Droga do miasta Szeroka, gładka asfaltowa droga, która przecina ciemny, bujny las. Droga wydaje się być dobrze utrzymana i oznakowana, co pozwala na swobodną jazdę. Drzewa sosnowe lub dębowe wznoszą się po obu stronach drogi, tworząc przyjemny cień, który ochrania przed słońcem. Na skrzyżowaniu stoi znak informacyjny z nazwą miasteczka oraz liczbą kilometrów pozostałych do celu. Po kilku minutach jazdy pojawiają się pierwsze znaki drogowe z informacją o ważnych obiektach dla podróżnych. Znaki wskazują między innymi stację benzynową i sklep całodobowy. Kilka kilometrów dalej, po prawej stronie drogi, mieści się oświetlony znak neonowy z napisem "Hushed Motel", z wyraźnie widocznymi napisami reklamującymi wolne pokoje. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Jay Nonemaker
03.02.1985 Z ubraniami na sobie, które w niczym nie przypominały mody czy wygody, Jay czuł się jak zimowy żeglarz w pełnym wyposażeniu. Choć wiedział, że nie wygląda najlepiej i mógł być obiektem śmiesznych spojrzeń, kompletnie się tym nie przejmował. Zamknął za sobą drzwi „domu”, a klucz schował w kieszeni. Tej samej, z której chwilę później, po opuszczeniu motelu, wyjął dziurawe rękawiczki. Kiedyś były pełne dziwnych wzorów, ale teraz pozostały jedynie zniszczone resztki. Chociaż były, przepuszczały zimne powietrze przez swoje szczeliny, Jay wiedział, że są lepsze niż nic. Założył je na dłonie, czując ostry wiatr dotykający jego skóry. Jay i Jen w milczeniu przemierzali drogę w kierunku sklepu. Nie sprzyjała im pogoda - było zimno, ciemno, a delikatny śnieg sypał z nieba, tworząc białe kryształki na ich odzieży. Z każdym krokiem ich buty zapadały się w śnieżne pokrywy, zostawiając ślady ich przemierzanej drogi. Spacer był nieunikniony, ze względu na straszliwą chorobę lokomocyjną bliźniaków, no i oczywiście brak własnego auta. Co do Jay’a i pojazdów mechanicznych, wystarczyła nawet krótka podróż samochodem, aby jego żołądek obrócił się do góry nogami, a poczucie mdłości ogarniało go bezlitośnie. A skoro jego to i Jen również. Dlatego unikał jak ognia wszelkich pojazdów, a każdego dnia, gdy potrzebowali czegoś z dala od motelu, musieli pokonywać drogę pieszo. Z każdym oddechem wychodzącym z ich ust tworzyły się białe chmurki pary. Ich ciała chroniły się przed zimnem za pomocą kilku warstw ubrań, ale wiatr przeszywał je jak igły. Jay przyzwyczajony był do mroźnej pogody, przez lata się hartował w niesprzyjających warunkach. Nie zmienia to jednak faktu, że chłopak posiadał wiele wężowych cech, a większość węży preferuje temperatury umiarkowane do ciepłych. Droga do sklepu była daleka, a ich kroki stawały się coraz cięższe. Jay zachichotał cicho, gdy spojrzał na siostrę, jej nos stał się czerwony jak malina, a policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Sam również nie wyglądał lepiej. Na twarzy miał niewielkie lodowe kryształki, które powstały na jego włosach i brwiach pod wpływem kontaktu z zimnem. Jego usta były blado-niebieskie, a dłonie zaczerwienione od mrozu. Zatrzymał się na chwilę, szukając czegoś w kieszeniach i puszczając Jen przodem. Po czym pochylił się i zebrał garść świeżego śniegu. W jego oczach pojawiła się złośliwa iskierka, a na ustach ukazał się szeroki uśmiech. Bez słowa, szybko ulepił śnieżkę, która w jego dłoniach przybrała niemal idealny, kulisty kształt. Bezceremonialnie, z impetem, Jay rzucił śnieżką w plecy siostry, która nie miała pojęcia, co się dzieje. Śnieg trafił celnie, rozbryzgując się na jej kurtce i włosach. - Piękną mamy dziś pogodę, nie? – zaśmiał się drżącym głosem. Jay, pochylając się, aby podnieść kolejną śnieżkę, nie zdawał sobie sprawy, że za kolejnym zakrętem nadjeżdża samochód. Bezmyślnie skupiony na chwili zabawy, nie zauważył, że ich przydrożny spacer mógłby teraz stanowić zagrożenie. Jednak nagle, jakby z innej rzeczywistości, do jego uszu dobiegł głośny dźwięk silnika. Przez moment czas się zatrzymał, a Jay zrozumiał, że Jen stała bezbronnie na linii pędzącego pojazdu. Bez zastanowienia, instynktownie, rzucił się na siostrę, próbując ją w ostatniej chwili ocalić. Ich ciała połączyły się w jedno, gdy jasne reflektory auta biły im po oczach. Serce w jego klatce piersiowej biło jak szalone, a krew w żyłach zdawała się zastygać. Nagle, z piskiem opon, samochód zatrzymał się na drodze, ledwo unikając zderzenia z bliźniakami. Jay i Jen leżeli przytuleni do siebie na mokrym poboczu. Wszystko wokół ucichło, jakby świat zastygł w bezruchu. |
Wiek : 19
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Hushed Motel
Zawód : pracownik motelu
Jennifer Nonemaker
Powoli, wręcz ślamazarnie schodziła ze schodów powłócząc nogami odzianymi w skórzane, nieco przetarte kozaki. Nie przelewało się, a wszystko co zabrała z rodzinnego domu to mała podręczna walizka. Z resztą od dłuższego czasu nie była już tak rozpieszczana przez rodziców, kiedy stan zdrowia matki pogorszył się, a ojciec popadł w alkoholizm, kompletnie nie przejmując się brakiem chociażby podstawowych produktów w domu. Jen gotowała z tego co miała w szafkach, a zapasy szybko się kurczyły, czasem musiała liczyć na inwencję twórczą własnej głowy i podkradanie kilku ziemniaków z szopy sąsiada, aby móc nakarmić siebie i brata. Wtedy słyszała, że jest niewdzięcznicą i złodziejką, więc zwykle jedli w pokoju na górze okryci namiotem z koców. Stosunek mamusi zmieniał się na przestrzeni miesięcy, kiedy stan jej zdrowia pogarszał się, a ona z przerażeniem patrzyła w lustro jak niknie i marnieje w oczach. Jen była zmęczona, jednak nie dawała tego po sobie poznać i starała się z tym skrzętnie kryć, przekonując samą siebie, że wszystko jest w porządku i takie życie jej odpowiada. Musiała mieć w sobie sporo samozaparcia, aby jej się to udawało, i aby Jay nie odczuwał żadnych z jej dolegliwości. Stąd długie i gorące prysznice, aby rozluźnić spięte i wycieńczone mięśnie, stąd solidne śniadania, które często okazywały się jej jedynym posiłkiem. Państwo Andersonowie byli dla nich dobrzy, może nawet aż za dobrzy, ale czasem miała wrażenie, że przez to jak wdzięczne było rodzeństwo, zdawałoby się, że chcą z nich wycisnąć ile się da, zanim ci zorientują się, że to zwykły wyzysk, a nie praca. Jen nigdy nie odmawiała nadgodzin i choć dostawała za to ekstra wynagrodzenie, nigdy też nie była w stanie nic odłożyć. Dlaczego? Tylko ona była świadoma co działo się z pieniędzmi, a resztę przeznaczała na podstawowe produkty dla siebie i brata, aby przeżyć… Przetrwać. Otuliła się szczelniej płaszczem z wyliniałym puchatym kołnierzykiem, na głowę ubrała różową, wypłowiałą czapkę z pomponem, którą sama sobie zrobiła na drutach. Miała kilka dziur, ale chroniła głowę i uszy przed zmarznięciem, więc spisywała się na medal. Pchnęła szklane, ciężkie drzwi od motelu i wesoło ruszyła w drogę, nie odpowiadając Jay’owi na żadne z zadanych pytań. Udawała, że ich nie słyszała, tak zwyczajnie chcąc uniknąć nieco drażliwego tematu. Szła poboczem ramię w ramię z bratem, zrównując z nim kroku. Świeży, zmrożony śnieg mienił się brokatem w świetle księżyca i radośnie skrzypiał pod butami. Wydeptywała ścieżkę, zatrzymywała się co chwila, kręcąc kółka wokół własnej osi, aby tworzyć na śniegu różne obrazy. Było w niej jeszcze sporo z dziecka, może to dlatego, iż nigdy nie miała przyjaciół w swoim wieku oprócz brata? Nigdy nie bawiła się lalkami z koleżankami, a zabawa w berka czy chowanego w dwie osoby szybko się nudziła, więc porzucali ją w chwilę po rozpoczęciu. W dodatku nie wolno im było opuszczać okolicy domu, więc kryjówki dosyć szybko stały się powtarzalne i bez trudności odnajdywali się po kilku sekundach. Milczała. Jay był jedną z niewielu osób, przy których potrafiła milczeć, a cisza była błoga, nieuciążliwa, sprzyjająca dobremu nastrojowi, nie przygnębiająca. Nie sprawiała, że gorączkowo w swojej głowie szukała słów, aby ją wypełnić. Kiedy chłopak zatrzymał się, ona dalej niestrudzenie brnęła do przodu krok za krokiem, wiedząc, że bez trudności ją dogoni. Był wręcz olbrzymem w porównaniu do niej, a przynajmniej takie miała o nim wyobrażenie. Kiedy poczuła jak śnieżka uderza ją w plecy zamarła w bezruchu, trwając tak sekundę, może dwie. Odwracając się na pięcie niczym w zwolnionym tempie, powoli, wręcz groteskowo wyjęła obie dłonie z kieszeni, po czym jej poważną, czerwoną jak burak cukrowy twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Ty oślizgły gadzie! - mruknęła niby-zła. Czy to znów ten sam żarcik z cyklu “Mój brat wąż”? I ona chciała się odwdzięczyć za ten atak na nią, więc pochyliła się, aby zebrać trochę śniegu. Tym gorzej, tym bardziej bezmyślnie. Stała kilka metrów od ostrego łuku, niemalże na środku drogi, skulona. Nikt nie spodziewał się samochodu o czwartej nad ranem, na niemal nie uczęszczanej przez nikogo drodze prowadzącej donikąd, więc żadnemu z nich nie przyszło do głowy, aby zachować szczególną ostrożność. Potem wszystko potoczyło się szybko, zbyt szybko jak dla zmęczonego ciała i umysłu Jen. Poczuła jak coś wpada na nią, przewraca i przetacza się z prędkością kuli śnieżnej. Jej ubrania i włosy przemokły, uderzyła głową o pokryty śniegiem asfalt, światła reflektorów oślepiły ją, więc zamknęła mocno oczy nie zdając sobie sprawy z dramaturgii sytuacji i tego, że to Jay znowu ocalił jej życie. Coś trzasnęło, coś zachrobotało. Kierowca wyskoczył z auta zataczając się i gdyby nie ciemność, i sytuacja pewnie szybko byliby w stanie oszacować kto prowadził. - Cholera, kurwa! - kierowca wybełkotał i kopnął oponę swojego samochodu. Dopiero potem powiódł wzrokiem do pary leżącej na poboczu i niemal umarł na zawał, a przynajmniej tak wyglądał. Jego twarz pobladła, dłoń wyskoczyła układając się w okolicy serca, a oddech stał się chrapliwy i nierówny. - TY! - wykrzyknął zmierzając do nich pędem. Pierwsze co zrobił, kiedy znalazł się przy nich to wziął zamach i nieudolnie kopnął Jay’a w brzuch, aby zrzucić go z dziewczyny, jednak kiedy to nie przyniosło skutku chwycił go za kaptur i spróbował unieść do góry, aby ich rozdzielić. Gdyby mu się udało, odrzucił go na bok sprawiając, że sturlał się z dziewczyny chwyciłby ją za włosy i szarpnął w stronę samochodu. - Wydaje wam się, że możecie nas opuścić po wszystkim co dla was zrobiliśmy?! Niewdzięczne bachory! Nie wywiązałaś się z umowy, więc dość, wracacie do domu. - sapał obleśnie pod nosem, a kropelki jego śliny osadzały się na wąsach. Dziewczyna wierzgała nogami próbując rozluźnić uchwyt palców zaciskających się wokół jej kucyka. Jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że teraz nieomal ich nie zabił prowadząc po pijaku. Adrien był postawnym mężczyzną, który nie utracił jeszcze wszystkich sił. Przez wiele lat pracował fizycznie, co ewidentnie było widać. Jennifer jęczała żałośnie prośby, aby zostawił ich w spokoju i że w przyszłym tygodniu na pewno uda się jej uzbierać tyle ile prosił. Czy mowa o pieniądzach? On jakby w amoku w ogóle jej nie słuchał wracając po Jay’a, którego chciał chwycić za kołnierz i zaciągnąć do samochodu, jednak zdał sobie sprawę, że nie uda mu się z tą dwójką, więc znów w amoku i pijackim niezdecydowaniu wrócił w stronę auta. Śnieg wokół wyglądał jak rozjechany przez walec. |
Wiek : 19
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Hushed Motel
Zawód : Pracownik motelu
Jay Nonemaker
Jay nie zważał na swoje własne ciało, gdy bezwzględnie rzucił się na Jen, dając pierwszeństwo jej bezpieczeństwu. Nie było miejsca na ostrożność czy delikatność w tej nagłej akcji ratunkowej. Gdy ich ciała zderzyły się na twardym asfalcie, Jay w pełni poczuł ból, który przejmował Jen. Przenikający ból głowy, który powstał po uderzeniu o ziemię, pulsował w jego własnym umyśle. Ciężar, z jakim jego ciało przygniatało jej, przekazywał mu wrażenie obciążenia i trudności, z którymi musiała zmagać się w tym momencie. Ale dla Jay'a to nie miało znaczenia. Wszystkie te siniaki i stłuczenia były niczym wobec jej bezpieczeństwa i życia. Była to ofiara, którą był gotów podjąć, aby uchronić ją od większej tragedii. Samochód zatrzymał się w ostatecznym pisku opon, a Jay nadal trwał na Jen, trzymając ją mocno w swoich ramionach. Czuł, jak jej ciało drży pod nim, jak oddech opada ciężko, a serce bije gwałtownie. Chłodny asfalt otulał ich plecy, jakby próbował odgonić niebezpieczeństwo, które przed chwilą ich spotkało. Adrenalina jeszcze tętniła w jego żyłach, a szok wywołany przez ten niezwykły incydent był jak lodowa fala, która ogarnęła jego umysł. A potem, przez wir emocji, usłyszał ten głos. Ten przeklęty głos, którego nigdy nie zapominał, który echem odbijał się nawet w najgłębszych mrokach jego duszy. Oddech zastygł mu w gardle, a serce zatrzymało się na ułamek sekundy. W tym jednym momencie, cały świat wokół niego zniknął, a umysł został wypełniony tylko jednym dźwiękiem - głosem ojca. Był to odgłos, który od dawna wzbudzał w nim zarówno strach, jak i wściekłość. Ten potworny ton pełen pogardy i wyzysku. Jay zamarł. W tej sekundzie, poczuł, jakby rana, którą starał się zagoić, została nagle rozcięta na nowo. Wszystkie stare bóle, wszystkie stare lęki, powróciły z jeszcze większą mocą. Próby odcięcia się od tego mrocznego wpływu ojca zdawały się nagle daremne, jakby całe to zranienie było nieuleczalne. Czas wydawał się zastygły, a wszystkie dźwięki wokół stały się odległe i nieważne. W jego wnętrzu rozgrywała się burza - ból, złość, lęk, wszystko splatało się w jedno nieprzeniknione uczucie. Wzrok Jay'a stał się niewidomy, skupiony w samym sobie. Pogarda i nienawiść, które były znane z ojcowskiego głosu, zalały jego umysł jak fala, próbując go zatopić w morzu własnych słabości. Jego ciało utknęło w bezruchu, zdawało się być obciążone niewidzialnym ciężarem, jakby sparaliżowane przez przeszłość, z której nie potrafił się uwolnić. Nie był w stanie się poruszyć ani odezwać. W tej beznadziejności, spojrzał na Jen. Wtem ból przeszył jego ciało, gdy ojciec kopnął go w brzuch. Cios nie był tak potężny, jakby się spodziewał Jay. Zimowa kurtka, choć nie była wystarczająco gruba, aby całkowicie zatrzymać siłę uderzenia, zdążyła złagodzić jego skutki. Mimo to, na chwilę zabrakło mu tchu. Powietrze wydostało się z jego płuc w jednym bezwładnym wydechu. To uczucie palącego pieczenia, sprawiło, że jego ramiona jeszcze mocniej zacisnęły się wokół Jen, jakby chciały ją ocalić od każdego zagrożenia. Nie zdążył nawet złapać oddechu czy zareagować, gdy dłonie ojca wściekle zaczęły go szarpać. Ich siła rozdzielała leżących na śniegu Jen i Jay'a, traktując ich jak bezwartościowe lalki w niewłaściwych rękach. Jego ciało wydawało się być tylko marionetką w rękach ojca, poddając się bezradnie temu okrutnemu tańcowi. Ból i agonia przeszywały go, a jego nieme krzyki tonęły w bezwzględnej ciszy własnej duszy. Jay, oszołomiony i zdezorientowany po chwili szarpaniny, wylądował na zimnym śniegu. Wstrząśnięty całą sytuacją, nie był w stanie poruszyć się ani zrozumieć, co dokładnie się dzieje. Przez kilka niewyobrażalnie długich sekund pozostawał w bezruchu, zapatrzony w otchłań bezsensu i przemocy. Nagle jednak, przez ten moment zawieszenia, jego uszy wychwyciły słowa Jen. Brzmiały niczym cichy jęk bólu, niekontrolowanie wyciekający z gardła dziewczyny. Dźwięk jej głosu przeszył Jay'a jak grot lodu, natychmiast go otrząsając ze stanu oszołomienia. Nie było czasu na długie zastanawianie się czy wahanie. Musiał chronić Jen, choćby za cenę własnego cierpienia (które i tak by z nim współdzieliła). Rozgniewany i pełen bólu, podniósł się z zaspy śniegu, jego ciało drżało, ale umysł był skoncentrowany. Nie było miejsca na strach czy wątpliwości. Jay podskoczył z wściekłością, jego kroki były zwinne i pełne determinacji. W mgnieniu oka znalazł się przy aucie, pod którym na zimnym asfalcie siedziała Jen, desperacko stawiając opór przed brutalnym wciśnięciem na tylne siedzenie pojazdu. Jej dłonie kurczowo trzymały się krawędzi, a wzrok był pełen przerażenia. Bez wahania, bez zastanowienia, Jay wypuścił z siebie krzyk gniewu i frustracji. Jego pięść uniosła się w powietrze i z całej siły uderzyła ojca w twarz. To był cios przesycony latami złości, nienawiści i pogardy do alkoholika, który zatruwał ich życie. Jay wyzwalając całą swoją wściekłość, nie miał żadnych skrupułów. Chciał chociaż raz zadać ojcu ból, chciał go powstrzymać, chociaż na chwilę. Uderzenie było tak mocne, że cała przestrzeń zatrzęsła się w rytm tego aktu buntu. Ojciec wstrzymał się na moment, jego twarz była oznaczona czerwoną plamą, a w jego oczach błysnęło zdziwienie i wściekłość. Jay nie patrzył na niego dłużej, jego spojrzenie było skierowane na Jen, na tę delikatną istotę, która, jak sądził, potrzebowała jego opieki i ochrony. Zatruty alkoholem umysł ojca zdumiewająco szybko otrząsnął się z poprzedniego ciosu. Szybciej, niż chłopak mógłby się spodziewać. Z siniakami na twarzy i wzrokiem pełnym wściekłości, ojciec zamachnął się na Jay'a, gotów zaatakować go w odwecie. Jednak chłopak, wyczulony na ruchy Adriena, zwinął się z błyskawiczną zręcznością, unikając uderzenia. Pięść ojca, zamiast trafić w syna, bezlitośnie uderzyła w twarz Jen, która była bezbronnie oparta o auto. W tej chwili, powietrze wypełniło się ciszą i niepewnością. W ułamku chwili na jej bladej skórze pojawiła się czerwona plama krwi, w tym samym momencie blondyn skrzywił się, czując jak fala ciosu roznosi się echem i po jego ciele. Jay zadrżał ze złości i przerażenia, widząc krwawiącą Jen. Jego oczy iskrzyły się gniewem, a dłonie drżały z napięcia. - Ty skurwielu! – przeklną zdecydowanym głosem, wskazując palcem na mężczyznę. Jego pytanie było pełne goryczy i sarkazmu, wyrażając zarazem frustrację, która gromadziła się przez lata. Czuł, że nie może dłużej powstrzymywać swego gniewu i w chwilę potem już trzymał go za kołnierz kurtki, dociskając do koślawo zaparkowanego, auta. - Jeszcze Ci mało?! - zapytał Jay ojca, starając się powstrzymać gniew, który kipiał w jego wnętrzu. Ojciec nie odpowiedział, tylko patrzył na syna z pogardą w oczach. Jay poczuł, że traci cierpliwość i zaczął coraz mocniej dociskać ojca do karoserii. Co Jay miał na myśli? Repertuar ciosów, które miał dla niego przygotowany czy może pieniądze, których w tym miesiącu nie dostarczył potajemnie ojcu? |
Wiek : 19
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Hushed Motel
Zawód : pracownik motelu
Jennifer Nonemaker
Wciąż czuła jak żelazna obręcz zaciska się wokół jej żeber, przez co momentami traciła dech. Przywykła do tego, iż Jay wdawał się w szkolne bójki, przywykła do tego, aby współdzielić jego ból, przywykła chyba do bólu samego w sobie. Ich życie było usłane różami, szkoda tylko, że bez kwiatów, a różany dywan składał się głównie z samych kolców. Wierzgała nogami, ale nie odnalazła na śliskiej drodze żadnego punktu zaczepienia, na którym mogłaby się wesprzeć, aby stawić opór ojcu. Jej skórzane botki ślizgały się po zamarzniętym śniegu. Wyglądała żałośnie, szamocząc się w jego uścisku. Położyła obie dłonie wokół zaciśniętej pięści rodziciela próbując nieco rozluźnić uścisk jego palców, jednak na marne. To chyba najmniej delikatna prośba, aby ktoś wsiadł do auta. Tak bardzo starali się uwolnić od własnej rodziny, jednak demony przeszłości były szybsze niż oni. Nigdy nie uda im się uciec i odnaleźć spokojnej przystani. Jen od długiego czasu myślała o tym, chciałaby znaleźć jak najdalej, ale nie potrafiła, nie wystarczyłoby im też funduszy, aby zacząć gdzieś nowe życie. Hellridge było jak piekło, którego nie da się opuścić. Jak czyściec, z którego nigdy nie odnajdziesz wyjścia przez własne grzechy. Winiła się za to, że nie jest w stanie ich ocalić. Jay zrobił już wystarczająco dużo, teraz nadeszła jej kolej, a ona urabiała się aż po łokcie tylko po to, aby oddawać sporą część pieniędzy ojcu. Bała się. Robiła to ze strachu, z poczucia winy i obowiązku. Ojciec zastraszał ją, nachodził w godzinach pracy, groził że jeżeli nie uzbiera wyznaczonej kwoty jej matka umrze bez magicznych lekarstw, a Jay za to zapłaci. Niekoniecznie finansowo. Jak mogła odmówić? Wzbudzał w niej poczucie winy, które trawiło ją od środka, sprawiając że gniła ze wstydu i żalu. Nigdy niczego jej nie brakowało, prawda? Przecież przez tyle lat troszczyli się o nią, była im to winna, prawda? Dopiero kiedy siłą uniósł ją na wysokość siedzeń samochodu, zaczepiła się palcami o ramę karoserii. Nie była na tyle odważna, aby użyć czarów albo siły wobec ojca. Nie chciała go skrzywdzić, kochała go, a przynajmniej powinna. Grzeczne dziewczynki wiedzą, co jest dobre. Rodzice to świętość. Usilnie próbowała rozdzielić łączące ich emocje, tę furię i gniew, które wlewały sie do jej umysłu jak woda do pustego dzbanka. Nie chciała odczuwać tej nienawiści, tej frustracji. Gniew spowijał jej umysł, zacisnęła usta, przygryzając wargi zębami, aby skupić się na bólu, który sama sobie zadaje, zupełnie zapomniawszy, iż krzywdzi tym nie tylko siebie. Jej umysł był teraz jedną wielką papką pełną sprzeczności, oczy w panicznym pędzie strzelały na boki. Wyglądała jak schizofreniczka, która słyszy o dziesięć głosów za dużo. Uczepiła się progu samochodu, jakby tylko on utrzymywał ją w świecie rzeczywistym, Jakby tylko on był podparciem w całej beznadziejności, tylko on utrzymywał ją przy zmysłach, upewniając ją, że to wszystko dzieje się naprawdę, że istnieje tu i teraz. Jak w zwolnionym tempie podniosła głowę na górujących nad nią mężczyzn i zamrugała szybko wyostrzając wzrok. Jej oczy zaszły łzami, przez co wszystko wyglądało jak film z nałożonym czerwonym filtrem. Nie płakała, to tylko chwila słabości. Zamrugała jeszcze raz i kolejny, próbując pozbyć się palących łez, które od tak dawna nie płynęły i nie zamierzała im na to pozwolić. Jay znalazł się w ułamek sekundy między nią, a jej nowym katem, przez co ojciec puścił dziewczynę, a ta jak szmaciana laleczka osunęła się na ziemię. Była beznadziejna, nawet teraz nie potrafiła pomóc żadnemu z nich. Jej mięśnie spięły się w stresie, kiedy pięść brata trafiła w szczekę ojca. Wciągnęła głośno powietrze przez zęby z cichym sykiem. Podniosła się z trudem na równe nogi i już miała interweniować, już napełniała zaciśnięte płuca i gardło powietrzem, aby uspokoić ich obu, aby zatrzymać tę napędzającą się karuzelę nienawiści. Wysunęła przed siebie jedną dłoń, lecz nim ta wylądowała na plecach jej brata poczuła jak coś uderza ją w twarz obuchem. Jej głowa odskoczyła do tyłu, a ona sama zatoczyła się na dygoczących nogach do tyłu, dopóki jej plecy nie dotknęły czegoś stabilnego, czym znów okazał się ten przeklęty samochód. Zęby zaciśnięte na ustach w głupim nawyku rozcięły niemal całe usta dziewczyny obszernie krwawiąc. Przyłożyła w szoku dłoń do ust jakby upewniając się, że w potoku krwi nie odnajdzie własnych zębów. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, jednak ból skutecznie utrzymywał jej świadomość w pełni. Dlaczego nie mogła nic powiedzieć? Dlaczego nie mogła ich zatrzymać? Głupia dziewucha! Adrien przetoczył się z Jay’em również chwytając jego kołnierz w garść. Nie chciał, aby do tego doszło, a może chciał? Wychowywał te niewdzięczne bachory przez tyle lat, poświęcił młodość, aby mieli co do gara włożyć. Poświęcił swoją miłość. Jego piękna, nieskazitelna, cudowna żona opętana tymi demonami zatraciła sama siebie. Całą miłość przeniosła na tą głupią dziewuchę, całą energię poświęcała na tego gnojka. Ich małżeństwo i życie nie tak miało wyglądać, wszystko miało być inaczej. Gorycz i żal gromadzona przez lata znalazła ujście, w końcu. Może jeżeli ich tutaj zabije, to wszystko wreszcie się skończy? - Nigdy nie spłacicie swojego długu, nawet nie wiesz ile nas kosztowało wychowanie waszej niewdzięcznej dwójki. Teraz myślisz, że jesteś dorosły i wszystko ci wolno, gówno prawda. Jesteś jebanym nieudacznikiem, do niczego się nie nadajesz, nie potrafisz zadbać o własną rodzinę, prawdziwy mężczyzna to potrafi, ty jesteś tylko parodią. - splunął Jay’owi prosto w twarz i zaśmiał się gorzko. Tyle lat, tyle pierdolonych lat zostało bezpowrotnie zmarnowanych. Mieli odkrywać świat. Świat, który miał paść im do stóp, a oni wszystko zniszczyli. Ściskając kurtkę Jay’a wyprostował nagle ramiona próbując go od siebie odepchnąć. Niechęć wylewała się z jego poczerwieniałej twarzy, która pokryła się perlistym potem pomimo zimy. Odór alkoholu wbijał się w nozdrza chłopaka jak trucizna. Nagle jak spod ziemi wyrosła Jen, która chwiała się na swoich patyczkowatych nogach, głowę miała nieco spuszczoną, włosy uciekły spod gumki do włosów, ich końce unurzane były we krwi, która zaschła wokół jej ust i policzków, przez co przykleiły się po obu stronach kącików ust. Oczy jakby zaszły jej krwistą mgłą, a ona sama nie wydusiła z siebie ani słowa. Uniosła tylko drżącą dłoń, coś błysnęło w świetle odległej latarni, a ona zamachnęła się z wrzaskiem. Nożyk do listów, który nosiła w roboczym fartuszku i wbiła ją w ramię ojca, szybkim szarpnięciem wyjęła ostrze i zamachnęła się jeszcze raz… Nie wyglądała jak ona, przypominała teraz kogoś, kto postradał zmysły. Przejęła te uczucia od brata czy może wątły i słaby umysł Jen nie zniósł sytuacji, w której się znaleźli, a jedyną obroną był atak? |
Wiek : 19
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Hushed Motel
Zawód : Pracownik motelu
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
2 marca, 1985 rok. Trochę po 10-tej rano Wnętrze samochodu było czyste, a myśli — w myśl przewodniej rozmowy — brudne. Nie była w stanie ich wyczyścić, w pośpiechu myjąc włosy, które wilgocią zmoczyły kołnierz jej koszulki. Nie zniknęły, gdy przez piętnaście minut wybierała, jakie jeansy założyć, w lustrze oceniając, które najlepiej wyglądają na— Myśli nie zmieniły się, gdy wsiadając do samochodu, przypomniała sobie o obecności papierków po słodyczach i starych kubkach po kawie. Nie pamięta, kiedy ostatnim razem tak szybko posprzątała jego zawartość. Kiedy ostatnim razem przejmowała się, że nie panuje w nim idealny porządek. Wyjeżdżając z Sonk Road, zastanawiała się, jak wielką głupotę właśnie popełnia. Niemal zawróciła. Stojąc przed pasami, przepuszczała niewidzialnych pieszych, czując zniecierpliwione spojrzenie kierowcy za nią. Mogła jeszcze zawrócić — pojechać w lewo i udawać, że dzisiejsza rozmowa się nie wydarzyła. Pozwolić tej sobocie ulecieć w niepamięć, wraz z tym, co miała na myśli, gdy niemal miesiąc temu pytała zaspanym głosem— Barnaby, nie chcesz— Mogła potraktować go w ten sam sposób, co on ją — zwyczajnie się nie pojawić. Obserwować zza zakrętu, jak czeka na nią na chodniku (ile by poczekał? Dłużej, niż ona?), by z uśmiechem satysfakcji — że oko za oko, wystawienie za wystawienie — odjechać do domu. Nie była jednak w humorze na dziecięce złośliwości. Stukała bezwiednie w kierownicę, na chwilę spojrzenie zawieszając na złotym pierścionku z akwamarynem, ostatecznie włączając kierunkowskaz i skręcając w prawo, by niedaleki kawałek dalej zatrzymać się przy chodniku. Nie była to jedyna biżuteria, jaką miała na sobie — lubiła obwieszać palce pierścionkami, bawiąc się nimi, gdy czuła się nieswojo. Punktualność straciła rację bytu trzynaście minut temu (nie liczyła, najwyraźniej weszło jej to w krew), było to jednak drobne przewinienie, w porównaniu z długą listą jego. Nachyliła się do szyby pasażera, gałką ściągając ją w dół. Dust in the Wind grało przyciszone w radiu. — Czekasz na kogoś? — pytanie ubrane w bezczelność z dodatkiem krzywego uśmiechu. Pewność siebie była niezawodnym przepisem na ukrycie kryjących się nadal w żołądku niepewności. Jeszcze możesz zawrócić. Byłoby to dziwne, ale możesz. Dopóki nie złapie za klamkę i nie— — Wsiadaj, mam cukierki i — rozejrzała się po ulicy, kątem oka dostrzegając wieżę ratuszową. Ładny widok, Williamson. To tam gruchały się gołębie? — chyba nie można tu parkować. Między siedzeniem kierowcy a pasażera, leżała żółta paczka Sour Patch Kids, a obok papierowa torba z logiem miejscowej cukierni. Na tylnym siedzeniu była rzucona niedbale skórzana torba. Lusterko ozdobione było zawieszonym paciorkiem, przeplatanym z kremowymi muszelkami. Każdy, nawet amatorski detektyw, bez problemu by zauważył każdy ten element, nawet z ulicy. Reszta zawartości samochodu była jednak możliwa do przeanalizowania dopiero od wewnątrz. Ciekawość, była pierwszym stopniem do piekła, a od gwardzistów ponoć wymagano ponadprogramowej gorliwości. Witam w samochodzie Lyry. Jeśli ktoś zdecyduje się do niego wsiąść, a potem bezczelnie w nim grzebać, może odkryć kilka interesujących artefaktów. Rzut K6 nie jest obowiązkowy, aczkolwiek — zachęcany i możliwy do wykonania w dowolnym momencie, a także dowolną ilość razy.
|
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Czterdzieści siedem kroków. Bruk Starego Miasta nosił skazę milionów podeszw i ani jednego pęknięcia po trzęsieniu; Cripple Rock było daleko, dziesiąta—zero—zero coraz bliżej, papieros w ustach — na wykończeniu. Zegar wieży ratuszowej odmierzał czas w tylko sobie znanym rytmie; odliczanie bezpieczniej opierać na niezawodnej musztrze — cztery kroki w lewo, obrót, cztery w prawo, obrót, cztery w lewo, obrót. Dziś nie zamierzał ryzykować spóźnieniem. Dwie godziny przesypane przez palce, które teraz zaciskały się na papierowo—tytoniowym duecie; prawa dłoń trzymała tackę z dwoma kubkami kawy, lewa unosiła papierosa do ust i ściskała pod ramieniem owinięty w brązowy papier pakunek. O dziewiątej pięćdziesiąt był na miejscu — o dziesiątej dopalał pierwszego papierosa. O dziesiątej—zero—cztery odpalił drugiego; o dziesiątej—zero—siedem uznał, że zasłużył. O dziesiątej—zero—dziewięć stawiał sześćdziesiąty trzeci krok, dogaszał drugiego papierosa i po raz siódmy uciszał głos w głowie. Wracaj na górę. Żaden czarownik nie posłuchałby podobnego polecenia. O dziesiątej trzynaście kawa w kubkach odgrażała się wystygnięciem, spowalniający przy krawężniku samochód groził ruchowi drogowemu, nieznacznie przechylony w prawo uśmiech Lyry Vandenberg zagrażał jemu. Krok w kierunku drzwi pasażera był mimowolny, sięgnięcie do klamki automatyczne, a jego słowa — nieuniknione; za uniesioną brwią podążył kącik ust. — Niezły wóz, Vandenberg. Sama ułożyłaś go z lego? — pytanie za pytanie, zwątpienie za pewność — po wyczekiwaniu i dwóch papierosach nie było już śladu. Został jedynie posmak, pustka między palcami i usta, które — jeśli nie dać im zajęcia — badają granicę wytrzymałości. — W szkołach ostrzegają przed obcymi, którzy oferują cukierki i zapraszają do auta. Na szczęście nie jest już obca. Prawda? Metaliczny szczęk pociąganej klamki odpowiedział w jego imieniu — pięćdziesiąt dolarów, dwa punkty karne, odholowanie na koszt właściciela; gdyby nie zajęta dłoń i ewidentny brak munduru, sięgałby właśnie po bloczek z mandatami. Podobno nowe spotkanie warto rozpoczynać od momentu, w którym końca dobiegło ostatnie; rzeczywistość czyhała za zakrętem, ale musiała zaczekać — w niewielkiej przestrzeni wnętrza samochodu z trudem mieściła się historia ostatnich dwóch miesięcy. — Sto osiemdziesiąt za godzinę — inflacja wsteczna; albo potaniał od stycznia, albo— — Zniżka dla stałej klientki. Dwadzieścia dolarów powinno pokryć rachunek za pierwszą rozmowę; zakładając, że operator nie naliczał dodatkowych opłat za rzucanie słuchawką. Dziś nie rzuci nią nikt — w dłoniach, zamiast telefonów, tkwiła feeria przedmiotów: kierownica samochodu, właśnie odkładane na tylne siedzenie papierowe zawiniątko i kawa. Obie mocne, obie czarne, obie wciąż ciepłe — jeden z kubków wysunął z objęć tacki, w połowie gestu dostrzegając wciśnięty w sam kąt deski rozdzielczej, osamotniony papierek; wyglądał na Nerds. Adekwatnie. Skupienie wzroku na dowodzie rzeczowym było łatwe; łatwiejsze od znieruchomienia w skurczonym do wnętrza samochodu świecie, w którym ucichło wszystko — Kansas w radiu, gwar ulicy, szczęk zapinanego pasa. Dwie godziny temu istniał tylko jej głos; teraz istniała ona. Trzy zmysły zamiast jednego; o dwa za mało. — Dobrze cię widzieć. Całą, żywą, niewyspaną; cień na powiekach dostrzegł od razu — odnalezienie tych pod oczami zajęło mu kilka sekund. Dobrze cię widzieć; bezokolicznik, w którego istnienie przez ostatnie pięćdziesiąt dni zdążył zwątpić. Widzieć oznaczało zmianę scenerii i wybudzenie z drzemki zmysłu nieistotnego dla zaciśniętej w dłoni słuchawki. Dziś też trzyma w niej plastik; z kieszeni skórzanego płaszcza — dobitnie obcego; z zimowym łączył go jedynie kolor i długość — wyjął sfatygowane pudełko na kasety. Znajome klekotanie sugerowało, że nie jest puste, a Kansas w radiu składało mglistą obietnicę działającego odtwarzacza. — Powołuję się na przywilej pasażera — kierowca prowadzi, osoba po jego prawej dba o efekty dźwiękowe — Williamson potraktował misję poważnie; kiedy jedna dłoń wsunęła kasetę do radia, druga skupiła się na wisiorku przewieszonym przez lusterko. Muszelki zaklekotały cicho w odpowiedzi na przelotny dotyk — dopiero wtedy, kiedy do odkrycia zostało wszystko, ale zrobienia niewiele, obrócił głowę w lewo. Lyra wciąż tam była, a on— — Sprawdzałem, czy mówią. Zabrzmiałby niedorzecznie, gdyby nie brzmiał szczerze. Kaseta czeka już w odtwarzaczu; wystarczy wcisnąć play, rzucić k10 i wyruszać w drogę w rytmie:
|
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Prawie widziała, który sznureczek na jego twarzy został pociągnięty, gdy do góry powędrowała w tym samym momencie brew, jak i kącik ust, niemal w idealnej synchronizacji. Nie potrafili się normalnie przywitać. — Nie, znalazłam na śmietniku — było to hojne określenie na salon samochodowy Dave’a. Salon samochodowy było za to określeniem całkowicie sprzecznym ze stanem faktycznym. Dave miał wąsa, brudny podkoszulek pod granatową, rozpiętą koszulą oraz zaparkowane kilka samochodów na betonowym podwórku. Była to pierwsza rzecz, jaką kupiła za swoją pierwszą poważną wypłatę z teatru. Mimo tego wsiadł do środka, co z pewnością mówiło więcej o jego standardach niż jej. Albo mówi trochę o ich obojgu. — Nie wiem, co wam w tych wyświechtanych szkołach opowiadali, ale nasi obcy z samochodu zazwyczaj nie zapowiadali się telefonicznie. Poza tym jestem naprawdę rozczarowana kłamstwem — spojrzała na jego dłoń na drzwiach pasażera, a potem na drugą, która niosła kartonową podstawkę wypełnioną obiecaną kofeiną. — nikt mi jeszcze nie zaoferował cukierków za darmo. Zapach kawy zmieszał się z tytoniem — czekał, skoro przynajmniej jednego zdążył wypalić. Dobrze, pomyślała, próbując opanować drżenie kącików ust z satysfakcji. Obserwowała, jak wsiada, bo wsiadł do jej samochodu — jej przestrzeni, która w każdym centymetrze była wypełniona jej życiem ostatnich lat. Zaobserwowała kilka ważnych rzeczy. Brak munduru był najważniejszy, zaraz po nim wkupienie się w łaskę papierowym kubkiem oraz dziwny pakunek, który wylądował na tylnym siedzeniu, zaraz obok jej skórzanej torby. Nagle, zapachniało również styczniową, morską bryzą, a policzek załaskotał ją od czyjegoś, ciepłego dotyku. — Czy odprowadzasz podatek od swojej działalności gospodarczej? — wzięła łyka kawy, potem drugiego, dopiero po trzecim odkładając ją z powrotem w uchwyt między siedzeniami. Ściągnęła samochód z ręcznego i zacisnęła dłonie na kierownicy, a ponowne włączenie się do ruchu drogowego daje wymówkę, by patrzeć w lewo. Na prawo siedzi przypomnienie, dlaczego piętnaście kilometrów było takie komfortowe. Pięć metrów dalej, stali na tych samych pasach, co ona chwilę temu, a samochód przed nią nie śpieszył się do przodu, więc ona miała czas, aby— — Ciebie też — jej głos przez chwilę był miękki; szczery, co wybrzmiewało znacznie dobitniej w zamkniętej przestrzeni pojazdu, niż przez plastik słuchawki. Miał zmęczone, nadal zielone oczy i lekki zarost na brodzie. Łatwiej było go dostrzec, gdy jedynym źródłem światła, nie był odbijający się w oceanie księżyc. Zawieszona w spojrzeniu mogłaby powiedzieć coś więcej, ale klekotanie kasety przypomniało jej, że wypadałoby, aby oczy były skupione na drodze. Grzecznie ruszyła do przodu, gaz dociskając tylko trochę mocniej, niż powinna. Uniosła do góry brew — tę samą, którą on uniósł, wsiadając do samochodu — niekoniecznie ze zdziwienia, że chce puszczać muzykę, co faktu, że przyniósł własną. Wszystko musisz, Williamson, kontrolować? Nie spytała, bo zapomniała całkowicie o tej myśli, gdy palcami przeleciał po wiszących pod lusterkiem muszelkach. Nie mówiły, ale dzwoniły cicho, gdy odbijały się od siebie. — Nie wszystkie są gadatliwe — wyjaśniła, tym razem nie próbując ukrywać rozbawienia. Though I've tried before to tell her, rozbrzmiewało pierwszymi nutami w radiu. — poza tym, wypada zapytać, nim się dotknie. Zwyczajna podstawa dobrego wychowania. Nawet się nie zorientowała, że wystukuje o kierownicę rytm, nucąc, gdy doszło do pierwszego refrenu. Wyjeżdżali właśnie ze Starego Miasta, historyczne kamieniczki, szary bruk i wieżę ratuszową zostawiając za sobą. Wjeżdżając w Little Poppy nawet nie pomyślała, że przejadą zaraz obok palazzo; była to zwyczajnie najszybsza droga w stronę Sonk Road. — Obiecane coś słodkiego masz w tej torbie między — puściła prawą dłoń z kierownicy, by wymacać papierową torebkę z cukierni między ich siedzeniami. — tu gdzieś. Wykonała bliżej niekonkretny, okrągły ruch ręką, by chwilę później skręcić, nieco gwałtownie, w prawo. Być może zapomniała o kierunkowskazie. Ktoś za nią trąbił, a ona tylko spojrzała w tylne lusterko, pod nosem mrucząc debil. W środku torby znajdowało się kilka ciastek ze słonym karmelem na wierzchu oraz— — Ta babeczka jest z drzemiącym liczi — dodała, aby nie została potem posądzona o nielegalne szprycowanie gwardzisty magicznymi substancjami. Wylosowałam 3, a więc słuchamy jedynej policji, jakiej Lyra jest skłonna posłuchać. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Z dłonią na klamce zyskał ostatnią szansę — ze wzrokiem przechwytującym rozbawione spojrzenie ją stracił. Nie potrafili udawać, że cokolwiek jest normalne; zwłaszcza ten dzień. — Lepiej auto niż— Partnera. Trzask zamykanych drzwi zastrzelił niedopowiedzenie — skoro dziś przed trybunałem stawiano jego standardy, najwyższa pora osądzić jej rozsądek. Co jest szybsze; lament czy nóż taktyczny? Wpijająca się w lewy bok rączka — broń tkwiła za skórzanym paskiem; skórzany był też płaszcz, którego dwa pierwsze guziki właśnie ustępowały pod palcami pozbawionymi obecności tacki z kawą — nasuwała zasadnicze pytanie. Kto przychodzi na Ktoś, kto na wyświechtane szkoły wypuszcza cicho powietrze nosem; namiastka śmiechu, chociaż jeszcze nie zdążył zapiąć pasa. Niedobrze. — Powtarzali głównie, że droga do sukcesu prowadzi przez wiarę we własne możliwości, aż ktoś uprzejmy dopisał na ławce "i fundusz powierniczy ojca". Wersja w męskiej toalecie była jeszcze bardziej życiowa. Właściwie to rzyciowa — pismo na drzwiach trzeciej kabiny było łudząco podobne do tego, którym Paganini pokrył tylną okładkę zeszytu Williamsona; na gurze róże, na dole ricotta, pani Figgs ma niezłego dupolotta. Trzy dekady później zdolności poetyckie — i ortograficzne — Valerio pozostawały na niezmiennie fascynującym poziomie. To on doceniłby cukierkowy dowcip; Barnaby ograniczył się do odwrócenia głowy w stronę kierowcy. — Znam kogoś, to trafił za to do więzienia, Vandenberg. Tydzień temu pilnował naszego płaszcza. Ciemnogranatowe dżinsy — wybierał je dwie minuty; o dwie minuty dłużej niż przez ostatnie pół dekady — i niedorzecznie kaszmirowy, niedorzecznie szary, niedorzecznie miękki sweter zamiast munduru mogły być błędem. Było o papieros i jedną kawę zbyt wcześnie na wystawianie jego poczucia sprawiedliwości na próbę; nawet, jeśli testował go ktoś, kogo włosy wciąż były wilgotne od pospiesznego prysznica. Skręcone końcówki domagały się uwagi; zaciśnięcie dłoni na kubku z kawą to próba unieruchomienia odruchu — szorstkie opuszki, spijające ciepło kawy, bez trudu odtworzyły słoną wilgoć oceanu i chłodny kosmyk owinięty wokół palca. Wystarczyło wyciągnąć dłoń, żeby— — Od kiedy bogaci płacą podatki? O pół tonu zbyt roztargnione, o jedno zmarszczenie brwi zbyt pospieszne; za pytaniem ukrywało się odliczanie łyków kawy. Pierwszy, drugi, trzeci, każdy kolejny głębszy od poprzedniego; spokojnie, Vandenberg, nie zabiorę ci kubka wyparte przez taka, jak lubisz? Plastikowa pokrywka pstryknęła cicho pod szarpnięciem opuszków palców — niewiele brakowało, a uszkodziłby wieczko; jeszcze mniej brakowało, żeby zawartość kubka chlusnęła na jego kolana. Ciebie też, wypowiedziane tonem, który zna; ten sam wybrzmiewał z perłowych załamań muszli, chwilowo cichej i osamotnionej na szafce nocnej. Nie była potrzebna, kiedy oryginał znajdował się na wyciągnięcie ręki nie piętnaście kilometrów, ale piętnaście centymetrów dalej. Ciebie też; po tych słowach nawet piętnaście tysięcy nie byłoby bezpieczne. Trzy sekundy bezruchu, dwie pary spojrzeń, jeden wdech, pół wydechu. Wnętrze samochodu skurczyło się do rozmytych krawędzi; kierownica na peryferiach spojrzenia, skrzynia zmiany biegów nieistniejąca, nabierające rozpędu auto — nieszczególnie istotne. Pod ciemnymi rzęsami odkrywał prawdę — jej spojrzenie naprawdę miało ten kolor, to nie zachodzące słońce zamieniło je w płynny bursztyn; jedynie uśmiech, który Williamson właśnie próbował odnaleźć w kącikach ust. Temperatura wzrosła o pół stopnia; poczuł, jak nagrzewają się świsty powietrza wpadające przez uchylone okno, wystarczyła wymówka, żeby— — Zapytałem. W myślach. Pierwszy utwór w radiu, pierwsze — coś mówiło mu, że nie ostatnie — szarpnięcie samochodu, pierwsze odwrócenie dwóch par oczu na drogę. Wąskie uliczki Starego Miasta przeobraziły się w krajobraz Little Poppy; gdyby spojrzał na prawo, mógłby zapytać nie staniemy na ravioli? i zaryzykować kolejnym parkowaniem w niedozwolonym miejscu. — Jedyny utwór The Police na taśmie i od razu na niego trafiłaś. Zaczął wierzyć, że to nie ona miała problemy z prawem; to prawo miało problem z nią; sugerowała to nawet kaseta. Niewiele brakowało, żeby sięgnął do radia i przewinął taśmę do przodu — na tyle daleko, by przeoczyła trzecią zwrotkę. Nie zdążył; nurkująca w torbie ze słodkim dłoń ściągnęła całą uwagę na zawartość papierowego opakowania. — Ręce na kierownicy, Lyra — i zacznij używać kierunkowskazów; krótkie — dłuższe o trzy, niezamierzone sekundy; próbował policzyć pierścionki na trzymających kierownicę palcach — spojrzenie utwierdziło go w przekonaniu, że nawet śmietnikowe auta posiadają magiczną wajchę migaczy; ktoś po prostu jeszcze nie odkrył, do czego służy. — Jeśli jesteś głodna, po prostu powiedz, które. To z karmelem na wierzchu właśnie wylądowało między palcami — użył go jako wymówki, by ukryć drgnięcie w kąciku ust, kiedy ciche debil dołączyło do refrenu The Police. — Miałem rację — rażący brak serwetki w papierowej torbie musiał zrekompensować dłonią pod podbródkiem — żaden okruch słonego karmelu nie spadnie na siedzenie pasażera; nie na jego warcie. — To porwanie i właśnie dotarliśmy do etapu odurzania. Drzemiące w nazwie liczi nie było przypadkowe; po połowie babeczki cztery doby ze szczątkową ilością snu łupnęłyby go w skroń skuteczniej od wypadku, który Lyra prawdopodobnie spowoduje. Zamiast wyliczania wykroczeń (podwójna ciągła, Vandenberg, trzymaj się swojego pasa), skupił siły na przeszukaniu; pierwsza próba była skromna — Barnaby ograniczył się do zajrzenia w schowek przy siedzeniu pasażera. Nie był pewien, czego oczekiwać; kolejnego opakowania po Nerds? Połowy Twixxa? Wszystkiego, tylko nie— — A więc, Vandenberg — w dłoni pozbawionej obecności ciastka obrócił rachunek z wypożyczalni; dwie części Szczęk mówiły same za siebie. — Gdybyś była gatunkiem rekina, to którym? Świstek wrócił tam, gdzie Williamson go odnalazł — teraz całą uwagę skupiła paczka papierosów. Camel; dawka złota adekwatna do tego w spojrzeniu. — Mogę zapalić w środku? Pytanie jeszcze nie przebrzmiało, a on już odsuwał szybę. Trójkę wybierz, panie — odkrywam, że ktoś jest fanatykiem szczękarstwa. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Pchnięty w dziurę guzik przyciągnął jej wzrok — zatrzymał go palec, który zawieszony przez moment znajdował się w środku i myśl zdawała się jeszcze brudniejsza, niż przed chwilą. Sprawny ruch dłoni odsłonił pierwszą tajemnicę tej soboty, która nie była jej własną; spod spodu nie wyglądał mundur. Kolejną tajemnicą było to, czy próbował się zaśmiać, czy coś kręciło go w nosie. — Ah, tak. Kapitalistyczny mit o ciężkiej pracy od poranka, jako gwarancji sukcesu majątkowego — minęły dwie—trzy minuty, temat polityczny jakoś sam wsunął się do rozmowy. — Ktoś? Mam nadzieję, że bohater nie został anonimowy. Chętnie postawiłabym mu piwo. Sprowadzanie do parteru nadętych dzieciaków powinno być odpowiednio nagradzane. Nawet, za cenę ostatniego dolara w portfelu. Pieniądze są sztucznym tworem — wypite piwo ma jednak jakąś wartość. Na przykład chłodzącą, gdy dni są upalne. Najpierw usłyszała, jak znowu pada zaimek dzierżawczy, liczba mnoga — dwa razy, to już nie przypadek, Williamson — dopiero później całą resztę zdania. — Chcesz mi powiedzieć, że oddałeś nasz — mocniejszy nacisk na ostatnie słowo. W samochodzie wybrzmiewało jeszcze dobitniej, niż przez słuchawkę. Szokujący fakt przestępczej przeszłości Oresa pozostawał w przemilczeniu, ale nie zapomnieniu. — płaszcz w ręce kryminalisty, a to i tak podczas twojej warty uległ— Właściwie, to nie miała zielonego pojęcia, czemu uległ. — Co w sumie się z nim stało? Skoro już ustaliliśmy — ty ustaliłeś. Nie miała zamiaru pozwolić mu wyprzeć się tych słów, ani specjalnie szybko o nich zapomnieć. — wspólną własność nad nim, to mam prawo wiedzieć. Mam prawo wiedzieć, brzmiało wyjątkowo jak hipokryzja, a smakowało, jak potencjalne kłamstwo z jej strony. Czy gdyby on powiedział, że ma prawo wiedzieć, dlaczego nie opiera się plecami o siedzenie, to powiedziałaby mu prawdę? Być może część; być może, jeśli poczuje się swobodnie, ale całość— Nie fair posunięciem z jej strony było wyciąganie tego tematu, aby na podstawie jego odpowiedzi ustanowić precedens. Ty też mi nie mówisz wszystkiego. Nie mówił wszystkiego — ale palce miał wyjątkowo wygadane, gdy te zaczepiały się o wieczko kawy, a ona zastanawiała się, czy to ze stresu, czy zwyczajnie go nosi. Obie wersje były na pewien sposób ujmujące, czego objawem było rozbawienie ukryte w prostym ruchu ust — w ściągnięciu górną wargą resztki kawy z dolnej. Wiele rzeczy może wydarzyć się w trzy sekundy, nawet jeśli żadna nie wydarzy się poza ich myślami. Nie wiedziała, że magia oddychania ma zaklęcie na poniesienie temperatury w samochodzie, ale skórzany płaszcz zrobił się duszący, a świadomość, że mogłaby dotknąć czegoś więcej, niż bieli słuchawki, przyśpieszyła oddech o trochę. Tylko trochę. — Nie czytam ci w myślach, Williamson. Musisz być dużym chłopcem i używać słów. Samochód zatrząsł się delikatnie — progi zwalniające już tak mają — a wraz z nim zawieszone pod lusterkiem muszelki, co Lyra uznała za ogólny konsensus, że pytania powinny być wypowiadane na głos. Interpretowanie znaków było jednak wybiórcze. The Police rozbrzmiewające w głośnikach dla niego było potwierdzeniem, że problemy z prawem są z nią nierozerwalnie związane, jednak dla niej było prostą wskazówką, że— — Mam po prostu fanów wśród mundurowych — nawet takich w cywilu, ładny sweter, Williamson. Szary — szary, to nie czarny. Spodnie też nie były czarne, a granatowe. Jedynie płaszcz wpisywał się w pierwotną tezę. Można to jednak wybaczyć. Skórzane płaszcze po prostu muszą być czarne. Tak, jak pierścionki na jej palcach muszą być złote. Pięć łącznie — trzy, na prawej dłoni, dwa na lewej. Ważnym faktem było to, że palec serdeczny lewej ręki był zawsze pusty — a przynajmniej pusty był od grudnia 1983 roku. — Z karmelem, poproszę. Był właściwie jeden rodzaj — oraz sierotka liczi — ale było to wystarczające potwierdzenie, by znowu spojrzeć na ułamek sekundy w jego stronę. Skoro ręce mają być na kierownicy, to droga ciastka do buzi będzie— Nucenie do refrenu było proste — to trzecia zwrotka sprawiła, że zamilkła. Kontekst był kluczowy oraz nierozerwalnie związany z faktem, że to była jego kaseta i jego wybór, by tego słuchać. Kiedy, tak właściwie? Czy również odpalał ją w samochodzie, na samotnych patrolach, śpiewając zgodnie ze Stingiem, że faktycznie, wszystko, co ona robi, jest magią? — Yhym — przez ułamek sekundy mógł pomyśleć, że znowu się z niego naśmiewa. Pewne monosylaby już weszły jej w nawyk. — To był mój sprytny plan — spędziłam dwa miesiące na rozmowie z tobą przez telefon, żeby uśpić twoją czujność i— Urwała w połowie zdania. Dwa miesiące wydawało się tak dziwnie nierealną liczbą. Dwa miesiące kontaktu, niedopowiedzeń, które oboje wiedzieli, że zaakceptować są w stanie jedynie przez słuchawkę. Gdy nie było ryzyka, że druga osoba na wyciągnięcie ręki miałaby możliwość przeniesienia tej relacji do czegoś, na co mogliby nie być gotowi. — Za pieniądze z okupu opłacę rachunek za telefon. Albo porysowany samochód, gdy któryś z tych ostrych zakrętów, spotka się ze znakiem drogowym. Póki co nie miało to miejsca — spokojnie (pojęcie względne) zostawiali za sobą centrum handlowe w Little Poppy, zbliżając w stronę rzeki, a stamtąd mostem można dostać się już tylko w jedno miejsce. Zmarszczyła brwi. Nieładnie było tak grzebać komuś w aucie, ale zanim pomyślała, by go za to upomnieć, padło najbardziej absurdalne pytanie, jakie tylko mogło. Odpowiedzią na absurd zawsze będzie śmiech; ten z zaskoczenia zawsze będzie szczery. Równie absurdalny był fakt, że odpowiedziała tak szybko, jakby nie był to pierwszy raz, gdy o tym myślała. — Byłabym Steve’em — prędkość słów równała się z prędkością, jaką osiągnął samochód, wjeżdżając do Sonk Road. Tutaj nikt nie pilnował się ograniczeń drogowych. Chwila milczenia uświadomiła ją, że Steve nie jest żadnym, oficjalnym gatunkiem rekina. — Alopiasem. A ty? Naturalna kontynuacja rozmowy. Gdyby pamiętała o pozostawionym tam rachunku, pytanie mogłoby mieć sens. Zamiast tego pomyślała, że musiał zobaczyć nadruk na jej koszulce, ale wciąż obecny na ramionach płaszcz skutecznie ku temu przeszkadzał. Może po prostu często myślał o rekinach. To prawie, jak nałóg. — Kusi, aby powiedzieć, że powinieneś wychylić głowę za szybę, ale— tak. Możesz. Nie krępuj się. Odważne słowa w stronę kogoś, kto nie potrzebował specjalnej zachęty, aby dotykać wszystkiego, w zasięgu wzroku czy palców. Już po pierwszych dźwiękach nowego utworu, wydobyła z siebie pełne ekscytacji gasp, obracając głowę w jego stronę, co zdecydowanie złamało poprzedni nakaz — oczy na drogę, Lyra. — Barnaby — jej głos był poważny. Śmiertelnie poważny. — czy to jest twoja prywatna i osobista składanka? Wyrzuciłam numer dziesięć, a więc robimy GASP i The Smits robi powrót w wielkim stylu. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Lyra Vandenberg dnia Wto Wrz 26, 2023 11:54 am, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Oczy mam wyżej; pod uniesionymi łagodnie brwiami — nie jedną, a dwiema; ktoś odblokował nowy wymiar oskarżenia — wyblakła zieleń analizowała kąt czyjegoś spojrzenia. Poruszyły się palce, razem z nim wzrok; źródło fascynacji było nie tylko odkryte — zostało, przede wszystkim, zapamiętane. — Amerykański sen w lokalnym wydaniu — biedny obywatelu niższej klasy średniej; gdybyś tylko wstawał wcześniej, pracował dłużej i spał krócej, mógłbyś kupić ten garnitur, który Benjamin Verity wyrzucił, bo dziwnie wyglądał na zdjęciu. — Akt buntu oburzył grono pedagogiczne, ale sprawca nie został schwytany. Być może do dziś wypisuje prawdę na powierzchniach płaskich. Dla przykładu — na blacie czyimś nosem; po tych zajęciach kaligrafii pozwoliłby zaprosić się na piwo, nawet to o walorach smakowych wprost adekwatnych do jednodolarowej ceny. Przy kuflu i tak zasiada się dla towarzystwa; nawet, jeśli to powątpiewa w cel więziennictwa. — Wierzę w rehabilitację skazańców, Vandenberg. Jeszcze rok i zostawię pod jego opieką kaktusa — najwyraźniej posiadał wyższą wartość od samego Williamsona, który cyklicznie zostawiał pod grecką opieką samego siebie. Z brzuchem pełnym musaki nawet konsekwencje zaimka dzierżawczego — w ciasnym wnętrzu samochodu brzmi podstępniej niż przez telefon; wszystko za sprawą ust, które mógł obserwować, kiedy kształtowały nasz z naciskiem, intencją i jawnym zarzutem — nie byłyby straszne. — Masz prawo? Pokaż mi, gdzie napisali to w konstytucji. Drgnięcie brwi — znów ta lewa, osądzająca — i kącika ust — też lewego; tam, gdzie płytka zmarszczka odznaczała się pod ciemnym szronem zarostu — jasno sugerowało, że hipokryzja nie tylko została odkryta, ale na domiar złego przeanalizowana. Ich prawa były kwestią sporną; z definicji posiadali jednakowe. W praktyce? Jej prawo do zachowania milczenia było jego prawem do nadużyć władzy. — Zginął bohaterską śmiercią, rozerwany w szwach przez nagie mięśnie Leo Cartera — w tej opowieści były też średnio wysmażone piersi; przemilczał ich obecność z egoistycznych pobudek — nie zamierzał tracić apetytu. — Na swoje usprawiedliwienie dodam, że w żadnej wersji to zdanie nie zabrzmiałoby lepiej. Bez kontekstu historii o krwawym deszczu, płonącej skórze, huku wystrzału i opętaniu; ona też nie mówiła mu wszystkiego. Jak twoje plecy, Vandenberg? Albo przepada za siedzeniem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, albo kuracja z alkoholem w ramach znieczulenia nie do końca się udało. Połowicznie wyleczone, brzmiała wersja sprzed trzech godzin; wciąż bolą, brzmi wyrok sprzed trzech sekund. Wieczko kubka było bezpieczne, opuszki palców cieplejsze, magia pod skórą inna niż zwykle; nie mógł rzucić czaru, kiedy prowadziła. Nie mógł podjąć próby leczenia, kiedy nie znał rozmiarów obrażeń. Nie mógł powiedzieć rozbierz się bez ryzyka dodania pomogę. Kawa popadła w zapomnienie; górna walka muskająca dolną, zamiast kropli ciemnego płynu na ustach było tylko morze ciemniejszych skojarzeń. Smakowało? współdzielony filtr, styczniowa noc i ona — pachnąca oceanem, z jego papierosem między wargami, które ostatnie dwa miesiące spędziły na muskaniu plastiku słuchawki zamiast— — Skoro jestem dużym chłopcem, mogę używać niecenzuralnych słów — ciche sylaby o zaokrąglonych krawędziach; nic, co mówił, nie próbowało zostawić blizn. — Pierdol się, Vandenberg. Samochód zatrząsł się delikatnie, a wraz z nim Williamson na siedzeniu — uznał to za ogólny konsensus, że pomysł był dobry; pozostawała jedynie kwestia wykonania. Łyk kawy i spokojne spojrzenie znad krawędzi kubka — liczba mnoga mundurowych niezaskakująca; wierne grono fanów na komisariacie mówiło samo za siebie. Widokówka Little Poppy ustępowała obskurniejszym pejzażom, gdzie ograniczenie prędkości najwyraźniej nie obowiązywało, a tajemnice omijanych w drodze dziur sugerowały, że ktoś dobrze znał tę trasę. Którędy do ciebie? Żaden z pięciu pierścionków nie odpowiedział; jedynie ten jeden, brakujący, dopowiadał wszystko. Poproszę dopowiedziało jeszcze więcej; z grzeczna dziewczyna na szczycie stawki. — Jeśli jesz tak, jak pijesz kawę — zręczne wyminięcie liczi w pudełku i wyłowienie z niego kruchego karmelu wypełniło szelestem nagłą, pozbawioną nucenia ciszę; pięć minut temu nie znał tego dźwięku — teraz nie rozpoznawał wnętrza samochodu bez jego obecności. — Zaczynam bać się o własne palce. Kontekst trzeciej zwrotki musiał zaczekać, tajemnica nocnych patroli też. Refren nadszedł zbyt wolno, kruche ciastko znacznie szybciej — zanim zdążyła zapytać kiedy nagrałeś kasetę? posypka ze słonego karmelu musnęła to samo miejsce na ustach, które niedawno anektowała zbłąkana kropla kawy. Oczy na drogę, Vandenberg; łatwo pomyśleć komuś, kto własne skupia na profilu osłodzonym kruchą porcją i palcach, które od podbródka przestało dzielić piętnaście centymetrów — zaczął jeden. Trzy godziny temu Williamson nie miał żadnej gwarancji, że Lyra nie rzuci słuchawką po pierwszym słowie. Teraz? Nie mógł zagwarantować, że cofnie dłoń, kiedy straci karmelową wymówkę; zwłaszcza po monosylabie, zwłaszcza po niedopowiedzeniu, zwłaszcza po nadinterpretacji. Uśpić twoją czujność i—? Zyskać uwagę. Dwa miesiące słów, odkrywania drobnych prawd, oczekiwania; dwa miesiące zawarte w tęskniłeś?, która piosenka podoba ci się najbardziej?, nie wszystko da się zaplanować. Pięćdziesiąt dni — nie liczył; po prostu wie — spod znaku znaków zodiaku, hermetycznych dowcipów i jednego alkoholu. — Zażądaj więcej, żeby po wszystkim kupić prawdziwe wino i uczcić sukces — mocniejszy nacisk na prawdziwe , podobny do tego, który położyła na nasz; szybko się uczył, ona szybko odpowiadała, oboje szybko mknęli przez Sonk Road. Dwa mentalne mandaty i jedno pytanie. — Kim jest Steve? — poza tym, że najwyraźniej alopiasem; gdyby Williamson mniej uwagi poświęcił wystukiwaniu z paczki — jej paczki — papierosa, za to więcej własnej odpowiedzi, uniknąłby zderzenia czołowego. — Żadnym. Nie ufam niczemu, co pływa i ma zęby. To moment, w którym rozlega się dźwięk odkładanej słuchawki — to też chwila, w której w akompaniamencie przerwanego połączenia wybrzmiewa zarzut. Zapomniałeś. Łatwo zapomnieć; jeszcze łatwiej spychać niewygodną prawdę na peryferia umysłu. Łatwo ją ignorować, kiedy jedynym źródłem kontaktu jest skręcony kabel telefonu, chłodny plastik słuchawki i głos od czasu do czasu trzeszczący na przestrzeni piętnastu kilometrów. Łatwo zamykać fakty w nieopisanym, kartonowym pudle wciśniętym w kąt wspomnień; pierwszy bibelot prawdy z góry? Ona jest syreną, a ty jesteś nierówną wypadkową własnych rodziców. Ona jest syreną, a ty jesteś tendencyjnym kłamcą. Ona jest syreną i naprawdę ma prawo wiedzieć. — Wiesz, co miałem na myśli. Wie; ciepło wypełniające wąską przestrzeń samochodu cofnęło się po własnych śladach jak zerwana taśma kasety. Wie; prawda przypominała znamię, które blaknie lub ciemnieje w zależności od naświetlenia — Williamson właśnie skierował na nie wypalający skórę reflektor. On też wiedział; nieistotne, ile razy postanowi zapomnieć, inni będą pamiętać. — Lyra, oczy na drogę — nie znała go aż tak dobrze; lubił zaskakiwać zmianami szyku zdania i brutalną prawdą odwiniętą z papierka. Sonk Road to dobre miejsce, żeby przerwać wyprawę; nie byłby pierwszym psem w historii wyrzuconym na pobocze. — Moja prywatna, osobista, kosztująca pięć dolarów i obietnicę podwózki do Wallow składanka. Słowa, które skleja ostrożność — The Smiths w głośnikach smakowało mroźnym, zimowym wieczorem i wypalonym przed wejściem do klubu papierosem; tamten Barnaby nie mógł wiedzieć, jak skończy się przesłuchanie. Ten Barnaby nie wiedział, czy historia nie zatoczy koła; w rytm tego utworu coś się zaczęło. W jego rytmie coś mogło dobiec końca. — Właśnie to leciało w Midnight Mirage. Wtedy, w styczniu — wtedy, w styczniu; w świecie sprzed dwudziestego szóstego lutego, w świecie sprzed Vandenberg, w świecie, w którym sięgnięcie pod fotel pasażera nie wiązało się z napotkaniem zgniecionego świstka. Rozprostował go powoli, zbyt dobrze znając kolor, kształt i papier; psi węch nie zawodził nigdy — nieopłacony mandat za parkowanie nie zaskakiwał. Dwie minuty temu spojrzałby na nią z dokładnie odmierzoną dawką dezaprobaty; teraz wzrok skupiał się na schowku, który Williamson otworzył zbyt gwałtownie z zamiarem zamknięcia drobnej afery — pokuta za wcześniejsze słowa przybrała formę zmowy milczenia — w mroku. Sekundę później ta drobna afera zamieniła się w akt oskarżenia. — Vandenberg. Trzy sylaby, każda kolejna ostrzejsza od poprzedniej — nie musiał sięgać po nóż, skoro jeden właśnie kaleczył jego usta. Szary rękaw naciągnięty na palce, a w nich czarny, chromowany potworek amerykańskiej sztuki zbrojeniowej; wyciągając zabezpieczoną rewolwer ze schowka, identyfikował potencjalne narzędzie zbrodni. Rozpoznałby Charter Arms nawet, gdyby ktoś przystawił go do jego skroni. Ile dokładnie brakowało do odtworzenia tego scenariusza? — Zechcesz wyjaśnić? Jednej babeczki z drzemiącym liczi? Rzucam cztery i znajduję mandat, ale że to zły dzień na egzekwowanie prawa wyrzucam też dwa i znajduję rewolwer; to najwyraźniej lepszy dzień na egzekucję. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: food porn, emotional porn Rehabilitacja była częstym zamiennikiem słowa odkupienie. Odkupienie zakładało za to, że ludzkie czyny posiadają wartość — wartość, którą można do siebie dodawać, aby wreszcie zsumowała się ona w kaucję zwracającą czyjąś wolność. Zastanawiała się, ile byłaby warta jej własna. — Prędzej powierzyłabym kaktusa Oresowi, niż tobie. Coś jej mówiło, że rośliny nie mają długiego cyklu życia w mieszkaniu na Staromiejskiej. Oresowi natomiast udaje się prowadzić prosperujący biznes, utrzymywać kota przy życiu, mówić mądre rzeczy oraz robić dobrą herbatę. Naprawdę? Handel cukierkami? Może ktoś przyniósł mu je w podejrzanej skrzyneczce do antykwariatu. Co jej przypominało — miała kolejny artefakt ciotki do wycenienia. W dodatku miała nadzieję, że w środku będzie coś ciekawego. Z pewnością brzęczało, gdy tym poruszała. Kolejna synchronizacja brwi i ust — dwa razy, to już nie przypadek, Williamson — i coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że taka mimika musiała być wyćwiczona. Wyćwiczona oraz symetryczna; wchodząc, do samochodu pociągnięty był sznureczek po drugiej stronie twarzy. — Ilu nagim ludziom oddajesz płaszcz? — każda odpowiedź, która zakłada więcej niż jeden, byłaby niepokojąca. Każde zdanie, w którym przypomina fakt, że była pod Najwyraźniej nie tylko ona o tym myślała. Plecy, które nie dotykały oparcia, były punktem czyiś rozmyślań i potwierdzeniem faktu, że nie, nie mówią sobie wszystkiego. Głównym problemem był fakt, że mógłby albo pomyśleć, że oszalała, albo zapytać — swoim doskonale szorstko—podejrzliwym tonem — skąd to wiesz, Vandenberg? Od twojej starej; byłoby wyjątkowo niefortunną ripostą z powodów, które trzymano przed nią w tajemnicy. Kawa smakowała zawsze papierosem, a Lyra zawsze wanilią i oceanem, bo morska sól potrafi wejść głęboko pod skórę i między ukryte za uszami skrzela. Jedna z niewielu rzeczy, jaką nauczyła ją matka, to jak czesać włosy tak, aby zawsze były zasłonięte. Miękkie pierdol się, miało tylko jedną, możliwą reakcję. — Z kim? Instrukcje niejasne — coś mogłoby utknąć w pralce. Tym razem intonacja go nie zawiodła, być może to telefoniczne kable postanowiły go sabotować, chociaż niedługo będą mogli się przekonać, że doskonale sobie sam z tym radzi i bez plastikowej słuchawki w ręku. Skoro już o pierdoleniu mowa, to minięta czerwona latarnia w obskurnej kamienicy była bardzo wyraźnym sygnałem, że wjechali w granice dzikiego zachodu Saint Fall. Gdyby tylko skręcili w prawo, zamiast w lewo, mogliby znaleźć się w okolicy kamienicy, z której ktoś wykonywał już niejeden telefon do osoby siedzącej na miejscu pasażera. Zamiast tego przejechali pod inną kamienicą, z której masywne okna wyglądały na rzekę i rozciągały się na tę ładniejszą część miasta. Znajdowało się tam niewielkie mieszkanie — hojne określenie jednego pokoju, w którym znajdowało się wszystko — którego cena najmu była właśnie negocjowana. Jeśli znajdzie medium, które pozbędzie się pomieszkującego tam ducha, to pierwsze dwa miesiące czynszu ma z głowy. Szelest papierowej torby brzmiał, jak spełniona prośba. Kolejne światła były usprawiedliwieniem, dla nieposłuszeństwa polecenia, do którego ktoś nie użył słów dużego chłopca. Wzrok nie był skupiony na drodze, nawet nie na karmelu, którego zapach czuła niemal tak wyraźnie, jak bliskość czyiś dłoni do własnego podbródka. Zielony to naprawdę ładny kolor, pomyślała, wpatrując się w niego bez skrępowania, gdy w buzi znalazło się całe ciastko, a wargi — całkowicie niechcący — zaczepiły o czyjeś opuszki palców. Karmel był słony, ciastko kruche, a jego połknięcie okazało się prostsze, niż sądziła. Może wcale nie było aż tak długo od ostatniego razu. Te same wargi, co wcześniej, zostały potem oblizane z resztek lepkiego nadzienia. Światło zamieniło się z czerwonego na pomarańczowe, a profil znów zwrócony z powrotem na jezdnię, by wraz z zielonym pedał gazu mógł zostać (nie)delikatnie wciśnięty. Pięćdziesiąt dni — nie liczyła, po prostu miała kalendarz — od ostatniego kontaktu, na którego drodze nie stał żaden telefoniczny kabel. Piętnaście centymetrów na moment zamieniło się w całe zero i mogłaby zapytać, skoro precedens cytowania był ewidentny, tęskniłeś? Ale precedens wypowiadania myśli na głos był nieistniejący. — Wypraszam sobie — oburzenie było, póki co zmieszane z rozbawieniem; niech zapamięta ten dźwięk, może niedługo być na wyginięciu. — Piłeś, że krytykujesz? Gdybym miała trzydzieści dolarów do wydania na wino — nie miała. — to kupiłabym Bombastica trzydzieści razy. Chociażby po to, aby udowodnić swoją rację, nawet jeśli jego racja, miała w pewnym stopniu sens. Bombastycznie—osądzające wino zaczęło się od wygody i przymusu, a przerodziło w coś, na co faktycznie miała ochotę. Zupełnie, jak ta relacja. Bombastic, zupełnie jak ta relacja, zostawia czasami piekące uczucie w gardle, gdy ktoś próbuje go przełknąć. Otworzyła już usta, aby wyjaśnić, kim jest Steve, ale jego następne słowa skutecznie ją uciszyły. Nie ufam niczemu, co pływa i ma zęby. Analiza językowa była automatyczna. Niczemu wypychało się na powierzchnię, jak napuchnięty od słonej wody trup. Co pływa i ma zęby, brzmiało, jak ślady po ugryzieniach na ciele ofiary, a nie ufam było błyszczącym harpunem prosto w żebra. Łatwo zapomnieć; jemu, być może. Ryby ponoć nie zapominają. Nie zapominają obrzydzenia, jakie maluje się na twarzach osób, gdy temat schodzi na mniej szanowane odmienności. Nie zapominają pociągnięcia za włosy i krwawiącego nosa, gdy znalazła się w złym miejscu o złej porze, a także słów rzucanych w jej stronę znacznie gorszych, niż coś z zębami. Nie zapominają strachu, który walczył ze złością w nim na pirsie, oraz prostego, aczkolwiek wymownego polecenia — zamknij mordę, Vandenberg. Wtedy też jej nie ufał. Wtedy, było przed wieloma słowami, które padły przez ostatnie dwa miesiące — pięćdziesiąt dni, gdyby liczyła, ale nie liczy, bo liczenie teraz boli — wtedy, brak zaufania i kąśliwy komentarz w stronę ogona był spodziewany. Teraz sprawiał, że posłuchała jego znad pirsu ponownie, i milczała. Przemilczała składankę z bardzo dziwnym cennikiem, jak i fakt, że ta sama piosenka leciała wtedy w Midnight Mirrage. Wspomnienie tamtego miejsca brzmiało mniej, jak gałązka oliwna, a bardziej, jak uderzenie pokrzywą w jej plecy. Jedynie Morrissey postanowił dalej komentować dziejącą się w śmietnikowym samochodzie rzeczywistość. Zamknij usta, wybrzmiewało dobitniej w głośnikach, niż za pierwszym razem, a jestem człowiekiem i tak jak inni, potrzebuję, aby— sprawiło, że zbyt gwałtownym ruchem przełączyła piosenkę na następną. — Doskonale wiem, co miałeś na myśli — powiedziała w końcu. Szorstko, bo cała miękkość, jaką w sobie miała, znalazła się w jej oczach. Wilgoć nie była niczym nowym; nie tam była jednak spodziewana. Milczenie nie przeciąga się do następnej piosenki. Wraz ze Spellbound, smutek wypiera złość, a brwi zaciskają się w swoją stronę, czego efektem jest zmarszczka na środku czoła. — Nikt ci nie każe tu być, Williamson, jeśli nie jesteś w stanie zaufać niczemu, co— W ustach nie ma już posmaku karmelu, ani nawet gorzkiej, czarnej kawy. Smakują rozczarowaniem. — To ty do mnie zadzwoniłeś — nie podobało jej się to, ile złości mógł usłyszeć w jej głosie oraz ile bólu kryło się ku ich źródła. To nie powinno tak wyglądać; nie powinna się aż tak przejmować tym, jakie ma zdanie na temat morskich stworzeń z ostrymi zębami. Dwa miesiące to za wcześnie na taką władzę. Muzyka po raz kolejny, irytująco już, potwierdzała jej własne myśli. Skupia się ponownie na drodze, nieświadoma tego, że jego niespokojne palce znowu szperają po zakamarkach, tym razem nie płaszcza, a jej samochodu. Cała jej przemowa na temat zaufania szybko się starzeje, gdy jej nazwisko na jego ustach brzmi, jak oskarżenie. Trzymana rękawem swetra broń jak dowód rzeczowy numer jeden. — Oh. Złość z twarzy wyparowała pod napływem prawdy, a prawda była taka, że zupełnie zapomniała, że ją tam ma. Obraz, który się przed nim prezentował, nie stawiał jej jednak w najlepszym świetle. — To nie moje — kiepska obrona, Vandenberg. Spróbuj jeszcze raz, wypowiedziane głosem, który rozbrzmiewa w metalowej pułapce samochodu. Znowu robi się gorąco, z powodów skrajnie innych. — W sensie… zabra— Rozmawiasz z policjantem, do jasnej cholery. — Pożyczyłam ją — poprawiła się, chociaż z pewnością oboje wiedzieli, jaki jest wydźwięk. — od mojego ojczyma, gdy— Wtedy, na plaży, gdy jakiś pacan mnie— Mówiłam ci. Dobrze, chociaż jeden szczegół działał na jej obronę — mówiła mu o tym, co zwiększało prawdopodobieństwo, że jej uwierzy. Może. Oby. W przeciwnym wypadku to on teraz trzymał broń. — Nie jestem ich fanką, po prostu byłam wtedy wkurwiona i — przerażona, zostało wypowiedziane tylko w jej myślach, ale z pewnością łatwe, do wywnioskowania. — pomyślałam, że przyda się do samoobrony. Nawet nie umiem z niej strzelać. Również prawda. Nie trzymała jej w ręku od kiedy drugiego lutego wcisnęła ją do schowka. Wraz z wyjaśnieniami, skończyła się piosenka i oporna kaseta zaczęła puszczać następną. Soul był zaskakującą zmianą gatunku, a szum morza z początku złośliwą ironią. Najpierw wyrzuciłam numer dwa, a na koniec numer cztery. Słuchajmy pięknej muzyki w rytm kolejnej kłótni. Kiss kiss. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Ile warta jest wolność? Dwieście lat temu cennik był stały i respektowany w złocie; dziś jej koszt wyceniała zdolność kredytowa, a płacić należało — jak za wszystko — MasterCard. — Mnie powierzyłaś— Siebie. Ile warta była ta odpowiedzialność? — Własną przyszłość. To wiele mówi o kaktusie. Mentalna notatka zniknęła w poukładanym katalogu myśli; tam, gdzie zawiłości greckich relacji walczyły o miejsce z przepisem na gyros — Williamson wspomnienia sortował alfabetycznie — znalazł się nowy ustęp. Natura relacji na linii Orestes—Lyra; jak wiele o sobie wiedzieli, skąd się znali, Synchronizacja ust z brwiami uległa awarii; te drugie właśnie zmarszczyły się nad nosem, kiedy spojrzenie podążyło szlakiem wyprostowanego kręgosłupa — fizycznego, o moralnym rozmawiać nie będą. Ten należący do niego od dawna był połamany; ten jej wciąż wystawiano na próbę. — Jednemu co miesiąc — żadna odpowiedź nie była właściwa, więc wybrał tę najbliższą prawdy; w styczniu — plaża, w lutym — wiata. Statystyki mówiły same za siebie. — Miejsce na marzec wciąż jest wolne. Zainteresowana? Każdy pretekst do przekonania się, czy szramy są tylko szramami, czy pilnym, medycznym przypadkiem, był dobry; przy okazji wprowadzał dziejową sprawiedliwość w świat płaszczy — ten wiosenny wkrótce podniesie bunt, skoro właśnie usłyszał o nagich przygodach zimowego. Tego nie wymyśliłaby nawet jego stara, choć wolał nie wiedzieć, co miałaby do powiedzenia na temat zastosowań odzienia wierzchniego najstarszego z synów; pierdol się, które zachowywał dla własnych rodziców na takie okazje, nie nosiło w sobie nawet śladu miękkości. — Zawsze masz wybór — niekoniecznie rozsądny; precedens cytowania był ewidentny — precedens przypominania o tym, co istotne, niezbędny, nawet jeśli kwestia wybory kierowała ich zbyt blisko prawdy, przeszłości i sedna; nie wiedział — nie mógł wiedzieć. Za mgłą tajemnicy tkwiła jej przeszłość, znaczna część teraźniejszości i cała przyszłość; otrzymał dostęp do strzępków świata, który nawet teraz ulegał zmianie — wkrótce zmieni się adres, numer telefonu, ona sama. Wkrótce może nie nastąpić nigdy — wystarczy, że dziś wrócą do pierwszej minuty na śliskim kamieniu pirsu; żadnego upadku, tylko groźby. Nie potrafiłby udawać, że ostatnie pięćdziesiąt dni się nie wydarzyło, ale to jej płacono za udawanie — nawet, jeśli nie była na tyle dobrą aktorką, żeby móc udawać to. Oczy na drogę, Vandenberg powiedział dziesięć sekund temu; nie próbuj odwracać wzroku, pomyślałby teraz, gdyby tylko myśli odnalazły szlak do pozbawionego słów umysłu. Wnętrze samochodu — epicentrum wszechświata — skurczyło się do ciepłego oddechu na skórze, płynnego złota zamiast spojrzenia i miękkich ust na palcach. Wystarczyło pokonać barierę rozchylonych warg i zahaczyć opuszkiem o zęby; wystarczyło, chociaż raz, w pełni poddać się pragnieniu, które— Poza rzeczywistością, poza czasem, na wieczność zamkniętą w kilku sekundach — koniuszek jej języka dotknął miejsca, gdzie przed momentem był jego kciuk. Cofnięta dłoń nie szukała serwetki — nie musiała; opuszek — nadal ciepły od oddechu, wciąż wilgotny od przelotnej pieszczoty warg — zniknął w pułapce spragnionych ust. Karmel był słony, ciastko kruche, a posmak wanilii nieoczekiwany; scałowywany z kciuka pełnił rolę obietnicy. Czerwone—pomarańczowe—zielone światło zabarwiło przednią szybę; Vandenberg musiała odwrócić spojrzenie. Williamson nie zamierzał; nawet, jeśli zabarwienie głosu spokojem trwało kilka sekund, a na języku wciąż czuł jej smak. — Nie piłem — tym razem drgnięcie w kącikach ust nie było symetryczne; poruszyły się wyłącznie one, bez udziału brwi i osądu. — Czekam, aż w podróż po bombastycznej krainie zabierze mnie weteranka. Trzydzieści dolarów, trzydzieści butelek, trzydzieści bólów głowy. Mógłby wyciągnąć z portfela trzysta i zapytać, czy produkują taki nakład; Bombastic, zupełnie jak ta relacja, cechował się nieoczekiwanymi konsekwencjami po spożyciu. Do ostatniego momentu — chwili, kiedy było zbyt późno — nie znał konsekwencji. W świecie słuchawek i telefonów sankcje płynęły po znajomym torze; głuche echo przerwanego połączenia, dwadzieścia jeden minut ciszy, źle zogniskowane wyczekiwanie na dźwięk przychodzącego połączenia. W świecie śmietnikowych samochodów, ciasnych wnętrz i słów wypowiedzianych w oczy, nie słuchawkę, konsekwencje były— Ciszą. Znajomą, ale obcą; nieobecną i namacalną; gęstą i duszącą. Milczenie zaciśniętych ust, które moment temu rozciągały się w uśmiechu, a dwie chwile temu pochłaniały jego opór; cisza, w której zwielokrotnione echo jego własnych słów przypomina odtwarzany na taśmie dowód rzeczowy. Słuchaj do końca; wina — w przeciwieństwie do The Smiths — musi wybrzmieć. Zarzut rozległ się moment później, ale nawet to nie mogło przygotować Williamsona na wymiar kary. — Skoro wiesz, dlaczego— Dlaczego? Ponieważ ktoś nie zastanawia się nad konsekwencjami własnych słów, skoro te zwykle dosięgały go z wyłącznie jednej — nieobecnej — pary dłoni; ponieważ ktoś nie posiada kalendarza, na którym musi odznaczać dni do kolejnej kąpieli w oceanie; ponieważ ktoś urodził się, żyje i oddycha w wyłącznie jednym celu — by zadawać innym ból. Właśnie dlatego. Muzyka w głośnikach przebrzmiała bez echa; nie usłyszałby zgrzytu blachy, jęku rozstępującej się ziemi, huku zapadającego nieba. Słyszał smutek — to wystarczyło. Słyszał gniew — to rozumiał. Słyszał rozczarowanie — tego było za wiele. Czas zatrzymał się kompletnie, skroplony pod powiekami, w kącikach oczu, na granicy decyzji; zniknąć czy spłynąć razem ze łzami? Zadecydował — musisz wszystko kontrolować, Williamson? zapytałaby, gdyby wciąż miała dla niego słowa — sam. Powolny gest gwarantował swobodę reakcji — odsunięcia się, odtrącenia, groźby; wyciągnięta w jej kierunku dłoń zdradziła jasny cel. U kresu wędrówki czekała widmowa wilgoć na skręconym pasemku; podobna do tej, którą widział w oczach. Uchwytując między opuszki osamotnioną kroplę z wciąż wilgotnego kosmyka, tak naprawdę ocierał jedną z łez. — Nie, Vandenberg. Nikt nie każe mi tu być — jej głośny gniew, jego ciche skupienie; założone za ucho pasemko pozbawia dłoni wymówki — cofnięta o centymetr, opadła na zagłówek. — A mimo to, wciąż jestem. Moment szczerości rzadko bywa czysty; częściej przypomina odkręcenie niewłaściwego zaworu — o słowo zbyt daleko i brudna woda zaleje cały pokój. Palce na zagłówku zacisnęły się mocniej; opuszki zapragnęły wygładzić drobną zmarszczkę na jej czole. — Zamierzam zadzwonić znowu. Zamierzam dzwonić do skutku; kolejną prawdę wyparł krótki przebłysk. Popołudnie, nieokreślony przedział czasu, jezdnia, wnętrze samochodu, ręka z nieodpalonym papierosem postukująca o kolano; ile czasu miał, zanim będzie za późno? — Lyra — za mało; za mało czasu, za mało słów, za mało okazji do powtórzenia jej imienia. — Nie możesz— Nie może? Teraz może wszystko. Teraz — z głosem, w którym nie ma już śmiechu; jest za to ból o sprecyzowanym źródle — może powiedzieć mu, żeby wysiadł, żeby zamknął mordę, żeby spojrzał na własne odbicie w bocznym lusterku i przekonał się, kto tak naprawdę nie zasługuje na zaufanie. Teraz może wszystko; zatrzymać samochód albo wjechać w drzewo, albo powiedzieć mu, żeby się odsunął, choć tak naprawdę wszystko, czego chciał, to być bliżej. — Nie obwiniaj mnie za wychowanie — nie obwiniaj mnie za pochodzenie; gorzka hipokryzja w ciasnym wnętrzu, które zaczęło dusić. — Staram się. Zaufać? Zrozumieć? Zapomnieć? Trudno zaufać, zrozumieć i zapomnieć po ponad dwóch dekadach życia w Blossomfall, gdzie istniała tylko jedna prawda, tylko jedna wyrocznia, tylko jedna narracja i tylko jedno przekonanie. Kto jest lepszy (my), kto gorszy (inni), kto nie zasługuje na przetrwanie (niemagiczni), która odmienność jest właściwa (żadna), której rejestr należy prowadzić (każdej), czym są syreny (niczym), czym jest polityka (wszystkim)? — To więcej, niż powinienem. To więcej, niż zrobiłby sześć lat temu; kiedy zamiast Gwardii była namiastka rodziny, zamiast zmęczenia — poczucie celu, zamiast pustki — ostatni bastion nadziei na odnalezienie brata. Tamten Barnaby nie czekałby na wyjaśnienia; ten zaczyna odliczać sekundy do kolejnej katastrofy. Dwie — cofnięta z zagłówka dłoń powstrzymuje magię. — Oh? Jedna — spłaszczone echo pytania, któremu daleko do cierpliwości. — Vandenberg, kurwa — z przecinkiem i przerwą na papierosa. Zapalniczka strzeliła raz, drugi, trzeci, aż ogień zamienił oczko tytoniu w rozżarzony punkt. Nie tylko on płonął; spojrzenie zza siwego obłoku dymu otarło się o pożar. — I co zamierzałaś zrobić z bronią? Rzucić nią w przeciwnika? W krótkich gestach tkwiła precyzja brzydkiego oswojenia z przemocą, z tajemnicami pustego bębenka i obietnicami zaciągniętego zabezpieczenia — rewolwer na jego kolanach przypominałby atrapę, gdyby nie metaliczne szczęknięcia odkrywanych sekretów. — Nie jest nabita, więc dokładnie do tego się nadaje. Bumerang sprawdziłby się lepiej; przynajmniej wracał do rzucającego. — Czasem— W kieszeni płaszcza pomieszkiwały tajemnice — niewielki notatnik i ogryzek ołówka dołączyły do krajobrazu rozciągniętego na kolanach; Barnaby zaciskał usta na filtrze papierosa, zamieniając kolejne słowa w cichy pomruk. — Czasem działasz zbyt pochopnie — powiedział ktoś, kto zbyt pochopnie mówi. — Jeśli zgłosił kradzież— Dopowiedzenie było zbędne. Rysik postawił pierwszą cyfrę na przypadkowej stronie; cichy dźwięk spisywanego numeru seryjnego próbował zagłuszyć echo słów. Broń, samotność, strach; napaść, samoobrona. Przerażenie. Szelest zamykanego notatnika i obracanego w dłoni zdjęcia stały się jednością — w trakcie przeszukania jeden z dowodów postanowił ujawnić się sam; wysunięte zza osłony zdjęcie opadło na deskę rozdzielczą, skąd Williamson zsunął je zanim zrobiła to pierwotna właścicielka. Spodziewał się wszystkiego; uwiecznionej makabry, skrzętnie skrywanego pupila, przypadkowego zachodu słońca nad oceanem. Prawie zgadł; na zdjęciu była plaża, pupil i słońce — jedno nad głowami, drugie w wyszczerbionym uśmiechu. — Kto to? Pierwszej tożsamości zdążył się domyślić; niesforne loki poddawały się morskiej bryzie w znajomy sposób. Z racji wyrzucenia połowy losów na k6, kość zmniejszona zostanie do k3; wyrzucam jeden i znajduję echo przeszłości. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Mnie powierzyłaś— Siebie; było niewypowiedzianym przez niego myśleniem najwyraźniej życzeniowym. Na Lyrę Vandenberg składało się znacznie więcej, niż dług milczenia, który miała u niego do spłacenia. Krótki uśmiech, kontekst nieznany. — Przyszłość kaktusa jest pewniejsza, niż moja — powinien już to wiedzieć. Powinien już się tego domyślać — trzy tygodnie bez obrażeń na ciele to duża prośba. Zdolność do przyciągania problemów jest niemal wrodzona, a impulsywne tendencje łatwym przepisem, na szybkie ukrócenie tej przyszłości do minimum. Poza tym kaktus ma naturalny system obronny przed niechcianym dotykiem. Ona swój musiała sama wypracować. Wiosenny płaszcz został poddany kolejnej ocenie jej spojrzenia. Nie wyglądał na tak ciepły, jak zimowy, za to skóra dodawała większej dramaturgi. — Tylko, jeśli będę mogła go znowu zatrzymać. Lubię nawiązywać więź emocjonalną, sam rozumiesz — rozumiał? Werdykt jeszcze nie padł na tym polu. Może tym razem mu się poszczęści i będzie mógł zobaczyć coś więcej, niż odbicie w wodzie. Szczęście jest raczej kapryśnym tworem i nie jest w stanie zagwarantować swojej obecności. Szczególnie jeśli zależy od czyiś słów, rzucanych bez przemyślenia w eter samochodu. Te, które wybrzmiewały teraz, z pewnością były przemyślane. Przemyślane tak dobrze, że Lyra zatrzymała się na chwilę w podziwie. Jeśli rozmowy na tym etapie znajomości były testem, to właśnie jeden z nich zdał śpiewająco. Mógł udzielić znacznie bardziej egoistycznej odpowiedzi i nawet jeśli musiała zakładać, że mówi to, co ona chce usłyszeć, to— — Wciąż go podejmuję, Barnaby — granica między ostrzeżeniem a wyjaśnieniem była cienka i leżała dokładnie pomiędzy jego imieniem a nazwiskiem. Wybór pierwszego nie był przypadkowy. Oboje opierali się na strzępkach informacji, prawie—prawdach i prawie—oddechach w biel słuchawki. Ile takich momentów jest potrzebnych, aby poznać drugiego człowieka? Czy powinna oceniać go na podstawie przekrzywionej nad pirsem odznaki, czy kciuka ścierającego krew z jej policzka? Nie zdecydowała jeszcze, czy był tym, czym go nazywano, czy tym, co robił. W następnym geście nie było miejsca na takie rozmyślania, bo nie było miejsca na myśli żadnej kategorii. Gdyby zatrzymała się — z otwartą buzią nad karmelowym ciastkiem — aby zastanowić nad tym, co teraz robi, mogłaby nie dokończyć. Mogłaby nie szukać w jego oczach potwierdzenia, czy mu się to podoba. Znalazła; nie w oczach, ku swojemu zaskoczeniu, znów jego kciuk okazał się wymowniejszy od wszystkiego innego. Zapomniała oddychać; na moment, który odliczany był w kontakcie na linii opuszek—usta. Widok, który odtwarzany jak stary film na trzeszczącym projektorze, widziała przed sobą długo po tym, jak jej oczy wróciły na drogę. Nie powiedzieli ani słowa. Komunikacja nastąpiła innymi ścieżkami. Miła odmiana po miesiącach, gdy tylko jeden zmysł był przez nich używany. Bombastyczne podróże były niemal gwarancją. Nawet teraz, w jej bagażniku, trzy butelki ocierały się o siebie, chociaż otwieranie ich były znikome. Żadne nie będzie prowadziło po pijaku. Cisza. Oboje milczeli, siedząc po szyję w wyrzutach — sumienia lub wzajemnych — aż wreszcie jej poziom zaczął się podnosić do niebezpiecznie wysokiego. Nawet ona mogłaby w tym utonąć, gdyby tylko zakryło im ostatni dopływ powietrza. Złość była jedyną drogą ucieczki; gdy jest zła, to krzyczy, a skoro krzyczy, to się komunikuje. Smutek zawsze idzie w parze z milczeniem. Tym razem włączyła kierunkowskaz, gdy zjeżdżała do ślepej uliczki między budynkami. Samochód zatrzymał się, ale nie zgasł. Skrzynia biegów ustawiona w pozycji neutralnej — będzie mediatorem, który nie zajmuje żadnej ze stron. Ręczny był ostrzeżeniem, że w ten sposób daleko nie zajadą. Skoro wiesz, dlaczego— Domyśl się; uniwersalny język wzgardzonych kobiet, ale jeśli naprawdę nie wiedział, to nie jej obowiązkiem było, aby mu wytłumaczyć. Widziała zwątpienie — to ją irytowało. Widziała skruchę — to ją zaskoczyło. Widziała— Jego ręka zbliżała się powoli w jej stronę, a zatrzymany oddech obserwował dokładnie, co zrobi. Mógł złapać ją za rękę; był to z pewnością częsty odruch. Złapanie za nadgarstek byłoby próbą zmuszenia do posłuszeństwa; za rękę zmuszeniem do przebaczenia. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Mógł złapać ją za nogę; kolano byłoby próbą podlizania się, a udo zuchwałą próbą sztucznego wytworzenia intymności. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. W bliźniaczym geście do styczniowego wieczora palcem ściągnął wilgoć z jej kosmyka. Wtedy też ją bolało, rozcięty policzek piekł od zbyt szybkiego spotkania z ostrą skałą, a on wykorzystał dotyk nie po to, aby zyskać coś dla siebie; chciał jej przynieść ulgę. Załaskotał, ocierając się palcem o skrzela. O przebaczeniu można decydować całe życie lub sekundę, gdy czyjaś otwarta dłoń znajduje się przy czyimś policzku. Zadecydować można prostym gestem oparcia twarzy o poduszkę dłoni i zamykając oczy, przegonić z nich resztki wilgoci. Przebaczenie to słuchanie, że wciąż tu jest. — Możesz w każdej chwili wyjść — otworzyła oczy, bo musiała zobaczyć, jak zareagują jego. Mógł; samochód stał zaparkowany. Z Sonk Road do domu dzielił go jedynie most. Nie było za późno, aby się po prostu wycofać. Nie było za późno; nie było nawet jedenastej. Mogła teraz wszystko. Mogła kazać mu wysiadać — nie zrobiła tego. Mogła kazać mu wreszcie się zamknąć — ale dalej go słuchała. Mogła kazać mu spojrzeć na siebie w lustrze — ale wolała, gdy patrzył na nią. Zatrzymała samochód, nie wjechała w drzewo; pozwalała mu dalej dotykać swojej twarzy, bo wszystko, czego chciała, to żeby był bliżej. — Wiem — wiedziała; wydawało jej się, że wiedziała. Może właśnie na tym polegał problem — na wiedzy, której on nie miał. Nie wiedział, że nie używa swojego głosu, by wpływać na czyjeś decyzje. Nie wiedział, jak często unika wody, aby tylko nie zrobić komuś krzywdy. Skąd mógł wiedzieć? W godzinach spędzonych ze słuchawką w dłoni ten temat nigdy nie wypłynął na powierzchnię. — Wiem. Wychowanie wchodziło głębiej, niż słona woda. Wychowanie było drutem kolczastym, który nauczył, że nie można wychylać się poza wyznaczone ścieżki. Skuteczny, bo, nawet gdy pozornie go zabranie, to wciąż boisz się, że się na niego nadziejesz. Odsunęła się, prostując na fotelu kierowcy, chociaż kolana wciąż miała zwrócone w jego stronę. Zabrana ręka to zwiastun kolejnej fali uderzeniowej. Śmietnikowy samochód znosi je dzielnie; pytanie, ile jeszcze wytrzyma? Przekleństwa, gniewnie odpalane papierosy i zamiana ról. Tym razem to ona wyrzuca sobie błąd — nieporozumienie, jeśli ktoś woli — powstrzymując się przed pogarszaniem sytuacji. Daje mu więc wyrzucić z siebie każdy wykład, jaki tylko przychodzi mu do głowy, kiwając tylko ze skruszeniem głową. Tak, tak, masz rację, jestem nierozsądna— — Właściwie to— Tak, brzmiało jak odpowiedź, za którą dostanie kolejny wykład oraz wyjątkowo—rozczarowaną—minę—numer—cztery. Numer trzy jej, póki co, całkowicie wystarczała. Precyzyjne ruchy dłoni zdradzały, że doskonale wiedział, co robi. Nie dotykał broni tak, jakby ta miała zaraz sama z siebie wystrzelić w bliżej nieokreślony punkt (na przykład — jej brzuch). Byłoby to imponujące, gdyby nie boleśnie przypominające— — Wiem, ale— Zmarszczyła brwi. Chuj, pomyślała, gdy spisywał numer seryjny broni do swojego notesika. Wątpiła, aby miał zamiar wyciągnąć teraz krótkofalówkę (gdzie by ją zmieścił? Nie widziała, aby cieszył się aż tak na jej widok) i powiadomić najbliższe patrole o podejrzanej w sprawie kradzieży broni. — Nie zgłosił. Pewnie nawet nie wie, że zniknęła, ma ich tysiące, a Shirley — mógł wyraźnie usłyszeć wahanie w jej głosie. Może przemawiała przez nią teraz naiwność, że więź matka—córka ma, chociaż, minimalne znaczenie. — nic mu nie powie. Zresztą, jakby mu powiedziała, to prędzej by przyjechał mi wpierdolić za to, niż zadzwonił na— Prawda czasami była pękająca tamą. Trzepotanie spadającego zdjęcia do złudzenia przypominało dryfującego w powietrzu motyla. Chwycił je, nim zdążyła go powstrzymać, a wyciągnięta w tę stronę ręka wróciła na jej kolano. Bezwiedne obracanie pierścionkiem dołączyło do czujnego spojrzenia, na zielone oczy skanujące fotografię. — Mój— Zaimek dzierżawczy był całkowicie zamierzony, ale ciężki do wyjaśnienia. Ojciec, nie było właściwym określeniem, a ojczym słowem brudnym w jej ustach. — Paul. Był moim ojczymem kiedyś przez… chwilę — pochyliła się do przodu, aby spojrzeć na fotografię. Steve też tam był — inny Steve niż ten z poprzedniej rozmowy. Wygrała go tamtego lata w wesołym miasteczku (Paul go wygrał) i nie rozstawała się z nim praktycznie w ogóle. Długo musiał z nią negocjować, że chociaż naturalnym środowiskiem rekinów jest ocean, to ten konkretny przedstawiciel gatunku, niekoniecznie może potrafić pływać. — Jeździłam potem do niego na każde wakacje. Shirley nie protestowała, mniej bachora do pilnowania, więcej czasu na— W każdym razie, Paul jest w porządku. Czas teraźniejszy bardzo wyraźnie zamierzony, a rozbrzmiewająca w głośniku piosenka idealnym soundtrackiem do rozmów o nim. Wyciągnęła rękę w jego stronę; powoli, jak to mieli w zwyczaju. — Podziel się. Nie tylko on potrzebował zapalić. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Lyra Vandenberg dnia Czw Lis 02, 2023 10:35 am, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
! TW ! przemoc wobec nieletnich Krótka cisza, przelotne zmarszczenie brwi; kontekst aż nazbyt wyraźny. Karą za nadinterpretację był osamotniony, mentalny cios — niesforna myśl skuliła się w sobie, ustępując miejsca kolejnej. Przyszłość kaktusa jest pewniejsza; trzy tygodnie bez obrażeń to zawyżona cena — zapomniał, że niektórzy źle operują walutą. Przyszłość kaktusa jest pewniejsza — kaktus posiadał przecież umiejętność przetrwania w trudnych warunkach; Williamson swoją musiał wypracować sam. Pierwsza warstwa kolców, najłatwiejsza; przelotne zerknięcie w lewo, gdzie rzeka ukrywała się za budynkami, szare ulice tworzyły labirynt, miasto żyło swoim niezdrowym, za szybkim rytmem. Druga warstwa kolców, podstępna; zawsze szukał przestrzeni — w niebycie i nie—dotyku ból jest lżejszy. — Sprawiedliwie podzielimy się opieką. Tydzień u mnie, dwa u ciebie, wspólne weekendy. Sprawiedliwie dla płaszcza, nie właściciela; bezapelacyjnie niesprawiedliwie dla szczęścia, w którego istnienie wątpił coraz częściej. Wieczory były coraz dłuższe, jaśniejsze i chętniej zdradzają tajemnice odbić w wodzie — gdyby potrafił utrzymać język za zębami, poznałby sekret przed dotarciem do linii brzegowej. Gdyby znalazł złoty środek — magiczny, niewielki punkt pomiędzy całkowitym milczeniem, słowami przemyślanymi i tymi, które wyrywają się z kagańca bez nadzoru — nie musiałaby analizować, czy mówił szczerze. Powtórzenie po trzecim razie przestaje być powtórzeniem; zaczyna przybierać mglistą formę uniwersalnej prawdy. — Będę czekać. Prawie bezbłędnie; zapomniał o dwóch słowach. Zapomniał? Będę czekać zawieszone w ciasnej przestrzeni. Na wybór; ponieważ powinna podjąć go sama. Na wyrok; decyzja inna od tej, którą chciałby usłyszeć, byłaby właśnie tym. Na ciebie; wbrew niedopowiedzeniu, nie należała do nikogo — poza sobą. Interpretacja należała do niej; podobnie jak kolejne sekundy, klatka po klatce na taśmie wspomnień — reżyser zogniskował ostrość na zarysie rozchylonych ust, by jednoosobowa widownia nie musiała decydować, jaki seans obejrzeć tej nocy. Chwilowo w teatrze zdarzeń panowała cisza; państwo wybaczą, zabrakło prądu. Energii. Cierpliwości. Zrozumienia. Zabrakło słów, kiedy padło o kilka zbyt wiele; zabrakło drogi — pojawił się za to cichy klekot kierunkowskazu i szara ściana ślepej uliczki. Samochód tracił impet, oni razem z nim; kiedy zatrzymało się auto, w miejscu stanęły też myśli. Tylko spojrzenia — jedno czujne, drugie zdeterminowane — poruszały się w rytm gestów. Jej skręcony kosmyk pod jego palcami, jej wilgotne rzęsy wypalone pod jego powiekami, jej decyzja w jego bezruchu; kiedy dłoń odnalazła cel i wydawało mu się, że to jedyne miejsce, do którego powinien wracać, ona przetasowała definicję zaufania. Ciepły dotyk i obłok kontekstów; w policzku wtulonym w dłoń — szorstkie palce, miękka skóra; chłodne opuszki, wilgotny kącik oczu — rozpoczynała się replikacja przebaczenia. Wirus krzywdy przenoszony przez słowa uległ remisji; dotyk znów okazał się remedium na ból. Tym razem w procesie leczenia jedyną magią była ona; Sting znów miał rację. Cisza wypełniona oddechami, które boją się wybrzmieć; przecież to nic wielkiego. Kciuk zataczający drobne kółko na delikatnej skórze skroni; przecież wciąż posiadał kontrolę. Zamknięte oczy, milczące przebaczenie; przecież to nic nie znaczy. Zaufanie złożone w dłoni i odpowiedzialność, która nie ciąży; przecież to zdarza się ciągle, z każdym, zawsze. Przecież wciąż może wysiąść. W każdej chwili. Prędkościomierz wskazujący zero; zatrzymał się samochód, czas i myśli. Wirowały tylko słowa — w powietrzu, przestrzeni i na koniuszku języka, gdzie posmak słonego karmelu skapitulował przed fantomową obecnością wanilii. Czym smakowały kolejne sylaby? Nią, nim, ich prawdą; zaimek dzierżawczy intencjonalny. — Możesz w każdej chwili powiedzieć, żebym wyszedł. W jej przestrzeni i jej świecie — we wnętrzu utkanego z niewielkich fragmentów życia, do którego nie zyskał dostępu; jedynie niewielki prześwit zza uniesionej zasłony — panowały jej zasady. Pole grawitacyjne planety auto posiadało własne warunki; nie zaglądaj pod fotel, możesz znaleźć nieopłacony mandat. Zignoruj papierek na masce rozdzielczej, pozostałe trzydzieści cztery zdążyła posprzątać. Uważaj na drobne rozprucie w tapicerce; prawdopodobnie niedługo podwoi objętość. Pod żadnym pozorem nie zaglądaj do schowka. I nigdy nie odwracaj wzroku, kiedy w twoim spojrzeniu szuka odpowiedzi. Mogła teraz wszystko — więc podarowała mu wszystko; ciepłą skórę policzka pod opuszkami palców zamiast chłodnego plastiku słuchawki; bliskość zamiast przeciągłego sygnału przerwanego połączenia; ciszę zamiast słów, których musieli używać przez ostatnie tygodnie. Jedno wiem zamiast stu nie rozumiem. — Wierzę. Kilkanaście miesięcy temu na komisariacie; pięćdziesiąt dni temu na pirsie; dwie sekundy temu we wnętrzu samochodu. Wierzę, chociaż wiara nigdy nie istniała w świecie, gdzie bóg był tyranem, modlitwa karą, a ból pokutą. Wierzę; słowa, skręcone kable telefonu i druga strona rzeki pozwalały na kłamstwo, półprawdy i ćwierćszczerość. Dziewięć — bezpowrotnie utracili sześć — centymetrów odległości i spojrzenie nie kłamało nigdy. Prawda odpoczywała wsparta o zagłówek fotela, snuła się nad wytartymi śladami na kierownicy, zahaczała o zaniedbany kierunkowskaz; pomieszkiwała w złocie, które moment temu lśniło od łez. Po raz pierwszy od czterech dób poczuł zmęczenie; zasługa szczerości czy— Notatnik zniknął w kieszeni, oczy pod ciężkimi powiekami, rewolwer w schowku; gdyby po dziś pozbyła się broni, wina będzie jednoznaczna. Gdyby właściciel zgłosił się po zgubę, nie czekałby, aż ktoś otworzy drzwi. Tyle wystarczyło. Poderwanie głowy — o sekundę zbyt szybkie i strzyknięcie w karku zbyt gwałtowne — skutecznie odegnało senność. Słowa — słowo; jedno, trzecia osoba liczby pojedynczej, rodzaj męski, cel niejasny — wypadły spomiędzy ust zanim ton odnalazł bezpieczny, neutralny grunt. — On— Nigdy nie pukał; to mój dom. Nigdy nie pytał; i tak nie powiesz prawdy. Nigdy nie przestawał po pierwszym ciosie; nieszczęścia chodzą parami, kary watahami. Nigdy nie przeprosił; my nie przepraszamy. Pobielałe knykcie, zaciśnięte na papierosie palce, zasnute spojrzenie; mógł udawać, że to dym tytoniu pozbawił je życia. — Nosi pentakl? — wahanie w jej głosie, wahanie w jego, auto też ma wahacze, Vandenberg, wybraliśmy adekwatne miejsce; skupienie wzroku na fotografii było łatwiejsze. Paul, Lyra, bezimienny rekin i szczęście, które w wieczności zaklęły brzegi fotografii. W znajomym opuszku kciuka, wygładzającym jeden z zagiętych rogów, tkwiła niespodziewana delikatność; to nie było pierwsze zdjęcie obdarowane szacunkiem dla prześwietlonej kliszy. Paul jest w porządku. Czas teraźniejszy wymowny. — Utrzymujecie kontakt? — o odcień łagodniejsze, o pół iskry jaśniejsze — w uniesione znad zdjęcia spojrzenie wróciła psia dociekliwość. Myśl, że istniał w jej życiu przynajmniej jeden w porządku mężczyzna, rozsznurowała jeden z nerwów ulatniającej się złości. — Nie zgub go. Nie zgubi; Barnaby opuścił zasłonkę nad miejscem pasażera, ostrożnie wsuwając tam fotografię. — Szczęśliwe wspomnienia należy pielęgnować. To nie były słowa wypowiedziane z intonacją zdania oznajmującego; to było zdanie oznajmujące o pewności twierdzenia równie wysokiej jak zawartość cukru w pudełku Starburst. Prawda objawiona obnażyła bezruch — samochód nie wybierał się nigdzie; Sonk Road patrzyło na nich przez szybę i pukało przez szkło, kiedy papieros zmieniał właściciela. Jedź dalej, mógłby powiedzieć; nie mów mi, co mam robić, było naturalną konsekwencją tego żądania. Nierówna wymiana barterowa nad skrzynią biegów — wsunął między smukłe palce filtr. Pierwszy odruch nie był tak ostrożny — w pierwszym odruchu dłoń odtwarzała ścieżkę do ust, tym razem z papierosem zamiast ciastka, ale grunt, po którym się poruszali, nadal był śliski; Williamson próbował dziś unikać upadków. — W podobnym zaułku — wszystkie w Sonk Road wyglądają tak samo; smutne, ślepe uliczki — wygrałem tę bliznę. Podwinięty rękaw płaszcza, lewa ręka odwrócona nadgarstkiem do góry i wyblakła, ukośna, cienka linia; brzydka pamiątka z brzydkiej nocy. — Dlatego nie powinniśmy kończyć wyprawy tutaj — łokciem mógłby wbić wsteczny i narzucić decyzję, ale w tym momencie chciał sprawować kontrolę wyłącznie nad tytoniem; wyciągnięta nad skrzynią biegów dłoń domagała się zwrotu papierosa. — Będzie źle się kojarzyć. Przestał w to wierzyć na półmetku przymiotnika. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii