Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
First topic message reminder : PRZED DOMEM Prosty biały kamienny dom nie wyróżnia się pozornie na tle innych w Wallow. Kontrastujące ze ścianami elewacji turkusowe okiennice zwykle są otwarte, tak, żeby do wnętrz wpuścić, jak najwięcej światła. Prosty dach z czerwoną dachówką potrzebuje kilku napraw, ale ogólnie jest w stanie dobrym i nie przecieka. Chociaż dom nie wydaje się mały, jest zdecydowanie zbyt ściany na liczną rodzinę Marwood, która tutaj mieszka. Teren wokół domu jest gęsto obsadzony kwiatami, które hoduje Esther, a po podwórku biegają kury. [ukryjedycje]Rytuał: Rytuał ruchomego piachu (ST 91) |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Dominic Castor
NATURY : 20
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 19
No i tak to jest, na tej naszej wsi. Powoli, zgodnie z duchem zmieniających się sezonów, bo taka tradycja, bo na wsiach siłą rzeczy trzeba się tego trzymać, albo, po prostu, jak Dominic, kiedy się lubi sezonowość, bo od niej zależy w dużej mierze praca zawodowa. Przychodził odwilż, coraz milej było się budzić rano kiedy światło słoneczne ciepłą sraką okalało sypialnię, z tego też powodu Dominic obudził się dzisiaj z myślą, że oto jest dzień na duszonki. Co więcej, mainowe duszonki, które smakowały tylko w tym jednym sezonie w roku. Z tego powodu na umówione spotkanie (które pewnie zazwyczaj umawiane jest nie na konkretną godzinę, ale na no, to po południu) przyszedł z całym ekwipunkiem, rozpalając ognisko najpierw w dziurze, co to ją pewnie też kawałek dalej Junior wykopał, a Dominic pogłębił, nad którym to ogniskiem ustawił wysłużony kociołek jeszcze po świętej pamięci pani matce, co to pewnie zapoczątkowała tę tradycję w rodzinie Castorów, bo u niej to się zawsze tak robiło, że się cała rodzina zbierała, nawet gdy deszcz padał, nawet jak wiało potwornie (najgorszy jest wiatr) to stali ramię w ramię i jedli tę fasolę, zacieśniając rodzinne więzi. Dominic nie wierzył co prawda do końca w te matczyne opowieści, bo mając tak silnie zakorzenione w głowie zacieśnianie więzi rodzinnych wypadałoby je później i w swojej rodzinie założonej kultywować, natomiast pani matka Castor ograniczała organizowanie duszonek po prostu do poziomu zjedzenia posiłku z mężem i synem, a później do domu dawaj, bo ona już musi umyć gar. I nigdy nie stali nad tym kotłem w deszczu, w wietrzne dni. No w każdym razie w momencie, kiedy się już Frank zjawił za stodołą, to w garze bulgotała fasola z cebulą i boczkiem, znana powszechnie jako bean-hole beans. Nie było to danie w żadnym wypadku wykwintne, ale na pewno sentymentalne i wystarczająco tłuste, żeby pasowało do bimbru. Na pewno też siedzenie nad tym garem z fasolą było sąsiedzką tradycją starszych panów rok w rok od tych lat niemalże trzydziestu. Dominic, skąpany w tym miłym świetle słońca zwiastującego nadejście ciepłych dni, z włosami już pachnącymi ogniskiem, podniósł głowę dostrzegając sylwetkę przyjaciela i głową mu skinął, sięgając potem po tę butelkę bimbru, żeby ją zgodnie z prośbą odkorkować i powąchać najpierw. Nie, żeby nie wierzył, że to dobry trunek, ale tak się robi przecież, otwierając zawsze nowe butelki. I gdzie w tej sielskości myśleć o Apokalipsie, kiedy tak zwyczajnie było i spokojnie, jakby się nic złego za rogiem nie miało czaić nigdy. Na pewno w tym obrazku siedzących nad fasolą dwóch koneserów bimbru z siwymi włosami ktoś dostrzegłby jakiś malarski urok. Rozejrzał się, bo gdzieś za swoją ławą miał przecież też kubki, kolorowy, stary, długi kardigan, który miał na sobie, zamiatał ziemię częściowo, kiedy opadał za nim i za ławą na wilgotne trawy. Dominic uniósł więc dupę, żeby zobaczyć, czy się za tym materiałem spranym kubki nie schowały, ale, a... przyniósł. Skinął więc głową, raz jeszcze, polewając prawie do pełna. - Dobre, bo mocne.- To tak na pierwszy łyk, ale kto jak kto, Dominic na pewno mógł docenić wyczuwalną nutę borówek. Przemieszał w garze drewnianą łychą, łypiąc znad fasoli na Franka, zapytany o żonę i głową tylko pokręcił lekko, wzdychając, kiedy się wyprostował, bo nie ma o czym gadać, no, akurat w tym momencie. - W tym tygodniu nie. - Pół żartem, pół serio. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : wallow
Zawód : chef
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Kuchnia Esther należała do tych bardziej doskonałych. Oczywiście był to efekt przyzwyczajenia i zwykłego faktu, że kojarzyła się z domem. Żona zawsze gotowała najlepiej, a jeśli nie gotowała najlepiej, to i tak należało mówić, że właśnie tak jest. Ale Dominic? On z tego żył. Jeśli komuś płacą za gotowanie, znak to, że potrafi więcej niż przeciętna kura (kurka) domowa. — Jakby było słabe, to bym ci nie dawał — zażartował, upijając łyk z kolorowego kubka przyniesionego przez Castora. Dym ogniska i trzaski ognia nadawały chwili majestatu, nawet jeśli była ot zwykłym momentem spożywania niezwykłej jakości trunków. Stodoła skutecznie osłaniała przed wzrokiem żony. Dzieci już dawno były albo w swoich pokoikach, albo przy lekcjach. W domu Marwoodów nie można było mówić o lenistwie. — No i tak to jest — skomentował znowu, wzdychając ciężko. Rozwód? Gdy usłyszał o nim pierwszy raz, tylko pokręcił głową z niedowierzaniem. Rozwód w Kościele brzmiał jak kiepskiej jakości żart, chociaż przecież urzędy cywilne już od dawna na niego pozwalały. Złamanie przysięgi danej Lucyferowi — to przechodziło ludzkie pojęcie. Szczęście, że Frank miał go nieco więcej niż inni. Ot, efekt wielu lat spędzonych nad księgami. Zapatrzył się w kamrata na tyle długo, jak bardzo pozwalała przyzwoitość. Nie był wszak taki stary - 50 lat na karku to jeszcze chłop w sile wieku, można rzecz smarkacz — ale co z tego, skoro życie było niepewnością. W pewnym sensie podziwiał odwagę, bo to o niej należało w takich momentach wspominać. Odwagę, żeby stanąć oko w oko z kobietą, której się nie kocha i powiedzieć jej „dość”. Zadowolony, że sam nie ma takich problemów, upił kolejny łyk. — Jak Apokalipsa na dobre się rozpocznie — o czym ja plotę, przecież trwa — to dobrze by było ją gdzieś schować — wspomniał enigmatycznie, przyglądając się ognisku gdzieś tam w tle. — Pod koniec lutego spadła krew z nieba i spaliła połowę miasta. Piwniczka zresztą... Opowiadałem ci przecież — niedługo po powrocie z Deadberry, krótka rozmowa, zwięzłe tłumaczenie w kilkunastu słowach. Najpierw był pożar na piętrze, potem uznałem, że wejście do środka to dobry pomysł, potem w ścianie tkwiła potężna grecka strzała, a na sam koniec skakałem z okna. Normalny wtorek w Saint Fall. — Może jakby się przeprowadziła do jakiegoś New Hampshire, byłaby bezpieczniejsza? — wzruszył ramionami. Sam planował polecić to córkom, świadom, że żadna z nich — jak stoi — nie posłucha. Troska o bliskich zdawała się wpisana w naturę człowieka, a człowiek z Wallow to jeszcze kolejny gatunek, który zamiast myśleć o czubku własnego nosa, wstaje z kurami, by sypać im ziarno. Jak taki człowiek miałby zignorować nadciągające zagrożenie? Nawet jeśli to zagrożenie było w swej naturze dobre, jeśli miało zmienić rzeczywistość, obrócić w proch dawne nauki kościołów chrześcijańskich. W końcu prawda — ona i jedyna. Znów pociągnął kolejny łyk bimbru, czując, jak ten przepala podniebienie. Dobre, bo mocne. To była kolejna z prawd wszechświata. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Dominic Castor
NATURY : 20
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 19
Dominic lubił kuchnię Esther z tego powodu, że lubił Esther. Inna opcja nie wchodziła w grę przez wzgląd na ich wieloletnią przyjaźń, bo jak się chłop z chłopem przyjaźni to baby są w pakiecie i cała rodzina też. Ale fakt był taki, że miło było zjeść czasem coś, czego się samemu nie przygotowało, szczególnie jeśli było to domowe żarcie od żoneczki, bo żonki gotują najlepiej, jak się już swojej nie ma, to no, nie chcę pisać, że trzeba pożyczyć od przyjaciela. Pokiwał głową dumając nad garem z fasolą, słuchając prawd życiowych Franka i uniósł kubek do ust. No i tak to jest. - Marzec, kwiecień, zaraz wakacje, Noc duchów, i znowu Narodziny Aradii będą. - Dodał biorąc łyk aż za duży, ale trzeba było chyba przepić i przepalić te oklepane frazesy, które razem od dekad powtarzali i jeszcze im się nie znudziło i pewnie nie znudzi nigdy. No, chyba, że do tego prognozowanego roku zataczającego krąg nie dotrą gdy ziemia zacznie płonąć im pod stopami raz jeszcze. W ten sam ogień w tle się zagapiając głową kiwał na słowa Franka, bo pamiętał to streszczenie, które się nie obyło bez reprymendy czyś ty zdurniał, na przemian z dobrze, że żyjesz i męskim uściskiem, takim, co to nie jest do końca przytuleniem, bo odbywa się z klepaniem po plecach solidnym, im mocniejsze klepnięcie, tym większa zażyłość między chłopami. I czy nie myślał o tym, no może nie akurat New Hampshire, ale o jakimś miejscu jakimkolwiek, gdziekolwiek, mimo wszystko, żeby je schować obie, kobiety jego życia. I jak znał Midge to miała jeszcze głowę na karku i na tyle instynktu samozachowawczego, żeby przeczekać to gdzieś daleko. Ale jej matka? Szczerze wątpił. Wątpił w zasadzie nie w jej zdrowy rozsądek, a w to, czy posłucha jego akurat. Z tego wszystkiego musiał sięgnąć do kieszeni po papierosy, a palił od lat niezmiennie Red Apple. Nie dużo, bo dym szkodził na kubki smakowe a w jego zawodzie to jak wyrok śmierci, ale takie to były czasy, że palił każdy na prawo i lewo, nawet medyk pocący się nad przeszczepem serca. Jeśli chciał, to poczęstował Franka, jeśli nie, to odrzucił paczkę na pieniek, jednego fajka wsuwając między wargi. - Nie posłucha. - Mruknął, odpalając, aż tytoń zaskwierczał cichutko. - Midge tak, ale ona - żona - nie. Dym wydmuchał w bok spoglądając na przyjaciela. - A twoje? - Kobiety życia. Latorośle. Gazele. Kozice uparte. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : wallow
Zawód : chef
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Żoną dzielił się tylko w dwóch sprawach. Pierwsza: dzieci — to oczywiste, że potrzebowały jej uwagi. Spędzała przy nich długie bezsenne noce, rankami gotowała kaszki, a wieczorami śpiewała kołysanki. On — głowa rodziny — wolał ten czas spędzać w warsztacie przy domu. Tak minęło dwadzieścia kilka lat życia i nikt nie zauważył, jak czas przeciekł przez pomarszczone palce. Druga: obiady — to oczywiste, bo czy było coś lepszego niż wieczór wśród przyjaciół? Czy był to młody Perseus zostający na kolację po wielogodzinnej harówce trzymania latarkę w tym jednym określonym punkcie (nikt tak dobrze nie trzymał latarki), czy posiwiały Dominik słusznie doradzający odpowiednią ilość sosu na porcję mięsa? Jakość — nie jedzenia, towarzystwa — to oczywiste. Teraz w tym jakościowym towarzystwie rozprawiali nad upływem czasu. Marzec, kwiecień, wakacje. Po drodze sabat dla Lilith, w którym Frank od wielu lat nie brał udziału, oglądanie fajerwerków na Święto Niepodległości i oczywiście Święto Dziękczynienia. Wypuścił ciężko powietrze, gdy spojrzenie do kielicha nie pokazało starczego odbicia. Skóra na dłoniach już dawno stała się bardziej wiotka, zarost twardszy, a k-... a kości miększe. Kolejny rok to kolejna kartka kalendarza opadająca miękko na drewnianą podłogę. Kolejny rok to kolejna zagadka — myślisz, że dadzą nam jeszcze pożyć? Złego licho nie bierze. Z nadzieją spojrzał na paczkę papierosów. Rzucone 20 lat temu fajki lepiej wyglądałyby między ustami niż na stole. — Nie, nie. Dalej się trzymam. Pamiętasz, jak rzucałem? Nie wiem, czy kiedyś byłem tak wściekły, jak wtedy — uśmiechnął się, kręcąc głową. Teraz dym już go nie ruszał — wtedy mógłby rozszarpać przyjacielowi tętnice, aby tylko zaciągnąć się porządnym papierosem. Te, chociaż tanie, wystarczająco nadwyrężały budżet, zwłaszcza w obliczu trzeciego dziecka w drodze. Red Apple — moje ulubione. — Esther tak. Weźmie Aurorę, Emmę i Juniora na biwak. Na Joyce, Wendy i Winnie nawet nie liczę... Wezmą mnie za idiotę — potrzebował pomocy tej ostatniej, trzeciej w kolejności starszeństwa. Jej talenty medyczne, nawet na odległość, mogły mieć potężne znaczenie dla całego Kowenu. Czy pozwoliłby jej iść w nieznane na spotkanie z Surtrem? Nigdy. — Prawda jest taka, że jakbym miał synów, to bym miał mniej problemów. Nie zrozum mnie źle, kocham je nad życie — od razu spoważniał, żeby Castorowi nawet przez myśl nie przeszło, że jest inaczej. — Po prostu facet jest łatwiejszy w obsłudze. Oprócz Juniora... Jak mówimy mu, że ma przestać kopać siostrę, to używa do tego patyka... Cholera, może to jednak ze mną jest coś nie tak? — roześmiał się. — A właśnie, póki niedużo wypiłem. Dawno nic ci nie zatrzaskiwałem w pentaklu? Chcesz? — wyciągnął dłoń, bo jeśli Dominic był gotowy, był w stanie wykonać te czary nawet teraz. — Przezorny zawsze ubezpieczony. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Dominic Castor
NATURY : 20
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 19
Tak właśnie myślał. Że dadzą im jeszcze pożyć, bo nie czuł się wcale taki stary, ani nie uważał, żeby Frank wypadał w tym porównaniu o wiele gorzej od niego, bo taka różnica wieku jaka między nimi była, to żadna różnica wieku. Ale może podejście Dominica wynikało z tego, że był takim biednym, smutnym misiem zaraz po rozwodzie. A w tym wieku było to raczej zdarzenie niespodziewane, które się jawiło na drodze życia jako nagły, ostry zakręt, przed którym należy się na chwilę zatrzymać i rozejrzeć czy coś nie jedzie z naprzeciwka. Tego typu zdarzenia mogą człowieka odciągnąć zupełnie od dotychczasowego postrzegania upływu czasu, a może nawet zaszczepić w nich drugą młodość, jak to się mówi, albo wręcz przeciwnie, szybki skok w stronę mentalności emeryta. U Dominica, ciężko stwierdzić, chyba trochę to pierwsze gdyby przymknąć oko na jego robienie na drutach, które kojarzyło się ze starczym hobby, ale jego pochłaniało od dwudziestu lat, to o czym my tu mówimy. Dym papierosowy nie pojawił się nagle w tej przestrzeni między nimi bo i tak już ogień i fasole dymiły (a niech Esther dopiero poczeka, jak PO tej fasoli będą dymy hehe), ale całe szczęście nie drażnił już Franka tak jak pewnie to Castor pamiętał sprzed dwudziestu lat, bo na bank była z tego tytułu między panami nie raz nie dwa jakaś inba, na szczęście, jak na mężczyzn przystało, wyjaśnili sobie to bez słowa, po prostu pojawiając się na progu z flaszką. - Wiem. - Głową tylko przytakuje, bo spokojnie Franeczku, przecież by cię nigdy nie podejrzewał o prawdziwy żal, że córki się nie urodziły synami, za długo znał chyba tę rodzinę, żeby w ogóle mu coś takiego nawet w żartach przyszło do głowy. Nawet, jeśli czasami trzeba trochę ponarzekać na kobiety, bo gdzie oni by bez nich byli. Pada kluczowe póki niedużo wypiłem, a jak wiadomo, daj pókim trzeźwy musi oznaczać coś poważnego. A komu jak komu, jemu może powierzyć talizman, życie by mu swoje i nawet młodej powierzył. - A pewnie, jak ci się chce. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : wallow
Zawód : chef
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Nawet po rozwodzie — który w opinii Franka był ruchem co najmniej nieroztropnym — w teorii (przynajmniej) można było żyć pełnią życia. Niech się pani misia nie boi, niech się pani misia nie lęka — Dominic mógłby zaśpiewać smętnym głosem do nowej wybranki swojego serca, ale czy tak naprawdę ich rozstanie było zgodne ze wszelkimi kanonami? Przysięga złożona przed samym Lucyferem została złamana, bo oto opuścili się jeszcze przed śmiercią. Spoglądając na zmęczoną starczą twarz, nasuwały się dwa wnioski: 1. rozwód wcale nie dostarcza przyjemnych wrażeń: 2. patrz pierwsze. Jak wiele razy rozmyślał nad Esther, nad jej czułymi dłońmi i tym, co przez nie zaprzepaścił. Kariera dla naukowca to tylko klejnot w koronie, gdy całe złoto pochodziło z łamania barier. Sen spędzany z powiek brzmiał falsetem, więc dlaczego w każdym „kocham cię”, gramolił się fałsz? Czy można prawdziwie kochać kobietę, która nie jest magią? Czy przysięga małżeńska była prawdziwa, jeśli najpiękniejsza ze wszystkich wybranek Marwooda wabiła się nauka? Odsuwany od siebie siłą egoizm przemknął po policzku, gdy papierosowy dym zapiekł w oczy. Przymknął je na moment, wdychając powietrze, jakby chciał napawać się nim, szarym i gryzącym w gardło. Ile to razy poniedziałek mylił się z wtorkiem, gdy zmęczony po kolejnej nieprzespanej nocy zapisywał własne przemyślenia na kartkach papieru, tylko po to by te nadały się do spalenia? Ile to razy spoglądał w oczy dziewczynek, by nie odnaleźć w nich nic więcej niż radość z własnego istnienia? Odrzucił te myśli od siebie, uśmiechając się z kiwnięciem głową na proste słowo „wiem”. Tyle razy już o tym rozmawiali, powtarzając te same śpiewki i te same frazy, jakby te były niczym więcej niż wyświechtaną męską dumą. Nawet wtedy — trzy lata temu, trzy stopy stąd — gdy Frank wypowiedział krótkie „żałuję, że się ożeniłem, ale nie żałuję, że z nią”, które w alkoholowym pędzie miało zostać później zapomniane. Nawet wtedy — pięć lat temu, dwa pola na wschód — gdy Frank wylał przy przyjacielu własne myśli na temat zaprzepaszczonej kariery naukowej, kończąc je słowami „i po co ja to gadam? Przecież nigdy jej nie odzyskam”. Ona była synonimem żalu. Nawet wtedy, gdy dowiedział się o rozwodzie Dominica, gdy przez głowę przebiegła podobna idea, zaraz potem odrzucona i już nigdy niewspominana. — Tyle teraz tego na świecie... Coś na obronę? — pytanie iście retoryczne wybrzmiało, gdy Marwood chwycił między palce pentakl Dominica, zaraz potem zaciskając je nań i szepcząc pod nosem: — Ordinatio — padł czar z zakresu magii odpychania, jeden z podstawowych, ale wyjątkowo skutecznych. zatrzaskuję w pentaklu Dominica czar Ordinatio |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Stwórca
The member 'Frank Marwood' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 75 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Stwórca
The member 'Frank Marwood' has done the following action : Rzut kością 'k3' : 3 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Szmer – a może raczej warkot – bombowca przeciął spokój niespodziewanie i nagle – jak to w naturze mają bombowce. Dziwaczne dźwięki silnika i skrzydeł żeglujących po powietrzu zmieniały się wraz z fantazją i kontem nachylenia. Pierwsza z domu wyleciała plastikowa zabawka, która rąbnęła solidnie w pobliski krzak, łamiąc śmigło i rozbijając się o ziemię. Sam Lucyfer jeden raczył wiedzieć, pomiędzy którymi gałęziami krzaków teraz przyszło mu lądować awaryjnie, i czy może przypadkiem nie naruszył domku jakiegoś pająka, który w ramach zemsty postanowi posiedzieć sobie na czerwonej zabawce samolotu. Za moment wyleciał kolejny samolot – z głośnym dźwiękiem i o wiele większy, taki trochę bardziej ludzki, kształtem przypominający dziesięciolatka z o wiele zbyt dużą energią w nogach. — Tu Alfa Jeden do Wieży, wylatujemy na otwarty teren – dziecięcy meldunek wybrzmiał nienaturalnie poważnie. – Teren czysty – potwierdza jeszcze, po czym powraca dziwaczny warkot silnika i śmiganie w powietrzu. – Alfa Jeden, Alfa Dwa nie odpowiada! – za moment rozlega się po raz kolejny i sromotne ramiona Juniora opadają, rozglądając się za samolotem. Samolotu nigdzie nie było, a przynajmniej nie widział go dziesięcioletni chłopiec. Po szybkiej kalkulacji sytuacji dochodzi do wniosku, że może szuka w złym rejonie, więc zrywa się do dalszego biegu, rozkładając ręce jak stalowy ptak i przecinając powietrze. — Wkraczamy na teren wroga! – meldunek spada, a dziecięce stópki niosą Juniora pomiędzy Danielem a Frankiem, zataczając jedno kółko wokół tego drugiego i dwa wokół gościa. – Ostrzał nieudany, zrzucam bombę! – wielkie puf! było najwidoczniej naśladownictwem trafienia bomby w bliżej nieokreślonego wroga, a zaraz potem nóżki niosły go w inną stronę. – Mejdej, nadlatują wrogie bombowce, rozpoczynamy ostrzał! Wrogim bombowcem okazał się Frank, naprzeciwko którego już ustawiał się Junior, niemal opluwając się przy próbie dźwiękonaśladowczego ostrzału. I chyba coś mu się nie spodobało, bo zaraz wpadł na nieruchomą figurę ojca, żeby zakrzyknąć: — No weź, tato, jesteś zestrzelony! – Widocznie tata w ogóle nie potrafił się bawić, a dziecięce oburzenie widoczne było w braku skrzydeł dla samolotu, bo te stały się ramionami, które teraz krzyżowały się na niewielkiej piersi, gdy chłopiec postanowił stać naburmuszony. – I w ogóle to zgubił mi się samolot. |
Wiek : 666
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Jedno spokojne popołudnie, jedno Słońce wysoko na niebie i jedna butelka, opróżniona dopiero w 1/3. Do tego wszystkiego jeden stary druh i jeden — tylko jeden, chociaż to niewiele zmieniało — syn. Junior — też na j — wpadł niczym strzała, bomba (którą tak zdalnie imitował) albo inny wyjątkowo głośnego przedmiotu, pomiędzy dwójkę, szalejąc — najpewniej z nudów. Frank tylko czekał, aż młodzieniec zacznie zajęcia i szkółce i popołudnia będą spokojne, przynajmniej to 1 w tygodniu, kiedy nie ma zajęć. Wtedy też szybko łapał się na tym, że Junior nie spędzi tego czasu w bibliotece, a wręcz przeciwnie. Potem nadchodziła realizacja, że wszelkie skargi na jego zachowanie będą trafiać wprost na biurka Marwoodów, razem z nieprzychylnym wzrokiem innych siewców (pięć córek i takie spokojne, a to? Mały demon). — Aaa! — nie krzyknął nawet, teatralnie udając podmuch gęstego powietrza, który odrzucił go do tyłu, plecami uderzając w ścianę stodoły. — Ładnie to tak? Bombardować własny ogródek? — nie zganił syna, ale może i to było w stanie zostać na krótki moment w krótkiej jeszcze w rozumie głowie (czy on kiedyś dorośnie? Emma w jego wieku-). Nawet nie spojrzał na Dominica, przecież ten doskonale zdawał sobie sprawę, że obiady u Marwoodów nigdy nie są zbyt ciche, a kolacje tym bardziej. — No to musisz go dobrze poszukać, bo jak przyjdzie burza i trafi w niego piorun, to z samolotu zostanie szkielet. No, leć już — szybki cmok w czoło to pożegnanie. Na parę minut. Przecież doskonale wiedział, że Junior za 3 minuty znudzi się szukaniem samolotu, za 4 znajdzie sobie inne zajęcie, a za 5 ogłosi, że koniecznie na urodziny musi dostać perkusję, bo bez niej jest zupełnie niepełny. Za 6 minut Frank oszaleje od tego hałasu, za 7 świat spłonie. Za 8 samolot się znajdzie. W tamtych krzakach — przecież widział jego czerwoną farbę. z tematu Frank |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii