GABINETY Należąca do rodziny Verity kancelaria prawna od dziesiątek lat ma opinię „najlepszej w całym stanie” ze względu na wysoką skuteczność. Pracujący tam członkowie rodu oraz zatrudnieni przez nich adwokaci często biorą sprawy moralnie wątpliwe, wychodząc z założenia, że nie ma dobra i zła — jest tylko prawo. Oprócz dostępnej dla każdego części, w gabinetach pojedynczych adwokatów często toczą się rozmowy na tematy kościelne, gdyż Verity udzielają się również w tej kwestii. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Gill Collingwood
10 stycznia, czwartek, 1985 Marylin Monroe skracała jeden ze swoich obcasów o kilka milimetrów by lepiej kręcić biodrami. Przynajmniej tak mawiają na ulicy. I w szatniach konkursów piękności. W przeciągu zawrotnych kilku miesięcy oszałamiającej, dorosłej kariery widziała sporo dziewcząt spiłowujących obcasy dla powabu. I zawsze wywoływało w niej to ten sam uśmieszek politowania. Najważniejszy jest rytm. Odważnie stawiany krok za krokiem. W jednej linii. Pierś wypięta do przodu. Miękkie kołysanie bioder. Najlepiej widoczne przy obcisłej, ołówkowej spódnicy. Stukot szpilek nosi się szczególnie po pustym biurze. O tej porze nie ma już nawet sprzątaczki, starannie ściągnie przemoczony płaszcz. W ręku trzyma siateczkę z jedzeniem na wynos. Przechodzi przez szeroki korytarz. Recepcję. Swoje biurko, blisko drzwi do jego biura. Które otwiera bezceremonialnie, nie pukając. Świeci się światło. A ona i tak widziała już wszystko. - Hamza Jacobson to durne imię - zacznie od progu - A oskarżenie ma głównie poszlakowe dowody - usta wygną się w pełnym zadowolenia uśmieszku. I wreszcie zsunie ze stóp te niebotycznie wysokie obcasy. Nie potrzebuje ich by kręcić biodrami. Prokurator okręgowy ma nowego stażystę. Młody. Ambitny. Przekonany o własnej nieomylności. Głody krwi. Zna ten typ. Wystarczy rozpiąć o jeden za dużo guzików białej koszuli, przewiesić marynarkę przez barowy stołek. Zarzucić nogę na nogę i wyglądać wystarczająco znudzenie przy kieliszku czerwonego wina. Potem trzeba kiwać głową. Palcami przespacerować wzdłuż jego ramienia. W odpowiednim momencie westchnąć jakie to imponujące, że wciąż ma czas na ćwiczenia. Bo przecież widać, że jest człowiekiem sukcesu. I wtedy otwiera się worek pełen przechwałek. Dwie godziny później odbiera jedzenie od chińczyka na wynos. Noc dopiero się zaczyna. Buty zostają przy progu, guziki koszuli wciąż rozpięte. Marynarka leży doskonale, nie widać podwiniętych rękawów. Czerwona szminka nieco rozmyta, włosy przeczesała palcami o jeden raz za dużo. Grzywka figlarnie opada na czoło. - Ja - zacznie, nachylając się nad pełnym papierów biurkiem. Stawia siateczkę z jedzeniem przed jego nosem - Nie znoszę chińszczyzny. I dobrze o tym wiesz - kolejny uśmieszek zatańczy gdzieś w kąciku ust gdy łapie jego spojrzenie. Nie puszcza nawet, kiedy siada wygodnie na fotelu. Naprzeciw. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : asystentka prawna i świetna towarzyszka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Kielich w formie porcelanowej filiżanki jasnej niczym łabędzie pióro, jak brzask poranka nastający ich pomiędzy 06:42, a 07:15 w kancelarii, jak biała kartka popisana tępiącym się rysikiem ołówka, powoli pustoszeje, gdy na jego dnie zostaje pół łyka gładkiej małej czarnej, gdy mała w czarnej marynarce nawiedza przestrzeń. Nie podniósł wzroku, nie w pierwszej chwili. Łoskot obcasów na polerowanych panelach znał od parunastu lat nader dobrze, choć przez ten czas panna Collingwood zdążyła się postarzeć. — Powinnaś pukać. Nie jesteś u siebie, Gill — zganiona jakby bura kotka, która nieopatrznie wskoczyła na kuchenny blat, próbując dobrać się do rozchylonej papierowej torby z zakupami. Obszar, w którym się poruszała, nie należał do niej, ba! Nie należał nawet do Benjamina, choć i jemu przypadało większe prawo do nadmienionego miejsca, niżeli aleatorycznej przygodzie młodocianego zrywu. Potokami płynęło wino — Château Mouton Rothschild, rocznik 1970, koniecznie z papierosem. Smak cedru mieszkał na języku, zapach lawendy na skórze, a pot na skroni. — Konkretnie jakie dowody? Wtedy też podniósł wzrok. Wtedy gdy wysoka szpilka została w progu, odsłaniając dno pończoch; gdy Virginia (której imię z jakiegoś powodu nie konweniowało skłonnościom) w paru długich krokach w metrum bujających się bioder przechodziła do biurka. Szminka ukruszyła się przy dolnej wardze, grudka tuszu do rzęs skapnęła na dolną powiekę, a we włosach miała męską dłoń. Być może długim palcem przejechał po ich strukturze, obnażając równe fryzjerskie cięcia, a być może nie zwrócił na to uwagi, rozkoszując się głupiutkim chichotem pustej idiotki bez ambicji większych niż wpuszczenie do swojej cipy pierwszego, który postawi jej drinka z końca karty. Aktoreczka Collingwood za swoje koncerty zarabiała na bukiety róż i owacje na stojąco. Aspiracje należało gnieść, gdy były jeszcze ziarnem, a potem wzbudzać je na nowo, palcem wytykając ziarnu, że nie kiełkuje. Gleba była płodna i urodzajna, ale bez deszczu nie wyrosną nawet chwasty. Gill prędzej przywodziła na myśl kwiat wiśni. Robisz się coraz starsza. Niedługo nie będziesz miała wyboru, lecz zmienić taktykę. Nikt nie chce 40-letniej kurwy, kiedy na tacy może otrzymać kawałek świeżego mięsa. Ale ja ci pomogę, przy mnie zostaniesz kimś, przy mnie będziesz mogła osiągnąć sukces. Jestem twoją jedyną drogą. W żywe oczy powiem ci, że czarne jest białe, a ty nie uwierzysz, ale przytakniesz, bo pojmujesz zasady. Dobrze cię nauczyłem. Benjamin kątem oka uchwycił dekolt rozpiętej koszuli (w kolorze filiżanki), ale nie spojrzał tam na dłużej niż dwie równe sekundy, odnajdując własną drogę ku oczom kobiety. — Następnym razem zabiorę cię do Camden na homara w maśle i kieliszek dobrego białego wina z Burgundii. Spójrz — nim otworzył paczkę cuchnącą makaronem z wołowiną, siadającej naprzeciwko asystentce wręczył otworzony wcześniej list w szerokiej kopercie écru. Chińszczyzna nie zaspokajała zmysłów, a epistoł miał treść: Szanowny panie Verity - nie mógł być przecież zaadresowany do Gill. Szanujmy się. blablablabla - nieistotne konwenanse, wymiany paragrafów, jurydycznego żargonu niezrozumiałego dla szablonowego czytelnika. ...zgadzamy się na ugodę... - słowo klucz. — Udało ci się — przynajmniej posypali kolację szczypiorkiem. — Emery Mitchell będzie wolnym człowiekiem. Nie wątpiłem nigdy w jego cnotliwość i niewinność, ale... — na pokrytą świeżym zarostem twarz Benjamina spłynął figlarny uśmieszek o potrójnym znaczeniu. Używał go, gdy Audrey ubrana w opinającą się na piersiach halkę wychodziła z łazienki w ustach zatopionych w komponującej się z lakierem na paznokciach pomadką. Używał go, gdy prokurator wytrzepał już ze swojego gardła wszelkie argumenty, w dalszym ciągu nie agitując sobie ławy przysięgłych. Używał go, gdy łgał tak ewidentnie, że pragnął, by odbiorca dostrzegł rażącą brednię. — ...ale sprawa była śliska. Ugoda i 100 godzin prac społecznych przy wyrzucaniu zdechłych liści to lepsze niż 100 lat w kamieniołomie. To twoja zasługa — a list i tak dziękował Benjaminowi. To jemu podziękuje Emery, dostarczając w zębach dobry koniak i plik dolarów. To on zbierze sławę i spije śmietankę. — Zrobisz nam kawę? — bez mleczka i cukru. — Czeka nas długa noc z panem Hamzą Jacobsonem — co za durne imię. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Gill Collingwood
