First topic message reminder : Promise Land Po raju nie zostało nic. Blisko 50 lat temu za tym znakiem mieścił się ogromny dom miejscowego biznesmena, który według plotek dorobił się na handlu egzotycznymi zwierzętami. Podobno wokół jego posesji znajdywało się safari z pumami, panterami i lwami, które sprzedawał ekscentrycznym bogaczom. Jego minizoo odwiedzały okoliczne dzieci, jednak w wyniku wypadku, w którym to ucierpiał jeden z miejscowych chłopców po zbyt bliskim spotkaniu z dzikim kotem - biznesmen uciekł z miasta przed wymiarem sprawiedliwości, zostawiając za sobą nie tylko zwierzęta, ale także cały majątek. Dzisiaj w tym miejscu został tylko ironiczny znak. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Ważny jest trzeci bieg, gdy Rolls-Royce nabiera prędkości na długiej prostej przerywanej tylko żółtymi liniami, które i tak zlewają się spójną całość. Równa kreska w odcieniu kanarka, jakby najechał teraz na jednego, nikt by tego nie zauważył, bo pomiędzy zamkniętymi szybami szybują tylko dwa zapachy. Jego — męski, klasyczny. Nuty bergamotki, nuty syczuańskiego pieprzu, wanilii. Jej — damskie, klasyczne. Nie rozpoznałby, bo zatracił się na kawałku jej uda, pomiędzy ciemnobrązowym skórzanym kozakiem a swetrem, który najprawdopodobniej był sukienką. O modzie kobiecej wiedział tyle, że najlepiej wyglądała wygnieciona na fotelu i ładnie im w tej elegancji. Standardy miał wysokie, a być może dlatego Hudsonowskie złoto najprzyjemniej docierało się pod palcem. W głowie plan zrodził się już wtedy, gdy zostawiła na jego szyi sprężysty szept, gdy paznokieć zahaczył o koszulę, ściągając z niej niechciany puder. Nie był przecież nemrodem. To należało zostawić Carterom, wykonywali słuszną pracę i nie zamierzał odbierać im tych zaszczytów, samemu znacznie chętniej skupiając się na arkadyjskim, ale bezustannym dążeniu do określonego wcześniej celu. Choćby miało to zająć miesiąc, choćby dwa — był cierpliwy. A gdy cierpliwość się kończyła... Przełączane kanały w samochodowym radio nie prowokowały, uśmiechał się pod nosem, czekając, aż Valentina wybierze swój ulubiony utwór. Na krótki moment ster przejął Michael Sembello ze swoim Maniac, ale nie pozwoliła wysłuchać go do końca. Nastała Laura Branigan i jej Self control. Szyderstwo. W aucie nie było kreatur nocy, nie było samokontroli, nastała pauza, gdy odgarnęła włosy do góry z pomocą opaski stworzonej z okularów przeciwsłonecznych. Nie omieszkał spojrzeć na nią wtedy dłużej, aby dobrze pochwycić obraz błękitnych oczu. Czy to u nich rodzinne? Włoskie geny nie były tak silne. Włoskie szaleństwo? Zobaczymy. I tylko noga spychająca pedał gazu głębiej, tylko silnik, który ryczał gdzieś pod maską, próbując wykrzesać z siebie wszystkie konie, tylko cisza zawieszana była dźwiękiem słów. Jest w młodości jakaś metoda. Dzieło w formie rozdmuchane w treści zaś esencjonalne. Sztuka jako produkt spożywczy. Nakarmi się słodkim och-och Laury Branigan. Nakarmi Valentinę Hudson. — Przejażdżka ze mną — skorygował kobietę, stawiając akcent na ostatnie dwa słowa, tak aby nawet przez moment nie zapomniała, że wybujałe męskie ego może wypasać się samo. — Nie przejażdżka, a cel. Podobno liczy się droga i to ona jest najważniejszą częścią podróży — znalazł wyolbrzymione słowa. Benjamin uniósł brwi wyżej, gdy wspomniała o swojej preferencji. — Nie pasowałabyś do takiego na siedzeniu kierowcy — stwierdził, z całą intencjonalnością używając jej jako dekoracji, auta jako podmiotu. — Znacznie lepiej ci po mojej prawej stronie. Widoki są piękniejsze. Za prawym oknem — zastosował bliźniaczy zabieg co panna Hudson wcześniej, choć nieświadom był czy zrobiła to specjalnie i z premedytacją. Na to liczył. W końcu przekraczanie granic potrafi rozbawić. — Nie mniej, jeśli chcesz, to dam ci je poprowadzić. O ile przysięgniesz mi, że nie zrobisz nam krzywdy — gdzie jej reakcja? Odwrócone spojrzenie w jej stronę, niewidoczne zza okularów przeciwsłonecznych i ledwo zmarszczony nos. Droga dalej biegła prosto, miał te 4 sekundy. Propozycja była oficjalna, bo chociaż kobiety za kierownicą były wynalazkiem ostatnich lat, tak przecież Ben bez problemu angażował się w ruchy równouprawnienia. Każdemu po równo, a mi najwięcej. Nie zdławił tchu, gdy sięgała do wewnętrznej kieszeni marynarki, palcami muskając linię mostka na środku klatki piersiowej. Nie wstrzymał tchu, gdy ze swoich ust wypuściła pierwszą stróżkę papierosowego dymu. Wstrzymał go, gdy ten razem ze śladem szminki znalazł się pomiędzy męskimi wargami. Odbił się na wewnętrznej ich stronie. Zostanie tam, dopóki nie zmyje go własnym kciukiem. — Dziękuję. Jakbym śmiał proponować ci cokolwiek innego niż zabawę? Aczkolwiek nie. Jedziemy spełnić nasze obowiązki. Ty wykonasz wtedy moją prośbę, ja będę zachwycony tym faktem. Ty wypijesz kieliszek szampana, ja dwa, ty trzy. Po dwóch kieliszkach szampana nie będę prowadzić, ale to nic. Obowiązkiem jest zadbać o twój dobry byt. Wrócimy jutro. Ja będę zachwycony tym faktem, ty spełnisz moją prośbę. Dym wypuścił z ust, papieros chwycił między palce. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Nitki papierosowego dymu imitują babie lato w zenicie marcowego popołudnia; na tyle jasne by wybić się ponad skórzane obicia samochodu, na tyle ciemne by zginąć w półmrokach nadchodzącego powoli zmierzchu. Zaczynam się zastanawiać jak daleko jesteśmy i jak daleko zmierzamy - w końcu nie cel, a droga - która prowadzi nas dokądś; Ben prowadzi nas dokądś, a ja nie tylko ze specyfiką posłuszeństwa, co z czystym zaintrygowaniem raz po raz zerkam na brunatno-zielony krajobraz, dywagując jak daleko jeszcze. To śmiała przygoda; i choć cierpliwość nie jest moją mocną stroną, powstrzymuję się, by nie prosić o odkrycie kolejnych kart. Już. Teraz. Zamiast tego chłonę; chłonę Rolls Royce'a, chłonę śpiew ptaków, który raz po raz mignie gdzieś na granicy słyszalności i znowu zniknie, chłonę głęboką woń ciężkich perfum zmieszanych z tytoniem - krasa męskości, stężenie niebotycznie wysokiego w ograniczonych granicach samochodu, którym ulegam, zupełnie jakbym wciąż nie wyrosła z filmów lat pięćdziesiątych, gdzie Audrey Hepburn miała przed sobą świat; świat i mężczyznę, który mógł jej ofiarować wszystko. Przejażdżka ze mną. Nie kryję uśmiechu, który momentalnie wpływa na wargi i sprawia, że w rozbawieniu kiwam głową - ma rację, na czym się przyłapuję, w nastoletniej ciekawości potrafiąc się wstrzymać od tego, co będzie potem; zupełnie, jakby ten stworzony z pozornej beztroski obrazek miał trwać i trwać. I trwać. - Tak sądzisz? - podnoszę, kiedy twierdzi, że Rolls Royce to nie mój klimat; być może, być może nie ten, który przesiąkł jego zapachem i specyficzną aurą. A być może mój uroczy Cadillac i zgrabne Porche taty tak bardzo wsiąknęło w moją osobę, że i sama nie wiem, czy poradziłabym sobie za sterami tego samochodu. - Żartujesz? Jestem bardzo dobrym kierowcą - nie licząc kilku stłuczek, wypisanych z rejestru mandatów, drobnego wypadku; drobnostki, drobnostki i szczegóły, których każdy z nas ma za sobą wiele. Dawno temu i nieprawda. Obserwuję go z uśmiechem, obserwuję wędrówkę papierosa między palcami do ust i to, w jaki sposób wypowiada słowa. Jak marszczy się skóra w pobliżu oczu i między brwiami, kiedy mruży oczy skryte za taflą przeciwsłonecznych okularów. To całkiem ciekawe. Wyjawia swoje plany, a ja spijam kolejne słowa, rozchylając usta i niemal gotowa coś powiedzieć znów je zamykam. Mielę. Trawię. Dywaguję i walczę z pokusą ciekawości - bo przecież to faktycznie brzmi jak nagroda. - Masz szczęście, że powiedziałam w domu do jutra. To intuicja - rzucam z rozbawieniem, kiedy wspomina o tym, kiedy wrócimy. Zatem przygoda z nocowaniem; czy to nie wspaniale? - Jakie to obowiązki, Ben? - ostatnimi czasy przykładam się do nich wyjątkowo i rzetelnie, o czym świadczą wszystkie społeczne inicjatywy i wszystkie szerokie uśmiechy; wszystkie nowe ubrania i idealnie do nich dobrane zestawy biżuteri. Jestem w tym wybitnie dobra. Kiedy w grze jest szampna, zamieniam się w mistrzynię. - Wiesz, że możesz na mnie liczyć - spełnianie próśb mam w małym palcu, podobnie jak rodzinne dobro. Ciepły uśmiech plami wargi, kiedy pstryknięciem zamykam zapalniczkę i odkładam ją na bok, w jeden z otworów przy skrzyni biegów. Później dłoń znów biegnie do góry, aż ułożę ją na jego karku, w niemal czułym geście gładząc przestrzeń między barkami a linią włosów. - Co to za prośba? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Mogła rozpoznać wynurzającą się spomiędzy oskubanych z liści drzew pionową tablicę „295”. Droga międzystanowa swoje ujście miała w Portland, gdzie znikała „2” z przodu i zostawała „95”, a dalej już prosto na południe. Jeśli mieliby bawić się w niespodzianki do stopnia abstrakcyjnego, tak zawiązane oczy panny Hudson nie znalazłyby papierosa w wewnętrznej kieszeni marynarki pana Verity. To z kolei byłoby niedopuszczalne, bo gdy długie palce już musnęły śnieżnobiałą koszulę, wtedy dreszcz siał spustoszenie w głowie. Z pustym umysłem prowadziło się lepiej, toteż Benjamin nie dał mu sekundy ukojenia. Adwokat planuje trzy kroki w przód. Dobry adwokat siedem kroków. Rozpustnik patrzy na to, co będzie dzisiaj, gdy już słońce schowa się za goryczą cherlawych mgieł, przestanie planować Piekło i Niebo. Utracony przed stuleciami raj to tylko mrzonka dla dzieci. Panna Hudson już dawno nie była dzieckiem, o czym zdradzał kontur jej uda, sweterkowa sukienka podciągająca się za kolano i ładnie naostrzone paznokcie, które mogły wydrapać oczy wszystkim tym, którzy nie powinni byli widzieć. Dlatego patrzył. Patrzył na jej profil, na zarys dekoltu, na kolano, na drogę. W tej chronologii. Równie miło spoglądałby się na nią za kierownicą, lecz jeszcze milej, gdyby jej głowa odpoczywała teraz na męskich udach. Między udami. Z jej udami nad głową? Konfiguracji było krocie. — Zachwycające — kontynuował odpowiedź na pytanie względem widoków, na powłóczystą chwilę przyglądając się jej buzi, gdy w tle przebiegła chytra jakaś sarna, jakiś kanarkowy dom, jakiś autostopowicz w zbyt brudnej kurtce. — Bardzo dobrym? I nigdy w życiu w całej swojej karierze nie zarysowałaś maski? — maski pękały same stosownie odchylone. — Albo boku? — same jej paznokcie mogły roztrzaskać skórę w pół. Lubił to uczucie, gdy zaciskające się zęby rozwierały nogi. Prowadzenie auta to jedno, Valentina z pewnością prowadziła (się) doskonale. Następna strużka dymu pod postacią bezbrzeżnej chmury wyleciała spomiędzy warg, aby następnie prysnąć gdzieś na tył samochodu. Ten nasiąknięty był tą wonią, a ziarenko popiołu nie spadło na kierownicę, gdy strzepnął je do popielniczki pomiędzy przednimi siedzeniami. Pokusa, aby zgasić go na jej języku to tylko szczątki tkwiące z tyłu głowy. Smakowałaby wtedy paskudnie, a Benjamin znacznie bardziej preferował słodycz. Słodycz włoskich gelato, wytrawność Toro Albala z rodzynkami, suchość sztabki złota na języku. Zimnej. Lodowatej. Prawdopodobnie w tym momencie pieszczącej najmłodszą córkę. — Co jeszcze sugeruje ci intuicja? Powiedz, jestem wścibski. Szósty zmysł był bzdurą, bo chociaż pentakl spoczywający pod jedwabiem koszuli był namacalny, tak wszystko zależało od zasadności i wyszczególniania dedukcji. Tej co prawda nie szukał w kobietach, ale adorował ich język. Uwielbiał jej słowa, dźwięk (słodycz włoskiego gelato) i sukcesywne pytania, na które reagował ciszą. Uśmiechnął się tylko, znów wzrok z drogi przenosząc na Valentinę. Skręt w lewo prosto do Portland minął, za krótki moment mieli minąć też granice stanu, zbliżając się do wytęsknionego celu. Kilka zmarszczek mimicznych uwydatniło się, gdy bezwstydnym grymasem na twarzy jasno dawał do zrozumienia, że ustawiony po jej zdaniu pytajnik był podobnie użyteczny co fakt, że ubrała majtki. Niemniej o tym zaraz. — Wiem i właśnie dlatego cię wybrałem — odpowiedział krótko, lecz miło. Błogie ciepło subtelnej skóry zetknęło się z przerwą na karku. Tą, gdzie kończyły się włosy, tam, gdzie zaczynały się barki. Szyję wyprostował jakby bardziej, usta rozchylając nieznacznie, bo słowo tam zawarte musiało dobrze w nich rezonować. Wybrał. To splendor, to zwycięstwo, to nagroda. Ton głosu to zaszczyt. Na zadane pytanie zamierzał mówić okrętnie: — Lubię sztukę. Nie do tego stopnia, by onieśmielać się jakimkolwiek posunięciem pędzla albo godzinami rozprawiać nad jej znaczeniem w kulturze, ale lubię na nią patrzeć. Na piękno. Na paletę bezbłędnie przechodzącą od brudnego różu do koralowego rumieńca, od brązu do opalenizny, od och do ach — papieros wsunięty w palce lewej dłoni czekał tam, by prawa mogła wyznaczyć ścieżkę od kierownicy aż do gładkiego damskiego uda. Gdy te złapał, ścisnął je dla własnej satysfakcji, lecz nie tak, by niedojrzałej pannie Hudson został ślad sińca. Skóra o skórę. Sunął wyżej, aż dłoń zatrzymała się na ich wewnętrznej stronie. — Chcę na ciebie patrzeć — i chcę cię mieć. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Czy szlaczek na brunatno-zielonej mapie zawijał, czy biegł prosto - w górę czy w dół, prawo czy lewo - przyłapuję się na fakcie, że zupełnie przestaje mnie to obchodzić. To Chicago czy Portland, Nowy Jork czy słoneczne LA - kogo to interesuje? Nie droga, a cel, choć słodkie lody na Coney Island to rarytas wprost rozczulający, choć tęsknota za niespełnionym jest dość łatwa do załatania zakupami, przelotem helikopterem, kolacją z dobrym, włoskim winem; a to przecież możemy robić wszędzie. Przestaje mnie interesować wyczekiwana destynacja, bardziej to, co czeka u jej bram - to prawie jak spoglądanie na wielką choinkę w centrum handlowym, gdy ma się siedem lat, a pod drzewkiem piętrzą się prezenty - co z tego, że to fałszywka, i tak dałabym wszystko, żeby je otworzyć. Ale przecież nie wolno przed czasem. Dawkowanie sobie przyjemności nigdy nie leżało po stronie moich dobrych cech; niecierpliwość to straszne przewinienie, a jednak, z całym zestawem bodźców, począwszy od jego propozycji, przez samochód, woń perfum i tytoniu, po obiecaną niespodziankę i enigmatyczne słowa - pomimo tego wszystkiego trzymam się wyjątkowo dzielnie. Obracając kilkukrotnie pierścionek z niebieskim oczkiem zajmuję czymś zniecierpliwione palce, niedługo, bo jakiś czas później te muszą uporać się z zapalniczką, a potem znajdują sobie ciekawszy obiekt; dłonią wspartą o jego kark kreślę palcami szlaczki w powietrzu, raz po raz muskając taflą paznokcia jego skórę. Czy robił to tylko dla mnie, naciskając pedał gazu, wcześniej kreśląc enigmatyczny list; wątpiłam i wątpię nadal, trzymając się kurczowo przekonania, że w całym tym przedsięwzięciu widnieje drugie dno, że to swego rodzaju misja, którą pełnimy razem - w jej preludium przewidziano pewne przyjemności, choć nieświadoma tego wszystkiego nadal się uśmiecham, całkowicie swobodnie i bez zbędnego wzruszenia, zerkając raz na drogę, raz na jego profil, raz na pokonywany zakręt, raz na wędrującego do ust papierosa - raz na dłoń oplatającą kierownicę, raz na lichy ślad szminki na górnej wardze męskich ust. Patrzę i przyłapuję się na tym, że uśmiecham się coraz śmielej. - Och, daj spokój, nie kłóćmy się o drobnostki - wzdycham ostentacyjnie, kto nigdy nie zarysował boku zderzaka, ten niech pierwszy rzuci kamień; gdybym miała wszelkie swoje złe wybory sprowadzać do tej sentencji, prędko zostałabym Marią Magdaleną z prawdziwego zdarzenia. Słodycz włoskich gelato, wytrawność Toro Albala z rodzynkami, suchość sztabki złota na języku; jedynie fakt, że nie mogę czytać w jego myślach - wybiórczo, tak bezpieczniej, tak zdrowiej - oddziela mnie od pełnego rozmarzenia się. - Teraz? Teraz nic - odpowiadam, zupełnie szczerze, z zupełną lekkością, w której rzeczywiście pozwoliłam sobie wyłączyć swego rodzaju czujność, przejść na tryb automatyczny - wyluzuj się i podziwiaj widoki, czyż nie? - Podpowiadała, że to będzie dobra podróż. Że wrócę z niej zadowolona. Że zrobimy coś dobrego - w szlachetnym przekonaniu, że przyczyniam się do poprawienia tego świata, nawet czystym egocentryzmem, jest jakaś metoda. Jest przyjemna wiara, że Valentina Hudson ma taką moc sprawczą, że sama jej obecność gdzieś - choćby tutaj, w jego samochodzie, na jego siedzeniu - rozświetla ludzkie dusze. Czy to nie wspaniałe? - Że nie będę się z tobą nudzić, że opowiesz mi coś interesującego, pokażesz coś jeszcze bardziej - paznokieć wskazującego palca lekko zsuwa się niżej, na bok szyi, choć cały gest nadal bliższy jest pieszczocie. Przekrzywiam głowę raz w lewo, później w prawo, samochód manewruje na zakręcie, a ja wciąż mu się przyglądam. Gdzie leży granica? Co jest tajemnicą? Jaka jest nagroda za rozwikłanie zagadki? Mówi i tłumaczy, powoli, a ja uśmiecham się z przeciągłym zadowoleniem na słowa o wyborze; to nie prosta duma, to swoiste przekonanie o jakimś zwycięstwie, jakiejś wygranej, niesprecyzowanej i wcale niewymagającej sprecyzowania. To moje ukojone spojrzenie i satysfakcja w spijanych słowach - w końcu, to dreszcz przebiegający momentalnie od potylicy w dół kręgosłupa, gnieżdżacy się finalnie gdzieś w podbrzuszu, kiedy jego dłoń ląduje na odkrytym udzie i ściska je miarowo. Potem głaszcze, wędruje, śmiele i śmielej - wstrzymany w płucach oddech i zastygłe spojrzenie trwa kilka sekund, które mnie dłużą się w nieskończoność, poddane wszystkim dywagacjom. Ja nie... nie wiedziałaś? Nie chciałam, nie rozumiałam, nie to miałam na myśli; całe zestawy pytań i odpowiedzi, wymówek i kategorycznych stopów ulatują, nikną w przestrzeni jak do tej pory niknęły nitki szarawego dymu. Wymazują się rodzinne schematy, blakną moralne osądy - i zanim zdążę powiedzieć stop, dekorując to zdenerwowanym, skonfundowanym śmiechem, okraszone gęsią skórką uda lekko się rozsuwają. - Będziesz mógł patrzeć przez cały wieczór - i całą noc, i cały ranek, skoro wracamy dopiero jutro; drgający w okolicach szeptu głos akompaniuje rozbieganym oczom, które początkowo patrzą tylko na jego dłoń pomiędzy własnymi udami, później tylko na jego twarz zwróconą w stronę drogi. Zatrzymajmy się już. Nie, jedź dalej. Nie jedźmy tam wcale. Wracajmy. Czy w pobliżu jest jakiś hotel? - Jesteśmy już blisko? - kolejne pytanie wypowiadam dopiero po upływie kilkunastu sekund, kiedy koniuszek języka zwilża spierzchnięte wargi, a świadomość zdaje sobie sprawę z bijącego prędko serca; przyłapuję się nawet na tym, że przełykam ślinę, kiedy zerkam kontrolnie na drogę, zaledwie na moment, by znów utkwić w nim spojrzenie - pomiędzy wątpliwością a pytaniem, zdziwieniem a poszukiwaniem odpowiedzi, zgodą a rosnącym łaknieniem. Co dalej? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Obrączka na palcu miała kontur złota. Kształt, barwę, strukturę, cenę, posmak. Hudsonowski kruszec wydobywany przed kilkudziesięcioma laty z otchłani tuneli ciągnących się pod Hellridge. Na palcu brzmiał nie jak gwarancja, a mankament. Tyle razy posuwał nią w górę i w dół, zdejmując i ponownie po kilku godzinach wkładając, jakby posiadanie żony znaczyło nie więcej niż problem. Posiadać. Ładne słowo. Efektownie osłonięta sztukateria, dekoracja na komodzie, obraz olejny w sędziwej i finezyjnie wykonanej oprawie. Audrey nigdy nie była banalnym i pospolitym tłem, nawet jeśli przez lata sprowadzał ją do tej postaci. Dziś jej wzrok widział tylko oczyma wyobraźni, gdy ostatnie dzieje zmieniły wszystko, tak naprawdę nie zmieniając w ich życiu zupełnie nic. Dziś kobieta o panieńskim nazwisku i włosach jaśniejszych od słońca, o ustach pełnych i sarnim wzroku, siedziała niestrudzenie w pobliżu, zajmując miejsce nie tylko w samochodzie, ale i umyśle jurysty. Country club od lat cieszył się niebagatelnym zaufaniem społecznym i dyskrecją, ale byłby skrajnym idiotą, gdyby w ogrodach zimowych przybytku oddał się rozpuście, jaka utknęła w myślach przed tygodniami. Hudsonowskie złoto zajaśniało z wdziękiem, gdy promień słońca wpadł przez przednią szybę. Blask w oku Benjamina był wszakże jaskrawszy. Cierpliwość miała swoje granice, a gdy te naruszano, skutki były nie do uchylenia. Debatowali o tym jakiś czas temu. Valentina z adekwatną powściągliwością i wibracją stawianą na „r” deklarowała, że granice nie istnieją. Benjamin z zaciśniętymi zębami przyznawał jej słuszność. Nie z nerwów. Z przeszłości. Dziś usta otwierał szerzej niż 5 lat temu, dziś przez gardło wlewał koniak, dziś wypuszczał z niego złote (jak to wspomniane hudsonowskie) idee. Niech Gall Anonim przysiądzie nad wskazówkami i spisze je w obszerną księgę, gdzie pierwsza zasada zabrzmi: Cierpliwość jest cnotą, a ja od puszczalskich kurew wolę niedostępne panny. Valentina nie należała do pierwszego ni drugiego grona. Była podmiotem balansującym na cienkich liniach, przekonana o możliwościach uciechy, lecz należycie odpowiedzialna, by najgorsze jej cechy odkrywano na światło dziennie tylko po drobiazgowej cenzurze, obwiązane amarantową tasiemką. Maślany posmak drożdżówki, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, kiść różowych winogron — czy na śniadanie zjadłaś też zdrowy rozsądek? Nie. Nie wsiadłaby wtedy do Rolls-Royce'a wyruszającego na południe wybrzeża. Cierpliwość ma swoje granice, ale gdy już się kończy, przychodzi nagroda. Ta była nieabstrakcyjna, jej perfumy, jej smak, jej powab — nagroda symbolizowała zaspokojenie. Szczerze się roześmiał, gdy odparła coś o drobnostkach. Wystawione do drogi zęby, dołeczek w brodzie i krótkie rozweselenie wylatujące w eter. Och i jeszcze jest zabawna. Podobno, gdy mężczyzna śmieje się przy kobiecie, to czuje się przy niej wolny. Podobno, gdy nasra na ciebie ptak, to jest to omen farta. Śmiech nie mijał przez dobre trzy sekundy. Widzisz te kły? Rozgryzę ci nimi tętnice. — Nie wyglądasz na kogoś, kto często się myli — napomknął, gdy Valentina przedstawiła więcej na temat swojej intuicji. Lekki komplement (one kochają komplementy), lecz niewymuszony. — Co twoja intuicja mówi o balu? — nie sprecyzował „którym balu” z pełną premedytacją. Tym, który w zanadrzu miała Audrey? Tym, który miał rozpocząć się 30 kwietnia i zakończyć 1 maja, gdy świętować będą 99 lat kretyńskich sojuszów z Salem? Tym który wyprawi stara L'Orfevre na cześć swojego kota? Nieważne. Chciał tylko zanurzyć się w jej słowach, słuchać brzmienia „r”, rozgrzać jej usta, by potem móc wlewać w nią swoją prawdę. Ciepłe palce na karku współgrały z propagandą sukcesu, jakiej obydwoje się dopuszczali. Gdyby nie to, że serdeczne palce różniły się nie tylko rozmiarem, ale i ozdobą, zgubiony przechodzeń mógłby pomyśleć wiele bzdur. Zagrajmy. Myśl uwolniła się z jednej półkuli, zalała całą głowę. Zasady są banalne: ja nie mówię nic, mówiąc cały czas, a ty domyślasz się, że nagrodą będę ja. Każdy centymetr otwierających się ud jest punktowany dodatkowo. Po zdobyciu 5 punktów masz prawo do wydania z siebie jęku, ale niech jęk zabrzmi jak osąd. Wysoki sądzie, mówiłem, że tamta kreska mnie rozpierdoli. Jej osoba miała aromat prestiżu, jej skóra dźwięczała jak jedwab, jej równe ciało bez zmarszczki czy rozstępów — jak obiecanka. Nie oderwał więc wzroku, na dłoni czując, jak nogi odchylają się, jak dopuszcza go bliżej siebie. Benjamin pierwszy osiąga swój cel, gdy tego pragnie. Valentina pierwsza się o tym dowie. Nie odpowiedział więc, skręcając z szosy na bok, w pobliże stacji benzynowej, choć bak był pełny. Oderwał rękę od uda, zmieniając bieg. Samochód zatrzymał się płynnie na parkingu, a silnik pracował dalej. Benjamin drugi spojrzał na swoją nagrodę (przysięgę, szaleństwo?) i palcami prawej dłoni, tuż po tym, gdy zgasił nią papierosa w popielniczce pomiędzy siedzeniami, skierował ruch na podbródek kobiety. Podbródek równy, ostro zakończony, chociaż kruchy i nieraniący gładkiej skóry męskich rąk. Daleko mu było to wyrwidębów i proletariuszy zdzierających kostki na łopatach — te dzierżyły tylko wieczne pióro ze złotą stalówką. Palce chwyciły więc twarz Valentiny i ani myślały puścić, obracając ją w stronę własnego spojrzenia, które niespodziewanie zjawiło się, gdy druga dłoń spychała na czoło okulary przeciwsłoneczne. — Już niedługo, może czterdzieści minut drogi. Bądź grzeczna, zaraz wrócę — kluczyki zostawił w środku. To gest zaufania, że nie ucieknie, zostawiając go na pustkowiu. Gest dobrej woli, aby wiedziała, że nie jest tu niepotrzebna, że jest częścią tego dnia tak konieczną, że jej brak zwiastowałby prawdziwą tragedię. Apokalipsę. Poza tym była zbyt ładna, by zerżnąć ją na tyłach stacji benzynowej w tandetnym motelu. Tam czekał już mężczyzna w czapce nasuniętej na czoło, który szybkim gestem odebrał odpowiednią sumę pieniędzy, aby w dłoń Benjamina dostarczyć woreczek z białym proszkiem. Valerio, mówiłem, że to mnie rozpierdoli. Za późno. Wrócił może minutę i pięćdziesiąt sekund później, zahaczając jeszcze o kasę, by swojej towarzyszce kupić lizaka. Ładny. Okrągły. Rozgrzej usta, lubię smak truskawki ze śmietanką. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Drobny pierścionek z szafirowym oczkiem wijący się wokół serdecznego palca, prezent od tatusia na czternaste urodziny - ma kolor złota. Podobny w swojej eleganckiej stylistyce jest przyjemmy alkohol, na szklanej półce w szklanym barku - zakrętka Bombay Sapphire ma kolor złota. Kolczyki w kształcie swobodnego, lekkiego koła, prezent od mamy, przechodzący z rąk od babci, wcześniej od prababci - mają kolor złota. Swobodny lok wymykający się zza ucha by zafalować tuż przed okiem, przed wachlarzykiem muśniętych maskarą rzęs - ma kolor złota. Nieco srebrzystego, w innym kącie niemal platynowego - nadal złota. Zachodzące powoli słońce, choć ostre i natarczywe, nadal wpisuje się w definicje złota. Złote są jego usta i słowa, złote intencje, wierzę w to jak dzieciom zdarza się wierzyć w bajki. Złote elementy wyposażenia samochodu, złote zamki w wysokich kozakach, złote fragmenty przy oprawkach okularów - gdybyśmy całkowitym przypadkiem, okrutnym zrządzeniem losu i wyjątkową kapryśnością przeznaczenia skończyli w rowie, ten, kto by nas znalazł, mógłby z dnia na dzień zostać milionerem. Nieświadoma tego, co było planem, a co tylko śmiałą finezją spontaniczności - gdzie nakreślona była granica, gdzie miał być początek, a co stanowiło koniec - migoczące obrazy sprzed kilku tygodni leżą gdzieś na poboczu myśli, przykryte prostym, alkoholowym wytłumaczeniem i nutą rozbawienia; teraz zwyczajnie nieistotne, bowiem przed nami miała otwierać się nowa przygoda, ogród zimowy mógł zatem spocząć w beztrosce wspomnień. W beztrosce wspomnień widzę też serdeczny obraz cioci Audrey, najsłodszej i najmilszej, która jak nikt inny potrafi zrozumieć moje pobudki, trafić w gusta, rozbawić i uświetnić dzień - teraz, kiedy słońce kona, woń tytoniu gubi się w dusznej rzeczywistości, a ja skupiam wzrok na nim przestaję myśleć o wszystkim, co wykracza poza metalowy szkielet Rolls Royce'a. To takie proste. To takie wygodne. To takie nieodpowiedzialne; dryfując na powierzchni pomiędzy niepewnością a jej całkowitym zaprzeczeniem, nutą przestrachu a ciekawością w czystej, wydestylowanej formie - kapitulując pod kolejnym dreszczem i kolejnym wstrzymanym oddechem, w nieoczekiwanym - och, skarbie, gdzie miałaś oczy? - dotyku, który mrozi i pali, pali i mrozi, by finalnie rozlać się po połaciach skóry przyjemną łuną. Dziwna przyjemność pojawia się też wtedy, kiedy dostrzegam jego uśmiech, a rozbawienie miesza się naturalnie z odgłosami pokonywanej drogi i przypadkowymi dźwiękami miasteczka, do którego leniwie wjeżdżamy. Nie wiem co to za miejsce; nie wiem czy minęliśmy tablice, czy to tutaj, czy to ledwie przystanek - nie obchodzi mnie to. Bo tam gdzie błyska oznaka niebezpieczeństwa, ja dostrzegam to, co ładne; w kolejnej odsłonie naiwności, w kolejnej karcie pozornego blefu, podobnie jak odsłaniam uda, podobnie jak beżowa sukienka naturalnie podrywa się w górę, podobnie jak wstrzymuję oddech i walczę z dudniącym sercem. - Jakim balu? - głos oblepia drobna chrypka, przez brwi na moment przemyka drobna zmarszczka; to podpucha, lub zaczynam cierpieć na sklerozę lub przypadkowe zaniki pamięci; kilka kolejnych, wyjątkowo trudnych wdechów i wydechów później, wracam do normalności, a przynajmniej to sobie wmawiam - Jeśli mam wam w nim pomóc, nie mówi nic innego poza sukcesem - z rozbawieniem i z nieznośnym brakiem poszanowania wobec wam; mówię to proste słówko i równie prosto o nim zapominam, a samo wyobrażenie dekoracji, stołu z przekąskami, idealnego dress codu i jeszcze idealniejszej listy gości wystarcza, bym uśmiechnęła się pod nosem do własnych myśli. Nie interesuje mnie jaki to bal; pytanie dźwięczy tylko po to, żeby rozmyć się w powietrzu jak dogaszany papieros - To będzie udane przyjęcie, nie przejmuj się tym. Dźwięczy i wypełnia dziwną ciszę, w której słychać mój przyspieszony oddech; do czasu, bo wraz z tą prostą anegdotką czuję się swobodniej, lżej, łagodniej; na tyle, że kiedy jego palce spacerują wewnętrzną stroną uda, poza charakterystycznym ciepłem bijącym z własnego ciała, zaczynam zauważać, jak przyjemnym jest ten pozornie prosty gest. Świat to wcale nie takie skomplikowane miejsce, Valentino. Proste, tak jak twój ulubiony płaszczyk od tego, którego imię nosisz. Kolejny skręt i drobny szum opon ścierających się ze żwirową nawierzchnią, później szarpnięcie, jego dłoń się wycofuje, a ja walczę z pokusą stęsknionego jęku, za co karcę się w następnych sekundach, choć nie poznać tego po mnie. Poznać za to rozszerzone nadmiarem kortyzolu źrenice, poznać ciepło bijące od skóry w chłodzie marcowego zmierzchu, poznać przejęcie, z jakim na niego patrzę, kiedy mnie do tego zmusza. Usta się rozchylają i zamykają znowu, a zamiast słów mam dla niego tylko krótkie skinięcie głową. Dla siebie - dla siebie minutę i pięćdziesiąt sekund, w których w głowie orbituje tylko jedno. Co ty odpierdalasz? W puli odpowiedzi kilka kwestii; rozglądam się za nim, wiercę na fotelu przez kilka sekund, przysłaniam skrawek uda pokryty gęsią skórką, odsuwam z twarzy zbłąkane kosmyki włosów, uspokajam swój oddech. Każda odpowiedź jest prawidłowa. Minuta i pięćdziesiąt sekund to idiotycznie wielka dawka czasu; cholernie mało na to, by podejmować życiowe decyzje - wystarczająco na tyle, by w jego migawkowej nieobecności czuć się nieswojo, by wyciągnąć kilkukrotnie szyję w poszukiwaniu sylwetki Bena, by poprawić to nagle wyjątkowo niewygodne ułożenie na siedzeniu, by oblizać wargi cztery razy i poczuć suchość w gardle. Minuta i pięćdziesiąt sekund później jest znów ze mną, a charakterystyczny zapach ropy miesza się z jego perfumami na nowo w naszej małej, zamkniętej przestrzeni. - Dla mnie? Dzięki - prędko zauważony i prędko porwany lizak w kolorze różu i bieli, prędko odpakowany i papierek prędko zapomniany w otworze w dolnej części drzwi po stronie pasażera. Słodkość czystego cukru i syntetycznej truskawki rozlewa się na języku, krótkie mlasknięcie i patyczek ze słodkością ląduje z powrotem między moimi palcami. Rozglądam się po stacji jeszcze przez chwilę, po pospolitych ludziach zajmujących się tankowaniem; on nie tankuje, a ja nie pytam po co się tu zatrzymaliśmy. - Powinieneś częściej się uśmiechać - zamiast pytań, wyrok; przenoszę na niego spojrzenie, pierw poważne, teraz mogąc widzieć go bardziej, kiedy okulary słoneczne nie zakrywają jego oczu i części twarzy. Pierw poważne, później swobodne, niemal rozbawione - Jedź, może zdążymy nim całkiem się ściemni - gdyby to przeszkadzało komukolwiek z nas; każdy z nas lubi jednak oszukiwać czas i udawać, że jest ponad to. Ponad to wszystko. Wszystko i wszystkich. Lizak znów ląduje w ustach, opleciony językiem kilkukrotnie przynosi na myśl wspomnienia nastoletnie, kontrastujące niemal rozbrajająco nieodpowiednio z naszą scenerią. Dłonią znów sięgam do pokrętła sterującego radiem, a niedługo później naszą przestrzeń wypełnia głos Annie Lennox, którą radiostacja katuje od kilku miesięcy promując rozkoszne There must be an angel. Do pełni szczęścia brakuje mi butelki szampana i jego, bliżej. - Dasz mi poprowadzić, gdy będziemy wracać? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Miasto popękanych słońc zostawili za plecami, fragment szosy międzystanowej miał suchy asfalt, ale pozostałości śniegu leżały gdzieś w zacienionych zagajnikach. Promienie wkradały się tam brawurowo, jakby roztopienie tej bryły lodu miało cokolwiek zmienić w zamoczonym w politowaniu Maine. To nie Nowy Jork, to nawet nie Paryż, tylko milczenie radia przeszkadzało w klarownym określeniu kursu. Gdyby to było włączone, dostrzegłaby, że Maine pokutowało w tle, a New Hampshire było jedynie przerywnikiem w drodze. Miłym elementem nieistotnym dla celu. Gdyby panna Hudson głowę miała nie w chmurach albo między warstwami krochmalonej pościeli, gdzie pieszczota ust dosięga jej nadgarstków, potem łokci, potem ramion i znów w dół, teraz ten punkt na mostku, który jest dostatecznie twardy, by nawet ból rozłąki nie wyżłobił w nim dziury, potem niżej i ni-. Gdyby tylko dociśnięty pedał gazu nie pociągnął ich ciał w tył, gdy samochód ruszał w przód. Gdyby tylko metafora zachodu słońca nie zwiastowała preludium nowości, adrenaliny i mającego przyjść wkrótce potoku łez. Czyich? Nieistotne dla historii. Barwy sycylijskich pomarańczy mieszały się z błękitem lazurowych wód niedostępnych w regionie. Chlorowany basen w country clubie, sukienka w kolorze indygo ani oczy Benjamina nie mogły go zastąpić. Jaskrawe światło zmierzchu w dalszym ciągu wisiało wysoko nad widnokręgiem. Neonowe miasto czekało na faworytów. Marcowe dni były krótsze, noce dłuższe od najrozwleklejszych powieści. Od dramatów i tragedii wystawianych u Overtonów. Od jej włosów, od jego palców. Noce były dłuższe na korzyść podmiotu, lecz podmiot był domyślny. Znów uśmiechnął się, gdy wspomniała o pomocy, krótki chichot tłumiąc w sobie. Benjamin pierwszy spolegliwy, Benjamin drugi pamiętał zasadę: mów mniej, by świadek mógł zdradzić swoje sekrety. Pierwsza myśl przeważnie jest poprawna. — Mówiłem o balu rady, ale dziękuję — -my. — Sukces to ładne słowo, a ja nie lubię innych niż ładne. W przypadku takich zabaw triumfem jest poprawnie rozpuszczona plotka, odpowiednia dawka alkoholu i błazen, na którym może skupić się towarzystwo i którego Zwierciadło może skrytykować na drugiej stronie pisma. Masz swój typ? — dostarcz mi go, a nawet jeśli nie będzie chciał, to błaznem się stanie. Na twoją cześć, abyś miała, z czego śmiać się przy śniadaniu. Owoce i szampan? Audrey bez trudu miała poradzić sobie z organizacją, robiła to już nie raz. Bacząc jednak na kontekst, w której znalazła się ta dwójka (trójka?), ironia aż wybrzmiewała ponad podniebieniem Benjamina, czego nie dał poznać po swoim głosie. Nie czas na dywagacje o konsekwencjach, nie zamierzał zresztą zaprzątać nimi pięknej główki Valentiny. Głowy mają wiele zastosowań, a myślenie o przypuszczalnym zagrożeniu nie powinno było strofować tej ślicznej obok. Benjamin drugi pamiętał trzecią zasadę: na sali sądowej mów więcej. Na tyle dużo, żeby twój głos dźwięczał jak w renesansowym pudle, rezonował w słuchaczach i pod ich powiekami. Aby z wyjątkiem twojego głosu nie było już nic innego. W jakim celu teraz milczał? By jej tchnienie mogło zastąpić ciszę. Rytmiczne i miarowe, choć prędkie i bezdenne, jakby na żeńskim udzie osiadła emocja. Ta była w kolorze pudrowego różu, do którego wystarczyło dodać kroplę krwi. Wyobrażenie o tęczy barw wystarczyło, aby teraz kompozycja farb pulsowała razem z jej sercem. Tego, choć nie wyczuł pod skórą, zwyczajowo się domyślił. Benjamin pierwszy wrażliwy na ludzie uczucia. Benjamin drugi też. Gdyby dłonią przesunął jeszcze wyżej, gdzie kończy się udo, gdzie zaczyna życie, tak tętno stałoby się wyczuwalne i uchwytne. Każde bicie serca potrzebuje właściwego momentu. Ten taki nie był. Krótkie załatwienie sprawunków, gdy woreczek spoczywał głęboko w wewnętrznej kieszeni marynarki, pod paczką papierosów. Rarytas i słodycz, niemal równy w bieli (przeplatanej truskawką) do lizaka, którego Valentina odebrała, świadoma, że ten drobny upominek należy do niej. Fotel odchylił się nieznacznie, gdy docisnął do niego plecy, ręką znów łapiąc za kółko. Wystarczyło spojrzeć w prawo — kąt prosty — aby obraz rysujący się na tle wyjeżdżających z parkingu samochodów, skutecznie oddzielił Verity'ego od realności. Papierek ugrzązł gdzieś w popielniczce, cukierek na patyku między ustami kobiety. Jej język farbował się tylko nieznacznie, kropelka śliny utknęła w kąciku ust, zaraz potem starta górną wargą. Uśmiech (ten ładny, mam bardzo ładny uśmiech) wylegiwał się teraz na twarzy mężczyzny, gdy zapatrzony w nieabstrakcyjną zdobycz, ugrzązł w niej. Obrączka nie zabolała w palec, nie zacisnęła się tam. Nikt nie włożył mu obroży, kaganiec nosił tylko Williamson. — Uśmiecham się, gdy mam do tego powody — jak teraz. Zapomniał jechać dalej. Skrzynia biegów odpowiedziała cichym kliknięciem, kierownica zwrócona w lewo miała wyprowadzić ich z miejsca niedługiego postoju. — Wybacz, zapatrzyłem się na ciebie. Tak, czas nas nagli. Musimy zdążyć na spotkanie — i znów żółte pasy dzielące szosę zlewały się w rozciągłą prostą linię. Znów słońce wpadało przez szybę, znów hudsonowskie złoto mieniło się kolorami zachodu. — Dam — po lakonicznej wypowiedzi nadeszła druga: — O ile będziesz mieć siłę — o ile plecy będzie umieć utrzymać wyprostowane, o ile głowa nie będzie schylać się na bok, by zasnąć po nocy pełnej obietnic, o ile powieki utrzyma w górze, a wzrok nie zawiruje w kształt truskawkowo-śmietankowego lizaka. Pierwszy pocałunek to taki pozazmysłowy moment, który domaga się odpowiedniego towarzystwa, świateł, melodii, aury i przestrzeni. Miejsca, by w jej włosy wpleść palce, by odginać jej szyję tak długo, aż ta zaleje się rubinem pocałunków. Koralowe policzki przybiorą barwę karminu. Karmazynem stanie się krew. Puls zapodzieje się na udzie. Tam znów położył dłoń, tym razem ściągając ją ze skrzyni biegów, po wrzuceniu kolejnego, jakby nieomyłkowo, lecz zgrabnie zjechała na jej ciało. Palce zacisnął tak samo, jak wcześniej, pięć punktów na skórze, gdy nadgarstek w tym ruchu odchylał sweterkową sukienkę w górę. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Króciutkie, treściwe och osiada gdzieś pomiędzy krtanią a ustami, ledwo stłumione uśmiechem, podobnym w rozbawieniu do tego, który gości na jego twarzy – spuszczam wzrok na własne palce i mleczno-różowe paznokcie, później znów wracam do niego, jakoś dziwacznie radośnie wobec zduszonego w męskich ustach chichotu, który nawiedza jego stateczną aurę. Bal rady, drobna pomyłka poza zakresem moich zainteresowań i możliwości – a mimo to słucham z uwagą tego, co mówi dalej, w międzyczasie zsuwając z włosów przeciwsłoneczne okulary, które niedługo później lądują w małej torebce, a torebka znów na idealnie czystej wycieraczce przy moich nogach. – Kogoś, kto zasłużył na miejsce w rubryce plotkarskiej? Muszę się zastanowić – rozbawienie drga w słowach, jakaś złośliwa nuta zakrada się do kącika ust i przez chwilę trwam w tej absolutnie swobodnej, nastoletniej złośliwości – to nic personalnego, niezbyt zależy mi na tym, by specjalnie uprzykrzać komuś życie; zależy jednak na tym, żeby wszyscy znaleźli sobie nowy, absolutnie świeży i absolutnie skandaliczny temat do rozmowy, na tyle jaskrawy i soczysty, by te idiotyczne frazesy o Charlotte wymarły w pamięci każdego mieszkańca Saint Fall. Cel uświęca środki – w obronie jej dobrego mienia jestem w stanie poświęcić kilku pozornie niewinnych; w rzeczywistości każdy przecież ma coś za uszami, wartego obleczenia w słówka plotkarskiej pikanterii. – Nie wiedziałam, że jesteś taki bezwzględny – dorzucam jeszcze, nadal w aurze drobnego chichotu, unosząc brwi i przyglądając mu się przez dłuższą chwilę – połączyć plotki, dobry alkohol, głupiego głupca – przepis na imprezę w wersji podręcznikowo poprawnej. Bal rady wcale nie różni się od balu absolwentów. A ja nadal nie różnię się od siebie z przeszłości, drepcząc tą samą ścieżką słodkich, niemal urokliwych schematów naiwności. Wiary w lepsze jutro, w lepsze intencje, w prawdziwą troskę i prawdziwe uczucia – fakt, że ograniczony do rozmiarów Rolls Royce’a świat należy do niego, a ja do tej krainy dostaję specjalne zaproszenie oznaczone wytłoczonymi, złotymi literami wijącymi się w trzy znaki – V I P – to przecież dobitny dowód na to, że między nami występuje nierozerwalna linia wzajemnej sympatii. Przecież tak bardzo cię lubię, Benjaminie Verity. Słodki jest też dreszcz, choć pierwsze impulsy na kubkach smakowych nie języka, a mózgu, przypominają cierpkość nerwowości, nutę goryczki w momencie paraliżującego odruchu, w końcu lichy, kwaśny posmak, który odpowiada za to nadrzędne pytanie życia i śmierci – co ty odpierdalasz? Później jest już tylko przyjemnie; to jak rozprawa z gumą balonową w tęczowym papierku, która pierw drażni język, a później rozlewa się chemiczną słodkością w buzi. Później przestaję niepewnie zerkać na jego dłoń, bo wolę przyglądać się twarzy, wolę zastanawiać się nad tym, co będzie wieczorem, co nocą, a co przynoszą poranki – później, kiedy samochód się zatrzymuje, on wychodzi, a ja z dudniącym sercem wiercę się na fotelu, czuję nutę tęsknoty. Taką, która pojawia się kiedy film kończy się zbyt szybko. Taką, którą pokazują dzieci, gdy zabawką otrzymaną na urodziny można pobawić się dopiero po powrocie z Mszy. Taką, która powoduje jęk zawodu, że druga z rzędu kreska tylko lekko muśnie zakończenia nerwowe i wywoła subtelne mrowienie. Kiedy wraca, znów wstrzymuję oddech, lizak ląduje w dłoni, później w ustach; znowu oddycham, prostuję się na siedzeniu, radio wraca do łask, a ja powoli wypuszczam długi wydech. Koniec pauzy, film wcale się nie kończy – czas na scenę po napisach. To miła scena, o czym świadczy mój uśmiech – zapatrzyłem się na ciebie; gdybym miała siedem lat mniej, intensywny rumieniec przykryłby policzki. Ten teraz to róż w kamieniu z Diora. – Mhm – krótkie potwierdzenie w drobnym pomruku; przekonana o własnych niestrudzonych możliwościach odchylam nieco głowę, ustawienie fotela pozwala mi posunąć oparcie dalej i rozłożyć się wygodniej. Czterdzieści minut to szmat czasu. Pięć punktów na skórze uda to wyrafinowana konstelacja. Niechże minie prędzej. Pięć punktów na skórze, pewniejszy uśmiech, niemal zrelaksowana sylwetka, Eurythmics łagodnie płynący z głośników, muśnięcie językiem dolnej wargi i podwinięta sukienka. Czterdzieści minut, pięć punktów. Za każdy odchylony centymetr ud przewidziano dodatkowe nagrody. zt x2 <3 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
17 marca 1985, około godziny 9:00 Zazwyczaj droga z Deadberry poza granice Hellridge nie zajmuje tak wiele czasu. Nam też nie zajęła. Sprawnie pokończyliśmy swoje rzeczy, raporty wylądowały na stercie, pomyte kubki znalazły swoje miejsce na szafkach. Cała nasza trójka ubrała czarne płaszcze i ruszyliśmy na podbój szos. Gdyby tylko którekolwiek z nas miało nastrój, żeby tak to wszystko określać. Niewiele mówiliśmy po drodze. Burton prowadził, Wong siedział z tyłu, ja na przednim fotelu, wpatrując się w mijane krajobrazy. Opuszczaliśmy miasto spiesznie, a i tak widziałam od czasu do czasu spojrzenia wodzące za nami. Łatwo było rozpoznać czarowników, gdy umiało się to zrobić i wiedziało, jak szukać. Każdy z nich wiedział, że pędząca drogą Czarna Gwardia nie mogła oznaczać niczego dobrego. Mieli rację. W Deadberry takich było na pęczki. Czarowników, rzecz jasna. Jeden nawet, widząc nasz samochód, rzucił to, co miał w rękach i wbiegł w ciemny zaułek, jakby myślał, że jedziemy po niego. Gdybyśmy mieli teraz czas, może byśmy go kulturalnie zapytali, co odpierdala, gdzie się tak spieszy i co mu wyszło z tego naprędce wykonanego rachunku sumienia, niestety, czas nas naglił, trupy, najpewniej, stygły, a my mieliśmy pewnego bardzo perfidnego skurwiela do złapania. Nie przypuszczam, że zrobimy to dzisiaj. Jeśli udało mu się nakłonić około setkę ludzi do popełnienia samobójstwa (może mniej, może więcej, porucznik nie był za bardzo wylewny na odprawie) i faktycznie zabrał zgromadzony majątek, minie dobrych kilka miesięcy węszenia, zanim znowu straci czujność. Zanim znajdzie sobie następną grupkę naiwniaków i tak zakończy tę zabawę. Gdyby na cel wybrał normalnie chrześcijaństwo, żadne z nas nie przejmowałoby się aż tak bardzo kilkoma wyznawcami Gabriela mniej. Ale skurwiel postanowił obracać słowa naszego Pana przeciw wiernym, namawiać ich i zwodzić. Biedne koziołki. Prawie mi ich szkoda. Oby Lucyfer na tronie Piekielnym był wyrozumiały dla ich głupoty. Droga nie zajęła nam aż tak wiele czasu, a jednak dłużyła się niemiłosiernie. Może to potęgująca wrażenie i wydłużająca upływ chwil cisza. Jakby ktoś umarł, zażartowałby ktoś o czarnym humorze. Najwidoczniej czarna gwardia czarnym humorem nie dysponowała. Samochód zaparkowany został pod znakiem szumnie brzmiącym Promise Land. Idealny do podciągnięcia pod to sekty. Teraz tutaj już nic nie stało – a przynajmniej nie, kiedy nie wiedziało się, gdzie szukać. My przeszliśmy pieszo dobre kilkaset metrów, zanim dostrzegliśmy wydelegowanego funkcjonariusza policji, który widocznie nas oczekiwał. I widocznie wydelegowany był dlatego, że był magiczny. Wiedział, z kim będzie miał do czynienia. — Policja nie powinna się tu już kręcić. – Funkcjonariusz przywitał nas skinieniem głowy, my mu odpowiedzieliśmy. – Kawałek dalej wyrosła sobie niewielka wieś, kto by pomyślał. Nikt o niej nie wiedział. Może nie była utrzymywana tak długo. — My to ustalimy – odpowiedział za mnie Burton, a ja tylko czekałam w zniecierpliwieniu na szczegóły. — Niezła masakra tam jest. Chodźcie. Przechodzimy kolejne, dłużące się metry. Jak bardzo w tyle zostawiliśmy samochód? Na razie mieliśmy ze sobą wszystko co potrzebne. Na szczęście łamać ewentualne rytuały możemy i bez świec. Na horyzoncie majaczyło pokłosie lasu i to właśnie w niego weszliśmy za funkcjonariuszem. Szliśmy tak kawałek, ja starałam się zapamiętać drogę z powrotem. Ani Wong, ani Burton nie potrafili tak dobrze poruszać się po terenach leśnych jak ja. Czy będzie to ważne – być może. Póki co z niewielkiego lasku dotarliśmy na polanę zapełnioną chybotliwymi domkami. Było ich kilka, może dziesięć? A więc mniej niż sto osób. Zdecydowanie mniej. — Śledczy trochę tam pobruździli, ale szybko ich zawróciliśmy. Na terenie mogą jeszcze być rytuały i nie chcieliśmy dodatkowo sprowadzać jeszcze Czyścicieli. Mądrze. Być może. Mniej roboty z niemagicznymi do odwalenia. — Zostawię Was tu – jeszcze krótkie pożegnanie policjanta i jesteśmy sami. — To co, panowie. Zabieramy się do roboty. Każde poszło w swoją stronę. Ja za cel obrałam chybotliwy domek najbliżej mnie. Wpierw, prewencyjnie, skupiłam się na tym, aby złamać rytuał zabezpieczający ten dom – o ile ten tutaj w ogóle istniał. Na takim zadupiu spodziewać się mogli wizyty chyba tylko kulawego łosia. Weszłam ostrożnie do pomieszczenia. Na dłoń naciągniętą miałam rękawiczki, w razie czego, nigdy nie zawadzi. Zamek puścił od razu, drzwi nie były zamknięte. Wręcz jakby czekało na mnie zaproszenie. Dziwne. Podążywszy korytarzem, widziałam uchylone drzwi do pomieszczeń przeróżnych. Jedno z nich było kuchnią zostawioną nawet we względnym porządku. Inne – łazienką. Jeszcze kolejne sypialnią, aż w ostateczności dotarłam do salonu. Tam usypany był pentagram, a w nim – trzy martwe ciała. Jeden mężczyzna w wieku średnim, na oko ponad czterdzieści lat. Dwie kobiety. Jedna w wieku średnim – niewątpliwie żona. Druga w wieku młodocianym. Być może nastoletnim. Wyglądała mi na siedemnasto-osiemnastolatkę. Swoje kroki zatrzymuję w progu, spoglądając na otoczenie. Na obręczach pentagramu nie płonęły świece. Nie tylko nie płonęły – po prostu ich tam nie było. Ktoś je zabrał? Jeśli tak, istniała szansa, że już zgasły. Jeśli nie – cóż. Możliwe, że to nie był rytuał, a idiotyczne samobójstwo. W imię czego? Dobre pytanie. Z donośnym westchnięciem przechodzę przez salon, pozostawiając trzy stygnące trupy. Jeszcze nie cuchnęły, co zdradzało, że faktycznie, śmierć przyszła po nich niedawno. Dwie kobiety miały poderżnięte gardła, mężczyzna zaś – nóż wbity w pierś. Nóż, albo athame. Wyglądało to bardziej na athame. I bardziej morderstwo dwóch mających wątpliwości kobiet, a na sam koniec śmierć głowy rodziny. Przykra, głupia śmierć. Przyglądam się pomieszczeniu. Dostrzegam multum symboli nawiązujących do Lucyfera, które mogłyby mnie wzruszyć, gdyby nie ogólna okoliczność. Po boku dostrzegam coś, co powinno być Księgą Bestii. Biorę ją do rąk, ze skupieniem starając się przejrzeć, ale wtedy słyszę głos wołający z progu: — Carter?! Burton postawił kilka kroków do środka, szybkim susem przeskoczył korytarz, stając twarzą w twarz z widokiem trzech trupów. — Kurwa – wzdycha niemal z bezradnością. – W innych domach wcale nie jest lepiej. — Po to tutaj przyszedłeś? – pytam, zatrzaskując Księgę Bestii, ale nie odkładam jej, biorę ze sobą. Czuję, że może mi się jeszcze przydać. — Chyba znaleźliśmy dom tego ich całego guru. Unoszę brwi, ale kiwam głową, aby prowadził. To może być ciekawe. Łamanie rytuału #1: 26 + 24 = 50 Łamanie rytuału #2: 68 + 24 = 92 Judith z tematu [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Judith Carter dnia Sro Sty 24 2024, 09:43, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
17 marca 1985, około godziny 11:30 — I uważacie, że to jego dom, bo jest największy? Od kilku sekund stoimy tutaj we trójkę – Wong, ja i Burton – gapiąc się na budynek jak sroka w gnat. Żadne z nas jeszcze nie weszło do środka. Ja stoję pomiędzy nimi z dłońmi wspartymi o biodra, oni stoją prawie na baczność, gapiąc się na drzwi. Wywołali mnie tutaj z innego domu, w którym badałam teren, tylko dlatego, że uważają, że znaleźli dom guru. Jakie mają ku temu dowody? Tak im się wydaje. Do tej pory nie marudziłam na niekompetencję moich kolegów, ale Lucyfer mnie zaczyna mocno wystawiać na próby… Dom wyglądał zupełnie zwyczajnie. W rzeczy samej, był większy od pozostałych, ale… ech, nie wiem, czy jest sens to analizować. Trzeba to po prostu tam wejść i sprawdzić. Może faktycznie jakimś cudem ten cały cwaniaczek guru pozostawił po sobie jakieś pamiątki. Wątpię. Ale może chociaż coś, co nam nakreśli charakter tej sekty. — Próbowaliście zdjąć potencjalny rytuał z wejścia? – Wszyscy wiemy, że guru musiał być czarownikiem i raczej sobie nie wymyślił nagle satanistycznej sekty znikąd. Szczególnie, że przed chwilą znalazłam Księgę Bestii. Po jej przelecianych wzrokiem fragmentach mogłam wywnioskować, że jest przerobiona, ale to nasza Księga Bestii. Chłop popłynął mocno z herezją. — Z tego co nam się wydaje, nie ma żadnego rytuału – odezwał się Burton, który mnie tutaj zresztą przyciągnął. Moje brwi unoszą się znacząco w górę. — Tak nas zaprasza do środka? – prycham w niedowierzaniu. – Czyli niespodzianka kryje się wewnątrz. No dobrze, zobaczmy, co to za pajacyk z pudełka na nas wyskoczy. Brawura czy głupota – nie ma to w tej chwili znaczenia, kiedy sięgam do klamki i popycham drzwi. Te otwierają się tak, jak wszystkie inne w tej zapyziałej wiosce – od razu i dziarsko, zupełnie jakby nikt nigdy nie usłyszał o zamkach, kluczach i włamaniach. Może w tej bańce nie było włamań. Sekty zazwyczaj są bajkowe – do pewnego momentu. Ten moment, na przykład, wydarzył się wczoraj. Wszystkie koziołki, jak jeden mąż, na jeden sygnał popełniły samobójstwo. Jak można być tak… Nie mnie to oceniać. Nie mogę tego oceniać. Oceniać będę mogła jak skończę sprawę. Czyli nieprędko. Drzwi się poddają, ukazując nam wyłożony drewnem korytarz. Sięgam po latarkę i odpalam ją. Przypuszczam, że nie ma tu prądu. Nie sprawdziłam w zasadzie, czy w ogóle go tutaj pociągnęli, jakimś sposobem. Spoglądam na futrynę od środka, w miejsce, gdzie powinien być normalny, zwyczajny włącznik. Nie ma go. Nie ma gniazdek, nie ma kabli telefonicznych – nie ma żadnej oznaki cywilizacji. Zapuszkował się tutaj, wszyscy żyli jak zwierzęta, z dala od zewnętrznego świata. Domyślać się mogę, jaka narracja za tym stała. Nie było świata – nie było z kim zmierzyć swoich poglądów i pogłębiającego się nie tyle fanatyzmu, co obłędu. Przechodzę dalej, rozświetlając sobie pomieszczenie, chociaż dochodzi południe, więc światła dziennego mi zupełnie powinno wystarczyć. Nadal, strumienie światła kieruję w przeróżne kąty, na meble, do pomieszczeń. Przeszukuję je skrupulatnie. Wpierw łazienkę, potem kuchnię. Salon i sypialnię zostawiam sobie na później. Nic. Nie tylko nic. Wyglądało na to, że nikt tutaj kompletnie nie mieszkał od dawna. Dom utrzymany jest w idealnym porządku – łóżko zaścielone, nic nie porozrzucane. Chciałoby się pomyśleć, że nikt tutaj nigdy nie mieszkał, kiedy wszyscy wiemy doskonale, że jeszcze wczoraj w nocy ten dom był zajmowany. Czy jego lokator aż tak bardzo nie spieszył się z wyjazdem, że jeszcze zdążył wszystkie kąty wysprzątać? — Jakby tutaj nie mieszkał – prychnął Burton, przejeżdżając palcem po blacie kuchennym. – Nawet drobinki kurzu. Marszczę brwi. Sama wiem, jak dom się brudzi, mieszkając w lesie. Piach nanosi się jakby samoistnie, każdym możliwym otworem. Żeby tak wysprzątać dom, musiał spędzać długie godziny na tym zajęciu. Czy naprawdę miał tyle czasu, żeby to zrobić przed swoją ucieczką? Zaczęliśmy śledztwo wczesnym rankiem. Jeszcze nie wszystkie trupy ostygły. Jego już nie ma. Na jego miejscu spierdalałabym gdzie tylko mogła i jak tylko mogła, aby Gwardia na pewno nie wpadła na mój trop. — Szukajcie jakichś punktów, które się nie zgadzają – rzucam enigmatycznie. Panowie patrzą się na mnie z powątpiewaniem, wiem, sama bym się na siebie tak gapiła, ale mam pewien pomysł. Nie będę go rzucać na ślepo. Przechodzimy przez dom jeden i drugi raz. Minuty mijają, cisza rozbija nam się o uszy. Nikogo nie ma, każdy szuka czegoś, chociaż nikt nie wie dokładnie, czego. W końcu mam się poddać, gdy słyszę od Wanga przechodzącego przez sypialnię: — Tu nie powinno być prądu, tak? Podchodzę do niego. Jego dłoń wskazuje mi lampkę na szafce nocnej. Lampka, która powinna się nie świecić w żaden sposób, która w ogóle nie powinna się tutaj znajdować, bo i po co? Chyba że ładowana była magią. Znajduję jednak kabel, który prowadzi do gniazdka. Jedynego gniazdka. Mogę się mylić, ale… Może nas tutaj zaprosił, bo myślał, że niczego nie dostrzeżemy. Bo rzeczywiście posprzątał – chociaż najszybszym możliwym sposobem. Jeszcze jeden wydech. Skupiam teraz się, aby rozłączyć wszelkie możliwe cząsteczki potencjalnej iluzji, która nas otacza. To, o dziwo, działa. Moja magia przełamuje tę nałożoną na mieszkanie, odsłaniając rzeczywistość całkiem inną niż ją widzieliśmy. Dom opuszczony w pośpiechu to coś, w co jestem w stanie uwierzyć. Powywracane meble, postrącane książki. Obraz człowieka krzywo wiszący na ścianie. — W innych domach też taki jest – rzucił Wong, podchodząc do niego. – To jakaś ważna figura dla nich. Jakiś ich bożek? Może ten guru? Jedno jest pewne. Ten dzień dopiero się rozpoczął. — Wezwijcie chłopaków, niech przyjadą jak najszybciej. Najlepiej z karawanem. – Te trupy trzeba pozbierać. – A my, panowie, mamy od cholery dowodów do zebrania. Im wcześniej się za to zabierzemy, tym lepiej. Im wnikliwiej, tym szybciej złapiemy tego skurwiela. Łamanie rytuału: 89 + 24 = 113 Judith z tematu [ukryjedycje] |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii