SALA WYSTAWOWA Po przekroczeniu drzwi pracowni, klientki przechodzą bezpośrednio do sali wystawowej. Jest ona największym pomieszczeniem w Bella Donnie i jako takie pełni rolę serca pracowni; eleganckie, utrzymane w jasnych barwach wnętrze wyposażone jest w miękkie kanapy oraz okrągłe stoliki, na których dla odwiedzających pracownię kobiet zawsze znajdzie się miejsce na kieliszek szampana. Szerokie, witrynowe okna sali wystawowej wpuszczają do wnętrza naturalne światło; w witrynie zawsze znajdują się nie więcej niż trzy manekiny i dopiero po wejściu do pracowni można zobaczyć więcej projektów. Pod dwoma ścianami znajdują się także wieszaki z ukrytymi pod materiałem sukniami - klientki nigdy nie przeglądają projektów same, jedynie opisują to, czego szukają, a właścicielka pracowni zawsze jest w stanie bezbłędnie odnaleźć suknię odpowiadającą ich potrzebom. Wysokie lustra w Bella Donnie oraz okrągły podest przed największym z nich pozwalają klientkom na dokładnie przyjrzenie się noszonemu projektowi. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
17.02.1985 Cztery kroki w lewo, obrót na obcasie, cztery kroki w prawo. Gdyby Salvatore Ferragamo dowiedział się, co Vittoria L’Orfevre wyprawia z jego najnowszym projektem, prawdopodobnie wkroczyłby na drogę sądową — tego popołudnia świat mody drżał w posadach i nerwowo spoglądał w kierunku ciemnogranatowych szpilek, których ciche stuknięcia na czystej, marmurowej posadce przypominały wystrzał z żandarmeryjnej broni. Nastroje, nie bez powodu, były bojowe. — Och, amore. W ustach każdego Paganiniego — nawet, jeśli przypadkiem i nie do końca z własnej woli od kilku lat nosił nazwisko L’Orfevre — och, amore miało wiele znaczeń i rzadko oznaczało to, co w wolnym tłumaczeniu oznaczać powinno. Och, amore, mówiła Vittoria, kiedy mała Elsje van der Decken kręciła (trochę pokraczne; wyrośnie z tego, prawda, Helen?) piruety w nowej sukience od ulubionej cioci. Och, amore, powtarzała Toria pod nosem, kiedy podarty, zakrwawiony rękaw koszuli Valerio nadawał się jedynie do oddarcia. Och, amore, szeptała kiedyś do najważniejszego mężczyzny w swoim życiu i chciała wierzyć, że tym szeptem zatrzyma go na zawsze. Och, amore, powiedziała w lutowe popołudnie i nawet stukot szpilek ustał, porażony naganą zaklętą w sylaby tych dwóch słów. — Tylko nie pastelowa zieleń! O czymkolwiek Annika Faust myślała tego poranka, zakładając na siebie paskudną — pod względem kroju, koloru, guzików, szwów, długości i, o zgrozo, o litości, poduszek na ramionach — garsonkę, musiało być to coś z pogranicza obłędu oraz niepoczytalności. Nikt o zdrowych zmysłach nie narzuciłby na siebie podobnego absmaku; nawet pod groźbą zrobienia na włosach trwałej. — Przypomnij mi, ile razy powtarzałam, że upodabnia cię do topielca? — jaskrawoczerwony paznokieć — kolor feminine grace, jeśli wierzyć przemiłej manikiurzystce ze Starego Miasta — ostrzegawczo przeciął powietrze w pół. To było pytanie retoryczne; Vittoria doskonale znała odpowiedź i nawet przez moment nie wahała się przed powołaniem jej do życia. — Pięć razy. Pięć! Stuk—stuk, wznowiona musztra kroków była echem pokonywanej odległości; podeszła do drzwi, wyćwiczonym ruchem nadgarstka obróciła tabliczkę na inkrustowane złotym atramentem zaraz wracam i natychmiast przeniosła wzrok na niegdysiejszą pannę van der Decken. Misja naprawcza trwała od miesięcy; z dość miernym skutkiem. — Ja rozumiem wiele, kuzynko — wierutna bzdura — wyrozumiałość pani L’Orfevre kończyła się tam, gdzie rozpoczynały zbrodnie wojenne przeciwko modzie. Annika za punkt honoru obrała sobie zdobycie generalskich odznaczeń naczelnego kata stylu; jej najzacieklejszy wróg — Vittoria — nosił dziś damski kombinezon z rozkloszowanymi rękawami, które przy każdy ruchu dłoni — a te następowały nagle, gwałtownie i w ilości akceptowalnej jedynie we włoskim wykonaniu — wprawiane były w taniec. Niewprawne oko mogłoby uznać, że materiał był zwyczajnie czerwony, ale przecież wyraźne przełamanie barwy wskazywało na subtelniejszy odcień szkarłatnego żołędzia. — Maywater ma swój klimat i wzdęte od wody trupy nie robią na was wrażenia — spomiędzy pociągniętych szminką ust doleciało ciche cmoknięcie, nu—nu, Annika, teraz ani słowa, jestem w połowie tyrady. — Ale to nie Maywater, mia cara. To Little Poppy. Nawet, jeśli zamierzała dodać coś jeszcze, zachowała to na później — teraz dłoń, pozbawiona obrączki, za to upstrzona trzema innymi złotymi pierścionkami, których szlachetnie oczka mrugały zalotnie do usadzonej siłą w fotelu pani Faust, sięgnęła po wysokie, smukłe kieliszki. — Szampana? Obracając się w stronę kuzynki, próbowała nie krzyczeć ze zgrozy. Zielona garsonka szokowała za każdym razem. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Co robiła Pani Faust, gdy akurat pragnęła modowo zaszaleć, wyrwać się z codziennej rutyny, ba – poeksperymentować wręcz? To proste. Zakładała odzież w kolorze innym, niż stary, poczciwy grafit, klasyczny antracyt – bądź ostatecznie to, co cieszyło się szczególną popularnością wśród akademickiej śmietanki, czyli ukochany, tweedowy komplet w kolorze zdeptanych, jesiennych liści. Na modowe szaleństwa miała osobny przedział w szafie, w którym królowało kilka rzeczywiście niebrzydkich sukienek na okazje bardziej oficjalnych wydarzeń, dwa, albo trzy kostiumy, z czego jeden w kolorach i kroju, jakie przyprawiłyby biedną Vittorię o apopleksję, no i oczywiście – garsonki. Czyli rzecz pełniąca w szafie Anniki podstawową funkcję, z jaką można przyrównać wyłącznie fikuśne topy w szafach małych syrenek. To esencja jej charakteru, który z wiekiem skapcaniał i znudział. A przynajmniej zdawać by się mogło, że uległ takiemu przeobrażeniu. Nikogo nie wyprowadzała z błędu. I tenże osobny przedział straszył między innymi tym absolutnym okropieństwem o barwie pastelowej zieleni. Traf chciał, że był to najwygodniejszy ciuch po tej stronie szafy. I najbardziej funkcjonalny – jakie on miał pojemne kieszenie! Cud! Nie zdążywszy wyartykuować swoich myśli i w kółko uciszana przez zawziętą kuzynkę, Annika nadęła się jak rozdymka tygrysia i nie mówiła już nic – i może to i lepiej. Bo gdyby zabrała głos jeszcze w trakcie całej tej tyrady, jak rasowa rozdymka właśnie, strzeliłaby jadem nie gorszym niż tetrodotoksyna przynależna oryginalnemu, rozdętemu maleństwu. Dziś przypominała młodszą siebie bardziej, niż kiedykolwiek w przeciągu ostatniego tygodnia. I pomyśleć, że wystarczyła do tego jedna nabuzowana Toria. Możliwe, że to wszystko przez wzmiankę o topielcu. Miękkie obicie fotela, w którym zasiadła stłumiło jednak wszelkie protesty – niech będzie już, odda się w ręce Modowej Naczelniczki i może wreszcie zamiast prowokować u Vittorii kolejną oczu kąpiel, raz usłyszy coś miłego. Na przykład, że wreszcie udało jej się dobrać buty do całej reszty stroju. Wywróciła oczami, jak mała Annika ze szkółki kościelnej, która wreszcie była już na tyle duża, że nauczyła się kopać między nogi i odszczekiwać. Dziś ta sama, choć większa Annika, wybrała jednak dyplomację. – Lubię rzeczy praktyczne – odparła wreszcie, wyczuwając dogodny moment na dorzucenie jednego choć słowa. I owszem, chętnie przystała na kieliszek szampana, trochę żałując w duchu, że nie znajdzie się tu nic o większym woltażu, jeśli dalej z kamienną twarzą ma znosić ciosy wymierzane w jedną z niewielu rzeczy, których jej brakuje. Czyli w gust. – Pięknie wyglądasz, Toria. Kwitniesz – dodała, decydując się na złagodzenie włoskiego temperamentu komplementem. Może dzięki temu wyrok sądu wojennego oszczędzi jej najwyższej możliwej kary, jaką byłoby dla niej przymierzenie dosłownie wszystkiego, co na niezliczonych manekinach czekało na szczęśliwego nabywcę. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Co robiła pani L’Orfevre kiedy pani Faust pragnęła modowo zaszaleć? Walczyła o własne przetrwanie — i dopiero później o stylistyczną sprawiedliwość. Buzująca pod skórą energia napędzana była przez perpetuum mobile wymyślonych krzywd — bzdura; żadna krzywda wyrządzona modzie nie była krzywdą wymyśloną — i alkoholu — to akurat się zgadzało; ćwiartka szampana buzującego w kieliszkach zniknęła zanim Annika zdążyła przekroczyć próg pracowni. Vittoria słynęła z wyrozumiałości (nie dość że bzdura, to na dodatek wierutna) i wybaczała wiele (to akurat zwykła potwarz i kłamstwo). Żadna inna klientka nie mogłaby liczyć na czwarte z kolei och, amore; ten przywilej przysługiwał jedynie krewnym, w których włoska część nosa niegdyś—panny—Paganini wyczuwała subtelną nutkę passaty. Oby tylko nie ze szklanki. — Wiesz, co jeszcze uchodzi za praktyczne? — kiedy Vittoria brała wdech, Annika znajdowała wąską furtkę na wtrącenie co—nieco do jednostronnie—uwznioślonej tyrady. Kolejną przerwę w wezbranym potoku słów pani Faust zyska już za moment; Vittoria miała niewiele zasad w życiu, którym konsekwentnie — albo w ogóle — hołdowała, ale priorytet szampana był niepodważalny: najpierw drink, dopiero później słowa. — Dresy, kuzynko. I tenisówki. I zbyt szerokie koszu— Koszule nie wybrzmiały; podejrzliwe, pospolicie brązowe spojrzenie — jej największa bolączka i jawna niesprawiedliwość magii, która nadal nie opracowała zmyślnego czaru na zmianę barwy tęczówek — najpierw zniknęło pod zwężonymi podejrzliwie powiekami, żeby nagle powrócić do pełnowymiarowego wzroku przepełnionego po brzegi niedowierzaniem. — Mamma mia! Nie weszłaś w nielegalne posiadanie żadnego z tych dwóch szkaradzieństw? Uboższa wyobraźnia miałaby problem z odtworzeniem żywego obrazu pani Faust w jasnoniebieskim, welurowym dresiku i czarnych tenisówkach nieokreślonej marki; tyle, że Vittoria i jej wyobraźnia były tworami na wpół obłąkanymi. Projektowanie wymagało pomysłowości — a stąd już tylko krok do imaginowania sobie, jak Annika po domu przemieszcza się w zmyślonym, chabrowym komplecie, który sportowy był jedynie z nazwy. Ostatnia nadzieja leżała w zdrowym rozsądku pani Faust — nawet, jeśli jego istnienie akurat zostawało poddawane w wątpliwość za sprawą pastelowo—zielonej garsonki. Kącik ust — czerwona szminka Cota na wargach, równie czerwony ślad na brzegu kieliszka — drgnął, kiedy Annika postanowiła sięgnąć po ostateczną broń z arsenału dwunastu sposobów na obłaskawienie Vittorii. Ktoś skromniejszy — lub odrobinę bardziej zrównoważony — mógłby odpowiedzieć naprawdę? Ktoś skromniejszy — lub odrobinę bardziej zrównoważony — nie prowadziłby w sercu Little Poppy Crest pracowni mody, podejmując niestrudzone próby tchnięcia w obywateli Maine chociaż odrobiny zamiłowania do mody. Ktoś skromniejszy — lub odrobinę bardziej zrównoważony — nie uśmiechałby się, na zgrabny komplement odpowiadając w jedyny, słuszny, włoski sposób. — Grazie mille, wiem. Przekazany kuzynce kieliszek wypuścił kilka złotych bąbelków — szampan wyraźnie zgadzał się z Vittorią. — To nowy balsam do ciała, działa cuda. Wystarczy odrobina na paluszek, o tutaj, a później wklepuj— Najpierw zapadło milczenie, później nadeszło zmarszczenie nosa; to zresztą trwało dokładnie trzy sekundy — Vittoria wychodziła z założenia, że każdy przedłużający się przejaw niezadowolenia na trwale podkreślał mimiczne niedoskonałości. — Nieładnie, pani Faust. Tak niecne odwracać uwagę od— Niesprecyzowany ruch dłonią — tą, która trzymała kieliszek z buzującym szampanem, co podniosło ryzyko urojenia kilku cennych kropel alkoholu o siedem procent — wskazał na całokształt; na Annikę, pastelową zieleń Anniki, sprytną próbę Anniki odwrócenia uwagi od planu, który rozkwitał w umyśle kuzynki pod łykiem złotego szampana. — Wiesz, o czym myślę? Pytanie z kategorii retorycznych; Annika nie zdążyła otworzyć ust, Toria już siedziała obok, zakładając nogę na nogę w sposób, w jaki potrafią to robić wyłącznie kobiety znające cenę aktualnie noszonych butów. — Viva Magenta. Na tobie. Za trzy minuty. Brzmiało zagadkowo, wyzywająco, enigmatycznie — brzmiało jakby Vittoria trzymała w przymierzalniach egzotyczną tancerkę, która za moment wypełni umysł pani Faust wątpliwościami, czy mężczyźni to aby na pewno jedyny słuszny kierunek w życiu. W rzeczywistości chodziło — jak zawsze — o kolor. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Chęć wygrania dyskusji z Vittorią było jak próba założenia na palec odrobinę zbyt małego pierścionka – niby można, ale boli. I strasznie można spuchnąć, gdy się już dokona niemożliwego, bo nic nie uchodzi bez konsekwencji. A zwłaszcza jawny dyshonor. A jednak, Annika czasem próbowała, bo czym jak czym – ale akurat uporem zwykle dotrzymywała kuzynce rytmu. I dlatego nie stroniła od uszczypliwych komentarzy, gdy już pierwszy szok przeminął. – Chodzenie w samej bieliźnie? – Przymrużyła oczy i zmarszczyła nos udając, że naprawdę zastanawia się nad odpowiedzią, by zaraz zamoczyć usta w jeszcze pełnym kieliszku. Bąbelki szampana łaskotały w podniebienie i podrażniły wrażliwy nos Anniki, co sprawiło, że przestała na chwilę mówić, gdy zaczęło ją w tym nosie kręcić. I gdyby miała być całkowicie szczera, niewiele więcej miałaby tu do dodania. Choć dresy, owszem, posiadała – czasem nawet zdarzało jej się uprawiać sport. A co do zbyt szerokich koszul… Na wszystkich nieświętych, niby w czym innym miałaby spać? Na szczęście akurat tego pytania głośno nie zadała. Usta miała zbyt zajęte trunkiem, by na wpół obłąkany mózg Vittorii pobudzić do rozważań na temat czarnego jak noc, dresowego kompletu. Lub przydużej koszuli w pionowe paski, o barwie tak błękitnej, jak niebo nad Hellridge. O, w tej to dopiero Annika wyglądała martwo! Wręcz jakby już nigdy miała się nie ocknąć z głębokiego snu. Tematu na szczęście nie musiały kontynuować, bowiem Vittoria łyknęła haczyk, co pani Faust przyjęła z szerokim uśmiechem i pozwoliła sobie nawet na przybranie bardziej zrelaksowanej pozycji, czyli przechyleniu lekko w bok i oparciu o podłokietnik. Udało się zmienić temat, dokładnie tak, jak życzyła sobie tego Annika… A przynajmniej z początku, choć i to dało chwilę potrzebną na zebranie myśli odsapnięcie od gradobicia słów odrobinę nieprzyjemnych. No i pani Faust naprawdę teraz chciała się dowiedzieć, co to za wspaniały balsam. Nie było jej dane. Bo dynamiczna sytuacja w pracowni przerastała nawet najbystrzejsze umysły, wyćwiczone przecież w debatach. Konfrontacje rodzinne to osobny gatunek dyskusji, na który żadna szkoła nie mogła ją przygotować. Ani na niebezpieczne manewry Vittorii – ktoś tu na pewno dziś otrzyma przypadkowym odpryskiem szampana i przypadkowo będzie to właśnie Annika. Aż przywarła mocniej plecami do oparcia, niemal jakby miało ją to uchronić przed oblaniem musującą cieczą. – Viva Mage… A może najpierw coś obejrzymy, wspólnie się zasta… – Albo i nie. Bo pani L’Orfevre nie zbierała dziś sugestii, ani nie robiła ankiet. Jak na dyktatorkę mody przystało, dekret miał stać się, hm ciałem. I to za trzy minuty. Annika poddała się więc pokornie, bo tak całkiem szczerze, nie miałaby nic przeciwko temu, by prezentować się lepiej, ale czy mogła to tak otwarcie przyznać? Prędzej dałaby się przeciągnąć pod kilem. Wywracając oczami, ale odłożyła ostrożnie kieliszek, by nie poplamić swojego ślicznego kompletu. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Chęć wygrania dyskusji z kimś, kto nigdy nie daje za wygraną — chyba, że ma w sobie dokładnie wymierzoną ilość kieliszków wina — to dobry sposób na sprzeniewierzenie wolnego czasu. Sekret powodzenia tkwił w czterech i pół rose; to dawka optymalna, w trakcie której Vittoria skłonna jest do negocjacji, należy jedynie uważać, żeby w ich trakcie nie piła dalej — od piątego kieliszka w górę pertraktacje są zrywane, a dyktatura pani L’Orfevre zaczyna przypominać rządy afrykańskich tyranów. Dziś wypiła tylko dwa kieliszki, na dodatek czerwonego merlota; po tej dawce skłonna byłaby wyłącznie do jednej zgody — zgody na dolewkę. Pani Faust, zamiast wina, dolewała jedynie oliwy do ognia — jej niewinne pytanie, spotęgowane bąbelkami szampana, odcisnęło na ustach Vittorii uśmiech; z rodzaju tych, które zarezerwowane są dla mglistego wyobrażenia kobiet paradujących po mieszkaniu w samej bieliźnie. — Twój mąż nie miałby nic przeciwko, amore — sąsiedzi z naprzeciwka zapewne też nie — jeszcze trochę, a kamienica Faustów stanie się jednym z najchętniej odwiedzanych punktów turystycznych Saint Fall. Żadna ilość szampana — z Szampanii, jak przykazał Lucyfer i szacunek do alkoholu — nie była w stanie powstrzymać rozpędzonego automobilu myśli. Jeśli cokolwiek łączyło Torię i rekiny — poza tym, że oba gatunki przepadały za popołudniowymi przekąskami, ale tylko jedno z nich zwracało to, co zjadło — był to upór w podążaniu za subtelną wonią krwi w wodzie. Nawet, jeśli to tylko wybujała metafora na zbyt wczesną pewność siebie; kiedy pani Faust uwierzyła, że Vittoria zgubiła trop, viva magenta i obrócenie na obcasie przypieczętowały los Anniki, jej garsonki i ulotnej wizji spokojnego popołudnia. — Zastanowić? Nad czym? — sugestie zbierali politycy, ankiety — centra handlowe; projektanci mody rzadko bywali tym pierwszym i nigdy nie sprzedawali kolekcji w tym drugim. Toria na drodze do wielkiej metamorfozy — po wkroczeniu na szlak, którego metą był ratunek ich małego świata przed kolejnym objawieniem pani Faust w czymś, co przypominało skradziony z domu starców komplet — nie miała czasu na namysł. Z namysłu rzadko wynikało coś dobrego; zwykle kończył się bólem głowy i czkawką niechcianych wspomnień. — Jestem profesjonalistką, pani Faust. Kiedy kobieta przekracza próg pracowni, mam wizję. Zawsze rozpoczyna ją od wypunktowania, co klientka zrobiła właściwie; dopiero później rozpoczyna długą listę przewinień. — Czasem to koszmar, czasem marzenie, najczęściej objawienie, które teraz krzyczy — dokładnie cztery sekundy milczenia to moment niezbędnej przerwy — kolejny łyk szampana, dawka musujących bąbelków i słodko—cierpki posmak na języku to tylko drobny przerywnik w ich małym przedstawieniu. — Toria, powinnaś ubrać kuzynkę w coś, co przestanie upodabniać ją do zamszonej kłody w Cripple Rock. Już nie do topielca; Vittoria potrzebowała kilku minut i jednego zmarszczenia nosa, żeby zdać sobie sprawę z felernego doboru słów — zamiast przeprosić, zmieniła narrację. Unikanie odpowiedzialności wyniosła z domu razem z panieńskim nazwiskiem i włoskim ułamkiem krwi w żyłach. Kieliszek z resztką szampana przy dnie — dwa łyki, nie więcej — stuknął cicho w zetknięciu z okrągłym stolikiem. Vittoria spędziła na kanapie osiemnaście sekund, w trakcie których uznała, że od siedzenia pośladki tracą na jędrności, w łydkach pojawia się pierwszy skurcz, a stopy zaczynają upominać o kilka minut odpoczynku od szpilek. W dziewiętnastej sekundzie wstała, w dwudziestej przesuwała wieszaki na pociągniętych złotą farbą żeberkach stelaża. Niektóre z kompletów ukrywały się przed światem pod nieskazitelnie białymi pokrowcami; tylko Vittoria wiedziała, co znajduje się w środku. — A—ha! Poszukiwania ustały tak nagle, jak przybrały na werwie — Toria obróciła się w kierunku Anniki; w prawej dłoni trzymała wieszak, a na nim — viva magentę. Ołówkowa, długa po kolana sukienka z baskinką zawierała jedyny kompromis, na który zdecydowała się właścicielka Bella Donny; dekolt był zabudowany i ozdobiony dekoracyjną zakładką. — Va bene, przymierzysz po dobroci czy mam pomóc? To groźba czy propozycja? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Nieczęsto Annika zastanawiała się nad tym, czy pragnie podobać się mężowi w taki sposób. Niewiele o tym rozmawiali, jak i o wielu innych rzeczach – a w międzyczasie tematów do dyskusji nazbierało się naprawdę sporo. Ale och, o ile łatwiej było spokojny wieczór we dwoje spędzić na rozmowie o pracy, czy o bieżących, palących kwestiach. Beztrosko omijać to, co naprawdę drażniło. Atmosfera była napięta, dlatego w małżeństwie Faustów nie było nawet miejsca na coś tak prostego, jak chodzenie po mieszkaniu w samej bieliźnie. Teoretycznie. – Niewątpliwie – odparła, chcąc skończyć z tym tematem jak najszybciej, by faktycznie wrócić do beztroskich przymiarek bez myślenia o domu – głowa powinna go opuścić wraz z ciałem, w momencie zamknięcia za sobą drzwi. A więc, magenta! Niewiele już myśląc, bo myślenie – rzeczywiście – potrafi czasem zaszkodzić, pani Faust po raz ostatni podniosła do ust i przechyliła kieliszek, by mało elegancko pozbyć się jego zawartości jednym, szybkim haustem. Bąbelki raz jeszcze, na pożegnanie, połaskotały podniebienie i gardło, a na usta Anniki wkradł się kwaśny uśmiech. Bierz mnie Toria, bierz mnie całą! Zrób z tej zamszonej kłody bejcowaną ślicznotkę na miarę jej możliwości! Dalej będę kłodą, ale przynajmniej dobrze ubraną! – Jeszcze nie straciłaś nadziei na szczęśliwy finał. Jestem wzruszona – odparła, gdy już po owym hauście wzięła pierwszy wdech. Annika była kobietą nawyku – gdy już coś zaczynało odpowiadać jej gustom, trzymała się tego jak jedynej nadziei na ocalenie. Kluczem do sukcesu było więc złamanie tego szyfru, zmiana rutyny… I nade wszystko, wyrzucenie z jej szafy wszystkiego, co choćby przypominało tandetę. Włącznie z tym pięknym, miętowym kompletem, którego jeszcze dziś powinny strawić płomienie takie, jakich nawet łzy Anniki nie potrafiłyby ugasić. Choć może łzy nie były wcale potrzebne? Nie płakała nawet na swoim ślubie, miałaby więc wylewać łzy przy wymianie garderoby? Ta piękna sukienka w kolorze magenta mogłaby tego nie przeżyć, sromotnie zrywając ze swoją magentowością na rzecz szkarłatnych plam na zabudowanym dekolcie. – Podoba mi się – rzuciła, wstając. Entuzjazm był może umiarkowany, ale musiał Torii wystarczyć, bo zraniona duma Anniki nie pozwoliłaby jej w tej chwili na nic więcej. Podeszła bliżej, by przyjrzeć się materiałowi, czy nie odparzy przypadkiem jej największych atutów w upalne lato w Maine. A tak naprawdę, to nie. – Myślę, że trafię do przymierzalni – Bo przecież nie będzie rozbierać się tutaj! A już na pewno nie odda swojego ulubionego kompletu na pastwę Vittorii. A tym mogłyby się skończyć przepychanki przy mierzeniu. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Ekstrawagancja i styl, włoska żywiołowość i niemiecka precyzja, amore i Scheiße zaklęte za taflą błyszczącego spojrzenia — nawet ulepiona z przeciwieństw Vittoria dostrzegała subtelne oznaki. Prywatność to przywilej, na który nie mogło pozwolić sobie zbyt wielu przedstawicieli Kręgu — prywatność to przejaw dobrej woli, na który decydowali się nieliczni. Prywatność to nabyte prawo, które przysługuje każdej kobiecie przekraczającej próg pracowni; Bella Donna miała być sanktuarium, nie salą sądową. Sposobem na ucieczkę, nie pułapką. Obietnicą, że wszystko będzie lepiej — nie przypomnieniem, że zwykle bywa tylko gorzej. Nienatarczywa cisza w wykonaniu pani L'Orfevre pozwoliła na powrót zasnąć obawom Anniki; tutaj nikt nie będzie rozmawiał o mężach, jeśli tego nie chce i nikt nie wyciągnie siłą małżeńskich problemów — o ile takie życzenie nie opuści ust samej zainteresowanej. Szybka zmiana tematu zatarła obawy, że temat upodobań pana Faust wróci; do diaska z nim — Toria zacznie dopytywać o jego samopoczucie dopiero, kiedy w ofercie pracowni zawitają męskie koszule. — Nigdy nie tracę nadziei. Gdybym traciła— Wiele groźnych alternatyw tego zdania przewinęło się pod tlenioną blond kaskadą włosów — od przestałabym wierzyć w miłość, przez nigdy nie poprowadziłabym pracowni, aż do— — Spisałabym na straty ciebie i twoją szafę dekadę temu. Ta walka trwała krócej, ale cele dramatyczne wymagały zdrowej dozy przesady; pięć lat w tę czy drugą stronę na pewnym etapie życia nie miały znaczenia. Jeszcze pięć lat temu nigdy nie umówiłaby się na kolację z młodszym o cztery lata mężczyzną, ale teraz? Jej entuzjazm nie brał się znikąd; ten, który napędzał panią L'Orfevre dziś, miał na imię Jorge i pochodził z Ameryki Południowej — nie zapamiętała nazwy państwa, brzmiało na zmyślone. Boliwia? Spojrzał na butelkę oliwy i uznał, że dodanie b załatwi sprawę? Annika na pewno znałaby odpowiedź; tyle, że Annika nie przyszła tu dziś, żeby rozmawiać o nie do końca akceptowalnej, trzymanej w tajemnicy i bezpiecznie kultywowanej w Bostonie sztuce miłosnych podbojów kuzynki. Na urodziny Toria po prostu zażyczy sobie mapę świata. Drugim życzeniem będzie, żeby pani Faust przejawiała większy entuzjazm na widok kunsztu modowych wyżyn. Viva magenta miała wszystko, czego zabrakło w trupio—zielonkawym stroju, który wciąż zachłannie ukrywał sylwetkę Anniki — dopasowany krój, subtelne wcięcie i nie mniej subtelną sugestię, że nie jest to coś, co można znaleźć w najbliższej galerii handlowej. Ani w jakiejkolwiek innej. — To najważniejsze, amore. Ma podobać się tobie i mnie — uśmiech pani L'Orfevre rósł wprost proporcjonalnie do prawdy objawionej, która opuszczała nieskazitelnie umalowane usta. — Głównie mnie, ale jeśli podoba się tobie, zaoszczędzimy kwadrans na kłótni. Zbyt wiele razy odtwarzały ten scenariusz, żeby powielać odgórnie przypisane role. Annika: sama nie wiem, Toria, ten kolor wydaje się zbyt przesadzony i odważny— Vittoria: wybacz, amore, z tego zdania usłyszałam tylko co drugie słowo i wyszło — wiem, Toria, ten kolor wydaje się odważny, jesteś genialna! Annika: nie powiedziałam, że jesteś genialn— Vittoria: nie musisz powtarzać, że jestem genialna, słyszałam za pierwszym razem! — Zawołaj, kiedy będziesz gotowa, a ja— Zielonkawa garsonka uniknęła kary śmierci — przynajmniej chwilowo. Ukryta w azylu przebieralni, mogła liczyć na odroczenie wyroku; co do tego, że zostanie wykonany, żadna z nich nie miała złudzeń. — Doleję nam szampana — skandalicznie puste kieliszki wymagały napełnienia, Annika — przebrania, a sukces modowej porady — uczczenia. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Być może to nie zamszoną kłodę Annika przypominała najbardziej, a raczej upartym przybrzeżny głaz, którego nie ominęły lata intensywnej erozji. A wypytywana o małżeńskie sprawki starała się niezmiennie odpowiadać z powagą, bez ogródek, acz nie oczerniając męża. Pewne przyjemności zostawiała sobie na te rzadkie momenty, które jakkolwiek można było nazwać intymnymi. Choć po kilku kieliszkach dowolnego alkoholu mogą zacząć dziać się rzeczy niestworzone – jak na przykład wyłaniający się w oparach pijaństwa obraz Anniki Cierpiącej. Niemniej, tę sprawę mogłoby załatwić także odpowiednio wymierzone w czasie, przeciągłe amore. – W końcu czas to pieniądz – tylko cud sprawił, że wypowiadając te słowa, nie wywróciła oczami. W istocie, nie zamierzała tracić czasu na czcze spory, dobrze znając już modus operandi ukochanej kuzynki, która bywała niczym rozpędzony pociąg – nim wyhamuje, potrafi narobić dużo szkód. I właśnie dlatego Annika bez potrzeby nie wchodziła Vittorii w drogę. Zielonkawą miłość zastąpiła krzykliwa magenta, a poprzedni strój spoczął na wieszaku, wygłaskany jeszcze czule na do widzenia. Nie leżało to na niej źle – wręcz fenomenalnie, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze nawet nie zdążyła dosunąć zamka i ostatecznie oddać się miękkiej tkaninie we władanie, bo w istocie – nic jej nie drapało, żaden element nie uwierał, ani nie ocierał się, niedopasowany do ciała. Jeszcze raz, a pani Faust naiwnie uwierzy, że powiedzenia trzeba się nacierpieć, żeby być piękną to tylko pusty frazes. – Już. Możesz tylko zajrzeć jeszcze do tego zamka? Chyba nie udało mi się dosunąć go do końca – magią dobrze dobranej odzieży Vittoria sprawiła, że przytłoczona poprzednim kompletem i przez to poszarzała skóra zyskała dawno niewidziane odcienie, a oczy wybiły ich naturalną zielenią. Czyżby właśnie przyszedł moment, by przyznać Vittorii rację? Niedoczekanie. Kieliszek szampana miał moc gaszenia wyrzutów, sięgnęła więc po niego bezzwłocznie. Nie mogła zresztą wyzbyć się wrażenia, że nadawał całej stylizacji dodatkowej, nieopisanej głębi. Jak stateczna kobieta w kryzysie, co zgadzało się z jej aktualnym postrzeganiem rzeczywistości wokół. – Liczę, że teraz powiesz mi coś miłego – rzuciła, obracając się wokół własnej osi. Jakby znów była młodą panną z bogatej rodziny. A obecnie nie była żadną z wymienionych. Och, ile by dała, by znów móc ubrać się jak nastolatka i nie wyglądać śmiesznie. W tamtych czasach zdecydowanie zbyt często wdziewała po prostu mundurek. – I może następnym razem naprawdę pozwolę ci wybrać dla mnie bieliznę – kontynuowała w najlepsze, już w nieco lepszym nastroju, jakby zależał on wyłącznie od dzieła rąk kuzynki, a nie od faktu, że rzeczywiście na chwilę zapomniała o troskach, które pozostawiła w domu. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Uparty, zamszony, przybrzeżny głaz — istniał na tym świecie ktoś, kto zamieniłby to w idiotyczną grę słów; coś tak skandalicznie niezabawnego, że Toria zaczęłaby się śmiać zanim rozsądek wziąłby górę nad niedowierzaniem — właśnie dopuścił do siebie możliwość, że pani L'Orfevre wygrała to starcie zanim się zaczęło. Kapitulację Anniki przyjęła z gracją rzymskiego cesarza — klaśnięciem w dłonie. — Cytujesz Johana? — czas to pieniądz, dwa tygodnie temu odbierał w pracowni suknię dla żony i nie wyglądał na kogoś, kto gdzieś się spieszy, więc właśnie straciłem dwieście dolarów. Drobniaki, odparłaby Toria, gdyby miała ochotę na kłamstwa — tamtego dnia nie miała, więc van der Decken dotkliwie na tym ucierpiał; najpierw zarzuciła mu, że wyraźnie schudł i powinien przeprosić się z kuchnią Guliany, a później dodała, że przynajmniej jego tyłek nadal przypomina coś, po czym Vittoria chętnie przejechałaby motorówką. I co z tego, że nie mam prawa jazdy? Zarzut Johana odegnała jak natrętną muchę. To nie może być skomplikowane, skoro ty potrafisz. Coś jej mówiło, że Florence po kolejne zamówienie przyjdzie osobiście. Vittoria i cierpliwość pasowały do siebie równie dobrze, co róż pompejański i pruski błękit — wcale. Przedłużająca się przymiarka pani Faust dwukrotnie otarła się o wtargnięcie do przymierzalni; tylko lampka szampana w dłoni, szczątkowy szacunek do prywatności i własne odbicie w lustrze — kątem oka zauważyła, jak dobrze wyglądały jej pośladki w tym kombinezonie i nie mogła oderwać wzroku — powstrzymały panią L'Orfevre przed drastycznymi krokami. Było warto. Było warto — kiedy Annika wyłoniła się zza kotary, Toria zatrzymała nogę w pół stuknięcia obcasa. Modowy wyrok nie powinien zaskakiwać. To przecież jej projekt. — Signora Faust, wyglądasz— Jak mrożona malinka na samym dnie mocnego drinka. — Zjawiskowo — dwa prędkie kroki, taka sama ilość stuknięć obcasów i delikatny, profesjonalny uchwyt — jednym pociągnięciem suwaka dosunęła zamek. — Czasem zapominam, że masz talię, za którą niejedna kobieta w Saint Fall sprzedałaby diabłu — oh, to przezabawne — cóż, duszę. Niektóre oddały ją w chwili narodzenia za możliwość przekuwania magii w arcydzieła; to spowijające panią Faust było najświeższym przykładem. Toria obserwowała swój projekt tak, jak matki mogły podziwiać pierwszy udany rysunek własnego dziecka — z dozą powątpiewania (ktoś narysował za ciebie?), przez akceptację (faktycznie, nawet udany) po bezprecedensową dumę (moje piękne, zdolne dziecko, wreszcie jestem pewna, że nie podmienili cię w szpitalu!). — Ukrywanie tych piersi przez światem to zbrodnia, kuzynko — sukienka ich nie obnażała, bo obnażać nie musiała — w zupełności wystarczyło, że miękki materiał opinał się tam, gdzie opinać powinien; zero wulgarności, cała garść subtelnego niedopowiedzenia. — Pamiętaj, że rodzina Paganini — L'Orfevre nigdy, ale przecież nazwisko męża od zawsze był tylko tym: gumą na podeszwie wyplutą przez trupa — egzekwuje złożone obietnice. Doskonale wie, że Annika powiedziała może — po prostu postanowiła to zignorować. — Przy okazji kolejnej przymiarki będę musiała zasłonić witryny — a zamiast szampana, poda wino — sensualna bielizna nie tolerowała bąbelków (w żadnej formie); jeśli istniał na świecie alkohol, który apetyt zamienia w nienasyconą potrzebę piękna, było to toskańskie Marchesi Antinori Solaia. W Palazzo powinno być kilka butelek; za obietnicę świecącego w nocy krawata, Valerio sprzedałby własnego brata — co dopiero o zakurzonym winie mówiąc. Uśmiech nad ramieniem pani Faust przypominał włoskie słońce, w którym dojrzewały ciemne grona — wystarczyło lekko obrócić głowę, żeby ciemne od szminki musnęły policzek kuzynki; nagły zryw czułości zostawił na jasnej skórze Anniki delikatną smugę. — To prezent, amore. Za to, że byłaś wobec mnie cierpliwa. Vittoria L'Orfevre może bywa — nagminnie i z werwą — rozpędzoną lokomotywą, która na dylemat wagonika spogląda pod specyficznym (jak to, nie mogę rozjechać wszystkich?) kątem, ale nikt nie odmówiłby jej pasji. Kłóciła się tak samo, jak przejawiała miłość; z całego serca. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Było warto. Jak na modową recydywistkę i morderczynię stylu, Annika przyjęła swój wyrok zaskakująco dobrze. A być może po prostu jej dzisiejszym marzeniem było raz zobaczyć Vittorię oniemiałą, nawet jeśli połowa tego oniemienia wynikała wyłącznie z samozachwytu nad własnym geniuszem. Wszystko, byle nie przyznać przed sobą, że uważała ten czas za miło spędzony. Jej zresztą nie był wyceniony tak drogo, jak czas Johana. – To nie jedyna zbrodnia, jaką mam na koncie – przyznała, oglądając się w lustrze raz jeszcze, z każdej strony. Niechęć do przyciągania wzroku walczyła w niej ze zwykłą, również dobrze jej znaną próżnością, gdy tak oceniała projekt Vittorii i swoje w nim walory. Niechętnie, acz przyznając wreszcie, że w tym konkretnym odzieniu sama obejrzałaby się za sobą na ulicy. Nie zawsze zależało jej właśnie na takim efekcie, jednak… cóż. Bywał on niekiedy użyteczny, choćby do egzekwowania rzeczy w inny sposób nieegzekwowalnych. Przy kolejnym obrocie zatrzymała się twarzą w twarz z kuzynką. Wycelowała w nią palcem wskazującym. – To znaczy, że marzysz o tym, żeby dobrać mi też bieliznę… Niech będzie – a ucałowana w policzek machnęła nonszalancko dłonią w jeszcze lepszym nastroju, niż jeszcze przed chwilą. I jeśli miałaby zgadywać, co ucieszyłoby Valerio bardziej, niż świecący krawat, byłaby to zapewne możliwość uczestnictwa w takich przymiarkach w formie widza. Wystarczyłoby, aby Vittoria przypadkiem chlapnęła, dlaczego życzy sobie akurat takiego wina. I nawet więcej – gdyby ktoś spytał Annikę dokładnie w tym momencie, co o tym myśli, śmiejąc się odparłaby, że wszystko jej jedno. Może więc rzeczywiście magenta przypadła jej do gustu bardziej, niż była to gotowa przyznać. – Wiesz, że cierpliwość to moja największa zaleta – zaraz po inteligencji – parsknęła śmiechem, wznosząc kieliszek do ust. – Dziękuję, jesteś genialna – może to ten alkohol rozwiązał wreszcie Annice zasznurowane dotąd usta. I tak w – nomen omen – szampańskim nastroju, spędziła z Vittorią w pracowni jeszcze dobrą godzinę. Może trochę dla stylu, a z pewnością dla towarzystwa. /ztx2 |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
08.03.1985 Życie to sztuka trudnych wyborów. Białe czy czerwone? Dwa rodzaje kieliszków i dwie barwy etykietek — gdyby mężczyzn wybierała równie uważnie, co gatunek wina, może nie byłaby właśnie w połowie szklaneczki czegoś, co wyglądało jak gin, smakowało jak gin i muskało policzki odcieniem różu, który wywoływać potrafi jedynie gin — albo Harrison Ford. Z obu wariantów tylko jeden był rażąco nieobecny w pracowni; drugi pewnie szukał zaginionej arki. Gorzki posmak na ustach ułatwił decyzję; kiedy dno szklanki ujawniło maleńki skrawek niestopionego lodu, Vittoria znała odpowiedź. Oba. Piętnasta czterdzieści—coś — szczęśliwi czasu nie liczą, zapracowani liczyć się boją — niepostrzeżenie przemknęła po tarczy zegara i przybrała kształt przechylonej czwórki; szesnasta zjawiła się nagle, oczekiwanie i w akompaniamencie słodyczy, która — dla odmiany — nie miała źródła w pustej szklaneczce. Pani L’Orfevre nie wierzyła w punktualność, była za to oddaną amatorką miłych zaskoczeń; kiedy wybiła równa godzina, dzwonek nad drzwiami wydał z siebie śpiewne brzęknięcie; świat byłby przyjemniejszym miejscem, gdyby podobnie brzmiały rozbijane kieliszki. — Pani Sheng? — na tle marcowego popołudnia najpierw zauważa sylwetkę — mentalna, krawiecka miarka właśnie się rozwija i kobietę zamienia w zestawienie spostrzeżeń. Ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, z powodu którego Toria — dla zasady — natychmiast czuje zazdrość; ponad siedem — osiem, teraz doliczyła — drobnych pieprzyków i większych piegów na twarzy, o które zazdrosna nie jest wcale; ponad cztery błędy w kroju aktualnie noszonego ubrania; dokładnie pięć kroków, które je oddzielało. W czasie przeszłym wybrzmiewają szybkie stuknięcia obcasów i pokonana odległość. — Vittoria L’Orfevre, z domu Paganini. Potwierdzenie autentyczności kwestii włoskiej musiało zaczekać; w tym, co dziś powiewało w ślad za gestami Torii — w porządku, autentyczność potwierdzona; w ten sposób gestykulują tylko włosi albo mimowie — nie było ani krztyny sycylijskiego szyku. Kombinezon miał kolor dojrzałej śliwki — nawet, jeśli robaczywki, to tylko dowód, że była soczysta — i długie, rozkloszowane rękawy; wyciągając dłoń w kierunku nowej klientki, stwarzała zagrożenie zaplątania w nie palców. — Miło dodać twarz do charakteru pisma — wychowanie w Liberta nauczyło ją wielu określeń, którymi bracia i kuzyni mogliby obdarzyć panią Sheng; na koniuszku języka miała tylko jedno z nich. Wystarczyło ładniej ubrać je w słowa — na szczęście ubieraniem zajmowała się zawodowo. — Jeszcze milej odkryć, że z sobą korespondują. Na rany Aradii, litość Lucyfera i wieczorną, kosmetyczną rutynę Lilith — czy właśnie użyła gry słownej z listami i korespondencją w rolach głównych? — Wina. Bardzo wielka wina, ale przede wszystkim— jej płynny odpowiednik w kieliszku potrzebny jest na teraz; czternaście centymetrów lśniącego obcasa dokonało zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, nie zostawiając na marmurowej posadce nawet drobnej ryski. — Napije się pani wina? — równe stuknięcia obcasów odmierzały przebytą odległość — od drzwi do okrągłego, pociągniętego złotą farbą stolika, na którym puste kieliszki czekały na towarzystwo. — Albo wody? Lubi pani? Gdyby się nad tym zastanowić, kran i karafka to podobnie brzmiące słowa; pochylając się nad stolikiem, zerknęła przez ramię — pojedyncze pasemko wysunęło się z wysoko upiętych włosów i załaskotało w kark. Pani Sheng tkwiła w tym samym miejscu; skojarzenie z sarną, która próbuje obliczyć ilość woltów w reflektorze, wprawiło kąciki ust w mimowolne drgnięcie. — Zapraszam, signora! Metr krawiecki nie gryzie. Jedynie igły czasem kują, a włoskie krawcowe komentują na głos; nietrudno zgadnąć, co boli najbardziej. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Prawemu kolanu towarzyszyła gorączka podskoku na tylnym siedzeniu wiozącej jej taksówki. Żółty Ford utkwił w ścisku zamętu i zgiełku zakorkowanej Ulicy Handlowej, mięknącym jedynie w rytmie gładkiego moderato czwartego utworu z Songs from the Big Chair. Mimo silnego wzburzenia, nie mogła odnaleźć w sobie ani krztyny irytacji wobec metodyki prowadzenia posiwiałego taksówkarza, skrzącego urzekającym wręcz spokojem na przekór ulicznemu chaosowi. Podśpiewywał pod nosem w takt warkoczących silników, buczących klaksonów i melodyjności głosów brytyjskich piosenkarzy. Kolano Thei wydawało się teraz zatrzaśnięte w podrygu tejże kakofonii, niżeli własnych nerwów. Nie mogła jednoznacznie ustalić, czy postanowienie o podróżowaniu taksówką wynikało z urzekającej obietnicy spływających winem kieliszków, czy też z wewnętrznego uniku przed ukrytym poczuciem wstydu towarzyszącym prowadzeniu auta najniższej z klas. Pomimo wykształconej sympatii do staromodnego gruchota, każdy jego mankament jawił się niezwykle rażąco w obliczu planowanego przejazdu przez wystawniejsze rejony miasta. Optowała za oszczędzeniem sobie oceniająco-wyśmiewających spojrzeń gówniarzy wożących się nowymi Camaro za tatusiową wypłatę, a tym bardziej hipotetycznej wzgardy od strony samej osoby, którą miała dziś spotkać. To uczucie niepewności i poczucia niższości wobec wyrafinowanych gustów estetycznych, stopniowo, z powłóczystym drygiem, uległo złagodzeniu—szczególnie w momencie, gdy staruszek za kierownicą również nie potrafił znaleźć odpowiednio obrazowego określenia dla barwy "plaza taupe". Rzucony w jej stronę uśmiech, gdy przyjmował pięciodolarowy banknot, tak rażąco przypominał jej własny, formujący się w dniu wypłaty wyszczerz, że prawie została w środku i poprosiła o bis. Jednak nieubłaganie zbliżająca się godzina szesnasta przeskakiwała granice czasu jeszcze szybciej niż zmieniające się w radiu piosenki, a Thea wolałaby uniknąć spóźnienia. Duet Tears For Fears przebrzmiewa w jej myślach ostatni raz, nim ustępuje miejsca uwieszonemu przy drzwiach dzwoneczkowi. Z chwilą wejścia, wydawała się jakby zmaleć. Jasność sali przenikała ją głęboko, do ostatka, wydobywając na wierzch niemal każdy wyrazisty detal tworzący jej osobę. Uwydatniała prostotę i skołowanie odziewające jej sylwetkę, przy czym sama czerń jej skórzanej kurtki prezentowała się na tak dziwnie zmatowiałą. Najmocniejszy blask, niemniej, zdawał się bić od samej pani L’Orfevre—postaci tak dostojnie kobiecej i kunsztownej w swej atrakcyjności, że sama Thea poczęła we własnej skórze czuć się niczym w kostiumie. Delikatnie zaciskając palce na jej dłoni nie mogła odeprzeć wrażenia, że nawet ów gest ją zdradza. Nawet własne imię i nazwisko powtarzała z podźwiękiem nieśmiałości. Uśmiech miała jednak jaśniejszy niż nowoodkryte kompleksy. — Sugeruje pani, że wyglądam niewyraźnie? — Thea pachniała tytoniem, mglistym, nocnym powietrzem i W znacznej mierze, dobrze, bo żarzące w niej emocje były tak wielokształtne jak ciężkie do opisania. Nawrót winnych obietnic niósł ze sobą skrawek nadziei na przekształcenie ich w same pozytywy. — Przepadam — potwierdziła z drżącym w uśmiechu kącikiem. Istniały osoby nieznoszące wody? — Natomiast, poprosiłabym wina, jeśli to nie kłopot. Oferowane przez panią L’Orfevre wina (odmiany których powtórzyć nie potrafi i, w trosce o twarz, nie zamierza), kusiły perspektywą znacznie mniejszego stężenia etanolu, za to większym bogactwem smakowym, niż była przyzwyczajona. Z pewnością żałowałaby, gdyby optowała tego dnia ku wodzie i stuprocentowej trzeźwości. Obserwując płynną krzątaninę i podążający w ślad śliwkowy materiał, niemal zapomniała o konieczności wykonywania ruchów odmiennych przemiennemu zrzucaniu ciężaru ciała z nogi na nogę. Na jej szczęście, czy też niechybną zgubę, czujność pani L’Orfevre obejmowała jej osobę nawet ciaśniej niż opinający jej skórę podkoszulek. — A krawcowa? — przemierzywszy odległość dzielącą ją od stolika, zdjęła ciążącą na ramionach kurtkę. Odsłonięty koszulowy sztruks był ciemnoszary i większy o niecały rozmiar. — Ugryzie gdy się zbliżę? Własna żartobliwość względem nowopoznanej kobiety wprawiła w zdumienie samą Theę. W tej perspektywie, znacznie bardziej wolałaby ukłuta zostać szpilką niemetaforyczną, niż słowną. Najlepiej do krwi czerwieńszej niż pite wino czy rumiana barwa policzków. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Przetarte szlaki onieśmielenia, nowo wytyczone ścieżki wahania i znajoma dróżka niepewności — pułapka Bella Donny, utkana z atłasów i miękkich obić, jasnego światła i nieskazitelnej czystości, marmurowych posadzek i delikatnych materiałów lubiła stwarzać pozory niedopasowania. Pierwsze razy zawsze są najtrudniejsze; pracownia lubiła sprawiać, że ten z nią w roli głównej nigdy nie był rozczarowujący. A może to nie kwestia miejsca — tylko osoby, która je tworzy? Za uśmiech odpłacała uśmiechem; za uścisk dłoni, ciepłem miękkiej skóry. — Raczej zamaszyście — przymiotnik—przypadek opuścił usta pociągnięte odważnym burgundem; pani Sheng naprawdę była zamaszysta — zamaszyście pachniała tytoniem, mglistym, nocnym powietrzem i swobodnym dowcipem, który odcisnął uśmiech wyraźniejszy od koloru szminki. — Tylko dziś? Łagodne uniesienie brwi — wysokie na tyle, by zaznaczyć jego obecność, niedostatecznie głębokie, żeby zagrozić czołu poziomym pęknięciem zmarszczek — zbiegło się w czasie z cichnącym echem kroków. — Musimy znaleźć sposób, żeby to zmienić. Jeden, niezawodny właśnie otrzymał zgodę na napełnienie kieliszków. Żaden dzień nie mógł być zły, kiedy w dłoni, głowie i na powiekach ciążyło wino — z kolei dzień dobry (bez do widzenia) mógł być jeszcze lepszy, jeśli podlać go odpowiednią dawką włoskiego arcydzieła sztuki winiarskiej. To samo arcydzieło kilka sekund później niemal nie rozbryznęło się po posadce razem z kieliszkiem — byłaby szkoda, to abruzyjski kryształ; byłaby jeszcze większa szkoda, to szesnastoletnie wino — pod wpływem słów. Okazało się, że kilka łyków czerwonego Sforzato di Valtellina jest zbędne, skoro można upić się słowami. Milczenie było trzema sekundami obserwacji; zniknęła kurtka, pojawił się — o zgrozo — sztruks, a pod nim ramiona, które wyjaśniały kwestię przesłanych pomiarów — nasuwając przy tym cztery kolejne pytania. — Wyłącznie sprowokowana — smukła dłoń i dzwoniące na nadgarstku bransoletki przerwały zataczające się na drodze do celu słowa; podała wino pani Sheng z uśmiechem, w którym było mało kłamstw, za to sporo niewypowiedzeń. — Albo zachęcona. Spodziewała się po tym popołudniu swobody, ale nie żartobliwości; spodziewała się naturalności, której próżno szukać u klientek z Kręgu, ale nie szczerości — z upstrzonej drobnymi piegami twarzy Vittoria odczytywała otwartość, w której istnienie każdego roku powątpiewała coraz mocniej. Zniknęło nawet z odbicia w lustrze; niepostrzeżenie, miesiąc po miesiącu, rok po roku. — Pani Sheng, zanim zaczniemy, proszę mi o sobie opowiedzieć — kieliszki w dłoniach, oczekiwana uprzejmość w spojrzeniach, nieoczekiwana prawda na koniuszkach języków. Nawet wino smakowało inaczej; słodziej, niż zapamiętała. Podejrzliwe zerknięcie na etykietkę pozbawiło ją złudzeń; wytrawne Sforzato di Valtellina powinno smakować cierpko, więc skąd— — Tylko błagam, żadnych bzdur o ulubionym kolorze. Vittoria L'Orfevre sama stwierdzi, który pasuje najlepiej; utkwione w podkoszulku spojrzenie sugerowało, że nie jest nim ciemnoszary. — Ani o zawodzie. Ten najczęstszy to sprawiany rodzinie. — Chcę usłyszeć coś, co mnie zaskoczy — miękkie obicie zapadło się pod ciężarem pani L'Orfevre — o wiele za wiele, gdyby miała być szczera — która na kanapie usiadła tak, jak mówiła; szybko. — Zszokuje! — drobna dłoń na gustownym obiciu i wymowny brak obrączki na palcu, gdzie każda szanująca pamięć męża wdowa powinna nosić złoto; Vittoria szacunku posiadała wiele. Po prostu nie dla niego. — W ostateczności, zbije z tropu — delikatnie klepnięcie zachęcało do porzucenia stojącej warty — pani Sheng miała w dłoni kieliszek wina i rumieńce, których barwie bliżej było do rosé Trentino—Alto Adige niż czerwonego Sforzato di Valtellina radośnie połyskującego w szkle. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Thea Sheng
ANATOMICZNA : 5
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 10
TALENTY : 9
Zamaszyście nie było przymiotnikiem, który przyszedłby jej na myśl w celu opisania swojej osoby. Nie było też słowem, które spodziewałaby się polubić na tyle, na ile wskazywałby na to malujący się na jej wargach uśmiech. Być może to jedynie kwestia uroków ujmujących pierwsze razy, a może samej melodyjności głosu Pani L’Orfevre. Tego dnia Bella Donna wydawała się kwitnąć kobiecością, powabem i przyjemnymi niespodziewanościami. Mimo początkowych skrępowań, w imię niepisanej zasady pierwszych razów—po wejściu należałoby ów pozytywne wrażenia uchować do samego końca. Preferowanie w niespiesznym tempie. — Zwłaszcza dziś. — niespiesznie, zatem, dopowiada. Wprawdzie, ósmy marca pachniał czymś słodszym, weselszym, niż zwykła wonieć zimna, cmentarna gleba. Przygrywał głosem łagodniejszym, cieplejszym i znacznie bardziej harmonijnym, niż martwe pomruki i szmery. Omamiał, wręcz, do momentu posuwania się ku dowcipom i swobodnościom, które w podźwięku chlupoczącego w szklanych ramach wina, mogły wydać się zbyt śmiałe. Instynktownie uniesione w dążności pomocy dłonie zadrżały pod ciężarem spojrzeń i niedopowiedzeń ukrytych między burgundem warg, by wkrótce ująć podany jej z gracją kieliszek. — W takim razie, będę ostrożna. — głuchy stukot srebrnych pierścionków odpowiedział dźwięcznym bransoletom. Uśmiech wtórował uśmiechowi, choć nie dorównywał ani blaskiem, ani suchością, jaką pozostawiał w gardle odbiorcy. Szczęśliwie, włoskie wina idealnie koiły to nietuzinkowe, drapiące w krtań pragnienie. Nie niwelowało, niefortunnie, skrępowania wiążącego się ze zwróconym w jej stronę spojrzeniem. Chociażby, nie w tej ilości. Samo zaintrygowanie Pani L'Orfevre jej osobą (jej zdaniem zwyczajnie zwyczajną i nijak zajmującą), wprowadzało jednak w stan, którego urok ogarniał równie szybko i niespodziewanie, co łapczywe, alkoholowe łyki. — To szkoda. Zwykle, to właśnie wykonywany przeze mnie zawód wywołuje zaskoczenie. Choć, z pewnością nie przystawałoby im dyskutować o kompleksowości profesji obejmującej martwe ciała i ubrudzone ziemistymi strugami szpadle, w atmosferze na tyle obiecującej, co obecnie. Z pewnością nie w towarzystwie damy z Kręgu—rozmyślała, zajmując miejsce w pewnej bliskości. Możliwie nieco za bliskiej, ponieważ w umyśle nasilać zaczynała się dźwięczność pustego echa. Być może z powodu błahostkowej ochoty dyskutowania o cechach i upodobaniach kogoś innego, niż ona sama. — Nie najgorzej gotuję? — pierwsze wpadło na myśl i pierwsze nawinęło się na język. Smakowało gorzej, niż spijana z kieliszków czerwień i mdlej, niż cokolwiek przybarwionego szminkowym burgundem. — Nie wiem, czy jest to coś szokującego, choć nie wszyscy mi wierzą — potrafiła wymienić co najmniej kilka osób, które uznałyby to za prawdę jedynie pod warunkiem deklaracji ugotowania czyjegoś pupila. — Robię dobrą kaczkę po pekińsku. Do tego, wbrew krzywdzącym stereotypom i opinii jednego z… Williamsonów, nie jadam psów. — kąciki ust zadrżały wspomnieniem poprzedniego marcowego dnia. Nudą placu głównego i irytacją akompaniującą ciężko przerzucane, gruzowe sterty. Kłamstwo, które wtedy usłyszała, a teraz tak bezceremonialnie powieliła, balansowało na granicy dowcipu z bezmyślnie puszczoną plotką. Jednak Barnaby winić ją mógł jedynie za niezwróconą w czas latarkę—rasistowską łatkę dokleił mu ktoś inny. — Kto by pomyślał, że stróż prawa może być tak uprzedzony. |
Wiek : 26
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : saint fall, deadberry
Zawód : grabarz