DYŻURKA Po przekroczeniu ciężkich drzwi wejściowych komisariatu petenci przechodzą bezpośrednio do pomieszczenia z dyżurką — to niepozorne stanowisko witające każdego z wizytujących posterunek jest punktem pierwszego kontaktu. Dyżurujący za drewnianym biurkiem funkcjonariusz przyjmuje zgłoszenia lub w razie konieczności wskazuje odpowiedni kierunek dalszej wędrówki. To niepozorne, utrzymane w nieciekawym odcieniu beżu pomieszczenie zazwyczaj służy jako punkt informacyjny lub miejsce, w którym pokrzywdzony może zgłosić przestępstwo. Co istotne, dyżurka na komisariacie funkcjonuje przez całą dobę; to na niej odbierane są połączenia przekierowywane przez główną centralę Maine numeru alarmowego. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
luty 10, 1985 — Wysokość kaucji została ustanowiona przez sąd, czego nie rozumiesz? — przez zaciśnięte zęby cedził do mężczyzny w przyciasnym mundurze policjanta, który brawurowo opinał się na jego okazałym brzuchu. Na jednym z papierów odbił ślad po kubku z kawą — herbata nie zostawiała tak ponurych smug. Na rękawie miał lukier albo spermę, pomimo czekającego na spożycie donuta na filigranowym talerzyku, postawionym tuż przy prawym łokciu, nie było to możliwe do stwierdzenia. Mężczyzna patrzył się na Benjamina, jakby nie rozumiał żadnego słowa. — Kaucja. Sąd. To czy jest za mała, czy za duża nie podlega pana ocenie, a rodzina już ją wpłaciła, co oznacza, że mój klient powinien zostać wypuszczony w trybie natychmiastowym. To znaczy teraz — łokieć wsadził w lukier, plama łudząco przypominała tą z mankietu, więc winowajca został odnaleziony. — Ale panie Verity, są procedury... — Znam je i czekam już 16 minut. Słowo natychmiast oznacza natychmiast. Mój klient nie zdążył nawet wykonać telefonu do mnie. Utrudniacie mu kontakt z prawnikiem? Wiesz dobrze, że to podpada pod nielegalność zatrzymania i będzie wystarczającym dowodem w sprawie — fakt, że miał na to jeszcze czas. Kolejka do posterunkowego aparatu telefonicznego zapewne ciągnęła się na mile. W sądzie zjawił się szybko, odpowiednie kontakty i plotki przekazywane z ucha do ucha pozwoliły reagować z czasem lepszym niż policja. Benjamina nie obowiązywała wielopoziomowa biurokracja. — Ale tłumaczę panu, że pan Alford za moment... — Już pan to mówił, ale to nie ma znaczenia. Mój klient przebywa w areszcie od blisko 11 godzin, a jest człowiekiem chorującym nie tylko na wzrosty ciśnienia, ale też znajduje się w grupie podwyższonego ryzyka zawału. Chce go pan mieć na sumieniu, kiedy w waszej celi wykituje przed kontaktem z adwokatem? Rozumie pan, o czym mowa? O śmierci aresztowanego na komisariacie w Hellridge. Aresztowanego, który ma liczną rodzinę, również w senacie, a którego podatki opłacają — spojrzał na pączka — kawę panom policjantom. Mógłby tak opowiadać w nieskończoność, nie podnosząc głosu na krótką chwilę, ale i nie pozwalając sobie wejść w słowo. Oficer dyżurujący go nie polubił, widać był tu nowy. Osób takich jak Verity przebrani w mundurki funkcjonariusze na tej ziemi najzwyczajniej nienawidzili. W pewnym stopniu bezsensownie. W końcu to on wypuszczał kryminalistów, którzy potem mogli zostać na nowo złapani. Koło nakręcało się samo, a policja i prawnicy zapewniali sobie nawzajem pracę. Do takiej sytuacji nigdy nie powinno dojść. W tym hrabstwie było kilka grubych ryb. Mack Alford, Warren Hoffman, czy nawet zezowaty David Johnston o zbyt wielkim podbródku — wszyscy oni piastowali ważną funkcję bycia klientami kancelarii Verity i żadnemu z nich miał włos nie spaść z głowy. Opłacali zawrotne kwoty za to, by nie musieli nigdy świecić gołą dupą w trakcie srania do metalowej muszli. Metody zależały od kontaktów i możliwości, a dzisiaj najważniejszy z kontaktów Benjamina zwyczajnie zawiódł. — Oficer Williamson — dostrzegł przyjaciela wychodzącego z części biurowej, o twarzy równie niespodziewającej się dostrzec tu Benjamina, co Benjamin niespodziewający się wyciągać z celi Alforda tego przedpołudnia. — Doskonale, że się widzimy. Możemy porozmawiać, skoro i tak jestem zmuszony czekać na mojego klienta z powodu procedur? — Nie tutaj i nie w takiej formie, tylko prywatnie i tylko bez niedyskretnych oczu i uszu. Ściśnięta w dłoni obita czarną skórą teczka zabłyszczała, kontrastując z dobrze skrojonym popielatym płaszczem, którego rozpięte klapy obnażały garnitur. Włosy ułożone miał od grzebienia, zarost równo przystrzyżony, a paznokcie wyczyszczone w myśl zasady „jak cię widzą, tak cię piszą”. Benjamin Verity II musiał być, kurwa, perfekcyjny. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Metaliczne stuknięcia maszyn do pisania, bezustannie dzwoniący telefon, nieprzerwany strumień bełkotu. Akta na biurku — w tej charakterystycznej, spranej barwie brudnego masła — przez noc dorobiły się nowego piętra; trzy świeże teczki sprawiły, że wieżowiec kryminalnych osiągnięć był teraz lekko przechylony w jedną stronę, jak włoska wieża, o której Valerio kiedyś bredził przez całe popołudnie. Metaliczne stuknięcia, dzwoniący telefon, strumień bełkotu. Świat dźwięków, które zszywały rzeczywistość z nieskładnych elementów; potargane fragmenty burej tapety próbowały odsłonić prawdę. Inny, lepszy świat ukryty był pod pasmami przybrudzonych ścian — powinni w końcu je odmalować, setki rąk zostawiły na nich ciemne ślady; ludzie wyjątkowo często dotykają tu ścian, opierają się, jakby rozumiejąc, że w końcu mają o co. Stuknięcia, telefon, bełkot. Echo dzwonka na biurku obok świdrowało; przekrwione spojrzenie podniosło się znad mozaiki wysypanych z akt zdjęć i utknęło na sfatygowanej, uparcie tkwiącej w widełkach słuchawce. Telefon dzwonił dalej; klekot jednostajnej melodii oferował niezapomniane wrażenia — jakby ktoś przyłożył Williamsonowi do bębenka usznego wiertło dentystyczne. Wszystko stało się tym dzwonkiem, przykryło mu całą głowę, w gardle od razu pojawiła się znajoma, metaliczna kula krwi. Jeszcze tego, szurnięcie odsuwanego fotela dołączyło do katatonii nałożonych na siebie dźwięków, brakowało. Harris dwa biurka na prawo podniósł spojrzenie znad swojej — znacznie pokaźniejszej — Pizy akt. Wyglądał jak ktoś, kto ma coś do powiedzenia — oklepujący kieszenie munduru Williamson wyglądał jak ktoś, kto nie zamierza słuchać. Wychodzę, oznajmiła triumfalnie paczka wyszarpnięta z kieszeni; idę z tobą, dodał ostatni papieros obijający się o puste wnętrze. Osiem kroków między biurkami oficerów, później drzwi na prawo — byleby tylko wyminąć poczekalnię — i szybkie przejście przez dyżurkę, zanim pełniący dziś służbę Dav— Jeszcze tego, czarny kołnierzyk koszuli munduru zacisnął się wokół szyi, brakowało. — Panie Verity, czemu zawdzięczamy przyjemność? Błysk nieskazitelnej teczki przeciwko odblaskowi srebrnej odznaki na piersi; przemęczone przewody umysłu zaiskrzyły na stykach. Ach, temu. — Davies, zajmę się tym — kropelki potu na skroniach dyżurnego oficera wyraźnie wskazywały na prawniczy urok, który Ben dziś postanowił schować — w najlepszym wypadku — do kieszeni. Terror sprawiedliwości rozpoczynał się nad biurkiem dyżurki i rozpełzał po pomieszczeniu; w dobre dni Verity wypowiadał sto pięćdziesiąt słów na minutę. W gorsze — takie, jak ten — dwa razy więcej. — Pamiętaj pozdrowić żonę i jej bezkonkurencyjną szarlotkę. Emfaza dekady; szarlotka pani Davies przypominała w smaku biedną kuzynkę z Alabamy w porównaniu z wypiekiem, który Williamson trzy tygodnie temu przywlókł z Wallow. Skinięcie głowy wskazało na drzwi — zakaz wstępu, tylko dla funkcjonariuszy. Davies nie próbował ich zatrzymać, Ben nie zamierzał tracić czasu, Barnaby chciał mieć to za sobą jak najszybciej. Skąpane w niezdrowym świetle jarzeniówek korytarze prowadziły ich w ciszy do najbliższego wolnego pokoju przesłuchań; adekwatne miejsce do tego, co mogło wydarzyć się za moment. Wyciszone. Mack Alford za żelaznymi prętami tymczasowej celi był wisienką na torcie katastrofizmu minionej doby; do tego zatrzymania nie powinno dojść; o tym zatrzymaniu Benjamin Verity Zawsze Drugi miał dowiedzieć się zanim radiowóz odjechał spod komendy; to zatrzymanie było skutkiem ubocznym cuchnącego zbiegu okoliczności. Nakaz podpisano dwanaście godzin temu; Williamson posterunek opuścił pół godziny wcześniej. Cztery kwadranse przed faktycznym zakończeniem służby. Nagły wypadek rodzinny, sierżant nie zadawał pytań; nadużycie magii iluzji w Broken Alley, notka od Rzecznika spłonęła pięć kroków za drzwiami komisariatu. — Mogę zaproponować kawę albo— Trzy niewygodne krzesła, jeden metalowy stół, lustro weneckie na ścianie po lewej; prawnik i brudny glina wschodzą do pokoju przesłuchań, w tym dowcipie brakowało tylko radzieckiego przyrządu do świecenia w dupie. — Właściwie nie, posterunkowa kawa mogłaby ci zepsuć kubki smakowe. Drzwi za nimi zamknęły się z płaskim echem, które w pustym, unurzanym w niezdrowym świetle pomieszczeniu nie zyskało prawa bytu. Williamson wskazał jedno z krzeseł; Benjamin doskonale znał hierarchię ich układu. Tak, jak pokoje przesłuchań. — W skali od jeden do Valerio będący świadkiem łamania makaronu w pół — ostatni papieros z paczki wylądował między ustami — klimatyzacja nad ich głowami mieliła powietrze, oferując marną obietnicę; pokój przesłuchań nie zamieni się w komorę dymną. — Jak bardzo wściekły jesteś? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Panie Williamson, proszę wstać. Zesrał się pan — chciałoby się odpowiedzieć w rytm dowcipów z zakrapianych wieczorów kawalerskich. Naliczyć mógł ich cztery, w tym jeden, na którym chciał pięścią potraktować pana młodego, biorącego sobie za żonę Helen. Każdy gorszy od poprzedniego. Oczywiście należało tu też napomknąć o wyjściach z okazji urodzin, piciu whisky na czas w ramach celebrowania niepodległości USA, a także szczypania kelnerek w pośladki w ramach obojętnie czego. — Panie Williamson, kto ostatni w dupie striptizerki z The Greasy Spoon ten trąba — Barnaby z jakiegoś powodu nigdy nie korzystał na widoku. Mężczyźni nie gawędzili na takie tematy, woleli patrzyć na siebie z rozśmieszeniem i żartować z impotencji. — Macie mojego klienta — odpowiedziane krótko, lakonicznie i bez przesadnego rozwodzenia się nad tą kwestią wybrzmiało w brzęku maszyn do pisania. Podobno komisariat policji w Hellridge dorobił się już własnego komputera. Oczywiście nikt nie potrafił go obsłużyć, ale nie przeszkodziło to chwaleniu się w gazetach o tym, jak wiele zawdzięczają aktualnemu burmistrzowi. Prawie że byłemu. Takie słowa wypowiedziane w tym miejscu pomiędzy tym dwojgiem mogły mieć kilka przyczyn: ktoś dał dupy, ktoś zlekceważył ewidentne kłopoty, ktoś został odsunięty od sprawy, ktoś w porę nie zorientował się co się dzieje — Verity nie przyjmował do siebie innych alternatyw, w myśl zasady, że nie po to hamował Valerio ze swoimi antypolicyjnymi zapędami, żeby teraz Williamson tak po prostu czerpał z życia, żrąc pączki, zamiast doglądać interesów przyjaciół w tym miejscu. Mack Alford nie był z Kręgu. Ba! Nie był nawet czarownikiem, nie miał nic wspólnego z Lucyferem, ani nie mógł mieć pojęcia o wszystkim, co działo się w zamkniętym dla niego miejscu w Saint Fall. To nie miało szczególnego znaczenia, ponieważ waluta i w diabelskim i niemagicznym świecie była jedna, a były nią zielone i głaskane przez tysiąc palców dolary. Te, nawet chwytane przez bezdomnych, pachniały tak samo pięknie. Cisza przechodziła łoskotem klawiszy w maszynach do pisania, na których pracowały mrówki w błękitnych mundurkach. Benjamin szedł w spokoju, w dłoni niosąc błyszczącą jak psie — żart odwołujący się do profesji był tutaj niezamierzony — jaja. Minęli anonimowego oficera, który zmierzył go spojrzeniem wyrażającym tyle, co: „Ja pierdole, znowu ten kutas”. Potem z części prawdopodobnie socjalnej, co dało się poznać po zapachu pesymistycznej i beznadziejnej kawy, wyszła młoda dziewczyna, wyraźnie na stażu. Blondynka o długich nogach i misji w sercu. Życie ją zrujnuje. Taka szkoda, miała ładne cycki. Mack Alford był priorytetowy, ale ta rozmowa jeszcze ważniejsza. Drzwi zamknęły się głucho, skrzypiąc tylko nieznaczenie. Lampa jarzeniowa i paskudny kolor ścian, kurz w kącie sali. Był tu zbyt wiele razy, często asystując swoim klientom w niebagatelnym poselstwie ratowania świata przed praworządnością i sprawiedliwością. — Dziewięć — skala była nierównomierna, a każda liczba powyżej cztery dostatecznie wyniosła. — Pierdolę waszą kawę, Williamson. Pierdolę też jebanego Davisa na dyżurce i tę pizdę, która patrzyła na mnie, jakbym mu wyruchał matkę. Tę pizdę w spódniczce mam nadzieję, że ty pierdolisz, bo musisz mieć jakąkolwiek wymówkę, by powiedzieć mi, czemu Mack Alford siedzi w tym momencie za kratami, oskarżony o defraudacje i korupcję — teczkę położył na stole, obok metalowych obręczy do przypięcia kajdanek na wypadek krnąbrnego i niepokornego przesłuchiwanego. Nie siadał i nie hamował wzroku, świdrując spojrzeniem przyjaciela. Gdzie on miał głowę? — Jest kilka osób w tym mieście, z którymi trzeba uważać. Jednego z nich wyciągnęliście w gaciach z domu przy żonie i świadkach. Mam tylko trzy pytania. Pierwsze: dlaczego? Drugie: kurwa dlaczego? Trzecie: jak do tego doszło? — głos miał pozbawiony lekkości, a usta zaciśnięte. Verity cierpliwość miał niemal (nie)świętą, ale gdy ta kończyła się lub cokolwiek szło nie po jego myśli — zły duch ulatniał się, zahaczając głoskami o nozdrza i wysilając żyły na skroni. Wszystko się rozlało. Mleko, piwo, koniak. Nie było już mowy o przerwaniu śledztwa, policja otrzymała nakaz aresztowania, to też dowody dla sędziego musiały być wystarczające. A ty Verity taplaj się teraz w tym gównie, próbując znaleźć światełko w tunelu, bo człowiek, który własnymi szeptami załatwiał w senacie konieczne dla wygodnego życia ustawy, teraz garował na jednej pryczy z dwiema czarnymi kurwami i jednym białym alfonsem. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Macie mojego klienta, gdyby tonu Benjamina Verity użyć jako spinki chirurgicznej, odciąłby dopływ krwi do kluczowych organów — nie, Paganini, bez kutasa można przeżyć; tak, Paganini, to byłoby wyjątkowo smutne, bezcelowe smutne życie — i skazał pacjenta na powolną, bolesną agonię. Mamy i nie zawahamy się go użyć. Nieprzypadkowy zestaw skojarzeń; z papierosem w ustach, pulsującym bólem głowy i gryzącym kołnierzykiem munduru, Williamson właśnie leżał na stole operacyjnym. Wzrok przyjaciela ciął głębiej niż skalpel i z taką samą precyzją dociekał prawdy — ostatnie sześć lat pod ostrzałem tego spojrzenia było balansowaniem na cienkiej, czerwonej linii; cyrkowe popisy bez aplauzu na końcu. Moczowatożółte korytarze ukrywały wiele tajemnic — historie o pobiciu, rasizmie, homofobii, o brudnych glinach i deprawacji systemu sięgającej tak głęboko, że przeżarty zepsuciem kręgosłup już dawno powinien złamać się w pół. Na skrzypiącym linoleum rozlewana była krew, odchody, ślina i kłamstwa — rzadko w tej kolejności i zwykle w niedorzecznych ilościach. Dziś, po trzech godzinach snu i pięciu papierowych kubkach kawy — napoju kawopodobnego, Verity miał rację, tej kawy nie należało pić, jedynie wypierdolić — przez korytarze przetoczyła się inna fala; powiew świeżości ze lśniącą teczuszką, nienagannym garniturem i gniewem gęstym, kwaśnym oraz, najgorsze z tego wszystkiego, w pełni zrozumiałym. Zasady ich gry to prosta talia — qui pro quo, ja tobie przysługę, ty mi zło. — Jak wtedy, kiedy kelnerka w kiblu Applebee's zahaczyła go zębami? Sporo. Grymas na ustach, dziwny chód, przerażona dziewczyna wychodząca za Valerio z męskiego kibla — nie wszystkie włoskie podboje kończyły się wielkim wybuchem euforii. Niektóre powinny utonąć w bitej śmietanie przesłodzonego ciasta i cichym przypomnieniu, że Applebee’s to nie nocny klub; tu pracują licealistki. — Benjamin Drugi zawsze pierwszy do frontalnego starcia — atak nastąpił jeszcze przed rozmyciem w powietrzu siwego obłoku papierosa. Ben nie zamierzał siadać, bo gdyby usiadł, z dupy wytoczyłby się ołowiany kij i zrobił dziurę w betonowej posadce albo — chwilowo wersja prawdopodobniejsza — czaszce Williamsona. Od tego momentu istniało wiele alternatywnych ścieżek; Barnaby mógłby powiedzieć prawdę — zareagowałbym na czas, gdybym tamtego dnia nie wyszedł wcześniej. Mógł zaprzeczyć — nie mam pojęcia o czym mówisz, Mack Alford nie był częścią umowy. Mógł zrobić to, co zawsze; skłamać, nie kłamiąc. Od dobrego łgarstwa lepsza jest jedynie brutalna prawda. — Wbrew obiegowej opinii i twoim niezdrowym nawykom, nie spędzam osiemnastu godzin w pracy, Ben — telefon w sypialni, nadgodziny z Collingwood pod — nad — między — biurkiem, gotowość o każdej porze dnia i nocy, w trakcie i po posiłku, zawsze i wszędzie Benjamin Verity o wolność gnid walczyć będzie. — To budżetówka, nie misja pokojowa w Sudanie. Kiedy wybija godzina zero, ściągam mundur, zmywam z siebie smród całego dnia i nie mam żadnej kontroli nad tym, co dzieje się na komisariacie pod moją nieobecność. Szczera prawda, tylko prawda, sama prawda; to nie kancelaria Verity, gdzie przez biurko Benjamina przewija się raport o tygodniowym zużyciu papieru toaletowego. To komisariat — jeden z wielu kleszczy wpitych w opasłe ciało amerykańskiego systemu sprawiedliwości, gdzie większość decyzji odbija się echem, ale niektóre — zwłaszcza te, o których nie powinni wiedzieć niepowołani — prześlizgują się pod radarem jak radziecka łódź podwodna i nagle zaczynają ruchać komunistki na Kubie. — Ze wszystkich ludzi, tobie nie powinienem tłumaczyć wcale, jak załatwiane są sprawy pokroju Alforda. Ktoś wysoko — dłoń z papierosem uniosła się ponad głowę — o, tam, tak wysoko, że kiedy sra, ścieka po nas wszystkich. — Musiał wywrzeć presję na sędzi. Ktoś wywierał ją bardzo długo i bardzo skutecznie, naciskał jak na wrzód, aż wreszcie trysnęła ropa — metalowe, brzydkie krzesło zgrzytnęło przeciągle, kiedy Williamson odsunął je od stołu — siadając, ignorował ból naciągniętego stawu; co u mnie, Ben? Dziękuję, że pytasz, wczoraj ktoś próbował oderwać mi rękę. — I zalała nasz mały świat. Co dokładnie miałem zrobić, Verity? Zadzwonić, kiedy ogłoszono stan gotowości, a krótkofalówki zaczęły trzeszczeć adresem Alforda. Tylko tyle, Williamson. — Wrócić na posterunek i potraktować każdego zamieszanego w akcję zdrową dawką surditas? Nawet by nie poczuli; policja to klub martwych dusz, zakon żywych trupów na tanią podróbkę baterii Duracell. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Dowcip przeszedł echem, jakby nigdy nikt go nie wypowiedział. Benjamin Drugi zawsze pierwszy do spięcia mięśni szczęki i nieformalnych polemik dyplomatycznych stał z miną tak surową, jak gdyby Barnaby, zamiast przebąkiwać o krotochwilnej okoliczności rodzącej obcesowe żarciki o kastracji kolegi, cytował instrukcję systemu działania kodów kreskowych. Benjamin Drugi zawsze pierwszy do frontalnego starcia: — Narzekasz, że mi zależy? A siostrę kto ci obroni, jak trzeba będzie wnosić o zniesławienie w Zwierciadle? Sprawę o spadek po Arthurze też sam sobie wyjaśnisz w sądzie? Co ty w ogóle pierdolisz? — Benjamin Pierwszy zawsze oburzony. Buchało z niego poirytowaniem, ślina wysychała i zastygała głęboko w osadzeniu policzków, pomiędzy zębami a szczękościskiem, nabawionym lata temu w wyniku doznań niemałych. — Tu już nawet nie chodzi o Alforda, a o zwykłą umowę i przyzwoitość — a to ostatnie słowo w ustach adwokata diabła było jak bułgarskie wino w kieliszku Paganiniego, token trzeźwości w portfelu van der Deckena albo cnota u kurwy z Fuzzy Peach Club. — Wiesz, że go wyciągnę. Relatywnie nie nakradł aż tyle, żeby ponosić za to konsekwencje. Poza tym znasz ten system. Wiesz, że sprawę, czy tego chcę, czy nie, ktoś w końcu nagłośni, a rywale twojego wuja nie zawahają się użyć waszego nazwiska, by głośno mówić o indolencji policji — zacmokał trzykrotnie. Cyt-cyt-cyt — Po co wam to? Po co mi to? Niekorzyść dla obydwu stron i niepotrzebne nerwy, wygłuszanie, łagodzenie i cała reszta bzdur, która ostatecznie i tak spocznie na barkach Collingwood, wiedzionej do sukcesu i klepanej po pupie przez okolicznych dziennikarzynów, gotowych wykreślić jedno lub dwa zdania w zamian za miłosierdzie jej dotyku na kroczu. Ostatecznie skazany zapłaci karę finansową, opłaci zaległe podatki (albo i nie) i wszystko rozejdzie się po kościach. Tylko po co tak się męczyć? Barnaby Williamson, zawsze drugi do oszczerstw, zawsze pierwszy do zagryzienia zębów na gorzkich realiach. Kancelaryjny orędownik jedynie przewrócił głowę na bok, przysłuchując się tłumaczeniom o osiemnastu godzinach w pracy i całej reszcie bzdur, wychylającej się z ust przyjaciela. Mógłby to skonfrontować: nie mogę, jestem na służbie; nigdzie nie jadę, mam patrol; nieważne gdzie byłem. Nikt nie próbował wyciągać jego sekretów na światło dzienne, nawet Williamsonowie mieli do nich prawo, ale gdzie kończy się budżetówka, tam zaczyna wymówka. Dobry slogan na protest antyrządowy. Barnaby Williamson pierwszy element policji stanowej, ostatni uczciwy. To jaki jest cel twojego istnienia? — nie zapytał. — To po co tu jesteś? Po co każdego dnia rano ubierasz mundurek, zamiast garnituru? Po co bijesz się z ćpunami i pijanymi kierowcami, zamiast robić coś, co rzeczywiście ma znaczenie? Na przykład mi pomagać? — Nie gromadziliście materiałów na niego w trakcie 8 godzin twojej drzemki, Barny. Patrząc na zasięg sprawy, strzelam w 2 miesiące dochodzenia. 3, jeśli weźmiemy pod uwagę, że dalej Davis uczy się obsługiwać maszynę do pisania. A skoro nie zebraliście na niego materiałów w 8 godzin, skoro sprawa idzie wysoko, to znaczy, że ludzie wysoko mogli coś zrobić. A kim jesteś ty? Nie jesteś świnką w mundurze. Nazywasz się Williamson i jakbyś chciał, to nawet Fraser Lee polerowałby ci buty tuż po doręczeniu świeżej kawki. Nie tej z zalewajki. Czegoś porządnego. Ze śmietanką. Nie wiem, co miałeś zrobić. Zadzwonić? Zadzwonić, kiedy ogłoszono stan gotowości. Kupić mi kilka godzin. Za kogo ty mnie masz? Nie nagabywałbym cię do łamania prawa — prawo — królowo ironii, sarkastyczna uwago, absurdzie — kościelnego. Po co ci na karku czarna gwardia? Nie widzisz, jaki jestem dla ciebie dobry, przyjacielu? Jak troszczę się, by nawet partacząc ważną dla mnie sprawę, nie pochwyciły cię najdrobniejsze konsekwencje? Widzisz? Patrz na to. Benjamin usadowił się w końcu ciężko na twardym i niewygodnym krześle, wypuszczając zbierający się w płucach dym pesymizmu, razem z odpalanym właśnie papierosem, wyciągniętym z metalowego puzderka z wewnętrznej kieszeni marynarki. To położył na stole ostentacyjnym rezygnującym już ruchem. Patrz na mnie. Teraz będzie niezłe. — Jest niedziela. Mieliśmy jechać z Audrey i dziewczynkami do Bretton Woods Mountain Resort na narty. Dlaczego wy zawsze wybieracie niedzielę na takie akcje? — mówię „wy”, żebyś czuł się odpowiedzialny za to, Barnaby. Używam moich córek i żony, bo na nie nie naplujesz, szanujesz mnie i moją rodzinę. Ratujesz mnie przed mandatami, a ja ciebie przed wymiarem sprawiedliwości za niewłaściwe potraktowanie aresztanta. Ratujesz mnie przed sobą samym, a ja ciebie przed represją. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Będzie brzydko. Dwa słowa, jeden domysł, ilość sylab, których nie miał siły liczyć. Będzie brzydko, bo brzydko być musi; będzie paskudnie, bo czasami paskudztwo wypełza z zasypanego grobu przewinień i domaga się konsekwencji za popełniane przez lata błędy. Może tym pierwszym — największym — była zbrodnia tajemnicy dokonana sześć lat temu. Wystarczyło, żeby zebrał chłopców w jednym pomieszczeniu, najlepiej z wiaderkiem koksu, liczbą nagich kobiet adekwatną do palców obu dłoni i ilością alkoholu, która skłoniłaby radzieckich agentów do rzygania w pokrzywy. Panowie, zebraliśmy się tu dziś, by uczcić nową drogę mojej kariery, przemówiłby dostojnym tonem, z przypudrowanym cieniem pod oczami, od dziś mówicie mi pan Czarna Bagieta. Valerio splułby się na śmierć, Johan zapytał o co chodzi, Ben kalkulowałby zyski. Jedynie Maxim nie powiedziałby nic; od pięciu miesięcy tkwił pod znakiem zapytania, całkiem podobnym w ciężarze do tego, którym właśnie obarczał go Verity. Dlaczego, Barney? Dlaczego utrudniasz moją i tak trudną pracę? Bo, mój drogi, moja jest jeszcze trudniejsza. — Ben — Ben, Benjamin, Benjy, przez ponad dwie dekady nauczył się odmieniać jego imię przez przypadki, wypadki, intonacje i ciche westchnięcia. Dziś odmienia przez rzeczownik; słowa dnia? Rezygnacja. Irytacja. Prowokacja. — Odkąd istnieją gazety i nazwisko Williamson, prasa wychodzi z siebie, staje obok i odprawia najwyższą klasę rozczepienia, żeby nas oczernić. Nie jesteś jedynym prawnikiem, który może się tym zająć. Niektóre strzały ostrzegawcze takie są — zamiast oddać je w powietrze, trzeba strzelić w tył głowy. — Chociaż pierwszym, do którego bym się zwrócił. Nie skłaniaj mnie do zmiany zdania. To przezabawne, kiedy prawnik brudny tak, że można byłoby nim ścierać sadzę z komina i nie zauważyć zmiany w zabarwieniu, mówi o przyzwoitości. To jeszcze zabawniejsze, kiedy samemu jest się powodem, przyczyną i aktywnym węglem tego brudu; nie było prawa bez sprawiedliwości, chociaż bywają sytuacje i uniwersa, w których jedno i drugie powinno przestać istnieć. Williamson przez pierwsze dwie minuty wierzył, że będzie kulturalnie; w trakcie trzeciej zrozumiał, że kulturę zostawili za zamkniętymi drzwiami pokoju przesłuchań. — Kurwa mać, Verity — zaczęło się; papieros między palcami przypominał nóż, którym chciałby przebić własne bębenki w uszach albo przeciąć czyjeś struny głosowe. — Czekam na dzień, w którym zrozumiesz jeden, wyjątkowo prosty fakt. Banalny, właściwie oczywisty — tyle, że Benjamin Drugi, nigdy pierwszy, miewał problem z dostrzeganiem tego, co oczywiste. Jego spojrzenie za bardzo przywykło do poszukiwania drugich, trzecich i czwartych poziomów, żeby dostrzegać prawdę pływającą po powierzchni jak nadgryzione przez syrenę ciało. Dlatego potrzebował Williamsona; Barnaby znał się na trupach — w rodzinnym domu miał ich całą garderobę. — Wiesz, jaki? — oczywiście, że wie; po prostu tego nie przyzna. — Nie pracuję dla ciebie. Nigdy nie pracowałem. Nigdy nie będę. Wszystko, co robię, to gest dobrej woli, przyjaźni i współpracy. Qui pro quo, nie tak pierdolicie w prawniczym żargonie? Poza pierdoleniem systemu prawnego, to jedna z niewielu aktywności, na które mają miejsce pomiędzy ławą przysięgłych a sądowym podwyższeniem. — Jedna zjebana sprawa nie zmienia lat współpracy — nawet, jeśli zjebana groteskowo — przez nieuwagę i Gwardię, o której Verity wspomina mimochodem, ale dla Williamsona to whisky wylana za kołnierz munduru; dokładnie tam, gdzie nadal tkwią niezagojone zadrapania po ostatnim nalocie. — Alford to szuja, którą powinni wyruchać w więzieniu zaostrzoną szczoteczką do zębów. Kilka godzin w areszcie, prywatnej celi i zamówieniem z Palazzo — pstryknięcie palcami przekreśliło domysły; tak, dostał jebane gnocchi, przy odrobinie szczęścia Paganini spuścił się do sosu — Może nauczy go pokory. Nie dam rady być w dwóch miejscach na raz i nie przenikam przez ściany. Od tego masz Valerio. Dym w pokoju przesłuchań zgęstniał; co dwa papierosy to nie jeden, co dwóch wkurwionych synów Kręgu to nie żarty. Verity grał brzydko, bo dokładnie tego nauczyło go życie — Williamson nie grał wcale. Nie musiał; pewne rodzaje brzydoty są wrodzone, zwłaszcza, jeśli wrastają jak pleśń w najpaskudniejszy rodzaj przemilczenia. Ten, który oferowało się przyjaciołom. Papieros między jego palcami zastygł na dwie sekundy; w ich trakcie Ben próbował zagrać na zakurzonym instrumencie serca niezawodną melodię. Audrey, Cece, Georgie. Dlaczego musisz psuć szczęście rodziny, Barnaby? To dlatego, że nigdy tak naprawdę nie miałeś swojego? Papieros spomiędzy palców wylądował w kąciku ust; pozwolił mu poruszyć się w rytm słów, które były — dla odmiany — spokojną odpowiedzią na to, co skutecznie próbował zrobić Ben. Widzę cię, Verity, ale słuchaj tego. Będzie jeszcze lepsze. — Może dlatego, że mało kto z nas ma swoje rodziny. Żywe, w każdym razie. Statystyki mówiły same za siebie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Wyobraź sobie tę scenę. Komisariat policji na starym mieście. Zatęchła sala przesłuchań. Brak okien, jedno lustro weneckie, nieco chyboczące się siedzenie, stary, ale stabilny stół. Jedna jarzeniówka gdzieś u góry, raz na jakiś czas dająca o sobie znać bezdźwięcznym mrugnięciem sztucznego oka. Za drzwiami raz przejdzie policjant, raz policjantka, raz jakiś zagubiony zakapior, zmierzający właśnie do domu po spędzeniu 48 godzin w jednym z zakratowanych pokoików. To bez znaczenia, bo w tym momencie, gdy w pomieszczeniu odbywa się rozmowa dwójki przyjaciół do grobowej deski, nie wchodzi tu nikt. Są sami ze swoimi myślami, niewiadomymi, kurzem i niesprawiedliwością protekcji. Gdyby wszystko wyszło na jaw, Barnaby straciłby pracę, Benjamin reputację — dwie rzeczy, na których każdemu z nich zależało najmocniej. Nie ma co opowiadać bajki o rodzinie albo bliskich. Nie oszukujmy się. Jesteśmy dorośli. Wyobraź sobie tę scenę. Komisariat policji, policjant i adwokat, a wokół cisza. Starczyły dwa zdania. Dwa przykrótkie zdania. Mógłby napluć na niego — znaczyłoby to dokładnie to samo, co słowa, które ulotniły się z ust Williamsona. Być może ich nie przetrawił. Być może uznał, że frasunek się opłaci. Być może był skończonym idiotą, a być może — zapewne — nie spodziewał się, jak monstrualne ego drzemało w mecenasie. Nie. Nie drzemało. Nie. Nie mógł zapomnieć i nie spodziewać się, to było zbyt jasne, buzowało z sylwetki Benjamina. Trwał więc w ciszy, o której wcześniej już zostało tu wspomniane, jasnym spojrzeniem przypatrując się funkcjonariuszowi, jakby w upewnieniu, że się nie przesłyszał. — Och, nie odpuściłbym sobie takiej sprawy. To po czyjej stronie ławy bym siedział to inna kwestia — nie skłaniaj mnie do zmiany zdania, Williamson, że zawsze jestem po twojej stronie. W katalogu dostępnych problemów Benjamin miał jeden — skromność. W tym samym katalogu Barnaby stawiał na lenistwo. Gorzkie słowa, ale dokładnie tych użyłby Verity w sądzie, jeśli ktokolwiek miałby komentować słuszność tej sytuacji. Naturalnie, nigdy do tego nie dojdzie. Wszystkie sekrety zostaną zakopane żywcem albo popłyną z betonowym obuwiem na dno oceanu. Prawo jest fałszywe. Nie ma naturalnego porządku rzeczy i zasad, które się nie zmieniają. Są za to odstępstwa, reinterpretacje i gra — wygrywa ten, kto ładniej opowie wierszyk. Benjamin pierwszy, zawsze drugi, nie zamierzał tego dnia być ostatnim. Ładniej opowiadał wierszyki i ładniej śpiewał pijackie piosenki, gdy wepchnięci do kabrioleta odjeżdżali dziesięć lat temu w stronę Las Vegas, żeby roztrwonić wszystkie pieniądze na kurwy i żetony. — Manus manum lavat. Ręka rękę myje. A moja przez ciebie jest teraz upierdolona od syfu, którego narobiliście Alfordowi. I to ja będę musiał wycierać to gówno. Kto mi potem umyje rękę? Ty? — akcja rodzi reakcje, a nieprzewidywalność konsekwencji zatrważa nawet magistrów, ministrów i innych -strów. — To już wyjebało. Tego nie przerwiesz i będzie ciągnąć się za mną. Za tobą też, bo nie zapomnę. Jeden telefon. W ciągu trzech miesięcy. Je-den. „Ben, kolego, uważaj na Alforda, coś ktoś grzebie”. O albo „Benjaminie Verity, mój przyjacielu, który skoczyłby za mną w ogień, jest sprawa”. Cokolwiek, Barney. Czy ty masz ze mną źle? Czy ja za dużo wymagam? — głuchy na twierdzenia o zatrudnieniu, adwokat miał wybitną zdolność wybiórczego słuchu. — Masz indeks moich nazwisk, ja mam listę twoich. Ty upewniasz się, że moi klienci nie trafią do więzienia, ja upewniam się, że twoi się tam znajdą. To takie proste. Więc dlaczego jeden z nich, zamiast pływać teraz na jachcie, żre gnocchi na pryczy? — najprawdopodobniej z poduszką wypchaną gęsim pierzem, wstawionym telewizorem i upewnieniem się, że nikt nie będzie mu przeszkadzał w odpoczynku od toksycznej żony. — Co ty próbujesz mi wmówić? Że przez trzy miesiące nie miałeś czasu sprawdzić aktualnych akt? Że komuś takiemu jak ty nie powierzono misji uzdrawiania świata i nie przedstawiono szczegółów sprawy? Nie mam pojęcia, jak działa ten wasz komisariat, ale nie powiesz mi, że drogówka ma aż tyle roboty, że nie miałeś czasu się podetrzeć i sprawdzić co się święci. Gest dobrej woli mógł sobie roztrzaskać o ten stół. Tak jak roztrzaskiwała się teraz o niego niepisana serdeczna umowa. Naturalnie, że nie był to koniec iście owocnej współpracy. Jeden błąd jej nie przekreśla. Źle. Przekreślałby, gdyby nie chodziło tutaj o Barnaby'ego. Oczywiście, że wszystko dało się uprzątnąć i że być może reakcja była przesadna, ale kto jak kto — Benjamin nie miał zamiaru przepraszać albo skomleć „nic się nie stało, wyspałeś się przynajmniej?”. Odpowiedzi były dwie. Pierwsza: ojej, to jeszcze się popłacz. Podać mu poszetkę z butonierki na otarcie łezki. Zrobić smutną minkę zbitego psa i wybuchnąć salwą rechotu na żałosność tej sytuacji. Druga: sam sobie takie życie wybrałeś. Bzdura, niczego sobie nie wybrał. Śmierć Daisy była... nieprzewidziana. Nie śmiał się wtedy, nie był to zresztą dobry powód do żartów, chociaż Valerio miał na ten temat inne zdanie (jak zawsze). Była też opcja trzecia, którą teraz wybrał. Dobre, dobre, Williamson, ale musisz się postarać bardziej. Patrz na to. — I do tego samego zamierzacie doprowadzić innych? — cisza, papieros puścił dym, dziwnie zasyczał pod naporem żaru. Cisza. Wzrok wpatrujący się w tego pierwszego mężczyznę. Cisza. Tej w towarzystwie Benjamina rzadko można było doznać. Cisza. Drugi raz dzisiaj. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Wyobraź sobie ten akt. Szare mury szarego hrabstwa, gdzie biel i czerń dawno temu przestało być osobnymi kolorami i składały się na jednostajny obraz ich rzeczywistości. Zatarte granice pomiędzy tym, co prawdziwe, a co prawe; co kłamliwe, a co sprzeczne z wystukanymi w marmurze sprawiedliwości słowami. Jedynym szczerym elementem tej rzeczywistości była cisza — w tych dwóch sylabach zawierało się coś, do czego Verity był, z pozoru, niezdolny. Najwyraźniej wystarczy Williamson, żeby zrównać z ziemią nawet to; nie bez powodu od zawsze preferowali ładunku wybuchowe. — Ponad dwie dekady przyjaźni sprzedane za dwie doby spierdolonej sprawy? — w drgnięciu kąciku ust próżno szukać rozbawienia; tkwiło tam za to całe wiadro smutnego zrozumienia. Taki obraz twój, Benjaminie—zawsze—drugi. — To niski chwyt, Verity. Stać cię na więcej. Stać — wiedzieli o tym obaj; gorycz słów okadzona dymem z papierosów wyjawiała więcej zarzutów niż mogły zrobić to słowa. — Znasz moje zamiłowanie do czystości, Ben. Jeśli nie ja, zrobi to ktoś, kogo opłaca moja rodzina. Alford to gruba, ospała, napchana dolarami ryba, ale nie zapominaj, kto w tym akwenie — trzy sylaby, jedno nazwisko, jeden kraj, jedyny Krąg, który ma znaczenie. — Jest politycznym płetwalem. Jeśli potniesz Williamsona, zacznie krwawić symbolem amerykańskiego wyzwolenia — pustynną ropą. Jeśli zajrzysz mu pod kołdrę, zamiast prześcieradła będzie miał flagę Stanów Zjednoczonych, a kiedy zerkniesz do dupy, znajdziesz tam demokrację. — Jedno aresztowanie nie zniszczy mu kariery, może za to udzielić cennej lekcji. Zanim wsadzi komuś tłustą łapę pod sukienkę, upewni się, że jej