnętrza poszarpane skrawki myśli — dłoń wystukiwała rytm na kierownicy, a każde stuknięcie było pieczątką na jego ciszy.
W milczeniu Williamson nie miał sobie równych. Nad uznaniem — tym, które przy when the rain washes you clean, you'll know odwróciło głowę w kierunku okna pasażera; dopiero wtedy papieros poruszył się razem z kącikami ust — musiał jeszcze popracować.
Kolejnym razem — będzie kolejny raz? Złote spojrzenie nie podpowiadało; zielone nie wątpiło. — Sam wybiorę piosenkę.
Coś, co wprawi dłonie w ten sam taniec, ale rzuci wyzwanie głosowi — Stevie Nicks wyszła zbyt udolnie; ktoś ćwiczył przy zmywaniu naczyń. Kaseta w śmietnikowym radiu musiała się zaciąć i próbowała zdecydować na niego — Every little thing she does is magic tylko zyskało na prawdziwości.
The Police najwyraźniej lubi twoje towarzystwozespół czy instytucja? Naciśnięcie przycisku przewijania nie zasugerowało odpowiedzi — Williamson miał coś do udowodnienia. Kaseta w radiu ryzykowała życiem i o tym, że przetrwała, przekonali się dopiero w połowie wstępnego taktu Dead Can Dance.
Dziesięć, a ta the Arcane w głośnikach pociągało za te struny, które bolały najczęściej; hymn nocnych patroli we mgle — pochodzi z Australii. Byłoby zabawnie, gdyby twój Paul—
Zaimek dzierżawczy niezamierzenie powtórzony — zamiast skazy wyrzutu, nosił naszywkę pamięci. Twój Paul to informacja skatalogowana; ojczym, o którym mówi ciepło.
Był na ich koncercie.
Nową Zelandię i Australię oddzielała cieśnina — albo morze? Piętnaście lat albo pięć minut po ostatniej lekcji geografii, a pamiętały tak samo; wcale — nie cały ocean. Stare Miasto i Sonk Road oddzielała rzeka — albo most? Piętnaście kilometrów albo pięć sygnałów w słuchawce telefonu, a pamiętałby tak samo; zawsze — nie całe hrabstwo. Świat kurczył się każdego dnia i nawet otwarta szosa nie gwarantowała jego nieskończoności; Williamson nie posiadał kontroli nad tym, co czeka na końcu ich tej drogi.
Po raz pierwszy od dawna — nie musiał.

Kaseta mówi 8 a my słuchamy.

Lyra, Barnaby i śmietnikowe auto z tematu
Barnaby Williamson
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Joyce Bowen
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 20
TALENTY : 12
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t438-joyce-bowen
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1700-joyce-bowen#23035
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1701-poczta-joyce-bowen#23036
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f99-gniazdko
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1699-rachunek-bankowy-joyce-bowen#23034
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 20
TALENTY : 12
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t438-joyce-bowen
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1700-joyce-bowen#23035
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1701-poczta-joyce-bowen#23036
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f99-gniazdko
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1699-rachunek-bankowy-joyce-bowen#23034
25.04.1985


Złote promienie słońca ślizgały się po taflach szyb, padały miękkimi snopami rozświetlając pyłki kurzu wirujące w przestrzeni. Wędrowała od pokoju do pokoju, zerkając pod meble, przeszukując szafki i wszelkie zakamarki jakie tylko wpadły jej do głowy, w razie gdyby o czymś zapomniała. Nie mieszkali daleko od Wallow, teraz jednak podróż do rodzinnej wsi wydawała się rozciągać na setki kilometrów, przybierać odległość lat. Lat, które tam zostawiła, przemijających wraz z podmuchami kwietniowego wiatru. Coś w środku żołądka chwytało za wnętrzności Joyce, ściskało je mocno na krótkie momenty uniemożliwiając swobodny oddech.
Powrót ją przerażał w jakimś surrealistycznym sensie. Zupełnie jakby stare ściany niewielkiego domku, nie miały przywitać jej z radością, a smutnym wyrzutem zamkniętym w pigmencie farb i fakturze tapet.  
Rose siedziała na jednej z walizek machając wesoło nogami, trzymając w pulchnych rączkach książkę zdecydowanie zbyt zaawansowaną jak na zdolności przeciętnej pięciolatki. Ale przecież była też Marwoodówną. Timmy biegał po przebranych pomieszczeniach z kiepsko pomalowanym modelem samolotu w ręce, głośnym furkaniem imitując odgłosy silnika. W poprzednim tygodniu stwierdził, że zostanie lotnikiem - o dziwo dalej trwał w tym postanowieniu, po nocach malując drewniane konstrukcje kolorowymi akwarelami. Jedno była w stanie stwierdzić od razu - dobrze, że nie postanowił zostać malarzem. Jeszcze.
Pukanie do drzwi, sprawiło że Joyce zatrzymała się gwałtownie, ściskając w ręku wełniany sweter, który zapodział się na którymś z wieszaków.
Policzyła do trzech, jakby niepewna czy powinna zawołać od razu. Co jeśli zrobiłaby to zbyt gwałtownie? Może Frank odczytały to nielogiczne zdenerwowanie od razu?
-Cześć - uśmiechnęła się słabo, spoglądając na podobiznę ojca wyłaniającą się z progu drzwi. Nuta niezręczności zawirowała w powietrzu, wraz z kurzem wirującym w złocistych promieniach. - Jesteśmy właściwie gotowi, tylko… - cofnęła się kawałek w poszukiwaniu nieudolnego silnika wydające się z ust własnego syna. - Timmy, odłóż samolot i pomóż dziadkowi ze swoim plecakiem! - Chwilę później wciskała już jasną wełnę do jednej z toreb. Pomogła Rose założyć niewielki plecaczek, którego za żadne skarby nie potrafiła dopiąć (oczywiście nie pozwoliła się rozstać z książką, mocno pochwytując rączką opasły brzeg) i chwyciła ją za wolną dłoń, prostując się.
- Bowenowie meldują gotowość - uśmiechnęła się do taty, tym razem pozwalając by wargi nabrały nieco bardziej rozluźnionego kształtu. Timmy zatrzymał się, nieumiejętnie salutując dziadkowi.
- Timothy Bowen gotowy do wykonania misji. Operacja pomoc dziadkowi. Czy potrzebujemy eskarty myśliwców? - zapytał, nie umiejąc opanować czystej radości wkradającej się na pulchną twarzyczkę.
- To się mówi eskorta - poprawiła Rose, zadzierając zbyt ostentacyjnie wysoko, żeby nie wypaść pretensjonalnie.
O Lucyferze, wychowała dwa potwory.
Joyce Bowen
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t152-frank-marwood
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t267-frank-marwood
RELACJE : https://www.dieacnocte.com/t289-gosci-we-mnie-przeszlosc
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t269-poczta-franka-marwooda
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f99-gniazdko
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1055-rachunek-bankowy-frank-marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t152-frank-marwood
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t267-frank-marwood
RELACJE : https://www.dieacnocte.com/t289-gosci-we-mnie-przeszlosc
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t269-poczta-franka-marwooda
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f99-gniazdko
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1055-rachunek-bankowy-frank-marwood
Samochód w deszczu stał, radio przestało gra-a-ać.
Przekręcając jedną z gałek, którą manewrował od wyruszenia z domu, skupił się na ciszy. Cisza była błogością, wybawieniem od złego i dobrego. Sam Junior potrafił dostarczyć wiele wrażeń, a jeśli złożyć go do kupy z Emmą, Aurorą i Winnifred, powstała mieszanka nazywana „przed kolacją krzyczymy na siebie, kto zmywa naczynia” (oczywiście przegrany). Niejednokrotnie dostrzegał, jak problematyczne stawało się wspieranie ich w codzienności. Dojrzalszy wiek (starczy), coraz to nowe zmarszczki i problemy — jak skupić się na egzaminach średniego dziecka, jak rozpoznać bolączki najmłodszego?
Kowen miał wiele pracy, a pracę przykazał im Lucyfer. Co powie Pan, jest zasadą i prawem. Obowiązkiem — nigdy bólem, zawsze nadzieją. Został 1 dzień. 1 dzień, by wyruszyć z Gorsou, aby odnaleźć Surtra, wypełnić wolę Najwyższego. Został 1 dzień i strach było myśleć, że ostatni, ale jeśli tak — widok Joyce był ulgą.
Do drzwi zapukał cztery razy — pamiętasz nasz kod? Dwa krótkie, jeden długi, jeden krótki, układały się w literkę F. F jak Frank, dzięki czemu Joyce wiedziała, że to nie wizyta mamy na wieczorne czytanie książek, a ojciec skonstruował nową zabawkę.
Do drzwi zapukał cztery razy, a po trzech sekundach te otworzyły się, ukazując najpiękniejszą dziewczynę, jaką widział świat. Była zbyt podobna do matki, gdy w oczach i szczęce jawiły się ojcowskie geny Marwoodów. Hodgesi by się ich wyrzekli. Proste zmierzenie dziecka spojrzeniem musiało minąć szybko, bo zaraz potem wyciągnął dwa ramiona w przód, próbując uściskać ją na przywitanie.
Cześć — baczny wzrok próbował dostrzec w oczach córki ból, który musiał tam mieszkać.
Musiał, bo czym innym była utrata męża w tak młodym wieku? Nie miała nawet trzydziestu lat, a jej twarz wyginała się pod smutkiem i próbą szczęścia — nie przyjdzie, Joyce. Do takich jak my szczęście nigdy nie przyjdzie.
Timmy, Rose — wesoły głos wybrzmiał, gdy młodzinka już biegła, żeby wskoczyć w ramiona Franka, a syn pani Bowen podskoczył trzy razy z radości, machając samolocikiem. — Dziadek przywiózł wam szarlotkę od babci na drogę, ale dostaniecie ją, dopiero gdy wszystkie walizki będą zapakowane.  Eskorta myśliwców jest zbędna, to akcja dywersyjna. Szeregowy Timmy, szeregowa Rose. Wykonać — gdy dzieciarnia wybiegła z domu, w końcu mógł lepiej się jej przyjrzeć.
Jasne włosy bez śladów siwizny, gładka buzia bez zmarszczki, więc czemu w oczach dziewczęcia zamieszkała dojrzała kobieta? Dwa dni temu skończyła Big Pine, wczoraj odbierała dyplom na Tajnych Kompletach, gdy wraz z Esther głośno bili brawo, niemal płacząc z dumy. Dzisiaj z samego rana chowała męża, godzinę temu rozsypała się na kawałki.
Mama kazała ci przekazać, żebyś się nie martwiła. Dla ciebie też mam szarlotkę, ale obowiązują cię te same zasady — chwycił jedną z walizek, która wyglądała na względnie najcięższą, żeby rozpocząć tułaczkę do postawionego przed domem auta. — Cieszę się, że wracasz.
Dłoń spoczęła na ramieniu córki, zaciskając się nań lekko. Bólem były okoliczności, bólem była jej obrączka, bólem była pustka w oczach jej i dzieci — chociaż jeszcze nie były tego świadome.
No chyba nie będziesz tak stała, leć do bagażnika, trzeba to wszystko logistycznie poukładać. Mam Forda, a nie tira.
Wcale nie miała tak dużo rzeczy — jakby się nad tym zastanowić to cała zawartość szopy nie zmieściłaby się w bagażniku, nawet podzielona na cztery.
Frank Marwood
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Joyce Bowen
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 20
TALENTY : 12
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t438-joyce-bowen
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1700-joyce-bowen#23035
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1701-poczta-joyce-bowen#23036
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f99-gniazdko
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1699-rachunek-bankowy-joyce-bowen#23034
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 20
TALENTY : 12
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t438-joyce-bowen
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t1700-joyce-bowen#23035
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t1701-poczta-joyce-bowen#23036
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f99-gniazdko
BANK : https://www.dieacnocte.com/t1699-rachunek-bankowy-joyce-bowen#23034
Dwa krótkie, jeden długi, jeden krótki.
Zrywała się z łóżka z uśmiechem wymalowanym na młodzieńczych wargach, ekscytacją błyskającą w czerni źrenic. Gnała, by dopaść łapczywymi rękami cokolwiek jej przynosił, zawsze nad wyraz ciekawska. Chciała wiedzieć wszystko, od razu, zadając cały korowód pytań, zanim miał szansę odpowiedzieć na którekolwiek z nich. Cierpliwy. Uśmiechnięty. Pełen ciepła, które nigdy nie zgasło.
Nawet gdy dekadę później kreśliła do niego jeden z przydługich listów albo sięgała po słuchawkę telefonu.
Wie tata, zastanawiałam się nad…
Niewielu miało przywilej nazywać własnego ojca najlepszym przyjacielem, długo nie rozumiała jak wielka była to rzadkość. Jak łatwo było to przeoczyć w natłoku szarości codzienności.
Teraz miała już inne oczy, jakby odbijała się w nich sama wyjąca pustka śmieci. Nigdy wcześniej nie bała się własnego odbicia, nie spoglądała na nie z żalem, nie widziała niczego godnego wstydu. Pojawiały się stopniowo: cienie pod oczami, wklęsłe policzki, szara skóra, spojrzenie odbijające jakąś niepokojącą nicość. Detale niemal niezauważalne dla cudzych oczu, skazy w portrecie dostrzegalne jedynie dla niej samej, proste do zbagatelizowania - bo nie sypiała ostatnio za dobrze przez dręczące Rose koszmary, bo dziadziała długo w pracy, bo miała zbyt dużo na głowie. Przejdzie, wmawiała sobie unikając pastiszu swojego odbicia jak ognia. Nie przeszło. Z każdym kolejnym dniem mimowolnie spoglądała w gładką taflę, dostrzegając kogoś obcego. Pajęczyny straty i kłamstw tkanych nieprzerwanie od kilku lat osiadały na niebieskich tęczówkach szpetotą.
Co, jeśli już nigdy nie rozpozna w lustrze samej siebie?
Co, jeśli to ona zaraziła tym wszechobecnym brakiem własne dzieci?
Bała się, każdego dnia nawiedzała ją fala strachu ściskającego trzewia, że nie będzie potrafiła być dobrą matką. Widziała elementy Tonego zamkniętego w portretach pociech, z każdym spojrzeniem roiło się ich coraz więcej, a Joyce nie była pewna, czy wzbierają u niej nostalgią, czy żalem.
Teraz patrzyła na Rose wyrywającą się w ramiona dziadka, najpierw z uśmiechem malującym się na wargach. Potem nadeszła bryza czegoś dziwnego, niewytłumaczalnego - ciemne brwi zmarszczyły się na ułamek sekundy, a przez chude ciało przewinął się tabun dreszczy. Odwróciła się szybko, sięgając po jedną z walizek.
- Ja też się cieszę - odpowiedziała, błądząc spojrzeniem gdzieś nad jego głową. - Nie, właściwie to sama nie wiem. To zupełnie nielogiczne. Nie umiem zrozumieć, dlaczego myśl o Wallow tak bardzo mnie przeraża. - Zmarszczyła brwi, próbując pojąć samą siebie. A przecież była to ponoć najtrudniejsza ze sztuk, zupełnie nieprzeznaczona do zgłębiania na korytarzu cudzego mieszkania. - Mają zakaz jedzenia słodyczy w tygodniu. - Zmieniła temat, wskazując wolną dłonią na uchylone drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknęły krwiożercze bestie. Jej dzieci, jej zasady - ale już niedługo. Nie było takiej siły, która mogłaby powstrzymać kogokolwiek od skosztowania szarlotki Esther, z samą Joyce na czele. - Ale wydaje mi się, że możemy dziś zrobić wyjątek. - Po czym ruszyła przodem, taszcząc kawałek dawnego życia za sobą.
- Trochę się tata zaokrąglił. Mama musiała ostatnio dużo piec, co? - poklepała Franka po brzuchu, zanosząc się wrednym chichotem, gdy skręciła na klatkę schodową.
Ford w istocie nie był tirem, w gruncie rzeczy wydawał się o wiele mniejszy niż zapamiętała. Część walizek powędrowała do bagażnika, kilka wciśniętych pod nogi dzieciaków. Zapięła obydwoje, z całych sił starając się ignorować fakt, że Timmy niemal od razu uchylił okno, wyściubiając głowę i machając drewnianym samolotem.
- Dziadku, obiecał dziadek szarlotkę! - wtrąciła się Rose, gdy Joyce zajęła swoje miejsce na przodzie. Obróciła się w stronę w stronę córki z konspiracyjnym uśmiechem ruszając brwiami. Po chwilę, stary ford wybrzmiał stukotem o dudnieniem o tapicerkę i triadą głosów skandujących głośno: Szar-lot-ka! Szar-lot-ka!
Joyce Bowen
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Rzecznik w Czarnej Gwardii