Nie jesteś u siebie. Spędza tu więcej czasu niż w swoim mieszkaniu. Ciasnym, z wygodną wanną i okrągłym łóżkiem, przepełnionym bibelotami. Nowy ma w torebce, musi zastąpić kilka zaginionych, mieszkalna równowaga zaczęła się chwiać. A akurat wypatrzyła na wystawie przypadkowego sklepu szklanego motyla z powyginanymi skrzydełkami, będzie pięknie odbijał światło. Czasem lubi. Po prostu leżeć i przypatrywać się w tańczące promienie na suficie. Czuje wtedy spokój. Uniesie brew w górę, patrząc na niego znacząco, w końcu obydwoje dobrze wiedzą, że widziała go w różnych sytuacjach. Płaszcz jego żony nie wisiał na żadnym z wieszaków przed drzwiami. A o tej porze nie miewają klientów - Jak na świadków roztrzaskania czyjejś głowy o krawężnik, są ze sobą zaskakująco niezgodni. Do tego stopnia, że... - mimowolnie unosi kąciki ust i dłoń, nie chcąc by przegapił zabawny fragment - Muszą wspólnie ćwiczyć składanie zeznań - aż przewróci oczyma w rozbawieniu - A na dodatek przynajmniej dwójka z nich widziała jak dawał sobie w żyłę. Co prokuratura uznaje za ostateczny dowód na winę, a jest przecież jasną indykacją niepoczytalności. Biedny Hanza może zapłakać, że nie wie co się stało bo wcisnął trefny towar, całkowicie go odcięło a kiedy się ocknął to twarz ukochanej żony przypominała krwawą papkę, bu-hu, nigdy sobie tego nie wybaczę, droga ławo dajcie mi szansę na odwyk i odbudowanie swojego życia ku jej czci i chwale - przewróci oczyma - Za samo imię powinien dostać zawiasy - pośle mu figlarny uśmiech. Kiedy jego spojrzenie nabiera ostrości. Zna je bardzo dobrze. Moment kiedy Benjamin Verity II jest w pełni sobą. Snujący myśli, których nigdy nie wypowie. Te w pełni prawdziwe, niezgodne z kryształowym obliczem prawnika o instynkcie mordercy. - Na homara? Co wygraliśmy? - sięgnie po list, wzrok szybko sunie po kolejnych, prawniczych zawiłościach. Pełne satysfakcji kiwnięcie głową wskazuję na zadowolenie - Nie będzie procesu - aż kiwnie głową. I znowu wbije w niego uważne spojrzenie. To jej zasługa. To ona spędziła sto godzin nad papierami, dokopując się w końcu do precedensu z 78’, z małej sprawy gdzieś z zachodniego Tennessee. To ona spędziła sto minut, zdających się być wiecznością, z jednym z kluczowych świadków by spomiędzy lawin słowotoków wyłuskać, że tamtego dnia był pijany jak szpadel. I to ostatecznie ona napisała wszystkie pisma, którymi przygnietli oskarżycieli. Obydwoje dobrze o tym wiedzą. Ale nieczęsto słyszy by wspominał o tym na głos. Nie wie czy ma to coś wspólnego ze zmarszczką, która kilka tygodni temu pojawiła się na jego czole. Jest w niej coś innego, coś czego do tej pory nie dostrzegała na jego twarzy. Strata? Żal? Bezradność…? Zanotuje z tyłu głowy by wysłać do Audrey kosz kwiatów, zanim odpowie - Och Emery. I tak wynajmie kogoś innego do prac społecznych- odkładając list na biurko pomiędzy nimi. I parsknie - Kawa? Do chińszczyzny? - obydwoje dobrze wiedzą jak to się może skończyć. Za to podniesie się i podejdzie do barku - Dzisiaj z lodem? - szkocka przynajmniej zabije smak. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : asystentka prawna i świetna towarzyszka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Prywatność jest fundamentalnym prawem każdego człowieka, nieważne jak ubogiego. Naturalnie od tej zasady są odstępstwa — przynajmniej w mniemaniu Benjamina. Należało zacząć od osadzonych w federalnych więzieniach i aresztach, pozostających pod przenikliwym okiem panów funkcjonariuszy. O paniach funkcjonariuszkach nie ma sensu tu wspominać, każdy z tych opryszków pragnął, aby słodka blondynka, która do służby więziennej poszła tylko dla ubezpieczenia społecznego i kilku dni urlopu w roku, przyglądała się, jak wali konia spoglądając na jej twarz. Nie było tu mowy o intymności. Potem rozważając tych zamkniętych w kazamacie — w podziemiach nieistniejącej komórki nie było prywatności. Nawet do głowy potrafili wejść. Oczywiście, jeśliby zawierzyć pogłoskom. Na prywatność nie zasłużyły sobie jeszcze dzieci — musiały być kontrolowane i ogrodzone matczynym ciepłem, była to kwestia bezpieczeństwa. To samo tyczyło się żon — ich prywatność, a właściwie jej brak, był kwestią bezpieczeństwa. Musiały być kontrolowane i ogrodzone niematczynym ciepłem. Ten układ sprawdzał się doskonale od wielu lat w domu państwa Verity. Benjamin ufał żonie, żona wierzyła Benjaminowi, wszyscy byli szczęśliwi, nikt nie dopytywał, nieliczni wiedzieli, ile brudu wnosił przed próg na podeszwach pastowanych butów. Prywatność nie dotyczyła Gill. Valerio usta zamykały się tylko wtenczas, gdy akurat mielił prosciutto crudo. Taki dialog można było przyjąć za barter doświadczeń. Okazywało się, że teraz Collingwood wytrzymuje trzy sekundy dłużej z zaciśniętym gardłem. Z przyjacielem należało dzielić pasję — ta umacniała relacje, słuchał o tym przez bity rok w trakcie wykładów z psychologii. — Będziesz to jadł, amico mio? — Nie, możesz wziąć. Prywatność była fundamentalnym prawem każdego człowieka, nieważne jak ubogiego, ale system był zepsuty, a Verity ruszał na misję wyzwoleńczą, aby uwolnić świat spod jego jarzma. Prawo można było zmienić, jeśli była taka potrzeba. Prawo było tylko mrzonką, grą, w której tracili najułomniejsi. — Nie zrozumiałaś, co powiedziałem? — odparł na podniesioną wyżej kobiecą brew. — Zapukaj i poczekaj, aż cię poproszę — wydał instrukcję, sadystycznie sycąc się sekundą chwiejności. Czy Gill będzie na tyle roztropna, że zapuka choćby we framugę, dla uczczenia konwenansów, zanim wejdzie do pomieszczenia na strudzonych od obcasów nogach? Prawo było tylko mrzonką, ale jego normy były jak najbardziej realne. Nie chciałby jej stracić. Gill Collingwood wiedziała, że jest potrzebna Benjaminowi Verity; Benjamin Verity wiedział, że trudno będzie zastąpić Gill Collingwood. Gill Collingwood wiedziała, że bez Benjamina Verity nie osiągnie w tym świecie nic. Tkwili w jednej sieci i kochali ten sam rodzaj adrenaliny — gdy na sali sądowej zapadał finalny wyrok, będący niczym obwieszczenie wyników konkursu. Ława przysięgłych wyrażała swoją opinię, a jurysta podnosił kącik ust w górę lub w dół — zależnie od jej orzeczenia. Ten moment był niczym deser. Jak bita śmietana topniejąca na udach kobiety. — Postarałaś się, Collingwood. Jak tak dalej pójdzie, to pobijemy rekord kancelarii w tempie rozwiązywanych spraw — działając w duecie, mieli większe szanse. Benjamin dawał nazwisko, lawirowanie między kontaktami, odpowiednie tłumaczenia na sali sądowej wszelkich wybryków swojego klienta. Gill dawała dupy. — Nie wybronimy go na tyle, by nie dostał żadnej kary. Są świadkowie, pojawią się nowi, ale to, czego się dowiedziałaś, powinno wystarczyć, by stawiać na tym linię obrony i bić się o odwyk albo zawiasy. W najgorszym przypadku pójdzie do domu wariatów, wyjdzie za dwa lata za dobre sprawowanie — co było rozwiązaniem kolosalnie lepszym niż kara śmierci. Kolejny raz zyskiwali przewagę, kolejny raz partnerstwo między tym dwojgiem przynosiło akuratne do sławy kancelarii rezultaty. Emery Mitchell już dziękował, teraz winien w zębach dostarczyć jej kwiaty. Nie zrobi tego. Emery Mitchell nie miał pojęcia, że za jego wolnością prócz gładkiej twarzy adwokata stoi też kobieta bez nazwiska i reputacji. Widział ją kilka razy, zamienili ze sobą może sześć słów. Podała mu kawę, innego razu poprosił o białą herbatę. Gill wiedziała, co robi, chociaż popełniała nierzadko niedorzeczne i infantylne błędy, jak chociażby wdanie się w romans z Valerio, który Verity obserwował z nieukrywanym rozbawieniem, jak gdyby oglądał właśnie jeden z porządniejszych seriali kryminalnych, to potrafiła odnaleźć się w tym nie jej świecie. Zaproponowanie szkockiej do chińszczyzny było tym, czego oczekiwał, nawet jeśli przedstawił to polecenie w inny sposób. Tak będzie twierdził. Verity nie popełniał przecież błędów. — Bez loda-. Bez lodu — poprawił się bez zająknięcia. Pod tym biurkiem, przy którym teraz siedzieli, spędziła wyczerpujące godziny życia, ale nie dziś, nie teraz, nie tak, już nie. Pałeczki wbił w makaron, wyciągając jakąś jego część. Chińczycy potrafili gotować i kontrolować swoich ludzi. Robili też całkiem niezłe jedwabne szlafroki. Jak się okazało w 1979, Chinki nie miały skośnych cip. — Musimy przebić się przez wszystkie precedensy w sprawach podobnych do tej Hamzy Jackobsona. Pamiętasz tę głośną z 1983, Thomas Morrow kontra New Hampshire? Rozprowadzał mielony proszek do prania zamiast kokainy, zabił tym 6 ćpunów. Dostał tylko za handel. Znajdź dokumenty, mogę coś na tym zbudować — ja mogę. — Nowa torebka? — wzrokiem przewrócił jeszcze na węglowy kuferek. Bezsprzecznie zbyt drogi do wypłaty panny Collingwood. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
5 IV 1985 | Benjamin i Annika Dobra z niej dziewczynka i nigdy nie zrobi czegoś, co nakłoni ją do zapukania do drzwi kancelarii Veritych i proszenia Benjamina o prawną pomoc — czas zweryfikował fakty brutalnie i bezkrompromisowo, wyśmiał się z Anniki za wszystkie czasy, wytknął błędy i dał nauczkę. To było jak gorzki syrop, który skoro już zaczęła pić, wolała połknąć w całości i zapomnieć jak najszybciej o posmaku, jaki pozostawił na jej podniebieniu. Ten przypominał rozczarowanie, wyrzuty sumienia, lęk i– …wściekłość. Że tak to wszystko musi wyglądać. Dlatego nagięła czasoprzestrzeń, by znaleźć się tu dokładnie za pięć jedenasta. Jak prosił. By jak najszybciej doprowadzić sprawę do jakiegokolwiek finału. Czas piątego kwietnia nie miał więc wyjścia — musiał stanąć w miejscu i zrobić miejsce dla najważniejszych rzeczy, a kalendarz uelastycznić jak ona musiała czynić z mimiką twarzy, gdy kolejna osoba na Uniwersytecie znów spytała ją troskliwie — to nie wracasz z mężem? — kiedy opuszczali gmach osobno. Pewne rzeczy było łatwiej udawać, niż inne — Annika dobrze udawała wyłącznie nonszalancję, ta bitwa ją przerosła. Zgodnie z prośbą Bena, podjęła więc środki zastępcze — za przykład tego wspaniale służyło wypowiedziane z przekonaniem mam bardzo dużo pracy w Maywater. Bo osobiście zatroszczyła się, by rzeczywiście utonąć w niej bez pamięci — gdy jedni mieli używki, innym czas i umysł wypełniały ambitne plany badawcze, dotąd odkładane w nieskończone jutro. I jutro właśnie nadeszło. Nie zmuszała się do kłamstwa, to byłoby bezcelowe — zwyczajnie dbała o to, by wiatr dobrze owiewał jej uszy i przez tę barierę nie przecisnęło się żadne niewygodne pytanie. Tę samą strategię stosowała w rodzinnej firmie, gdzie zamykała się w gabinecie, w samotności — a jakże — kontemplując swój natłok obowiązków. W międzyczasie obserwowała twarze współpracowników i ich zmieszane wymiany spojrzeń. Dostrzegała też swoją postępującą melancholię, nie mającą nic wspólnego z minionymi wydarzeniami, a więcej z prostym pragnieniem, by wszyscy się od niej po prostu odjebali. Bo nawet kobieta z gatunku porzucających miała prawo do swoich słabości, a Annika była ostatnio ich kumulacją. Balansowanie na cienkiej granicy zmęczenia nie skończy się dla niej dobrze — to kwestia czasu, gdy znów pęknie. Dziś potrzebowała rozsądku. I to na wczoraj. Dziś miała mówić, jak na spowiedzi, którą brzydziła się bardziej, niż swoim małżeństwem. A to drugie kiedyś nawet ją odrobinę bawiło, gdy nie cuchnęło jeszcze odorem kłamstwa i niedotrzymanej umowy. Przywitała się z asystentką i usiadła na wskazanym przez nią miejscu. Nagle, w pomieszczeniu kancelarii, poczuła się bardzo, bardzo mała. Zielona, wełniana spódnica drażniła skórę, sweter był za gorący, a stopy w czółenkach walczyły z twardą skórą, próbując zgiąć w nich palce — aż do granicy, za którą był już tylko bolesny skurcz. Poza tym — Annika była ostoją spokoju. Kto by się przejmował jakąś burzą w głowie? |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Kawa — rzucił z nagła do którejś z sekretarek, wchodząc do wschodniej części kancelarii, gdzie mieścił się jego gabinet. Prędki krok, szykowny płaszcz, rozpięty na całej długości, aktówka ściśnięta w lewej dłoni. Dopiero wszedł do biura, spiesząc na to spotkanie z innego. Tamten klient uwielbiał przedłużać opowieści, dodając piętnaście odwrotnych detalów w żaden sposób niezwiązanych ze sprawą, a Benjamin przygotowywał go, by w sądzie — wbrew swojej naturze — zamknął mordę. — Anniko, dostałaś kawę? — zamiast konwencjonalnego przywitania spytał siedzącą w poczekalni przed gabinetem kobietę. — Carol, nie mam całego dnia — upomniał jeszcze jedną z sekretarek, która zamiast gnać do ekspresu, z jakiegoś powodu postanowiła zatrzymać się z boku. Niedwuznaczny pośpiech w ruchu, ciągły stres, narzucone nadnaturalne tempo — Benjamin wpadł do własnego gabinetu, wiosenny płaszcz wieszając na dedykowanym wieszaku, a neseser odkładając na biurko. Nie ma czasu. Spotkanie z kobietą wcisnął między jeden wyjazd, a drugi. Zupełnie niespodziewane, nieplanowane, kolidujące z resztą planów, ale potrzebne. Zrobiłby to samo dla każdej siostry przyjaciela, każdej koleżanki żony. Krąg trzyma się z Kręgiem, ręka rękę myje, Benjamin drugi jako pierwszy obrońca uciśnionych przez los. Liczyły się pieniądze, liczyły przysługi. Wskazane Annice krzesło było miękkie, tuż przy biurku, w pozycji klienta — tym przecież była w kancelarii. Sprawa, o której poinformowała go listownie ledwo dzień wcześniej, nie należała do ulubionych z jednej prostej przyczyny — była śliska. Nie chodziło o cnotę oprawcy, oskarżenie o złodziejstwo, szablonowe akta notarialne, chodziło o rozwód. Rozwód pomiędzy dwoma ważnymi rodami tej ziemi. Takie przypadki w Kręgu zdarzały się niezwykle rzadko i każdorazowo — niezależnie od konfiguracji — oznaczały kłopoty. Mógłby wyrzec się tej sprawy, zrzucić uprzedzenie do niej na fakt przemęczenia. Mógłby zlekceważyć list lub uznać, że ten zagubił się w niechcianej poczcie, subskrypcji miesięcznika ABA Journal, zaproszeniem na targi, a egzemplarzem autorskiej książki od wiernego klienta, który trzy lata temu zabił w wypadku samochodowym nastolatka. Rozwody były bardziej zagmatwane niż morderstwa, bo w tym drugim przypadku należało udowodnić, że klient jest niewinny. W tym pierwszym pojęcie „winy” rozmywało się, było nieobiektywne, reinterpretowane. Sprawa cywilna to jedno — tak jak skreślił w liście — gdyby chodziło tylko o to, poleciłby innego przedstawiciela kancelarii. Sprawa kościelna — tutaj rozpoczynało się realne wyzwanie. Jak orzec rozwód, skoro przysięga została złożona przed całym Piekłem? Nie można było się z niej wycofać. Lucyfer nie uznawał porażek, a Lilith kręciła głową na wszelkie odstępstwa. Rozwód nie wchodził w grę tak po prostu. Kapłani Kościoła, nawet jeśli mowa była o Astarothcie, z którym niewątpliwie utrzymywał poufałe relacje, nie byli chętni do wydawania takich werdyktów, jako że w opinii publicznej te stały ze sprzecznością wiary. Benjamin natomiast nigdy nie zastanawiał się nad tym, czego pragnęło Piekło — liczyło się to, żeby zwyciężać. Gdy kawa została postawiona na biurku, Annika wygodnie usiadła, a naprzeciwko niej adwokat, rozpoczął: — Przede wszystkim cieszę się, że przyszłaś z tym do mnie. Nie mam dużo czasu, ale przesunąłem następne spotkanie na tyle, że zdążymy omówić fundament sprawy. Potem ja zapoznam się z nią głębiej, zaciągnę opinii i spotkamy się znowu, żeby porozmawiać szerzej, spokojnie i z określonym planem. Czy to ci odpowiada? — nie czekał na odpowiedź, przechodząc dalej. Nie zamierzał traktować Anniki po macoszemu, ale nie chciał też rozwodzić się nad pogodą i innymi bzdurnymi tematami. — Opowiedz mi wszystko po kolei. Jak to wyglądało z twojej perspektywy? Czemu chcesz rozwodu? Co zrobił Moriarty? Nic nie ukrywaj. Ta rozmowa jest poufna, a mnie obowiązuje tajemnica adwokacka. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Pięć minut spędzonych w tej poczekalni to jedne z najdłuższych w całym jej życiu — dłuższe było wyłącznie tamto, które całe lata temu mierzyli jej chłopcy, by sprawdzić, jak długo wytrzymają pod wodą — tyle mała, naiwna dziewczynka chciała spędzić tam bez wynurzania. Minuta i pięćdziesiąt sekund — nigdy nic ponad. Po tym wyczynie — i jeszcze kilku powtórzeniach — uparta Annika jeszcze długo dryfowała na powierzchni wody, gapiąc się na rażąco jasne obłoki i chwytając ciężkie hausty powietrza z kącikami oczu opływającymi czerwienią. Tamte obłoki raziły czerwoną poświatą. Ale żadna dawka hipowentylacji nie miała równać się z tym, co czekało na nią tutaj. Luksusowe wnętrze, stukające obcasy, łagodne uśmiechy. Zapach kawy i wypalonego niedawno przez kogoś papierosa, szelest dokumentów i uderzanie palców w klawiaturę wypełniało pomieszczenie gęściej, niż woda. Efekt też dawało podobny. Wdech uruchomiła tym razem świadomie — łatwo zapomnieć o tym, że może nie wytrzymać bez niego kolejne cztery minuty. Skupienie na dziś wydrze choćby z gardła samemu diabłu, bowiem pełna jasność umysłu to coś, czym nie dane jej było ostatnio beztrosko szastać — pozostało jej już tak niewiele. Ale nie żałowała niczego. Kawa. Cug świeżego powietrza i Benjamin Drugi wypełniły duszne pomieszczenie, sekretarka wstała odrobinę zbyt gwałtownie. Annika zna ten styl — w podobny sposób lubi zagarniać dla siebie przestrzeń w dziale badawczym. Przecież nie bez powodu Jones nabrał irytującego odruchu luzowania krawata. Wstała, prostując spódnicę. — Jeszcze dobrze się nie rozsiadłam — nieprawda. Trzepoczące w piersi serce i do rytmu drgająca powieka zwyczajnie nie wymagały dodatkowego zasilania kawą. Ten rytuał lepiej było zachować na ich rozmowę w cztery oczy, bo tym miał właśnie być — zwyczajnym ceremoniałem i pretekstem do zajęcia czymś dłoni i ust, gdy zabraknie… czego? Słów. Sensu. Oddechu. Czegokolwiek. Annika zawsze wybiera gotowość na wszystko — a zwłaszcza na emocje. — Nie zajmę ci dużo czasu — zaczęła, wchodząc za nim do pomieszczenia. Oczywiście, że nie zajmiesz, Ben nie ma go zbyt wiele — jednocześnie stanowiło komunikat: wiem, po co tu jestem. I oszczędzę detali. A jasne postawienie sprawy, bez zbędnego ględzenia, pozwoliło jej szybko wskoczyć na właściwe tory. Zaczęła beznamiętnie, jak beznamiętne było jej małżeństwo. Było. Bo już nie jest. Niezależnie od rezultatu. — Nad intymnymi kwestiami nie będę się rozwodzić — zabawna gra słów. Kącik ust drgnąłby jej, gdyby nie chodziło w istocie o rozwód i to jej własny. I o nadszarpnięte zaufanie, a przede wszystkim, dumę — ...chyba, że będzie to absolutnie konieczne. Zacznę od razu od głównego powodu. Brak perspektyw na dalsze pożycie. Od wymówek po ordynarne kłamstwa, w których, jak mniemam, musiała wspierać go przynajmniej najbliższa rodzina. Omamił go lęk przed moją rzekomą śmiercią, ta miałaby na mnie czekać, jeśli zechcę urodzić mu dziecko. A na każde moje rozwiązanie, on miał gotową kolejną wymówkę. Mogłabym się tak bawić, gdyby tylko nie zmęczyła mnie w końcu jego bierność. — …do tego ten okropny nawyk zerkania na mnie znad okularów, kiedy coś czytał, nie wspominając o zapachu burbonu, który już zawsze będzie kojarzył mi się wyłącznie z nim — kontynuowałaby, gdyby piła właśnie kawę z przyjaciółką, a nie omawiała szczegóły swojej decyzji z prawnikiem. A rzeczona kawa za moment zmaterializowała się przed nimi, dostarczona przez długonogą asystę Bena, której Annika nie zaszczyciła dłuższym spojrzeniem, wypowiadając ciche dziękuję. Poczekała, aż drzwi zatrzasną się z powrotem. Kolejne słowa wymagały zaczerpnięcia głębszego oddechu i — może odrobinę zbyt nerwowego — zaciśnięcia dłoni na poręczy fotela. Ta część miała należeć do tej bardzo emocjonalnej. I pełnej autentycznego rozczarowania. — Z mojej perspektywy to miał być obopólny, wygodny układ, który skomplikował sam Moriarty. Miał opierać się na współpracy i wspólnym celu. Naiwnie liczyłam na szczerość i jasną komunikację, jak przystało na dojrzałego człowieka. Tymczasem Moriarty popełnił podstawowy błąd, gdy nie wyłożył od razu wszystkich faktów, w tym przede wszystkim tych dotyczących swojego stanu zdrowia. Ukrywał przede mną ataki konwulsji mięśniowych — ...które być może zauważyłabym wcześniej, gdybym była bardziej zainteresowana swoim mężem — to ostatnie nie wybrzmiało. Czy rzeczywiście musiało? Ben miał niejedną okazję przyjrzeć się im lepiej na przestrzeni tych pięciu lat — Annika nie była aż tak dobrą aktorką. Wystarczyło znać ją odrobinę lepiej, by się zorientować. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Mhm — wymruczał znajomo bez głębszego zaangażowania. Benjamin nie zwykł spóźniać się na spotkania z klientami, ale okoliczności były zgoła inna. Sprawa pojawiła się szybko, doszło do przeprowadzki, zalecało się reagować w błyskawicznym tempie. Wystarczyłoby, żeby Annika miesiąc temu napisała list „Kochany Benjaminie, świetle mojej duszy, czeluści mego serca...” i przedstawiła trapiącą ją wątpliwość. Mogliby opracować strategię uprzednio, przygotować wszystko tak, by zwycięstwo mieć w kieszeni nim Moriarty zdąży powiedzieć „ale” Tak się jednak nie stało. Tak nie działo się nigdy. Emocjonalne wybryki, naprędce podejmowane decyzje, wpływ chwili. Nic z tego nie ułatwiało życia orędownikom prawa. — Nie obawiaj się, zostanę tyle, ile będzie potrzebne — mów wyraźnie, bezzwłocznie i na temat. Przy okazji przedstaw mi wszystkie detale i zaspokój moją intymną ciekawość. — Jeśli nie dzisiaj, to jutro. Jeśli nie jutro, to w piątek... Sprawę brał przecież na poważnie, a Annika nie była przypadkową klientką z ulicy tylko siostrzyczką przyjaciela. To zmieniało postać rzeczy. Van der Deckenowie w sojuszu opłacali się bardziej niż Faustowie — zrobiony rachunek jednoznacznie definiował komu pomóc. Naturalnie pozostaną bezstronni, Verity zawsze tacy byli. Naturalnie. Słuchał więc z wyczuciem, oddychając spokojnie. Wieczne pióro pomiędzy palcami docisnął do czystej kartki papieru, tuż pod nagłówkiem Annika Faust kontra Moriarty Faust. Zapisywał więc szczegóły w formie jednostkowych dopisków, później je przejrzy, da to przepisania sekretarce. Powody były ciekawe — brak perspektyw, łgarstwa. Być może analogiczna argumentacja nadałaby się do urzędu cywilnego, ale do kościoła? Sędzia spojrzałby na nią jak na skończoną idiotkę, następnie popukał się w głowę i zarządził karę finansową za tracenie czasu sądu kapłańskiego. Sprawa być może trafiłaby wyżej, Annika została wyklęta przez społeczeństwo, jako niewdzięczna kobieta, jako histeryczka. Zbędny zabieg. Potrzebowali czegoś więcej. Groźba śmierci? Niebezpośrednia, ale jeśli odpowiednio wykorzystana mogła stanowić korzyść. Na wszelki wypadek podkreślił to we własnych papierach, znów wzrokiem podążając do pani Faust. Lewa dłoń spoczywała na biurku, przytrzymując papier, druga wciąż pisała. Brak pożycia małżeńskiego — nie musiał się powstrzymywać przed uśmieszkiem, nie był młokosem, który chichra się na słowo „penis” na lekcji biologii. Carol przyniosła kawę, nim zdążył się odezwać. Brak wyrazu zadowolenia w jej stronę był oznaką zmożenia. Potrzebował kogoś nowego i miał go wkrótce zyskać. Wystarczył łyk czarnego naparu, którego woń napełniała pomieszczenie, by znów ocucić zmysły. — Kontynuuj — wspomniał tuż po upiciu odrobiny z białej filiżanki. Wygodne układy — jak często spotykali takie w Kręgu? On — niechętny do małżeństwa z przypadku, niezadowolony z żony, której nie kocha. Ona — gotowa przyjąć porządne nazwisko, żeby dalej pławić się w luksusie i otrzymywać zaproszenia na bale. Tutaj nic takiego nie miało miejsca. Annika wyszła za mąż za Fausta, a Faustowie nie mieli wielkich wpływów. Oczywiście, stare miasto należało praktycznie do nich, kamienica i sklep były coś warte, ale przez lata poświęcili zbyt wiele nauce i własnym eksperymentom, by ugrać na tym solidny majątek. Dzisiaj to Benjamin Verity siedział w okazałym gabinecie, gdzie każdy jego element zaliczał się do kosztownych antyków, a zdobienia raziły w oczy. Moriarty zapewne musiał się zadowolić tanim biurkiem na uniwersytecie i dojazdem do pracy tandetnym Fordem. Współpraca z jego strony nie dziwiła, ale co miała z tego Annika? Jak widać — nic. — Mogę być szczery? — pytanie retoryczne, bo nie czekał na odpowiedź. — Taki układ wśród naszych ma sens. Nie zdziwię się jeśli większość małżeństw Kręgu jest właśnie takim układem. Ja to wiem, ty to wiesz, Kościół to wie. Wszyscy milczą, bo tak jest wygodniej. Część układów kończy się dobrze i obydwoje małżonków znajduje sobie kochanków, a jak mąż ma szczęście, to dziecko jest jego. Powinność wobec rodziny zostaje spełniona, można skupić się na własnych pragnieniach. Bla bla bla. Kościół nie będzie chętny do uznania wyczerpania się takiego układu za dostateczny powód do rozwodu — obydwoje doskonale wiedzieli, że takie były udzielane niezwykle rzadko, a w przypadku Kręgu — cóż — chyba nigdy? — Przyrzekaliście sobie miłość na dobre i na złe. Przed całym Piekłem. Jeśli Moriarty jest chory, to zgodnie z tą obietnicą powinnaś przy nim trwać — ale nie był tu po to, by ją umoralniać, sam moralności mając niewiele. — Ale spokojnie... — niegodziwy i cwany uśmiech zagościł na twarzy. — Nie pokonają nas — mnie. Nie pokonają mnie.. Mrugnięcie okiem z tych zawadiackich, nieflirtujących. — Pryncypium Piekieł ma 6 punktów. Tylko i aż 6, na których opiera się wszystko. Punkt 4 brzmi: Szanuj tradycje i dziedzictwo przodków pod postacią swoich kapłanów. Uznawaj ich mądrość i doświadczenie w praktykach magicznych i moralnych, a 5: Dąż do jedności i współpracy z innymi czarownikami i czarownicami w myśl, że rozdźwięki i konflikty osłabiają wspólnotę. Jestem pewien, że zostaną użyte przeciwko nam. Jest też kilka dogmatów, a jeden z nich to dogmat o braterstwie. Jesteśmy jednością, społecznością złączoną siłą magii. Zdrada jednego jest zdradą wszystkich i to na nim chciałbym się opierać w tej sprawie. Każdy rozsądny prawnik użyje go też przeciwko nam, więc będzie to bitwa na policzki, ale wystarczająca, aby budować sprawę. Czy uprawialiście seks? — zadał bezceremonialne pytanie. Jeśli nie — mogłoby to stanowić argument do unieważnienia małżeństwa. Nie zastanawiał się nawet nad rozwodem. Moriarty musiałby popełnić tragiczne zbrodnie. Unieważnienie, pozbawienie nazwiska, wykreślenie z pamięci — to mogło zadziałać. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Każdy, kto przeżył starcie z najgorszą odsłoną charakteru pani Faust ten wiedział, jak twardo umiała obstawać przy swoim, przekonana do swojej racji. Ale też jak szybko, w razie potrzeby, potrafiła zmienić zdanie. Moriarty również poznał ją od tej strony, przez pięć lat miał do czynienia z niemal każdym jej obliczem — miał nawet ulotną okazję doświadczyć jednego, którego strzegła najbardziej zazdrośnie — tego spragnionego czułości i więcej. Tragedią małżeństwa Faustów był fakt, jak bardzo Moriarty nie potrafił niczego wykorzystać. Nie wykorzystał też okazji, jaka wiązała się z tym, że Deckenówna sama wpadła mu w ręce, żądając w zamian jednego — współpracy i zgodnego budowania własnej historii. Na plecach wpływowej rodziny? Być może. Ale ostatecznie na własny rachunek. Bale na dłuższą metę ją nudziły, pławienie się w luksusie zaś kusiło mniej, niż niezależność. Choćby i udawana, jak to małżeństwo. Moriarty zaspał to wszystko, w tym czasie Annika budowała własną karierę. Przestało zależeć jej na protekcji męża — mogła kopnąć Katza między nogi i bez niczyjej pomocy. Wręcz przeciwnie — Faust stał się ciężarem. Zarówno jako krótkie i zaskakująco wdzięcznie brzmiące dopełnienie imienia, jak i jako osoba. Może widziała wcześniej w Moriartym coś, co zwiodło ją dokładnie w taki sam sposób, co błyszczący kamyk na dnie rzeki, który nie był żadnym skarbem — ale właśnie — kamykiem. Mogę być szczery? — Uniosła jedynie brwi, smakując wreszcie kawy — i tak Ben za chwilę powie wszystko, co ma na myśli. Stres tymczasem gdzieś zniknął — jak zawsze, gdy miała przed oczami konkretne zadanie, nawet tak brzydkie i niewdzięczne, jak pranie własnych brudów. Wysłuchała monologu ze spokojem nie przerywając, nie tłumacząc się w bezsensownej próbie zaprzeczania. Jedynie gdzieś w połowie uśmiechnęła się — hipokryci. Ja to wiem, ty to wiesz. Wszystko trzymane na ślinę i przypieczętowane krwią słowa przysięgi, a warte mniej, niż papier, na którym je spisano. Zgodnie z prywatną filozofią bycia ze sobą absolutnie szczerą, tym bardziej powinna obrócić tę przysięgę w niebyt. To się nigdy nie powinno wydarzyć, popełniła błąd. Oboje popełnili. — Nie zamierzam wchodzić na ścieżkę konfliktu z Faustami, choć oni mogą do niego dążyć. Wiem o tym. Z tym, że sam Moriarty już dawno się poddał. Wspomniałam już o jego bierności i przewiduję, że jeśli ktoś z rodziny nie oblecze go