właścicielka nie kupuje majtek na dziale dziecięcym — znali kogoś, kto zarechotałby na dźwięk tych słów, nawet nie tracąc rytmu bioder — gdyby przez drzwi komisariatu wtargnął Valerio, co na przestrzeni ostatniej dekady zdarzało się częściej niż ktokolwiek z tej trójki był w stanie zliczyć, najpierw łupnąłby ich po głowach; później zapytał, czy wiedzą, jak nazywa się ulubiona pizza dziwek (pieprzeroni). Drzwi nadal tkwiły na miejscu, dym gromadził się nad głowami, zarzuty już dawno przestały przypominać siłę argumentu — teraz balansowały na pograniczu argumentu siły; jedynego, który Barnaby były w stanie wygrać w starciu z Benem. Bezgłośny ruch ust stłamsił kolejne słowa; Verity wylądował blisko prawdy. Niebezpiecznie blisko sedna, o którego istnieniu nie wiedział — skąd miałby? Nie od ciebie, Barney; przyjacielu, kurwa, stulecia — i wokół którego krążył jak malaryczny komar nad ostatnim dzieckiem w afrykańskiej wiosce. — Wiem o tym. Trzy słowa, jedno drgnięcie zaciśniętej w pięść dłoni. Gdyby spędzał życie na komisariacie, wiedziałby o wszystkim; gdyby sześć lat temu nie zamienił pustego życia na unurzaną w smole służbę, tkwiłby na wystarczająco wysokim, adekwatnie wygodnym i niezaprzeczalnie wysokim stołu w policji, żeby stłamsić w zarodku to, co właśnie przylgnęło do jego podniebienia. Źle przeżuta guma kłamstw, w których nigdy nie był mistrzem — dlatego zawsze wybierał milczenie. Albo skąpą prawdę; jak teraz. — Kurwa, Verity, wiem o tym. Tak, jak ty wiesz, że w żadnej wersji tego spotkania nie przemielę ozorem dostatecznej ilości słów, żeby cię przegadać, więc— Posłuchaj tego — wiesz, kim jest Czyściciel? Chcesz obejrzeć nową bliznę? Jeszcze pół roku i zacznę pluć czarną krwią; na litość brało się panie w urzędzie pocztowym, nie Bena. Litością nie odkupi sześciu lat przemilczenia prawdy; tak odległej od lenistwa, jak to tylko możliwe. — Czego potrzebujesz? Dostępu do Alforda? Załatwione, za trzydzieści sekund będziesz wdychał smród jego potu w ciasnej celi — to tylko piętro niżej; tam, gdzie trupi blask jarzeniówek wydaje się jeszcze bardziej martwy, zupełnie jak spojrzenie klawisza. — Brudów, które na niego mają? Daj mi godzinę, to będzie wymagać jednej, długiej rozmowy i obietnicy przysługi. Ból głowy odszedł w niepamięć — teraz towarzyszył mu ból wszystkiego. Mundur na ciele drapał, zapięta pod szyją koszula dusiła, odznaka próbowała przebić się przez materiał i dotrzeć do serca. — Mam przeprosić Audrey? Dziś wieczorem zawiozę jej Vega Sicilia z Ribera del Duero, wino to jeden z niewielu tematów, nad którym się zgadzamy — drugi to sposób serwowania portugalskich serów — prosto do kosza — i układu serwetek przy deserowych talerzykach. — Dziewczynki? Spędzę z nimi cały dzień, po prostu podaj datę. Ciebie? Niewypowiedziane i przez niewypowiedzenie oczywiste. Ciebie nie przeproszę; z przeprosin nie ułożą rozwiązania, nad którym Ben mógłby pracować teraz — gdyby nie tracił czasu na próby wydarcia prawdy z kogoś, kto dawno temu przestał odróżniać rzeczywistość od koszmaru. Może nigdy nie były osobnymi bytami; może dopiero pod sztandarem Gwardii zaczął to zauważać. Och, Verity, westchnięcie nasycone rezygnacją; próbował zatrzymać je w piersi, ale wypełniło gęste powietrze między nimi zanim intencja obumarła w trującej dawce papierosowego dymu, jest tylko jeden temat, w którym tracisz dalekowzroczność. I właśnie po niego sięgam. — Wiesz, że nigdy bym tego nie wypomniał, ale właśnie mnie zmusiłeś, Ben. Ty zmusiłeś mnie. Czyściciele lubią umywać ręce; zbyt wiele na nich krwi, żeby pozwolić zaschnąć brudowi słów pod paznokciami. — Nie miałbyś rodziny, przynajmniej nie w tej formie, gdyby nie ja. Zabolało? Powinno — jeśli w przegniłej z natury duszy wciąż tlił się ognik ludzkich odruchów (czujesz je, Ben? Ja przestałem lata temu), Williamson właśnie dolał do niego benzyny. Nie czekał na efekt — nie tkwił tu dla fajerwerków i satysfakcji — mordując dopalonego papierosa na stalowym blacie. Zimny metal pod palcami i smuga czerni zostawiona przez niedopałek; już za moment zostanie po nich tylko woń tytoniu i smród podpalanych mostów. — Idziemy. Twój zgniły klient czeka, aż piekło ześle mu wybawcę. Cisza — w wykonaniu Williamsona była częsta i zawsze smakowała tak samo; ochłap z pogranicza osądu i rozczarowania. Sobą, nim, tym światem, ich rzeczywistością? Może wszystkim po kolei — przy metalicznym zgrzycie zawiasów i srebrnym błysku brudnej odznaki, rozczarowuje wszystko. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Chcesz mnie testować? Mnie i moje możliwości? — odpowiedział nader szybko, jak gdyby pomijając pobierane przez lata nauki od ojca (nasamprzód myśl, potem mów, słowa mają wartość). — Spróbuj — gdy żyła gdzieś przy skroni pulsowała, a zaciśnięte drastycznie zęby skrywały w gardle toczącą się pianę. Rozeźlony i niezrównoważony. Benjamina nic tak nie bolało, jak uderzenie we własne ego. Miał wiele pieniędzy, kontaktów, spraw, przygód, niegdyś kochanek. Miał wiele uporu i wiele niedwuznacznych sympatii. Miał wielkie ego — większe niż cokolwiek co mu się przyśniło. Zapatrzony niczym w obraz we własną istotę, upewniony w mniemaniu, że mógłby być bogiem, że świat mógłby pod własnym kciukiem zgnieść niczym mrówkę albo okruch chleba. Nos wyniośle uniósł w górę, gotowy na cios (niefizyczny przecież). Znał na wskroś nastawienie do czystości Barnaby'ego. Ba! Wszystkich Williamsonów. Czyste państwo, czysta krew, czysty kraj, wolny od imigrantów i wszelkiego rodzaju mniejszości społecznych, które szumnie zjawiały się w Bostonie, a nie docierały do Hellridge. Być może taki był cel Ronalda, upewnić się, że kolorowe pospólstwo nie wprowadzi zamętu i rwetesu w najbardziej oddalonym od bezbrzeżnego świata miejscu. Benjaminowi nawet by to nie dokuczało. Produkt swoich czasów miewał prawdopodobnie najmniej stanowcze poglądy ze wszystkich swoich przyjaciół. Nie dlatego, że tak radziło mu serce. Dlatego, że tego się przyuczył. Lata bycia adwokatem, bronienia najgorszego gówna stąpającego po świecie, a człowiek wytwarza w sobie niedorzeczną wręcz bezduszność, gdzie nie obchodzi go kto z kim, tylko „jakie masz dowody?”. Miał to gdzieś. Aby płacili. — Czyli przez fakt, że spartaczyłeś sprawę, mam teraz zaciągać sobie dług u twojej rodziny i być im dłużny przysługę? Bardzo opłacalnie — na moment zmrużył oczy, zastanawiając się — a może to była jego strategia? Rozprowadzić o sobie opinie honorowego przyjaciela, po to, by dwadzieścia parę lat później wbić nóż w serce i czekać aż Verity na kolanach będzie żebrać o pomoc. Odrzucił od siebie te myśli, jak gdyby sam nie chciał w nie uwierzyć. Barnaby był brudny, na rękach nosił krew, ale, kurwa, nie był zdrajcą. Zmrużone oczy otworzyły się być może nieco szerzej, niż powinny na insynuacje pedofilii. Nie wiedział o tym, nie miał pojęcia, że podobne oskarżenia mogłyby ciążyć na Alfordzie. — Nie ma dowodów, nie przekonają ławy — stwierdził zawczasu, kręcąc głową, w której już w tym momencie sporządzał plan i taktykę na wybronienie klienta od szkaradnego paragrafu. Oczywiście, że jeśli tego dokonał, to był to akt obrzydliwy. Oczywiście, że Verity miał to w niezgłębionym poważaniu. Liczyło się zwycięstwo. Na krótki moment to wszystko przyćmiło całą kłótnię (zbędną, ale i w pewnym sensie wymagającą reakcji). Dym papierosów (tych droższych) rozlewał się po wybladłych ścianach i metalicznym stole, gdy lewą dłonią rozmasowywał lewy zawias pulsującej szczęki. Ból objawiał się we wzburzeniu — coś tam o zdzieraniu sobie zębów. Zęby zedrze sobie na tej paplaninie. Taka prawda. Mogliby rozłożyć tutaj Monopoly (musisz sprzedać mi to pole, bo ci się to opłaci. Popatrz, w zamian za to ja oddam ci czerwone i dorzucę dwieście dolarów, czujesz, jak pachną?) albo Scrabble (oczywiście, że jest takie słowo jak liczykrupa. Co oznacza? Van der Deckena, gdy ma kupić coś żonie), a gra byłaby bardziej sprawiedliwa. Nie uciekaliby się do rozgrywki na resztkach kilku z emocji, które jeszcze tłoczyły się w samczych sercach. Nie byłoby w planszowych konfrontacjach wspominek i wypominania sobie nawzajem najgorszych swych przewin. — Powinieneś mnie przeprosić. Triumfalna brew wystrzelona w górę nie była zaspokojona. Gdzie ucałowanie sygnetu, którego nie nosił? Gdzie przysięga, że będzie już posłusznym pieskiem? Verity próbował zadowolić się resztkami, które dostał, ale w tym towarzystwie, to on wolał drogie i niewarte swojej ceny przystawki. Ograniczona do minimum liczba emocji na twarzy skwitowała stopniowe kiwanie głową jak gdyby w zgodzie. Litościwy Benjamin drugi, pierwszy miłosierny, ostatni zakłamany. — Kup Chateau Clerc Milon Pauillac, dobrze jej się kojarzy — pili je z Audrey w trakcie podróży poślubnej po Francji. Poplamiła nim tą alabastrową zwiewną sukienkę, gdy pośród winorośli okazało się, że nie ubrała tego dnia stanika. Było im wtedy dobrze. Benjamin rozkoszował się powabami innych, Audrey stabilną pozycją żony, dzięki której mogła osiągnąć w środowisku więcej. Sukcesywny upadek Benjamina drugiego, który na glebie leżał pierwszy, zakończył cios wymierzony prosto w nos od Williamsona. Nienawiść, jaka tam zapanowała godna była zachowania w pamięci, jednak efekty tego ruchu... Nie mógł powiedzieć, że był wdzięczny, ale gdy otwierają się naczynia krwionośne, widać otwierają się też oczy. Zmienił się — naprawdę się zmienił. Rozchybotany w obłoku władzy i kontroli, teraz stąpał twardo, choć dalej po chmurze. Resztka człowieczeństwa, z której próbował wyprać ciało, nosiła w sobie mankament. Brzydota humanistycznej duszy i cherlackich impulsów cierpła wspólnie z palcami, które notorycznie prostował. Już nie chodziło o łgarstwo na temat dnia z rodziną na nartach, nie chodziło o kiepskie próby manipulacji — wykrył je natychmiastowo, zbyt przyzwyczajony do takich. Chodziło o zasadę, chociaż sam nigdy nie grał uczciwie. Zgasił papieros na stole, prolongując ciszę w bezgraniczność. Minę miał tęgą, nieprzystępną przynajmniej pozornie. Papierośnicę natomiast w tym bezgłosie schował do wewnętrznej kieszeni marynarki ani na moment nie odrywając wzroku od Williamsona. Ty chuju. Zabolało, a Benjamin Verity nie nadstawiał drugiego policzka. — Wiesz Barney, nawet to rozumiem — powiedział serdecznie i taktownie, wstając od stołu i w dłoni ściskając rączkę teczki. Dwa kroki w przód, jeden lekko pod skosem i już był obok człowieka, który dzisiaj złamał wszelkie niepisane pośród tej dwójki zasady. — Tę konieczność życia wspomnieniami. Skorupę bezbronnego chłopaczka, młodego wdowca, nieudolnego syna. Ale to było pięć lat temu i od tamtej pory zmieniło się wszystko. Wszystko, na co nigdy nie będziesz mieć wpływu. Wszystko, czego nie zrozumiesz, bo nie masz już z kim. Konkluzja jest taka — Benjamin Verity rozpoczynał mowę końcową. Oceni ją już ława przysięgłych. — Spierdoliłeś — odwrócił się na pięcie, podchodząc do drzwi, które, nawiasem mówiąc, otworzył gwałtownie, dostrzegając w korytarzu pustki. — Panie przodem — panienko Williamson, pozwoli panienka? Nie będę patrzyć na pupę, bo coś czuje Barney, że właśnie się zesrałeś. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
To nawet zabawne — szczyt komedii w pomieszczeniu, gdzie z trudem mieści się dwójka dorosłych mężczyzn, skołtuniony dym wypalonych papierosów i przerośnięte chorobliwie ego. Śmiałby się jeszcze długo, gdyby tylko było mu do śmiechu; chcesz usłyszeć ten żart, Ben? Teraz uważaj, będzie dobre. — Verity, czekam na moment, kiedy zrozumiesz, że świat nawet nie zauważyłby dnia— Godziny, minuty, sekundy, ostatniego wydechu wyrwanego z samego dna zgniłego serca. Prawda objawiona w podrzędnym pokoju przesłuchań, w zapomnianym przez Boga — właściwie wszyscy zostali zapomnieni; nie tylko to miejsce, wszyscy — zakątku kraju. — W którym ty i twoje możliwości zniknęliście z powierzchni ziemi. Śmieszne, prawda? On i jego garniturki, on i krawaciki, on i wypolerowane buciki, które działają jak lustro powiększające — dzięki nim wreszcie dostrzega własnego kutasa — pewnego dnia znikną; zostanie tylko smród wylanego z ust kwasu. — Wiesz, kto zauważyłby różnicę? — zagadka dnia to tak naprawdę pytanie retoryczne; Williamson nie zamierza czekać, aż Verity znów rozchyli wargi, bo — prawdę mówiąc — nie mają kolejnego tygodnia, którego potrzebowałby, żeby wreszcie je zamknąć. — Przyjaciele. Wkrótce nie będziesz miał nawet jednego; może Alford wyjdzie z tobą na jagnięcinę? W końcu lubi niedojrzałe osobniki. Ostatnie dwa zaciągnięcia papierosem to cisza absolutna — gdyby wypuścił spomiędzy palców niedopałek, ten zawisłby w powietrzu, ukrzyżowany bez gwoździ, krzyża i rzymskich legionistów. Atmosfera gęsta tak, że wydostanie się z niej to kwestia rozgryzienia zębami — Verity mógł mieć trudności z przedostaniem się przez jej kotarę; skurcz szczęki nie sprzyjał przeżuwaniu. — Kto zliczyłby długi, które jesteśmy winni sobie nawzajem? Ty i ja, ich krewni, rodziny, pradziadkowie, całe pokolenia spragnionych władzy bestii. Długi musiały być spłacone, w przeciwnym razie urastały do rangi wyroku — a na tych Verity znał się lepiej niż ktokolwiek w zasięgu dwóch mil od komisariatu. Teraz też zapada wyrok; nad wieloletnią przyjaźnią, równie długim zaufaniem i popołudniem, które wykrwawiało się na metalowym blacie w pokoju przesłuchań. Ile zarzutów można wypowiedzieć zanim padnie ostatni bastion zrozumienia? Mieli okazję się przekonać. — Nie ma dowodów, bo ktoś zadbał o to, żeby zostały zakopane. Głęboko — psy lubią kopać dziury, a Czyściciele zamiatać brudy. Gdyby połączyć jedno z drugim, otrzymuje się kogoś, kto miłość do porządku zastępuje miłością do samego siebie — czegoś, czego Ben nie byłby w stanie pojąć; egoizm już tak miał. Zajmował dużo miejsca w kontenerze, które kiedyś było sercem — o tym, że być przestało, Barnaby przekonał się po mowie końcowej przyjaciela; bo przecież wciąż może go nim nazywać, prawda? Przyjacielem. Z rodzaju tych, którzy miejsce w twoim życiu wycinają nożem albo ostrymi słowami — ten pierwszy był domeną Williamsona, te drugie zawsze pasowały do ust Bena. — Mógłbym powiedzieć tyle gorzkich słów, Ben. Tyle zarzutów, tyle— Jadu, ale przecież to żadna nowość — Verity jest gadem. Tyle gniewu, złości, tyle zgniłych słów rzuconych w twarz komuś, kto nigdy nie zapomina; Williamson od dziecka przyswajał tę sztukę — zapamiętywania każdej krzywdy, hodowania jej w sobie jak choroby. Źle zasklepione rany zostawiały blizny — ta wyniesiona z dzisiejszego starcia nie robiła różnicy. (Tyle, że robiła; prawda, Barnaby?) — W zamian powiem tylko dwie rzeczy, ale zapamiętaj je dobrze — brzydkie zgrzytnięcie zamków, pierwszy zwiastun końca — Verity zawsze wydawał wyroki, ale to Williamson wyczuwał zagrożenie. Teraz też je czuje; pod skórą przepełza tajemnica, gdyby Ben dotknął teraz jego zaciśniętej w pięść dłoni, pod opuszkami palców poczułby poruszenie. Ścięgien, gniewu czy sekretu? — Pewnego dnia zrozumiesz. Ile dla was poświęciłem. Dla ciebie, Valerio, Johana. Dla twojej żony, twoich dzieci, twojego prawa, twojej przyszłości. W weneckim lustrze dostrzegłby odbicia; karykatury ludzi, którymi kiedyś chcieli być. Bo to cały sekret, Ben. Dzięki Gwardii czarownicy wciąż mają jakąkolwiek przyszłość. Pewnego dnia — jeśli dobrze się złoży, a rzadko składało się dobrze — Verity zrozumie; patrząc na trumnę, którą ktoś oblecze w amerykańską flagę, bo pomimo gównianej pensji, policyjne pogrzeby były widowiskowe, przypomni sobie ten dzień. Druga prawda to czysty pragmatyzm — uosobienie Williamsona, który krok w kierunku progu spotęgował stuknięciem pięści o framugę. — Uważaj na drzwi. Mają przykry zwyczaj łamania żuchw tym, którzy mnie wkurwili. Prosty nos Bena to dobro narodowe; a każdy pomnik można obalić. z tematu x2 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Kayla Rossi
ANATOMICZNA : 8
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 144
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 15
07.05.1985 Wczoraj pan Newbert przyjechał po nią do szpitala. Kayla od samego początku obawiała się momentu, kiedy ją wypiszą, ale nie sądziła, że życie poza murami szpitala tak szybko zamieni się w jedno z piekieł Dantego. Już kiedy podchodziła do starego, głośnego auta tymczasowego opiekuna prawnego, coś ścisnęło ją w gardle. Potem już było tylko gorzej. Pot, ból, brak powietrza, ciemność przed oczami, krzyk, z którego nie zdawała sobie sprawy. Wróciła do szpitala, nim dobrze wyjechali z parkingu. Pan Newbert był wściekły. Zostawił ją z lekarzem, który miał upewnić się, że nic poważnego się jej nie dzieje i kazał wracać do domu pieszo, skoro „nie potrafi się zachować”. Bardzo szybko boleśnie przekonała się o tym, jak bardzo jest w tym wszystkim sama i jak ciężko teraz będzie. Nigdy tak mocno nie tęskniła za tatą, jak w tamtym momencie. Paul miał swoje problemy, nie był ojcem idealnym, ale zawsze na swój sposób się o nią troszczył. Zawsze umiał przytulić, gdy coś się działo, nawet jeśli przy tym prosił, by nie płakała. Paula już nie było. Została sama. Przyswoiła tę wiedzę natychmiast. Wiedziała, że nie będzie o nic prosić tych ludzi, u których zmuszona była mieszkać. Nie chciała mieć z nimi do czynienia więcej niż konieczne minimum. Już kiedy dotarła do domu, podświadomie wiedziała, że wbrew temu, jakim domatorem była wcześniej, teraz nie będzie spędzać dużo czasu w tych czterech ścianach. U państwa Newbert było sporo dzieci i tylko jedno było w wieku Kayli. Wszystkie jednak były dość duże, by pomagać w domu. Chodziły jak w zegarku. Szybko przekonała się, że pani Newbert nie toleruje frywolności i braku dyscypliny. Kayla jeszcze tego samego dnia, nim dotarła do tej imitacji domu, zebrała się w sobie i zaszła w miejsce, gdzie przed wypadkiem mieszkała z tatą. Zapukała, ale nikt nie otwierał. Oczywiście zaraz wyszła do niej ciekawska sąsiadka i Kayla, pomiędzy jej ubolewaniami na okrutny los i wspominaniem ojca (ta flądra zawsze była pierwsza do oczerniania go, gdy Kayla po raz wtóry starała się wciągnąć Paula pijanego do domu), dowiedziała się także, że w ciągu tych dwóch miesięcy przez mieszkanie przewinęła się para lokatorów, ale nie zabawili długo. Kiedy zapytała, co z rzeczami jej i ojca, sąsiadka wzruszyła ramionami i wspomniała, że właścicielka coś wynosiła. Gardło zacisnęło się Kayli na myśl, że wszystkie rzeczy przepadły. Nie mieli majątku, wszystko, co cenne już dawno ojciec sprzedał albo oddał komornikom. Ale wiele z tych rzeczy miało dla Kayli dużo większą wartość, choć dla kogoś innego była ona żadna. Z domu państwa Newbert zadzwoniła do właścicielki poprzedniego mieszkania. Kobieta odebrała, ale rozmowa była wyjątkowo nieprzyjemna. Powiedziała, że zachowała sobie „te graty”, żeby odzyskać zaległy czynsz i odda je tylko, jak Kayla zwróci pieniądze za ostatnie trzy miesiące najmu. „A właściwie to pięć”, poprawiła się, „stary Rossi nie złożył wypowiedzenia”. Naprawdę miała czelność rzucić jej tym argumentem, wiedząc, że Paul zginął nagle i nie mógł tego przewidzieć. Nie mogła przecież wiedzieć, że sam to zaplanował. Gdy Kayla wyrzuciła jej, że przecież znalazła kogoś w ich miejsce, właścicielka udawała, że o niczym takim nie wie. Zresztą. Trzy czy pięć miesięcy — Kayla nie miała pieniędzy, by zapłacić choć za tydzień. Nie może pani tego robić — próbowała, ale właścicielka miała na ten temat inne zdanie. I to właśnie ostatecznie sprawiło, że Kayla znalazła się tutaj, na komisariacie. Była pełna wątpliwości. Bała się sięgać po pomoc policji. Na Sonk Road zlinczowaliby ją za to. Ale gdyby poszła do starszych kolegów, mogłoby się to skończyć bardzo źle dla tej starej raszpli. A Kayla, choć przez chwilę naprawdę miała ochotę życzyć jej najgorszego, nie chciała sięgać po tak drastyczne rozwiązania. Wcale nie chciała niczyjej krzywdy. Tylko czy tutaj jej pomogą? Tam, gdzie mieszkała, nie bez powodu szkalowano funkcjonariuszy i miała się właśnie o tym przekonać. Gdy stanęła przed okienkiem, funkcjonariusz rozmawiał przez telefon i wydawał się zupełnie jej nie zauważyć. Dopiero po dłuższym czasie odłożył słuchawkę i przywitał ją niezadowolonym spojrzeniem. Grzecznie rozpoczęta przez Kaylę rozmowa szybko przybrała niepożądany kierunek. — Przyjdź z rodzicami i nie zawracaj mi głowy, to nie świetlica, nie zajmujemy się tu smarkaczami. — Najwidoczniej wystarczyło powiedzieć skąd przyszła, by z nieprzyjemnego, zmienił się na paskudnie odstręczającego. Nie wydawał się zupełnie przejęty problemem Kayli, a ona szybko niemal zaczęła się trząść ze stresu. Nie umiała radzić sobie z konfliktami, szczególnie z ludźmi, którzy powinni stanowić autorytet. Ze starszymi, bardziej doświadczonymi, onieśmielającymi. — Nie mam ro- — To z opiekunami prawnymi. Kolejka się robi. Następny! — Funkcjonariusz się niecierpliwił, a ktoś z tyłu przepchnął się, sprawiając, że Kayla chcąc nie chcąc, musiała przejść na bok. Czuła, jak w jej oczach wzbierają się powoli łzy frustracji, które za wszelką cenę próbowała powstrzymać. Serce waliło jej jak oszalałe. — Oni ze mną nie przyjdą! Proszę chociaż-! — Próbowała wrócić do okienka, ale facet, który właśnie przy nim był, postanowił wesprzeć funkcjonariusza i zmierzył ją zdenerwowanym spojrzeniem. — Ogłuchłaś?! Wypad mi stąd, ludziom czasu nie marnuj, jak cię w domu wychowali?! To było za wiele. Nie była pewna, czy kiedykolwiek czuła w sobie tak silnie narastającą furię. Łzy złości pociekły jej po policzkach, ale starła je szybko, a zdruzgotanie odbite na buzi, zaczęło się zmieniać we wściekłość, zamiast w rezygnację. Tacy są mocni w gębie wobec bezbronnej nastolatki?! Ciekawe jak poradzą sobie z lamentem? W normalnej sytuacji te myśli nawet nie przeszłyby jej przez głowę. Była na komisariacie, a ludzie wokół prawdopodobnie byli niemagiczni. Mogła sobie narobić ładnej biedy, gdyby ktoś przyłapał ją na lamentowaniu, nie mówiąc już o tym, jak niemoralny byłby to krok. Ale jakie miała wyjście? Przez krótki moment naprawdę miała ochotę rozsadzić im czaszki. Powstrzymał ją strach, powstrzymała ją siła przyzwyczajeń i poczucie bezsilności, a przede wszystkim żal ściskający jej gardło, gdy próbowała zdusić kolejne łzy. Jak miała funkcjonować w tym świecie? Nie potrafiła… Nie nadawała się do tego. Nie wiedziała co dalej. |
Wiek : 17
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : Uczennica | Modelka
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Powrócił do życia po pięciu dniach tkwienia w sidłach gorączki. Wczoraj uporał się z papierologią, która urosła w pokaźny stos i próbował, za wszelka cenę skontaktować się z wciąż nieobecnym Venoirem, co spotkało się z zupełną obojętnością ze strony jego partnera policyjnego. Niespodziewana wizyta Caina na komisancie była kolejnym powodem, by zaszyć się w radiowozie, albo zanurzyć w lekturze akt; na tej drugiej czynności nie mógł się skupić; jego uwaga była rozproszona, a dwie kapsułki aspiryny tylko na kilka godzin stłumiły napad nawracającej migreny. Skroń nadal pulsowała lekkim bólem, gdy, z kubkiem kawy na wynos w ręce, przemierzał ulice Starego Miasta; choć to jeszcze nie godziny szczytu, budynki wyrzuciły na ulice tłum. Temperatura ciała była nieco podwyższona, jednak to nie zakłócało poprawnego funkcjonowania organizmu, dzięki czemu mógł w końcu oddychać bez napadów duszności. Podświadomie wiedział, że nie mógł pozwolić sobie na więcej dni stagnacji; pięć dni wolnego wystarczająco podgryzało go wyrzutami sumienia. Z papierosem między zębami przystanął przy budynku komendy stanowej w Saint Fall. Zanim wszedł do środka, dwoma buchami pozwolił używce dokonać żywota i, porzucając peta, dopiero wtedy ukrył sylwetkę w cieniu budynku. Pojawił się tam w porę, by być świadkiem braku wrażliwości funkcjonariuszy. — Ogłuchłaś?! Wypad mi stąd, ludziom czasu nie marnuj, jak cię w domu wychowali?! - doleciało do jego uszu, zanim udało mi się zrobić lepsze rozeznanie w sytuacji i wyrobić sobie opinie na temat całego, skupionego na dyżurce rozeznania. Nie chciał znaleźć się w centrum zamieszania, nie chciał interweniować, ale nie mógł stać z założonymi rękami i patrzeć, jak młoda twarz zalewa się łzami. Kto ma wyciągnąć ku niej pomocną dłoń, jak nie przedstawiciele władzy stanowej? - Co tu się dzieje? - zapytał, spojrzeniem przeskakując z twarzy oburzonego mężczyzny, na twarz zapłakanej dziewczyny; czerwonego ze złości buca poznał od razu - to ten sam, któremu Venoir ledwie kilka tygodni temu wlepił mandant. Pirat drogowy, niezbyt zadowolony z rozwoju sytuacji, zmierzył go spojrzeniem bazyliszka, Havi w ramach odwetu podarował mu subtelny uśmiech. - Na opłacenie mandatu miał pan czternaście dni. Zmieścił się pan w terminie? - zapytał, choć inne słowa cisnęły mu się na usta, jednak ostatecznie zdławił je w krtani. Brawo za ten pokaz męstwa, w tym szczególnym przypadku pojmowanego jako przejaw skurwysyństwa, zgaduję, że doprowadzenie dziecka do płaczu jest pana największym życiowym osiągnięciem, w takim wypadku współczuję., pozostało w przestrzeni jego umysłu; daleko było mu do reputacji chama, choć, im dłużej przebywał w małomiasteczkowym komisancie, tym częściej miał ochotę przeredagować swoje priorytety, ale jak dotąd nie pozwoliła mu na to subtelna zażyłość z uprzejmością. - Dzień dobry - zwrócił się do ofiary obojętności ludzi, którzy powinni stać na straży jej bezpieczeństwa i tym samym zdobył się na ludzki gest, być może pierwszy, jaki otrzymał tego dnia, wnioskując po jej stanie emocjonalnym i podał jej chusteczkę, – Detektyw Arlo Havillard, w czym mogę pomóc? Nad jej głową zlokalizował świdrujące spojrzenie Clarka; nigdy nie lubił - z braku lepszego określenia - tego skurwysyna, wzbudzał w nim odruchy wymiotne swoją aparycją, a teraz złe wrażenie jedynie się nasiliło; ostracyzm wobec dziecka, doprawdy, nie stać było go na więcej? - Havillard, to wykracza poza twoje kompetencje - usłyszał, Arlo odpowiedział mu wymownym milczeniem; nie chcesz mieć we mnie wroga. Niezależnie, jakie Clarkowi przyświecały intencje, Havi swoją uwagę poświęcił nastolatce; już teraz zaufanie względem policji stanowej było nadszarpnięte, więc dlaczego jego koledzy po fachu pracowali sumiennie na to, by zupełnie ją pogrzebać? Zbierali doświadczenie, by aplikować na stanowisko grabarza w domu pogrzebowym Bloodworthów? Nie rozumiał i nie chciał rozumieć; sprawa Simone, sprzed dwudziestu trzech lat, spotkała się z podobną ignorancją i powierzchownością? - Może usiądziesz i spróbujesz się uspokoić? - wskazał jej rząd krzeseł w dostateczne dalekiej odległości od dyżurki, by nie czuć na sobie rozgniewanego spojrzenia Clarka; głos miał spokojny, wzrok skupiony na jej twarzy, a na usta wkradł się subtelny grymas zrozumienia. – A ja w tym czasie zorganizuje ci coś do picia? Mógł zaoferować je jeden z pustych pokoi służbowych, bo tam, z dala od wścibskich spojrzeń, być może szybciej doszłaby do siebie, jednak nie chciał, by źle odczytała jego intencje. Wrócił kilka chwil później - poddał jej butelkę dietetycznej coli, sam upił łyk swojej kawy. Czemu ten palant nie chciał jej wysłuchać? Usiadł na krześle obok. - Co się stało? Głowa Havillarda była pełna scenariuszy; który pokryje się z rzeczywistością? |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Kayla Rossi
ANATOMICZNA : 8
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 144
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 15
Zlękła się wewnętrznie, gdy rozbrzmiał kolejny głos. Co tu się dzieje zwykle nie wróżyło dobrze. Padało wtedy, kiedy ktoś bił się na korytarzu szkolnym i wtedy, kiedy jakiś nadgorliwy funkcjonariusz zaplątał się na Sonk Road akurat, by dostrzec, jak dwoje ludzi wymienia się czymś w zaciszu jednego z brudnych kątów dzielnicy. Sprawiało, że czuła się, jakby zrobiła coś złego. Przede wszystkim zaczęła świadomiej zauważać, jakie rozpętało się zamieszanie wokół niej i że stanęła w jego centrum. Niemal się skurczyła pod tą świadomością. To od początku był zły pomysł. Powinna się już nauczyć, że nikt z Sonk Road nie miał prawa postawić tu nogi, chyba że został przywleczony siłą, by przenocować w celi. Chciała się wycofać, uciec i nie wracać. Ale wpierw mimowolnie uniosła spojrzenie na mężczyznę, który właśnie wszedł i zainteresował się całym poruszeniem. Poznała go. Ile minęło czasu, odkąd ją przyłapał na desperackim kroku, którego wstydziła się do tej pory? Dwa, trzy lata? Było jej wtedy ze sobą tak źle, tak głupio, że pamiętała niemal każdy szczegół. Nazwisko funkcjonariusza również zapadło jej w pamięć. I to, jaki był wyrozumiały. Przez jego dobroć, wstydziła się jeszcze bardziej. Teraz miała ochotę zapaść się pod ziemię, choć świadomość, że stanął po jej stronie — a przynajmniej przeciwko tym wrednym policjantom — przyniosła jej odrobinę ulgi. Pozwalała stanąć pewniej na nogach. Zesztywniała nieco, kiedy spojrzenie detektywa spoczęło na niej. Nie poznał jej, prawda? Prawda. Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale głos zza niej wtrącił się, zwracając mężczyźnie uwagę. Będzie miał przez nią problemy? Nim była w stanie wrócić myślami do zamiaru ucieczki, pan Havillard znów zwracał się do niej i dała się bezwiednie pokierować ku krzesłom. Starła resztę zdradliwych łez i w zasadzie gdy siadała, była już względnie spokojna. Nie chciała przecież robić scen ani wyjść na histeryczkę. Był taki miły. To sprawiało, że ciężko było jej się nie rozkleić. Jak w chwilach, gdy człowiek próbuje się uspokoić, ale ktoś go przytula i wszystkie starania idą na nic. Ale miała wprawę. Kilka głębszych wdechów, kilka ostrych słów w głowie i było dobrze. Mężczyzna wrócił, a Kayla z wdzięcznością w oczach przyjęła napój. Zerknęła mimowolnie w kierunku okienka, od którego nieco się oddalili. Czuła się tu tak bardzo nie na miejscu. Wciąż nie była pewna czy robi dobrze. Prawdopodobnie nie. Ale ten pan już się za nią wstawił, już zaryzykował. Nie mogła teraz wstać i wyjść. Może on naprawdę będzie mógł jej pomóc? — Dziękuję. — Uniosła na niego lekko spłoszone, choć już całkiem opanowane spojrzenie. — Właścicielka mieszkania, które wynajmowałam z tatą, nie chce mi zwrócić rzeczy, które tam zostały — starała się przedstawić sprawę jak najbardziej zwięźle, toteż zaczęła od jej sedna, by zaraz, upiwszy łyk coli, przejść do szczegółów. — Pod koniec lutego mieliśmy wypadek. Ja i tata. Nie przeżył go. A ja dopiero wyszłam ze szpitala. Właścicielka mówi, że nie odda mi rzeczy, dopóki nie spłacę całego zaległego czynszu. Ale przecież nie może tego robić, umowa była na tatę — tak naprawdę nie była pewna, czy istniała jakakolwiek spisana umowa — a tata nie żyje. Te rzeczy to wszystko co mi po nim zostało. Po nim i po mamie. Tam nawet nie ma nic wartościowego… |
Wiek : 17
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : Uczennica | Modelka
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Nie poznał jej. Chociaż zatrzymał spojrzenie na jej sylwetce, jej opuchnięta od płaczu twarz nie otworzyła w głowie odpowiedniej szuflady ze wspomnieniami, więc nie miał powodu, by sięgnąć myślami wstecz, a incydent, który wcześniej związał ich losy, obecnie znajdował się poza zasięgiem jego świadomości. Zgadywał, że miała między siedemnastym a dwudziestym rokiem życia. Przypominała mu trochę Scarlett, trochę Tessą, trochę każdą dziewczynę w podobnym wieku, które mijał na ulicy, lub, z którymi miał styczność, gdy sam wiódł żywot nastolatka, a więc ponad jedenaście lat temu. Wrócił do niej kilka chwil później, wyposażony w butelkę coca-coli dietetycznej. "Dziękuję" skwitował jedynie subtelnym uśmiechem kształtującym się na wargach; nie kolekcjonował dowód wdzięczności, preferował dowody zbrodni. Dopiero, gdy usiadł obok i złapał z nią kontakt wzrokowy, dopiero, gdy wzięła kilka głębszych oddechów, a łzy przestały znaczyć wilgotne ślady na jej policzkach, wyłapał coś, co wcześniej, w ferworze emocji i mocniejszej wymianie zdań z Clarkiem, umknęło jego uwadze- niezwykle charakterystyczne oczy w kolorze morskiego błękitu, wyróżniały się jak reflektory samochodu na tle mroku - jasne, przenikliwe, po prostu piękne. Dobrze, a teraz, bez histerii, opowiedz, co się stało. Kiedy zaczęła mówić, z jednej strony poczuł nieprzyjemne ukłucie pod trzecim żebrem od dołu - ból fantomowy, który przypomniał mu o istnieniu blizny, jakiej się nabawił, gdy urządził sobie nocą ekspedycje po Sonk Road - a z drugiej pojawiła sie w nim nie wytłumaczalna niechęć adresowana ku kobiecie, która odmawiała ją dostępu do rodzinnych pamiątek. Łykiem kawy usiłował pozbyć się tych emocji, żałując, że obecnie, w dyżurce obowiązywał absurdalny zakaz palenia. - Pamiętam. - Padało. Jezdnia była mokra od deszczu. Widoczność ograniczała gęsta mgła, która spowiła miasteczko. Idealne warunki, by stracić panowanie nad kierownicą. I zupełnie nieodpowiednie na rodzinną wycieczkę do Cripple Rock. Przyjechał na osobliwe miejsce wypadku, jako jeden z pierwszych. Pamiętał ten dzień. Strome wzgórze. Stary ford, który miał je pokonać, ale z oczywistych względów nie był dostosowany do tych warunków. Jakby ktoś celowo wybrał sobie te miejsce na śmierć. Pamiętał nieprzyjemne mrowienie w dolnej partii żołądka i dotrzymujące mu towarzystwa równie nieprzyjemne dreszcze spływające wzdłuż linii kręgosłupa. Choć śledztwo zostało przekazane w inne ręce, wiedział, że wypadek pochłonął jedną osobę, mężczyznę o nazwisku Rossi, druga była ciężko ranna i trafiła do szpitala, na intensywną terapię, tą drugą była jego córka i jak się przed chwilą okazało - ona. W ramach okazania współczucia ręka na moment zetknęła z dziewczęcym ramieniem, ale temu gestowi nie towarzyszyły żadne słowa. Wyrazy współczucia wydawały się być zupełnie nie na miejscu. Sprawa została szybko zamknięta. Pozostała wypadkiem w swojej pierwotnej formie. Wypadek, bo nikt nie chciał drążyć tematu. Wypadek, bo nikt nie chciał opłakiwać samobójcy. - Pamiętasz, jak brzmi imię i nazwisko tej kobiety? Jak to wygląda z prawnego punktu widzenia? Mogła zatrzymać pamiątki rodzinne, które należały do rodziny Rossi, w ramach zapłaty za zaległy czynsz? Nie, bo ich wartość, przynajmniej według nieoficjalnych zeznań dziewczyny, nie przekraczała pewnie nawet pięćdziesięciu dolarów. Najprościej będzie zapukać do jej drzwi, Arlo, zapukać i upomnieć się o pamiątki, których prawnym właścicielem była nastolatka. Mógł w najlepszym wypadku podać się za jej kuzyna, lub od razu - z grubej rury - pokazać oznakę i zasugerować, że rzeczy pana Rossi i jego córki być może są ważnym elementem innego śledztwa. Jakiego? Nie istotne. Ważny w tym wszystkim był tylko środek nacisku. Był też mniej innowacyjny sposób, taki który kłócił się z jego kodeksem moralnym. Skoro kobieta, właścicielka tego domu, było stać na taką małostkową mściwość względem dziecka, być może nie miała czystego sumienia. Nikt, kto mieszkał na Sonk Road i prowadził tam interesy, nie miał czystego sumienia. Co powiedzą na jej temat akta policyjne? - Chcesz złożyć oficjalne zaznanie, czy...? ...załatwić to mniej oficjalną drogą?, słowa, choć z jego ust nie wybrzmiały, zawisły w powietrzu. Czasem obecność osoby dorosłej zupełnie wystarczyła, by wyegzekwować to, czego w podobnych okolicznościach i niezrozumiałego powodu odmawiało się dziecku. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz