Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
First topic message reminder : BLAT W KUCHNI Obszerny blat, na którym przygotowywane są wszelakie potrawy w kuchni. Pieczone są tutaj ciasta, obiady czy przeróżne świąteczne uczty. Bardzo rzadko można dostrzec tu Juniora, który postanawia upiec ciasto z błota i modeliny, czy Emmę, która przygotowuje maseczki do pielęgnacji twarzy czy włosów. [ukryjedycje] |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Stwórca
The member 'Esther Marwood' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 85 -------------------------------- #2 'k3' : 2 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Czując, jak w powietrzu unosi się już zapach pieczonego ciasta, daje mu jeszcze kilka minut, by uchylić zaraz drzwiczki i wyjąć blachę. Przyrumieniona plecionka prezentuje się pysznie, zwłaszcza w połączeniu z bulgoczącą jeszcze od wysokiej temperatury czerwienią owoców. Esther powstrzymuje się, by spróbować choć kęs. Jeszcze tego brakowało, by ogarnęło ją pożądanie podczas gotowania. Pracy jest jeszcze wiele, a Frank przesiaduje w szopie. A jakby tak odciągnąć go na chwilę od zadań… Czarownica potrząsa głową, jakby miało to pomóc z pozbyciem się niechcianych myśli, po czym wraca do pracy. Przegląda dostępne w spiżarce owoce i ostatecznie rezygnuje z sięgnięcia po śliwki wodne. Nie ma ich na tyle, by zrobić kilka porcji bez przymusu mieszania ich z innymi. Dla siebie samej i rodziny chętnie by coś takiego przyrządziła, pokuszając się na żółte borówki Padmorów, bądź drzemiące liczi, jednak dziś piecze dla innych, nie dla samej siebie. - Junior, przestań biegać! - woła, choć nie widzi młodzieńca, ale analizując ciężar i prędkość stawianych kroków, od razu domyśla się, że to on. Stukot na piętrze urywa się gwałtownie. - Ja nic nie robię! - Uderz w stół, mówią. - To źle, mój drogi, praca domowa odrobiona? - W głosie Esther nie słychać nagany czy zawodu. Doskonale wie, że chłopiec się ociąga z sięgnięciem do zadań i robi wszystko, byleby się nimi nie zajmować. - No właśnie robię! Pani Marwood uśmiecha się tylko pod nosem i zasypuje misę pełną winogron cukrem, który ma podbić słodką kwasowość owoców. Podrygując do płynącej z radia melodii, wylewa ciasto na obsypaną bułką tartą blachę - niezawodny sposób na pozbawienie ciasta metalicznego posmaku, jak i oszczędzenia sobie czasu na zabawę ze skrobaniem. Wylane na wierzch winogrona pana McEòghaina przynieść mają na twarz błogi uśmiech, jak i zagwarantować choć kilkuminutową ciszę związaną z dziecięcym rozkoszowaniem się słodkościami. | jeśli się uda, to zt |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Stwórca
The member 'Esther Marwood' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 75 -------------------------------- #2 'k3' : 3 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
9 marca, 1985 Zaparowana kuchnia pachniała ciepłem. Ta rozsądniejsza półkula — lewa — uznałaby, że ciepło nie ma zapachu. Ciepło to energia przechodząca od ciała cieplejszego do chłodniejszego, przekazywana przez oddziaływanie międzycząsteczkami, przykładowo, podczas ich zderzenia. Ciepło może tworzyć się na skutek tarcia lub uderzeń, dokładnie takich, jakie miały właśnie miejsce, gdy dłońmi formowała z ciasta kształt kulisty. Prawa półkula — ta emocjonalna — mogłaby się śmiało kłócić, że ciepło ma bardzo dokładny zapach. Pachnie jak wanilia, którą matka dodaje do każdego ciasta i jak sosna, której żywicą nadgminnie pokryty jest warsztat jej ojca. Argumentem prawej półkuli byłoby, że para, która osiadła na oknie, jest skropleniem rodzinnego ciepła, którym przepełnione są wszystkie pokoje Gniazdka. Gdzieś jednak ktoś musiał otworzyć okno, bo mogłaby przysiąc, że jeszcze przedwczoraj, czuła przeciąg. Przedziwna myśl, odgoniona i przepędzona tak szybko, jak w niewyjaśniony sposób się pojawiła. Dwie kule ciasta — prawa i lewa — przykryte folią, zostały wysłane na trzydziestominutową banicję w lodówce, aby tam przemyślały swoje różnice i rozwiązały konflikty. Żaden pożytek będzie z placka, który nie potrafi się zgodzić sam ze sobą i popycha się nawzajem w dwie, różne od siebie strony. Na co komuś byłby taki placek? Trzydzieści minut to idealny wymiar czasu, aby przygotować farsz. Drzemiące liczi drzemać od tej pory będzie w garnku, zmieszane z cukrem i cynamonem, bo według przepisu, jest to idealna mieszanka, pełna rodzinnego ciepła. Coś, co połączyć może rozsądek z emocjami, lewą stronę z prawą — idealnie zbalansowane, jak wszystkie rzeczy w życiu powinny być. Z gotujących się owoców można odlać syrop — można, a więc jest to dokładnie to, co robi. Syrop można wytrzepać z mąką i wodą, a więc dokładnie to robi. Gotowym tym samym jest farsz, akurat w czas, gdy wystudzone idealnie staje się ciasto. Winnie bardzo docenia rzeczy, które współpracują ze sobą idealnie. Drobne, zwinne palce ugniatają rozwałkowane ciasto na formie, tak, aby wypełniło ono każdy jej zakamarek. Jest miękkie i trochę lepkie, ale przyjemne w dotyku — chłodne, po banicji w lodówce, ale wciąż pachnie ciepłem. Gorący farsz lekko paruje, gdy nalewa go na wyłożony spód, a następnie układa wierzchnią warstwę placka, nacinając go dokładnie, tworząc wzór niemalże kwiecisty. Piekarnik tylko czeka. Piekę placek z drzemiącym liczi, a więc rzucam k100 na powodzenie oraz k3 na liczbę porcji. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Stwórca
The member 'Winnifred Marwood' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 18 -------------------------------- #2 'k3' : 3 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
27 kwietnia 1985 roku Wizyta u rodziny w New Hampshire przebiega w przyjemnej atmosferze. Marwood dawno nie odwiedzała dalekich krewnych i zapewne długo jeszcze nie miałaby okazji, by ich zobaczyć, gdyby nie organizowane przez Kowen działania. Wraz z Frankiem doszli do wniosku, że najlepiej wywieźć dzieci jak najdalej od Hellridge, by w razie potencjalnych komplikacji nic im się nie stało. Esther nie od razu była przekonana do tego pomysłu, chcąc być na miejscu i pomóc Lucyferianom, wesprzeć ich swoimi umiejętnościami, ale doskonale rozumie idące za ostatnimi wydarzeniami zagrożenia. Męża żegna czule, całując go ze słodyczą dokładnie tak, jak trzydzieści lat wcześniej. Szczerze wierzy, że wszyscy wyjdą z tego cało i obejdzie się bez komplikacji. Modli się o to przy każdej nadarzającej się okazji, a myśli krążące wokół ukochanego nachodzą ją stale podczas pobytu w New Hampshire. Wczesnym rankiem zapakowała do samochodu Juniora, Emmę i Aurorę, by zabrać się w drogę powrotną do Hellridge. Sobotnie drogi są łatwo przejezdne, więc już po kilku godzinach wspólnego śpiewania do lecących w radiu kawałków docierają do Wallow. Dzieci wysypują się z auta z gromkim śmiechem i radością, że mogą spędzić weekend w domowym zaciszu - a przynajmniej tak zakłada Esther, licząc, że bardziej odpowiada im wiejska sielanka od miejskiego zgiełku. Już od wejścia uderza ją intensywny, zawieszony w powietrzu smród dymu papierosowego. Esther marszczy nos i ściąga brwi, próbując przypomnieć sobie, kto w ich domu sięga po tę używkę. Jedyną przychodzącą na myśl osobą jest Frank, ale on przecież rzucił palenie wiele lat temu. Czuje szturchnięcie syna, kiedy Junior przebiega tuż obok i z zadowoleniem pada na kanapę, gdzie spod poduszek wyciąga ulubione zabawki. W czarownicy narasta niepokój, który nie odbija się jednak na jej twarzy. Przechodzi przez salon, rozglądając się czujnie w poszukiwaniu źródła i natyka się na nie, kiedy staje nagle w przejściu prowadzącym do kuchni. - Dzieci, idźcie do siebie - rzuca jeszcze przez ramię do roześmianej gromady, a kiedy słyszy jęki sprzeciwu, rzuca im tylko nieznoszące sprzeciwu spojrzenie. Cała trójka z ociąganiem przenosi się schodami na górę. Serce Esther gwałtownie przyspiesza swoje bicie, a powietrze utyka gdzieś w piersi, kiedy bije się z myślami. - Frank? - odzywa się niepewnie, przekraczając próg i podchodzi bliżej męża. - Co się stało? - Oczywiście, że coś się stało. Dawno (a może nigdy?) nie widziała Franka w podobnym stanie. Wygląda na okrutnie pokrzywdzonego przez los. Co wydarzyło się podczas spotkania Kowenu? Dostrzega stos zgaszonych w popielniczce petów i rozsypany po kraciastym obrusie popiół. Stojąca na stole pusta butelka po bimbrze nie zwiastuje niczego dobrego. Kobieta przykuca obok Franka i kładzie dłoń na jego kolanie, zawieszając zaniepokojone spojrzenie na męskiej twarzy. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Wertował podręczniki, usiłując znaleźć rozwiązanie na jedyne pytanie zaprzątające w tym konkretnym momencie głowę: czy to jest jeszcze prawdziwe? Czym w ogóle jest prawda? Słońce przebijało się przez pomarszczone zasłony nad zlewem, w które to wpatrywał się on — Frank Marwood. Trup. Melancholijny widok gdzieś tam daleko odbijał się w poranku — szklarnia, wyłamana belka w płocie, zbyt wysoka trawa po lewej — trzeba było to skosić, trzeba było wypielić, trzeba było naprawić, trzeba było wszystko i nic. Tylko Słońce na wysokości trzeba było, bo tylko ono coś jeszcze znaczyło. Cała reszta była wariactwem i nieadekwatną do sytuacji emocją. Gra świateł na rozlanej na jasnym blacie wodzie była jakby skoroszytem, na którym ktoś rozlał jasny atrament. Sympatyczne pismo nie układało się w żadne słowa, a nieprzyjemne łaskotanie na języku nie rozproszyło uwagi, poszukiwanie odpowiedzi na najprostsze i najtrudniejsze zarazem pytanie. Nasycony refleksją upił kolejny łyk mocnego jak diabli alkoholu, wykrzywiając przy tym przemęczoną twarz. Sen był nagrodą dla przegranych. Czym w ogóle jest prawda? Prawda jest jakby motyl. Zawsze w ruchu, zawsze niemożliwa do uchwycenia w pełni. Jeśli wyobrazić by sobie chwilę, w której każda cząstka tego wszechświata jest aktorem w nieskończenie wielkiej i złożonej sztuce o scenariuszu nieskończenie długim, który wciąż poszerza się i rośnie, gdzie każdy ruch i spojrzenie zależy od widza. Cząstka niczym ta plastelina. Tańczy więc plastelina pod palcami rzeźbiarza, jak motyl i splata się z każdym mrugnięciem. W wielopoziomowej ginie sprawie. Spojrzenie miał jakby bardziej zadumane, gdy gonitwa myśli nie ustawała, a kolejny papieros ozdobił wnętrze starej kryształowej popielniczki, przywiezionej przed laty z New Hampshire. Splątanie kwantowe było jakby te niewidzialne nici, przeciągnięte na tablicy śledczego, który próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie: kto zabił? Czym jest prawda? Prawda jest dwoma cząstkami, które podzielone zostały przez galaktyki. Prawda jest niczym więcej niż zależnością — roztropną decyzją któregoś z aktorów, tudzież motyla, żeby dzisiaj wznieść się w dół, skręcić do przodu i odlecieć w górę. Jeden z takich motyli — synonim prawdy, metafora chwili — przysiadł na parapecie, trzepocząc skrzydłami, a Frank, jakby uniesiony chwilą, przyglądał mu się ze zmrużonymi niepewnie oczami. Wystarczyło mrugnąć, a motyl stał się ćmą. Wystarczyło odwrócić wzrok, a zamiast motyla siedziała tam pszczoła. Wystarczyło odwrócić głowę, a zamiast motyla była pustka. Prawda jest zależna i prawda jest najgorszym łgarstwem, dostępnych tylko dla odważnych. Zamek w drzwiach przekręcił się, a Marwood słyszał ledwie jego pogłos, kilka kroków za plecami i jej słodki głos — tej jedynej, tej, dla której to wszystko robił. Nie odwrócił nawet głowy, nie spojrzał nigdzie indziej, wzrokiem śledząc motyla, który odleciał z parapetu w siną dal. Poczuł jej dłoń na własnym kolanie. Usta spierzchnięte od alkoholu, wyschnięte od papierosowego dymu. Nie było go w tym domu od 20 ponad lat. Wszystko ma kiedyś swój kres. Jedno spojrzenie wystarczyło, by objąć ją wzrokiem — kucającą tuż obok z tą samą opiekuńczością wypisaną w łagodnych rysach twarzy, w której się zakochał. Powieka zadrżała tylko raz, gdy odwracał posklejaną z myśli twarz, ponownie wpatrując się w okno. — Udało się — stwierdził bezwiednie, tak jakby był ledwie obserwatorem, zdającym teraz raport. Palce przesunęły się bezwiednie do czerwonej paczki papierosów. Ta, chociaż kupiona ledwie tego poranka, mieściła w sobie już tylko 2 ostatki. — Gorsou poświęcił swoje życie i udało się, wykonaliśmy rytuał. To wspaniała i wzniosła chwila, Esther. Powinnaś się cieszyć — więc czemu sam nie miał radości w głosie? Ironiczny uśmieszek, tak rzadko goszczący na pomarszczonej twarzy, znalazł się tam na moment. Dłonie zadrżały, gdy kliknięcie zapalniczki rozwiało wokół dym peta. Zaciągnął się papierosem, czując, jak gęsta i brzydka ślina zbiera się na podniebieniu, klei do niego. — Byłem tam, Esther. Byłem tam i widziałem, jak otwiera się Piekło. Czy ja zwariowałem? Czy w ogóle bym wiedział, gdybym zwariował? Coś we mnie, tam na dole... Coś we mnie wróciło do punktu, w którym zaczynałem trzydzieści lat temu. Ja chciałem tylko... Ja chciałem... Ja... — ciało nie oponowało, odwracając się w jej stronę, gdy w minie widniał ledwie fantomowy ból. — To nie miało tak wyglądać. Ten dom, ty. To nie miało tak wyglądać. rzuty na konsekwencje poeventowe - brak |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Stan Franka bardzo ją niepokoi. Nie trzeba go w ogóle znać, by wywnioskować po osuszonej butelce i pustej paczce papierosów, że coś się z czarownikiem dzieje. Przez ponad trzydzieści lat przyglądała mu się uważnie, ucząc się go na pamięć. Każdego drobnego gestu, zamkniętego w oczach błękitu, pojawiających się z biegiem lat na twarzy zmarszczek. Kochała się w barwie jego głosu, przyprószonej siwizną czuprynie, w każdej wadzie, jaką nosił na duszy niczym skazę, lecz w jej oczach stanowiła niezbędny element skomplikowanej układanki. Tak gwałtowna zmiana szokuje, ale i budzi głębokie współczucie. Daje mu przestrzeń, by na spokojnie szukał odpowiednich słów. ”Udało się”, rozświetla jej umysł i rzuca nadzieję. Na kobiecej twarzy wykwita uśmiech niepozbawiony zdumienia. Czyżby okazało się, że ich modlitwy i teraz zostały wysłuchane? Lucyferianie są wspaniałymi czarownikami oddanymi swej wierze i zmotywowanymi do działania. To nic dziwnego, że udało się dopiąć swego. Wodzi wzrokiem za gestem drżącej dłoni, która sięga po papierosa. Wzdryga się na dźwięk odpalanej zapalniczki i mimowolnie wstrzymuje oddech, kiedy roznosi się gryzący zapach. Nie przepada za tytoniem, dopuszczając w swym otoczeniu wyłącznie cygara i niektóre smaki fajkowe. W innych przypadkach zbiera jej się na mdłości, natychmiast odciągające uwagę od wszystkiego innego. Czarownica wytęża siłę woli, jeszcze przez moment wzbraniając się przed podniesieniem z miejsca, odejściem kilku kroków, czy w ogóle wyjściem na zewnątrz. Przygarbiona sylwetka Franka martwi ją dużo bardziej, niż papierosy w domu. - Wobec tego dlaczego ty się nie cieszysz, kochanie? - Próbuje uśmiechem przebić się przez zmartwienie. Zmieniająca się twarz ukochanego wywołuje mętlik w głowie. Co tak naprawdę wydarzyło się w tych podziemiach? Jak powinna się do tego odnieść? Prędko rozumie, że nie obyło się bez strat. Tego można się było spodziewać. Czekała na nich niewyobrażalna moc, należało ponieść tego konsekwencje. Gorsou poświęcił swoje życie w imię ich sprawy - nie do końca to do niej trafia. Od zawsze wydawało jej się, że mężczyzna ten jest wieczny. To on przywitał ją szeroko otwartymi ramionami w dniu, w którym dołączyła do Kowenu, jak i on był obecny podczas każdego jednego spotkania ich grupy. Zawsze miał w zanadrzu cenną radę, jak i ciepłe słowo, był członkiem rodziny, do którego się przywiązuje i o jakiego się troszczy. Tylko czy to jego śmierć jest tym, co najbardziej przygnębia Franka? Pozwala mówić mu dalej i ignoruje już zupełnie ten drażniący zapach, bo oto w tonie głosu męża jawi się coś, co zupełnie odciąga jej uwagę od smrodu. Mężczyzna majaczy, plecie coś bez składu, z trudem łącząc słowa w logiczną całość. Nie ma sensu wdawać się z nim teraz w polemikę, jak na dłoni widać, że jest wycieńczony. - Wiem, że nie jest idealnie, nigdy nie było - sili się na łagodny ton, zaglądając w jasne tęczówki, jakby chciała dotrzeć do głębi jego duszy i wydrzeć zeń prawdę, jaka nie chce w prostych słowach ułożyć się na jego języku. W jaki sposób dostrzec, że jest się szalonym? Jak rozpoznać swoje dawne i obecne wartości, jak ocenić, które są lepsze, a które niewłaściwe? Sięga do męża drugą dłonią, sunąc nią od przedramienia do szorstkiego policzka. Częstuje go czułością, jakiej wobec niego nigdy jej nie brak. - Jesteś w szoku, to normalne, że w takich sytuacjach wątpi się we wszystko. - W trudnych sytuacjach potrafi być zaskakująco spokojna, odnajduje w sobie pokłady cierpliwości i wyrozumiałości. Czy to wrodzona cecha, a może wykształcona z biegiem lat wśród własnych i szkolnych dzieci? Także i teraz nie waha się ani chwili, od razu sięga po zrozumienie. - Zaparzę ci ziół, położysz się do łóżka. - Chociaż tyle może dla niego zrobić. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Gdy The Pine Ridge Boys grali You Are My Sunshine, Frank dośpiewywał (jako kompletne beztalencie) „my only sunshine”, upojony miłością do tej jednej jedynej kobiety, którą mógł nazywać swoją żoną. Byli wtedy szczęśliwi. Byli młodsi i jakby łagodniejsi — wspominał urok jej oczu, zapieczętowany na kartkach lektur, które czytała. Tamte fantazje, rozwiane przez wiatr i zatroskane udrękami dnia codziennego, które ustępowały miejsca następnym bolączkom. Przeżyć życie to jak wejść do długich i wysokich stopniach — zaczynał rozumieć, czemu chrześcijanie tak bardzo upodobali sobie wizje Nieba. Niekończące się schody wiodące w górę, gdy każdy krok jest trudniejszy od poprzedniego, a tak łatwo przewrócić się i wpaść do Piekła. Jednak czy w tym rozumieniu i tej wizji świata, ich żywot nie powinien być prostszy? Spokojna wędrówka w dół, gdzie widoki na przyszłość powoli przysłania ciążka ziemia, magma i gorąca jak herbata lawa. Ktoś oszukał metafory, pozmieniał eufemizmy. Drewniane stopnie wymienił na palący metal, zabrał buty i uciekł w las, a Marwood już nie miał siły go szukać. Nie palił tyle lat, zamieniając dym papierosowy na płomienie przycumowane na knotach rytualnych świec. Teraz wosk stopniał, został tylko szkielet, bo Frank Marwood umarł tamtego dnia, głęboko pod Cripple Rock. — Cieszę się — mruknął. Ani w tym tonie szczęścia, ani radości. Widział krew Winnifred, widział ból, zaatakował cholerną Bloodworth i nie potrafił wybaczyć sobie, że nie ocalił Astarotha. Widok rozpadającego się na cząsteczki Gorsou nawiedzać go będzie aż do śmierci. Czyli właściwie już? Umieranie wydawało się takie ociężałe, takie markotne i takie bolesne. Zawsze sądził, że sam proces jest szybki, bo dusza gna do Piekła, w objęcia Ojca. Ta wizja utrzymywała przy zdrowych zmysłach, choć i to wydawało się znaczącym wyolbrzymieniem. Przy zmysłach. Lepiej. A potem jej kochający dotyk na policzku. Ledwie utrzymał powieki w górze, tak mocno próbując oprzeć się uczuciu błogostanu. Dygotanie serca było zbyt silne i to bynajmniej nie z miłości. Żartobliwe „to nie ty, to ja”, wybrzmiewało w formie dowcipu, gdzieś pomiędzy skronią a nosem, ale nie powiedział ni słowa, wkrótce chwytając dłoń żony, tylko po to, by ją odsunąć. Pierwszy raz. Nigdy wcześniej nie stronił od jej kontaktu. Przecież byli sobie pisani — przeznaczenie tak nieprzejednane, że wydało na świat szóstkę zdrowych dzieci. Każde kolejne było ciężarem, każde kolejne było dołem, w który się zapadał. Honor nie pozwalał odejść, sumienie nakazywało trwać, a głowa krzyczała, żeby ją stąd zabrać. Daleko. Tajne Komplety to tylko przedsionek do kariery — porzucając ją, naiwnie sądził, że to tymczasowe. Naiwnie myślał, że przecież wystarczy trochę zarobić, odchować Joyce i może wrócić do nauki. Potem Wendy — wciąż czuł, że jakoś się ułoży, nie porzucał nadziei. Stracił ją przy Winnifred, gdy pieniędzy ubywało, długi rosły, doba nie wydłużała się, a płacz dzieci doprowadzał do migren. Aurora, Emma, Junior — mówili przecież „to z miłości, tak się kochają”, ale już wiedział, że to było z rozpaczy. Z prób ratowania własnego sumienia. Z szybko wypitej piersiówki bimbru, z jej okrągłych bioder, które przysuwała w nocy, z jej mlecznych piersi, na których uwielbiał kłaść usta. — Jestem tylko człowiekiem, Esther. — Nic... Nic nie rozumiesz — nie krzyczał, odsuwając się od niej. Krzesło skrzypnęło przy stawaniu, a chwiejny krok doprowadził do blatu, o który oparł się, odwracając tyłem. Umysł milczał, jakby sam chciał, by to serce przejęło kontrolę. Ale jakie serce? Nienawidził ich wszystkich. Panie mój, co za potworne uczucie. To przecież nie przeciwieństwo miłości, to tylko... Nienawidził każdego dnia, każdego słowa, każdego krzyku, nienawidził siebie, że śmiał to czuć. — Miałem być kimś, Esther — odwrócił się gwałtownie. — Miałem poświęcić się nauce i miałem kochać tylko ją. Miałem przekraczać granice, tworzyć zasady, miałem zmienić świat — nie krzyczał, ale nie pozbywał się nerwów z głosu. Te narastały z każdą sylabą. — Nigdy nie chciałem tego wszystkiego. Tego domu, dzieci, biedy. Nie chciałem, rozumiesz? Jestem stary i nie mam nic. Weź to — z kieszeni pobrudzonej koszuli wyciągnął zgięty na pół list od Winnifred. — I zobacz, co zrobiłem naszej córce. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Nie była przygotowana na taką rozmowę. Gdyby kiedykolwiek ktoś spytał, czy miałaby wątpliwości względem zachowania i postawy Franka, zaprzeczyłaby kategorycznie, będąc pewną, że ten nigdy jej nie zawiedzie. Mieli swoje wzloty i upadki, jak każde małżeństwo borykające się z trudami życia, ale żeby absolutnie podważyć wszystko, co ich dotąd łączyło? Wybałusza na niego oczy, szczerze zdumiona słowami, jakie do niej kieruje. Z zaskoczeniem przyjmuje odtrącenie, z jakim nigdy wcześniej się nie spotkała. Odnosi wrażenie, że mężczyzna, którego ma przed sobą, nie jest wcale jej ukochanym, a kimś podstawionym, by spłatać nieśmieszny żart. Podnosi się też z miejsca, wodząc za nim wzrokiem, kiedy ten odsuwa się, chcąc zachować dystans. Daje mu przestrzeń, pozwala milczeć, ale dziwi nagłej gwałtowności i narastającym nerwom. - O czym ty mówisz? - pyta wciąż bez zrozumienia ściszonym głosem, w przeciwieństwie do Franka próbując zachować spokój. Wyciąga rękę i przyjmuje list, by zapoznać się z jego treścią i w jednej chwili oblewa ją zimny dreszcz, a oddech utyka w gardle. Wargi rozchylają się bezwiednie, jakby w oczekiwaniu na kolejną porcję powietrza, ale ta nie nadchodzi, pozostając gdzieś w zawieszeniu. Żadne z ich pociech nigdy dotąd nie zrobiło czegoś podobnego. Nikt nie uciekał z domu, nie buntował się, nie szalał w tak idiotyczny sposób. Tyle że wszystko wskazuje na to, że w przypadku Winnifred nie jest to nagły atak buntu, nie jest to chęć zrobienia wszystkim na złość. To ucieczka, to wołanie o pomoc, a ona jako matka zawiodła. Kobiece, pokryte już zmarszczkami dłonie zaczynają drżeć, kiedy wolnym gestem opuszczają trzymany list. - Winnie uciekła z domu? - odzywa się zduszonym głosem, zmuszona wreszcie do zaczerpnięcia oddechu. - Frank, co ty jej zrobiłeś? - Unosi wzrok na zmarnowaną twarz męża, a jej ton staje się chłodny. Nie jest to coś zwyczajowego, wszak zawsze promienieje, nawet będąc zmęczoną, przyjmuje na twarz łagodny uśmiech, szukając w drugim człowieku tego, co dobre. Jak teraz znaleźć coś pozytywnego w postawie męża? - I dlaczego? - Musi znać powody, zarówno dla zachowania Franka, jak i w postawie Winnifred. Gdzieś z tyłu głowy wciąż pulsuje nadzieja, że to wszystko jedno wielkie nieporozumienie, że wszystko okaże się zaraz nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, sztucznie przekoloryzowanym. Tyle że postawa starego siewcy na to nie wskazuje, zmuszając do założenia najgorszego. - Nie wierzę, że to, co mówisz, jest szczere. Oboje mieliśmy marzenia, dalekosiężne cele. Oboje chcieliśmy oddać się nauce. - On studiowaniu na Tajnych Kompletach, ona na zgłębianiu tajników historii i literatury. Pragnęli dla siebie innej przyszłości, ale Pan miał dla nich inne zadanie. - Kiedy Lucyfer do nas przyszedł, podjęliśmy inną decyzję, odpowiedzieliśmy na jego wezwanie. - W głosie Esther zaczyna pojawiać się złość. Nawet jeśli Frank doznał poważnego urazu podczas próby otwarcia Bram Piekieł, nie usprawiedliwia go to do rzucania krzywdzących słów. - I teraz mi mówisz, że co? Masz nowe powołanie? Wzgardzasz tym, co przez te wszystkie lata budowaliśmy? Zamknięte w piersi serce łomocze coraz ciężej i czarownica wycofuje się kilka kroków, by zająć krzesło, na którym wcześniej siedział Frank. Cała ta sytuacja wydaje się być abstrakcyjna, zwłaszcza że właśnie teraz próg kuchni przekracza Junior z szerokim uśmiechem. - Mamo, czy ja mogę… - Wyjdź - pada zdecydowane i nieznoszące sprzeciwu polecenie, które sprawia, że chłopiec momentalnie wycofuje się i znika w salonie, zbyt zszokowany tak niecodziennym zachowaniem, by jakkolwiek zaprotestować. W kuchni znów zapada cisza. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Nieśmieszny żart to całe to życie. Miał przecież pokonywać wszelkie granice magii (znanej i nieznanej). Miał, ale w zamian tego pokonuje drogę Wallow-Saint Fall, z krótkim spacerem ze starego miasta do Deadberry. Jedynym momentem w ciągu dnia, kiedy pozwala sobie na skupienie myśli, a tani sztruksowy garnitur w kolorze orzechowego brązu zamienia się w zbroję. Ubrać ją i udawać przed wszystkimi pierdolonymi gówniarzami w pierdolonej szkółce, że takie miał właśnie powołanie. Że pan Marwood, stary siewca teorii magii, od zawsze, zamiast robić to, do czego został stworzony i na co pozwolił mu ogrom wiedzy, chciał tłumaczyć podstawowe zagadnienia smarkaczom, którzy mają je za nic. Czasem zdarzy się perła w gównie — czasem pojawiają się takie osoby jak Zafeiriou i jak Scully. Na myśl o tej ostatniej niemal się wzdrygnął. Po co były nauki, skoro na końcu i tak okazuje się heretyczką? Nie wzrygnał się, pozwalając sobie na plątaninę i gonitwę innych rozmyślań: pierwsza randka. Pierwsza oficjalna randka. On z kwiatami, ona w sukience. Długi spacer przez pola, jeszcze dłuższe tańce na dożynkach i piorunujące uczucie, że wszystko będzie dobrze. I nagle, tadam, tkwią tak w tym samym punkcie 30 lat później i nic nie jest dobrze. Wszystko jest pozorem. Jeździła kiedyś na rowerze, a jej długie ciemne włosy powiewały na ciepłym sierpniowym wietrze. Zbierała kiedyś słoneczniki, a potem biegła w las. Myślałem kutasem, taka prawda. Dalej jest piękna, dalej ma w sobie ten niespotykany delikatny urok, niemal eteryczny czar w oczach, który nakłania, aby zrobić głupstwo. Koledzy pytali: Frank, cholera jasna, jak ty to zrobiłeś? Frank, jakim cudem dziewczyna taka jak ona jest z kimś takim jak ty? Odpowiadał: nie wiem. Była pierwsza i jedyna. Nikt nigdy więcej. Nie pojawiła się kochanka, nie było przelotnych przygód, chociaż zdołała go o to oskarżyć wieki temu. Nie było żadnych innych oczu i żadnej innej dłoni; jej dłonie drżały, a wzrok mętniał i z tamtej dziewczyny na rowerze została już tylko smutna kobieta. W każdej normalnej sytuacji chwyciłby jej dłonie i ścisnął je w swoich, szorstkich. Tym razem tak się nie stało, bo tym razem nie było normalnie. Zamiast tego Frank zwyczajnie odwrócił głowę. Nie z irytacji, nie z wściekłości na jej reakcje. Ze wstydu, który sprawiał, że płonęło gardło, a żołądek wykręcał się na drugą stronę. Nie oblał go zimny pot, gdy na karku czuł nieprzyjemny powiew winy. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. — Jesteś złym człowiekiem, Frank. — Usunąłem z jej pamięci część spotkania, na którym Sebastian mówił o morderstwie tamtego czarownika — powiedział, ale głos wcale nie należał do niego. Był odległy jakby zamglony. Dobiegał z innej części ciała. Innej części twarzy. — Podmieniłem je, to był rytuał. Nie wyczerpał się, musiała go złamać, więc musiała coś podejrzewać. Ktoś mógł jej powiedzieć. Nieważne... — ważne. Cholernie ważne. Esther pytała dlaczego. Otóż: — bo uważam, że nie była gotowa. Mogła popsuć cały plan Lucyfera. Bo jest zbyt młoda, zbyt naiwna i za bardzo jej się wydaje, że zbawi świat. Nie zbawi. Zajdzie w ciąże tak jak ty i zostanie bez niczego. Bez marzeń, bez pragnień. Tak jak ty. Tak jak ja — czy nie to samo spotkało Joyce? Jakim cudem ochroniła się przed tym Wendy? Winnifred zapisała sobie ten los w momencie, w którym postanowiła, że serce wygra ze zdrowym rozsądkiem. Aurora była arystyką, Emma była zbyt młoda, a Junior — Junior był bliższy demonowi, niż człowiekowi. — Byłem dzisiaj bliski zamordowania trzech osób, Esther — głos znów jest cudzy, chociaż brzmi dokładnie tak, jak ten należący do Marwooda. — Myślisz, że Winnifred by to zaakceptowała? Musiałem to zrobić, bo chodziło o Lucyfera. Nie cofnąłbym się przed niczym, a i tak byłem bardzo ostrożny — uświadamiając sobie wtedy, że jest o wiele odporniejszy, niż podejrzewał. Również w walce. Widać taka dola. — A jedną z tych osób była pieprzona Penelope Bloodworth, Esther. Jest heretyczką przeciwną Lucyferowi — jest, ale prawie była. Ona zadawała pytania, a on spuszczał głowę niżej. Nie wstawał, bo złość pochodząca z ziemi przepływała przez nogi, dłonie, tors, była bliższa głowy. Narastało napięcie i niezrozumienie. Mieszało się z poczuciem winy, z nienawiścią, ze wstydem i alkoholem. Bimber w Wallow od zawsze stanowił substytut sensu. Już niemal odpowiedział krzykiem, już niemal się uniósł, by wykrzyczeć prosto w jej twarz (gwałtownie podniesioną od stołu) wszystkie złe słowa, których przecież nie chciał mówić, gdy w drzwiach pojawił się Junior. Wystarczyła chwila, by się uspokoić. Głęboki wdech i papieros pozostawiony na popielniczce. — To nie są nowe pragnienia — głos (nieswój; zaskoczenie?) był spokojny. — To miałem robić od zawsze, ale nagle pojawiłaś się ty, a potem kolejne dzieci i straciłem rachubę, ile czasu właściwie minęło. A teraz? Spójrz na mnie? — w końcu pierwszy raz podniósł twarz wyżej, patrząc na nią z dołu z krzesła. — Jestem stary, pomarszczony i nie osiągnąłem nic — n i c. — Co budowaliśmy, Esther? To? — wskazał brodą na przestrzeń dookoła. — Dom? Rodzinę? Jaka to rodzina? Własna córka ucieka przede mną, bo jest zbyt naiwna, żeby zrozumieć moje decyzje — nie toczył piany. Jedno gwałtowne wstanie i krótkie zatoczenie się pod wpływem alkoholu. To piękny dzień, otworzyli przecież Wrota Piekieł. Byli niezniszczalni, a Pan był wielki. Czemu więc się nie cieszyć? Czemu nie uczcić tego przestąpieniem z nogi na nogę, gdy chwiejny nastrój nakazywał przytrzymać się stołu. Znów jeździł od jej lewego oka do prawego, próbując znaleźć tam wytłumaczenie dla siebie samego, lecz dostrzegł tylko odbicie niczym w lustrze. Odbicie człowieka przegranego, który już nie tylko myślę, ale i czynem mógł skrzywdzić własną rodzinę na poczet utraconego marzenia. Błądził po niej wzrokiem pełnym nienawiści i niedosytu, lecz nie powiedział już nic. Słowa ugrzęzły w gardle, razem ze wspinającym się po gardzieli „ty jebany idioto”. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Esther Marwood
NATURY : 18
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 166
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 25
TALENTY : 9
Kolejne słowa Franka godzą w jej serce, wsunięty w szczelinę sztylet, dobity młotem, który powiększa pęknięcie i pozwala rozłupać przepełniony dotąd miłością organ. To zaskakujące, w jak szybki sposób wszystko potrafi się zmienić. Esther łapią duszności, ciśnienie pulsuje, a powstały w głowie mętlik nie chce ułożyć się w żadną całość. Dom? Jaka rodzina? - Może byłaby nią także dla ciebie, gdybyś się tak od nas nie odgradzał. - Od dzieci, ode mnie. - Gdybyś tak poważnych decyzji nie podejmował sam. Jak mogłeś w ogóle pomyśleć, że blokowanie dostępu do wspomnień Winnie, jest dobrym pomysłem?! - głos Esther podnosi się, kiedy zupełnie ignoruje już słowa o mordowaniu ludzi i zdradzie Penelope Bloodworth. - Czy ty w ogóle siebie słyszysz? - surowy głos do pary z pochmurnie ściągniętymi brwiami wyraźnie wskazuje na zebraną w niej złość, wypływającą ponad niezrozumienie. - Jesteś chyba niepoważny. Wracasz właśnie z misji, niemal pozbawiłeś dziś trzy osoby życia, jesteś zmęczony, rozgoryczony, podważasz wszystkie, prawdy, które znasz. Gabriel dobrze wie, jakie wątpliwości się w tobie kotłują. - Rzekomo od zawsze. - I wykorzystuje je teraz przeciwko nam. Zamierzasz przekreślić wszystko tylko dlatego, że masz chwilę zwątpienia? - Wciąż ma nadzieję, że jeszcze się tego wyprze, że nie mówi on prosto z serca, sięgając do skrywanych przez lata wątpliwości, lecz jeśli mówi szczerze, to może wcale nie powinien już więcej uczestniczyć w spotkaniach kowenu, skoro jak na dłoni widać, że starczy umysł zwyczajnie się przeciąża? - Kto dał ci w ogóle prawo, by mówić, że to wszystko, co mamy, jest niewystarczające? Dla mnie niewystarczające? - Do tej pory sądziła, że pomimo problemów i ciągłych potknięć, nadal mogą na siebie liczyć. Teraz okazuje się, że Frank robił to wszystko wyłącznie z czystej przyzwoitości, a nie miłości, czy chęci stanowienia rodziny. Czy wciąż mogła na niego liczyć? Odwraca się nagle i zawiesza wzrok w widoku ogrodu za oknem, pozwalając sobie wreszcie na głębszy oddech, bo to z zaczerpnięciem powietrza ma teraz największy problem. W tak zasmrodzonym pomieszczeniu nie ma co liczyć na świeżość, więc rozlega się kilka kroków i skrzypnięcie drzwi. Do środka wpełza wreszcie odrobina wiatru. - Wiesz co, może masz rację - stwierdza zaraz spokojniejszym tonem, już nie zwracając się w kierunku Franka. Stoi do niego profilem, opierając się o ścianę i wyglądając na rabatę, którą wraz z Aurorą przesadziła przed tygodniem. Ułożenie kwiatów wydaje się być teraz tak prozaiczną, że aż zupełnie nieistotną sprawą. Czy cokolwiek, co działo się w Gniazdku w ciągu tych trzydziestu lat, było jakkolwiek istotne? Frank przyznaje właśnie, że nigdy tak naprawdę szczęśliwy nie był, że to wszystko ułuda, że ten obrazek pięknej rodziny namalowała sobie sama, za bardzo zapatrzona w chęć jej posiadania, że zupełnie nie zwracała uwagi na to, że jest w tym osamotniona. - To wszystko moja wina. - Czy nie tak właśnie było, że to ona uparła się, by powstałe z przypadku dziecko zostawić? Marwood nie miał obowiązku, by ją wspierać, ale zrobił to, bo jest porządnym człowiekiem. Zrezygnował z własnego marzenia, by spełnić jej i nadszedł wreszcie czas, kiedy upomina się o swoje. - Nie powinnam była postępować tak egoistycznie i pociągać cię do odpowiedzialności. - A co ze słowami, w których wyznawał jej miłość? Co z obietnicą wspólnego życia, uzupełniania się, stawania jednością? Wprawdzie nie dotarli nigdy do konkretnych rozmów o zakładaniu rodziny, ale czy nie było oczywiste, że kobieta pochodząca z dużej, wiejskiej, konserwatywnej rodziny, będzie pragnęła także własnej? Gdy Joyce przyszła na świat, miała dwadzieścia dwa lata - w jej kręgu nazywano to już staropanieństwem. Oczywiście, że pragnęła nadal się uczyć, kontynuować studia, może wyjechać w jakąś podróż, ale po co, kiedy Lucyfer zesłał taką szansę - im czy tylko jej? Unosi dłoń do twarzy i pociera pulsującą skroń. - Tylko co teraz zamierzasz? Na wieczność zamkniesz się w warsztacie? A może chcesz mnie z tym wszystkim po prostu zostawić? Czego ty ode mnie chcesz? - Zbiera się wreszcie w sobie, by zerknąć w jego kierunku, ale nie potrafi powstrzymać żalu, już nie. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : siewca historii magii