w kaftan i nie zaciągnie siłą na salę sądową, nawet się na niej nie pojawi — jak to będzie wyglądało w obliczu sądu kościelnego? Mogło wyglądać dwojako, dlatego pozostawiła to do oceny kogoś bardziej doświadczonego. Nie wykluczała, że Fausty mogą wtłaczać mu do ust słowa, których sam nie wypowiedziałby nigdy. I na to powinni się przygotować. A Annika? Czekała na pytanie, które w końcu paść w tej rozmowie musiało. Twarz z początku wyrażała zaskoczenie — nie samą treścią, ale formą. Nie zaprotestowała jednak — każdy szczegół może być koniecznością, której będzie musiała się chwycić. Zapewne chwyci się jej również Zwierciadło i rozsmaruje na twarzach swoich czytelników. Głęboki wdech. Musisz odpowiedzieć. — Podjęte przeze mnie próby były— …tym właśnie. Próbami. Czymś, co zamknęło mnie w klatce cynizmu i mamrotanego w poduszkę, powtarzanego po nim, jak echo „nie chcę, żeby ci się coś stało”. Zasypiałam z tą mantrą na ustach, wreszcie zaczęłam jej po prostu nienawidzić, unikać jak ognia. Te „próby” były czymś, co dziś na samo wspomnienie wyrywa mi z gardła pomruk irytacji i im dalej brnę w to szaleństwo, tym bardziej nakłania mnie do nadziania się na, kurwa, cokolwiek. Mógł w trakcie tej emocjonalnej pauzy dopowiedzieć sobie, co tylko zechciał. Ona tymczasem szukała słów. — …rozczarowaniem. Zapewne przez chorobę, którą nieudolnie ukrywał. Wysoki poziom lęku pewnie także nie pomógł. Skutek był jeden. I mógł stać się atutem w grze tak brudnej, że po rozprawie Annika weźmie długą kąpiel w wybielaczu. — A w trakcie tych pięciu lat nie było też nikogo innego. Uprzedzając kolejne pytanie. — Drugi łyk kawy. Nie będzie pytał o to, co przedtem. Przedtem już dawno nie miało znaczenia. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Słuchając, dziękował samemu sobie, że lata temu zdecydował się na Audrey. To nie był zbieg okoliczności i ich związek nie miał w sobie nic z rozpustnego młodzieńczego buntu. Nie miała znaczenia Brie, Gill, inne podobne dziewczęta, nawet jeśli łżąc, mógłby ślubować im miłość aż do grobu. Ukochał tylko pannę Hudson, dostrzegając w splocie jasnych włosów złoto, ale nie to, którym jej rodzina wypasała się od pokoleń. Przywilej obcowania z kobietą gotową oddać swoje panieńskie nazwisko, by stać zawsze po lewicy męża, był przyjemnością. Lewicy, bo tam było serce — bzdura. Lewicy, bo nie potrafił pozbawić się wrażenia, że gdyby oddał jej swoją prawą dłoń, tak uczyniłaby ze świata to, co zrobił z niego Gabriel. Wojnę, pożogę, bunt. Wyprostował plecy, wzdychając ciężko, lecz nie w irytacji, a głębokim rozważaniu. Pieniądze za sprawę, które z pewnością wypłacą mu van der Deckeni to jedno, przysługa drugie, a fakt, że taka wygrana doskonale wyglądałaby w kalejdoskopie zwycięstw trzecie. — Och, ale wejdziesz. Na ścieżkę wojenną. Z pewnością — upił jeszcze łyk kawy, przechodząc dalej w rozważaniach. — Załagodzę ten konflikt i będę z nimi pertraktował, ale Faustowie są nieprzewidywalni, a patrząc na ich środki finansowe, na pewno nie potrafią podejmować słusznych decyzji. Upokorzą się, będą o to źli, ale to niska cena za wolność, prawda? — być może straci klientów w Faustach, być może Sebastian i Marcus będą na niego podejrzliwie łypać, ale co było po ograniczonym majątku Faustów? Nic. Flying Dutchman, Annika, Johan — to lepsza inwestycja. — Jeśli Moriarty nie pojawiłby się na sali, to byłby dla nas poważny argument. Jako oskarżony o zaniechanie obowiązków małżeńskich — zaraz do tego wrócę — stałby się w oczach ławy winny. Nawet dobry adwokat nie wybroniłby faktu, że zignorował sprawę. Jeśli zrzuciłby to przez poczet choroby, o której wspominasz, oczekiwaliby zaświadczeń lekarskich. Jego matka pochodzi z Devalli? — przynajmniej tak to zapamiętał. — Co znów udowodni jego dolegliwość, jeśliby miało dojść do tego, że przed sądem też chciałby ją ukryć. Niezależnie czy się zjawi, czy nie — obrócę to na naszą korzyść — arogancja wpisana była w naturę człowieka wielkiego. Nie zamierzał debatować, czy przez 5 lat Annika miała kochanków, lecz na krótki moment zmrużył oczy, nie odpowiadając. Minęła obszerniejsza chwila, nim w końcu otworzył usta. Prosty zabieg pozwalający rozwinąć język, o ile jej słowa były kłamstwem. Oszukiwanie własnego adwokata to najgłupsza opcja, a Benjamin zbyt mocno wierzył, że Annika nie była idiotką, by jej to zarzucić. Nawet jeśli poruszany temat był wstydliwy. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął papierośnicę, aby wkrótce odpalić jeden z petów srebrną zapalniczką. Strużka dymu uleciała w górę. — Świetnie. Nie istnieją substancjalne argumenty podważające niewierność małżeńską. On miał kochanki? Może dalej ma? — może potrzebował tylko popchnięcia w odpowiednią stronę, dwóch zdjęć zrobionych z ukrycia i sześciu listów miłosnych wysłanych do niejakiej W. Albo P. Albo obojętnie, aby tylko nie A. To przecież takie proste. — Należy zastanowić się nad definicją instytucji małżeństwa zgodną z dogmatami doktrynalnymi, jako związku dwojga osób opartego na wzajemnym szacunku, którego prymarnym celem jest założenie rodziny. Kościoła nie interesuje kto kogo rucha. Interesuje ich, żeby fundusz się zgadzał, a chrzty odbywały regularnie. Skoro Moriarty zaniechał podstawowych obowiązków małżeńskich, nie widzę przeszkód, by dążyć do anulowania małżeństwa... — dał jej 6 sekund ciszy, by dobrze przetrawiła te słowa. — Anulowania, nie rozwodu. Nikt nie da ci rozwodu, bo nie lubisz męża — bynajmniej nie w Deadberry albo Salem. Natomiast unieważnienie małżeńskiej przysięgi w kontekście braku konsumpcji takiego oraz braku inicjatyw ze strony Moriarty'ego do założenia rodziny, stanowi uzasadnioną podstawę prawną. Byłabyś panną van der Decken — powiedział do pani jeszcze Faust, zaciągając się papierosem. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Z byciem van der Deckenem wiązała się pewna emocjonalna ułomność, którą Annika zaczęła dostrzegać lepiej wraz z upływem czasu. Jej własną spotęgowała jeszcze choroba, gdy w dzieciństwie ze swoich emocji robiła widowisko, a z biegiem lat wyparła się ich wszystkich — gdy te stały się niewygodne i stanęły na przeszkodzie. Czegokolwiek nie próbowała, one nadal z nią są i dają o sobie znać w momentach, w jakich najmniej się ich spodziewa. Zawiadują jej życiem, nie mając litości. Tego nikt ich nie uczył; emocji musieli uczyć się sami i każde wynalazło na nie swój własny sposób. Do Anniki zaś przyklejono łatkę najbardziej emocjonalnej z nich wszystkich; ostatnich decyzji również nie pozbawiła ich wpływu, a chciała tylko postawić na siebie. To był jej jedyny cel. I jest nadal. Przyszła tu, bo pięć lat temu postawiła na siebie i dziś ponawia tę przysięgę. — Si vis pacem, para bellum. Niech będzie — tę sentencję powinien znać każdy, kto w życiu przeczytał choćby jedną książkę. Annika dobrze wie, że Benjamin ją zna. I wie też, że jeśli Ben poda jej instrukcje na zwycięstwo, pytania pomocnicze pozwoli sobie ograniczyć do niezbędnego minimum. Tym niezbędnym minimum będzie gdzie mam podpisać? Przytaknęła. Matka z Devalli również jest — była — argumentem Moriarty’ego. Wstydził się swojej choroby — i wstydzi się nadal. To ich różni, bo Annika wkrótce przestanie się wstydzić swojego występku. Właśnie się w nim utwierdza. W zdrowiu i w chorobie — owszem. Ale nie w takiej, którą zmilczano przed ślubem i jeszcze długo po nim. I nie, gdy życie z mężem przypomina mieszkanie z trupem. Pięć lat spędziła na przymiarkach na żonę idealną. I nadal nie wie, czy to kwestia wykroju, wadliwego materiału, czy obydwu. I dłużej nie chce się już zastanawiać. Może spojrzała już na zatokę z klifu o jeden raz za dużo. O jeden raz za dużo umysłowiła sobie, że wartość dla społeczeństwa ma największą dopiero jako czyjaś żona. Ale kolejny łyk kawy smakuje spokojem. W toku tej rozmowy czuje się coraz bezpieczniej i to widać — ściśnięte nogi rozluźniają się, plecy już wylądowały komfortowo na oparciu. Barki również ważą mniej, niż jeszcze przed chwilą. — Jego jedyną kochanką jest praca i koledzy od brydża — pełne niezrównanej pewności. Na żadne inne kochanki nie stać byłoby mężczyzny tak zdeterminowanego, by wciąż na nowo upokarzać się przed jedną. Zwłaszcza ostatnio — wspomniałam o tym tylko dlatego, byś był spokojny o podobne oskarżenia ze strony Faustów. Bo czy zaniechanie, o którym mówisz nie może wypływać z obu stron? — Naiwne pytanie, zważywszy na społeczne przekonanie o roli kobiety, ale właściwe Annice. Ona szybko ubrała w tym związku spodnie, które najwyraźniej Moriarty’ego uwierały — ktoś może szybko zauważyć, że pan Faust gdzieś zgubił nogawki. I może to między innymi dlatego czekała w związku ze swoją decyzją na gromy z nieba — pierwsze posypały się na nią już w domu, kolejne — jak wierzyła — były kwestią czasu. Ale może niekoniecznie? Sześć sekund to wystarczająco, by napiąć mięśnie ponownie, przymrużyć oczy w zadumie, przejrzeć powagę na twarzy mężczyzny naprzeciwko. I znów je rozluźnić. — To by nawet pasowało do mojej retoryki — nie tylko jej — o tym, że to się nie powinno w ogóle wydarzyć. Przyznanie się do tego w końcu przestanie boleć. Annika zrobi wszystko, by przestało. — Jesteś najlepszy — to nie boli wcale. Prawda nie musi — ba, nie powinna boleć. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Wegecjusz? — prawo rzymskie spędzało mu sen z powiek tylko przez pierwsze trzy semestry. W czwartym zakończony kurs ubogaciła pozytywna ocena. — Melius est bellum iustum incipere quam iniustum pacem habere. Lepiej jest rozpocząć sprawiedliwą wojnę niż utrzymywać niesprawiedliwy pokój. Ta sentencja może nam przyświecać — ofiarował słowa niczym najpiękniejszy dar. Otóż to był najpiękniejszy dar. Niosący wolność, upragniony przez pokolenia uciemiężonych, zaszczutych, osadzonych. Annika, wbrew obiegowej opinii, była żoną doskonałą. Zawsze wiernie tkwiła przy boku męża, gotowa przypisywać mu własne sukcesy. A wyzwolenie? A ta nieugięta konieczność dyskusji i wkładania palców między drzwi, a framugę? Można było ją nazwać ubytkiem lub mankamentem w perfekcyjnej rzeźbie. Pani Faust nie była zrobiona z marmuru, panna van der Decken przypominała ukształtowany w kobiecą figurę kamień obtoczony w soli morskiej. Przy jednym liźnięciu człowiek mógłby się wykrzywić, wyciągnąć język i napluć jej pod nogi, lecz odpowiednio rozpuszczona, traktowana należycie i ciosana była wzbogaceniem codzienności. Była żoną idealną, ale każda taka potrzebowała idealnego męża. Moriarty widać nie spełnił oczekiwań. Dzisiaj wyglądała jak skruszona. Jak mysz, którą ktoś zagonił miotłą na zimne pole. Nabierała siły z każdym słowem, jakby Benjamin drugi — pierwszy wspaniały — nadawał jej siły. Lubił o tym tak myśleć, nawet jeśli wrażenie nie zawsze lustrowało rzeczywistość. On jedyny, on doskonały. On wybitny, który na zmęczone dłonie kobiety położy plaster miodu. Obleje ją całą tym miodem, tylko po to, aby pobliskie osy urządziły sobie później rzeź. Doskonały uśmiech (numer katalogowy: 4; ten subtelny i pozornie nieszkodliwy, bez wystawionych w rozradowaniu zębów, z nutą serdeczności w oczach) zdobił twarz Vertity'ego, gdy przedstawiał, co nastąpi. — Szkoda. Jakby miał jakąś, argument o braku konsumpcji małżeństwa na rzecz innej kobiety byłby wisienką na torcie — cmoknął rozczarowany, lecz nie skomentował tego bardziej. Trudno było uwierzyć, że mężczyzna przez tyle lat był pozbawiony choćby źródła damskiego ciepła, skoro żonę odtrącił tuż po ślubie. Benjamin wytrzymał prawie sześć miesięcy i umarł. — Skoro próbowałaś i kreowałaś sytuacje, żeby nosić jego potomka, to nie ma mowy o zaniechaniu z twojej strony. Nie martw się, nikt nie poprosi córy Kręgu o zdjęcia w bieliźnie, ale parę miłosnych listów z tamtego okresu nie zawadziłoby — nie spodziewał się głębokich przesłuchań na ten temat. Nikt nie chciał słuchać, jak panna van der Decken opowiada o tym, że mąż nie chciał zmacać jej cycków. Oczywiście kłamstwo, każdy chciał tego słuchać tylko po to, aby otworzyć szerzej usta i pozwalać ślinie skapywać, samemu wyobrażając sobie mleczne piersi zawieszone tuż nad męską twarzą. Każdy chciał — nikt nie mógł. Faustowie, chociaż nie cieszyli się doskonałą opinią, byli szanowani. Van der Deckenowie — nawet bardziej w niektórych rodach. Zadowolony, że Annice podoba się plan, kiwnął jeszcze głową, rozluźniając ciało, by oprzeć się na krześle. Kolejny łyk zbawiennej czarnej kawy przetoczył się przez gardło. Papieros dogasał w popielniczce, a on palcami próbował zdusić w nim każdy żar, aż nie padły wiekopomne słowa. — Owszem — spojrzał na kobietę, nie odrywając od niej wzroku nawet na moment. — Jestem. Dlatego wygramy — ostatnia chmura dymu wyleciała pod sufit. — Będę oczekiwać, że przez ten czas nie wpadniesz w żadne tarapaty ani nie zrobisz nic, co mogłoby stanowić podstawę w stwierdzeniu u ciebie niepoczytalności. To jeden z najczęstszych argumentów używany przeciwko kobietom — a ty nadajesz się do tego doskonale. — Niestety, takie czasy. Będę chciał wezwać na świadka Johana. Jest ktoś z Faustów, kto mógłby poświadczyć, że mówisz prawdę? Że Moriarty nie wypełnił obowiązków? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
tw: sugeruję nekrofilię. Duszny od papierosowego dymu gabinet stał się już pełen wszystkiego — pozorów i odgórnych założeń; cichnących wyrzutów sumienia i głośnych, łacińskich sentencji. Oraz wisienki na torcie, czyli połechtanego ego Benjamina Zawsze Pierwszego. On jedyny, on doskonały. Ona zdeterminowana, by sama wzbogacać własną codzienność, odkrywać kolejne wymiary samozadowolenia i utwierdzać świat w tym, że jest perfekcyjnie szczęśliwa — nie utrzymując niepotrzebnej uwagi na cenie, którą poniosła za bycie żoną idealną przez ostatnich pięć lat życia. Kobieta wzgardzona, niezależnie od przyczyn, płonie od środka, niewiele różniąc się w tym od wzgardzonego mężczyzny. Wieczny głód zaspokajany nieskończonym wirem pracy i półsłówkami, mijając się obojętnie w drzwiach. Iluzja szczęścia podtrzymywana rutyną. Gotowa jest zignorować to wszystko, zrzucić na karb całego zeszłego miesiąca, jednego z najgorszych w jej całym życiu. Przełknąć i się tym nie zrzygać, później wydalić. I żyć w iluzji, że świat po tym wszystkim może jeszcze wyglądać normalnie. Ostatnie wydarzenia przebija tylko pierwszy miesiąc poszukiwań Maxima i gasnąca powoli nadzieja na jego odnalezienie. Gdyby tu był, wszystko wyglądałoby inaczej — miałaby w nim wsparcie. On kierował się słabością do niej częściej, niż Johan. Choć Annika wie, że tę słabość zawsze mieli obydwaj. Poważne plany i odważne stwierdzenia — Annika jest gotowa na każde z nich. Wszystko to jest lepsze od kolejnego roku w stagnacji. I natrętnej myśli, że być może wolałaby konkurować z kobietą żywą; te martwe są już wyłącznie konceptem. Często wyidealizowanym. — Myślę, że jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochał już dawno gryzie piach, ale nie sądzę, by ktokolwiek uznał to za małżeńską zdradę, póki nie rozkopie grobu i nie przeżyje z nią tego raz jeszcze. — Ociera się o makabrę wiedząc dobrze, że uderza tym samym w najsłabszy punkt swojego męża. Sam pozbawił się damskiego — i jakiegokolwiek — ciepła, trawiony wyrzutami sumienia. Pozbawił go również Annikę. Aż do punktu, gdy pozostanie mu wyłącznie dławić się morską solą, nie liznąwszy nawet. A spluwając pod jej nogi udowodni tylko, jak słaby i bezwartościowy potrafi być mężczyzna, co żałobę po żonie pomylił z żałobą po samym sobie. Annika ma już dość martwych mężczyzn. Martwi są bezużyteczni — choćby najpiękniej na świecie kreowali siebie w listach. — Dobrze. Wybiorę co piękniejsze. Listy, nie zdjęcia — tych wymienili całą setkę. To było jeszcze, gdy kończyła studia i żegnała się z wachlarzem swobód, którego nie mogła zabrać ze sobą do Saint Fall. I może to właśnie listów wstydzi się bardziej — tych, które napisała. Jeszcze pełnych naiwności i nieuzasadnionego podziwu. Ten uzasadniony przetrwałby konfrontację z rzeczywistością. Dziś wydaje jej się, że jest u kresu sił — jeszcze nie wie, jak wiele będzie jeszcze potrzebować, by wyjść ze wszystkiego z twarzą i nie popełnić błędu z gatunku niewybaczalnych. Ben patrzy na nią, więc widzi, jak mikroekspresja — drgnięcie powieki — zbiega się z wypowiedzianym. Niepoczytalność. Jeśli Annika jest niepoczytalna, to całe pierdolone Saint Fall również. — Johan się zgodzi, w to nie wątpię, a co do Faustów... Teoretycznie może o tym zaświadczyć cała kamienica. Gdyby w tym małżeństwie działo się cokolwiek, niosłoby się echem po rurach, co usłyszałby każdy zainteresowany — bądź nie. To nie pora na żarty, uśmiech więc osładza gorycz tylko na chwilę. — Każdy z nich jest świadomy tego, że praktycznie żyliśmy osobno. Ale zastanowię się, kto mógłby być skłonny to uczciwie zeznać — trudno wyobrazić sobie motywację, która mogłaby nakłonić jednego Fausta do zeznawania przeciwko drugiemu. Pieniądze? Szantaż? Obydwa? Wreszcie pytanie, które bardzo chciała zadać od początku tego spotkania. — Jak myślisz, jak długo to potrwa? — Znów krótko zacisnęła palce na oparciu. Oby jak najszybciej. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Każda chwila brzmiała inaczej i smakowała inaczej, gdy wir myśli przelewał się przez głowę niczym potok, nie-. Huragan przechodzący przez wioskę, zrywający dachy z domów. Przyjęło się twierdzenie, że adwokaci nie mają w sobie ognia, jedynie silne podmuchy zimnego wiatru, ale to bzdura. Kto raz nie klęczał na sali sądowej przed obliczem Najwyższego (sądu), ten nie rozumiał lawy zbierającej się pod kolanami, parzącej skórę, topiącej człowieka od środka, gdy ława przysięgłych zgodnie odczytywała wybrany wyrok. Nie było mowy o pomyłkach, o nieroztropnych orzeczeniach. Oczywiście istniała też bańka bezpieczeństwa. Istniała szklana kula, migocząca przyjemnym tęczowym światłem, które odbijało się w niej, pochodząc z wielkich kościelnych witraży. Tej, której nie da się przebić jedną igiełką, której wiele może co najwyżej porysować tafle. Ta pęka tylko pod silnym uderzeniem, pod wystrzałem z pistoletu, pod miażdżącym wszystko czarem. — Nawet Faust nie są na tyle walnięci. Może gdyby nazywał się Nostradamus? Albo chociaż Bloodworth? — z łagodnym i wyrozumiałym uśmiechem doklejonym do rytej w marmurze twarzy, przemówił. Spokój przelewał się z palców, spokój widniał w oczach. Wskrzeszeńcy byli obrzydliwością, rozkładającym się smrodem, którego nie mógł wyczuć, a który obrzydzał. To nie brak serca, to nie serce skute lodem — ich było pogryzione przez robactwo, równie paskudne, co zgniły kawał skóry. To nie element prawa, to nie wierność Lucyferowi — to zwykła potrzeba porządku. — Świetnie, przejrzymy je razem i dołączymy jako dowód w sprawie. Wybierz te, które najlepiej oddają plany na wspólną przyszłość, najlepiej takie, które zawierają obietnice, których nie spełnił — zanotował coś prędko na jednej z kartek. Jeśli on zachował listy od niej, a ona mówiła prawdę — tym lepiej. Nawet stażysta nie popełniłby błędu, pozwalając by dowody na dozgonną i zmarnowaną przez upływ czasu miłość pani Faust, zostały złożone na ławach. Dowody muszą być namacalne. Nie ma tu mowy o pojedynczym psotnym rytuale wymierzonym w upokorzonego człowieka. Chodziło o zerwanie umowy. Nie aneks. Nie sprostowanie. Nie rozwiązanie jej za porozumieniem stron. Na takie fanaberie mogli liczyć co najwyżej w niemagicznym ratuszu, a ten nie miał najmniejszego znaczenia w obliczu całego Kręgu, a przecież to o Krąg mieli walczyć. — Bernard Faust na pewno przykaże rodzinie milczenie w tej sprawie. Nie jest im na rękę zerwanie tego małżeństwa, bo przez wzgląd na ograniczone finanse, jest to po prostu nieopłacalne. Wy macie silniejszą pozycję — nawet jeśli tylko w teorii. — Ale ta sprawa ochłodzi wasze relacje. Reszta będzie zależeć od Bernarda i oczywiście Sandera... Z drugiej strony na miejscu twojego wuja cieszyłbym się, że wracasz do domu — nawet tylko po to, by knuć nad nowymi sojuszami i wcisnąć ją innemu. Poprzeczka nie została zawieszona wysoko, Moriarty swoim zachowaniem widać ją obniżył. — To wszystko zależy. Najpierw musimy zgromadzić dowody. To jak długo to potrwa, będzie leżało w twojej kwestii. Potrzebujemy korespondencji i świadków, którzy potwierdzą, że wasze małżeństwo nie istniało. Johan nie wystarczy. Może ktoś z uniwersytetu? Najlepiej dwie takie osoby. Oczywiście przygotuję wszystkie — nie tylko co mówić, ale jak mówić. — Nie wykorzystamy ich aż do kroku trzeciego, zaraz ci o nim opowiem. Krok drugi to rozmowa z którymś z kapłanów, który zgodzi się na wydanie wniosku, który następnie złożymy. To właściwie najtrudniejsza sprawa, ale ja się tym zajmę — pierwszy na myśl przyszedł Astaroth. Cabot nienawidzili Faustów, ale jeszcze bardziej nie lubili herezji. Najwyżej poszuka dalej. — Chciałbym obiecać ci, że to zajmie tydzień, ale może się przedłużyć. Zobaczymy, jak szybko znajdę kogoś chętnego do współpracy. Kiedy otrzymamy możliwość złożenia wniosku, złożę go w twoim imieniu. Wtedy też będziemy musieli dostarczyć dowody, dlatego chcę je mieć gotowe wcześniej. Potem już tylko proces, przesłuchanie i decyzja — może miesiąc? Spróbujemy zamknąć się w 2-3 miesiącach, ale w najgorszym wypadku może to potrwać nawet pół roku. Rok. Jesteś na to gotowa? Pytanie retoryczne. Była. Jeśli tu przyszła — była. Pozostało podpisanie niezbędnych dla współpracy dokumentów. Finansami nie musiała się martwić, bo rozliczenia to tylko element skomplikowanej sieci powiązań społecznych, w której Annika to siostra Johana, a reszta jest tylko milczeniem. z tematu x2? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła