First topic message reminder : Syreni zakątek W dobie świetności był tutaj uroczy zakątek do spacerowania wśród akwariów pełnych wody i najróżniejszych ryb. Urokliwy i niezwykle tajemniczy przyciągał tłumy, które czuły się, jakby zostały przeniesione do innej krainy. Pracownicy przebrani za morskie stwory zadawali zagadki, na które musieli odpowiadać przebywający w zakątku, aby móc przejść dalej. Zbierali sztuczne perły oraz inne koraliki, z których potem można było stworzyć iście syrenią biżuterię. Teraz w starych i opuszczonych pomieszczeniach można znaleźć woreczki z resztkami tych skarbów oraz porzucone elementy strojów obsługi. Obowiązkowa kość k3 (rzuca jedna postać w wątku): k1 - Przechadzając się opuszczonymi pomieszczeniami, pod stopami znajdujecie woreczek pełen sztucznych pereł, które częściowo zostały zaplecione. Wystarczy pozbierać resztę, jaka znajduje się na ziemi, aby stworzyć własny szur jako pamiątkę z tego miejsca. k2 - Na zabrudzonej i porośniętej roślinnością ścianie akwarium znajduje się przyklejona karteczka z wizerunkiem syreny. Treść ulotki głosi, że aby uchronić się przed jej zwodniczym śpiewem, należy uszy zatkać woskiem, a samej syrenie podać sznur pereł, wtedy z zachwytu przestanie śpiewać. k3 - Na dnie jednego z akwariów widać niepokojącą ekspozycję. Pośród liści i elementów zawalonego stropu leżą kości, które przedstawiają ludzki szkielet, ale zamiast nóg jest rybi ogon. Czy to rzeczywiście tylko makabryczna ekspozycja kogoś, kto miał dość czarny humor? Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02 2024, 22:59, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Mógłbym, parafraza w krótkich momentach ciszy, upstrzona rozmazanymi pejzażami pokonywanych mil, gdybym potrafił. — Nie muszę śpiewać, mamy własną tradycję — za kilka godzin będzie obchodzić pierwszą dobę istnienia; jej niepodważalność nie pozostawia złudzeń. — Wieczornych rozmów przy papierosie. Zamiast śpiewu — cisza, zamiast muzyki — dym, zamiast opowieści — wahanie. Zapętlone słowa, zapętlone myśli i ciąg cyfr, który kilka godzin temu — w porannym świetle miasta — zmienił bieg tego dnia, tygodnia, miesiąca, roku. Jakie atrakcje czekałyby, gdyby nie opuścił limuzyny wcale? Po zmianie układu wskazówek zegara, scenerii i położenia płaszcza, nie musiał szukać odpowiedzi na własną rękę; i bez tego będzie zapracowana. Uwalnianie płaszcza z pułapki tylnego siedzenia nie brzmiało na spektakl, który wybrałby w kinie — ani tym bardziej w teatrze. Seanse nieoczywiste szybko wyprowadzają z błędu; akt pierwszy, scena pierwsza — zgrabna zmiana pozycji głównej bohaterki ujawnia zgrabny walor aktorki. Na odwrócenie wzroku Williamson potrzebował czterech sekund; pierwsza była zaskoczeniem, druga uznaniem dla producenta jeansów, trzecia to próba zrozumienia, czwarta — zapamiętania. Byłoby szybciej, gdyby wysiadła z auta i otworzyła tylne drzwi. Byłoby nieetycznie; nie zostawia się psów w samochodzie. Byłoby też przewidywalnie; ostatnie dwa miesiące to dostateczny dowód w śledztwie — Lyra Vandenberg nie ma w zwyczaju robić tego, co przewidywalne, proste i niezagrażające zdrowiu; szczególnie własnemu. — Właściwie— Szorstki, brązowy papier między palcami i rozdarcie na prawym górnym brzegu; terapia wstrząsowa uszkodziła pakowanie, odsłaniając — całkiem dosłownie — rąbek tajemnicy. — Jest twoje. Po prostu czeka na oficjalne przekazanie — zamiast dłoni rozrywających papier i odzyskanego bez ofiar pobocznych płaszcza, był prawie nienaruszony pakunek w bezruchu czekający na ceremonię wręczenia i obcas, który sprawdzał wytrzymałość kierownicy — spojrzenie powędrowało do źródła przemocy i, szlakiem zawodowego nawyku, podążyło za winowajcą. Kurwa—przecinek—Vandenberg zlało się z dźwiękiem klaksonu; ostrożnie wybrzmiało wyraźniej, chociaż adresat pozostawiał tajemnicą. Williamson mógł mówić do lewego uda, które o cal uniknęło zderzenia z jego ramieniem; mógł mówić do siebie — ostrożnie, więc niecierpliwy kciuk skubnął odsłonięty róg książki zamiast wsunąć się za szlufkę jeansów; jakby mógł powstrzymać tym Lyrę przed wpadnięciem na tylne siedzenie albo siebie przed wpadnięciem na— Nieposłuszny płaszcz wrócił z właścicielką na miejsce kierowcy; nieposłuszne myśli nie zamierzały wracać nigdzie. — Raz, z młodszymi braćmi — zamierzchła przeszłość wykrawała kształty wspomnień; upalne, lipcowe popołudnie dzień przed trzynastymi urodzinami i lepkie, kolorowe gałki lodów. Pamięta łzy Leo, kiedy jedna z nich spadła na jego koszulkę — dowód rzeczowy dwóch zbrodni; zakazu słodyczy i plamienia ubrań. Pamięta dławiący gniew, bo cień ojca docierał nawet tu — pomiędzy roześmiany tłum i barwne stragany; pamięta drżące dłonie, kiedy próbował zmyć ślad z materiału i— — To opowieść na inny dzień — zatrzaśnięte z hukiem drzwi przeszłości otworzyły te pasażera — chłodny powiew wiosennego powietrza próbował unieść zmarszczone brwi; brązowy papier zaszeleścił, odrzucony na zwolnione siedzenie — Williamson wysiadł z auta kierowany poczuciem misji. — Zaczekasz? Na co? nie miało okazji wybrzmieć — drzwi pasażera klapnęły, rozpoczynając jego wędrówkę wokół auta. Zdjęcie za osłonką, broń w schowku, mandat w niebycie; Barnaby zostawił za sobą elementy układanki, z której powstawała głębia pejzażu. Ten zapamiętany z pirsu był złotem i światłem; zachodzącym słońcem i zagadką — dziś zyskał nowy wymiar; półcienie i ból. Źródło — nie przyczyna, ta leżała głębiej — tego drugiego właśnie otwierało drzwi od strony kierowcy. Zamiast pani pozwoli wybrzmiał namysł — zamiast wpojonej kurtuazji, głos dał pies. — Zastanawiam się nad tym, co powiedziałaś — wytrzymałość szyby śmietnikowego auta przetestowana stuknięciem knykci — próbował uchwycić myśli z ostatniego odcinka drogi. — Mogłabym, gdybym potrafiła. Jaki jest ciąg dalszy? — tej myśli, tego pytania, ich planów? Opustoszały lunapark to nieoczywisty przystanek końcowy; nie spodziewał się po Vandenberg niczego innego. — Potrafiłabym, gdybym miała nauczyciela? Gdybym chciała? Gdybym— Pożółkła po zimie trawa i zardzewiałe zawiasy skrzypiących karuzel — świat lunaparku dobiegł końca; ich dopiero zmierzał do mety. — Znalazła się w odosobnionym, opuszczonym miejscu z kimś, komu — ufam to krótkie, ale duże słowo; ciężar konotacji ciągnął je w dół razem z kącikami ust — zaufałam z wyborem kawy? Odosobnione, opuszczone miejsce; dwa słowa, od których zaczyna się raporty z miejsc zbrodni. W szkielecie lunaparku gniły szczątki świetności; karuzele, obrabowane budki, nadłamane furtki, syreny strzegące wejścia do zakątka, gdzie największą zagadką było bezpieczeństwo. Jego; jej; ich? — Uberrimafides — bezruch i magia w popołudniowym seansie — nasłuchiwanie zagrożenia trwało o sekundę dłużej, niż zazwyczaj i dobiegło końca inaczej, niż zazwyczaj; zamiast za siebie, spojrzał w bok. Zamiast na przeszłość — patrzył na teraźniejszość. — Chcesz powtórzyć czar? O przyszłości próbowało nie myśleć żadne z nich. hokus pokus, uberrimafides: 27 (magia odpychania) + 1 (kieł) + 25 (k100) = 53, próg 30 osiągnięty |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Każda tradycja zaczynała się od zalążka — pierwsze muśnięcie palcami kruchej skorupki, pierwszy papieros wypalony zgodnie z panującym równouprawnieniem — na pół. Każda tradycja miała swój początek, co oznaczało, że miała również i koniec. Ten liczony będzie w limitowanej magii oddychania, skruszonych od rdzy, telefonicznych kablach i ostatnich słowach, jeśli Lilith pozwoli, miłych. Zapętlone myśli z każdym metrem plątały się jeszcze bardziej; w duszącym powietrzu samochodu nie było klarowności. Byłoby szybciej, gdyby wysiadła i otworzyła bagażnik; to nie ona deklarowała, że szybko jest jej specjalnością. Byłoby to nieetyczne; zostawiać psa z bronią w samochodzie, kto wie, co strzeli mu do głowy. Byłoby to z pewnością przewidywalnie oczywiste; pierwsze randki nie były miejscami na oczywistości. Właściwie, skoro jest jej, to mogłaby już teraz to odpakować — nie należała do osób cierpliwych — ale już odłożyła to z powrotem do jego jurysdykcji; odzyskanie zakładnika byłoby teraz problematycznie niewygodne. Prawie tak, jak oparcie siedzenia kierowcy wbijające się pod jej żebra. Kurwa—przecinek—Vandenberg, ostrożniej, to kurwa—przecinek—Williamson, nie dramatyzuj. Nikt obcasem nie dostał w twarz; gdzie problem? Zresztą, nie ma co ukrywać, nikt w tym samochodzie nie był teraz ostrożny. Jej nieostrożne ruchy, jego nieostrożny wzrok, ich wspólne, nieostrożne myśli oraz skryte, nieostrożne pragnienia, od których szyby śmietnikowego auta mogły niebezpiecznie zaparować. Dobrze, że ktoś zdecydował się wyjść, zachowując iluzję kontroli nad sytuacją. Młodsi bracia byli kolejnym strzępkiem — fragmentem, tak naprawdę — większego obrazu, którym było jego życie. Lubiła to, że im bliżej podchodziła, tym więcej szczegółów stawało się jasnych; znajomych i bliższych. Miał siostrę i braci — liczba mnoga — miał kiedyś żonę; miał przyjaciół. Miał przeszłość, która czekała, aby ją odkryć. Chcesz ją odkryć? — Zaczekam — to słowo—kompromis; kompromis przypieczętowany zmarszczką w lewym kąciku ust oraz wspomnieniem (słonym, zawsze słonym) pirsowej obietnicy. Śledziła go wzrokiem — od pozostawionej na siedzeniu paczki — po zatrzaskiwane drzwi, sylwetkę okrążającą samochód i wreszcie — dłoń otwierającą drzwi z jej strony. Zastanawiał się, a ona milczała, zastanawiając się nad tym, co oznaczać może jego zastanawianie się. Nieśmiała rezerwacja miejsca w czyjeś głowie — dużo go zajmowała? Pytanie z gatunku niewypowiedzianych, gdy czerwony but dotykał przymarzniętej trawy. Płaszcz na nowo chronił ramiona przed naturalnym zimnem, a ręka przekręcała kluczyki w nienaturalnie żółtym samochodzie. — Oferujesz korepetycje? — coś było w tym przedziwnie zabawnego; tak zabawnego, że idąc pół metra na bok od niego, zaśmiała się pod nosem. W styczniu mogłaby przysiąc, że to przed nim potrzebuje ochrony posłusznej magii. — Kawę wybrałeś dobrą — przyznała, jakby kwestia przyjęcia propozycji wymagała przemyślenia. Nie wymagała; zgodziłaby się (nierozsądnie) bez zawahania. Echo klaksonu sugerowało tezę; odosobnione i opustoszałe miejsce było dokładnie tym, czego potrzebowali. Rytm kroków — jego głuche, jej stukające grubym obcasem — gdy przekroczyli granicę czegoś, co kiedyś było miejscem radości; dziś jedynie jego odległym wspomnieniem. Teza zamieniła się w wyzwanie. Ja nie powtórzę? — Uberrimafides — tym razem damskim głosem; ponownie bez ogłuszającego ryku niebezpieczeństwo. Nic im tu nie zagrażało — oprócz ich samych. Przystanęła, podbródek unosząc do góry albo z dumy, albo by dokładnie ocenić różnicę wzrostu. Wyjątkowo — mniejsza, niż ostatnio. Na lewo od nich syreny szerokimi uśmiechami zachęcały, aby zakręcić się w zakątku, a ona pomyślała, że zaczyna rozumieć marynarzy z historycznych opowieści. — Chcesz pokazać, co potrafisz? — nie było lepszego miejsca. Magia mogła się tu dowolnie odbijać od metalowych ścian; mogła nawet zetrzeć uśmiech z ust jakiejś syreny. Słyszała, że niektórzy tak trenują — pokojowe pojedynki magiczne nie były niczym nowym, aczkolwiek ją zawsze coś blokowało. — Ja też mogę ci pokazać, ale— —ale nie lubię tego robić, byłoby jednakowo prawidłową, co kłamliwą, odpowiedzią. Wolała, gdy ludzie jej słuchali, bo chcieli, nie musieli. — potrzebuję, żebyś mi na to najpierw pozwolił. O entuzjastycznie się nawet nie łudziła. rzucono na uberrimafides w kostnicy i osiągnięto próg 30 |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Nie dramatyzuj, to oparcie siedzenia kierowcy wbijające się pod żebra; słyszysz samą siebie, prawda? to zieleń pasażerskiego spojrzenia wbijająca się w tył głowy. Nikt obcasem nie dostał w twarz; właśnie w tym tkwił problem. Ostrożność wysiadła na przystanku Sonk Road i pewnie błąka się teraz po ślepych uliczkach, próbując odnaleźć most na Stare Miasto. W chłodnym, wczesnowiosennym powietrzu, które przeganiało zaparowane szyby i sprężynowy test tylnych siedzeń, nie było ostrożności — wyłącznie próba; odzyskania kontroli, spójnych myśli, równego pulsu? Może wszystkiego po trochu; może tak naprawdę niczego — równie dobrze to ucieczka. Obudzone wspomnienia domagały się uwagi, więc w zamian zaoferował im postrzępiony atlas myśli — był tam kontynent, który nazwał Vandenberg; miał wyżyny (dowcipu), potoki (wartkich słów) i ziemię niczyją (adres: nieznany). Puste plamy na mapie wypełniały informacje — w przeciwieństwie do niej, część z nich samodzielnie wykradł z przeszłości; martwy narzeczony to kartka z pierwszym stron gazet. Przyjaciółka to nieczytelny podpis na odebraniu z komisariatu. F—współlokatorzy to niesprecyzowana liczba. Ktoś z tunelu to przypadkowo zdradzona informacja. Kontynenty miały to do siebie, że lubiły być odkrywane; wystarczyła odważna ekspedycja w głąb. Dla przechowania tych wycinków nie wystarczał regał w archiwum — dostała więc własny pokój; miał drzwi, klamki i kaktus na parapecie. — Raczej test poziomujący — lewa — pytająca — brew uniosła się w odpowiedzi na nagły przypływ wesołości; zapytałby, co w tym zabawnego, gdyby zależało mu na odpowiedzi — nie zależało, nie tym razem, nie w miejscu, które od dwóch dekad nie słyszało śmiechu. Nieistotne, co bawi; ważne, że bawi. W styczniu mógłby przysiąc, że jej śmiech to morski potwór z legend; prawdopodobny, ale nadal nieuchwytny. Pochwała dla kawy była skromna — ciche m—mh przytaknęło; na tyle zasłużyła kofeina warta przeszacowanej ceny. Pochwała rywalizacji była milcząca — nawet monosylaba nie zagrała na strunach głosu; wolał obserwować budzącą się magię w ciszy. Pochwała czaru była na wskroś jego — bez aplauzu, uśmiechu, skinięcia głową; nie miał nawet markera, by na zadartym w górę podbródku nakreślić kolejnym razem bez pośpiechu, B—. — Poprawnie — tego samego tonu mógłby użyć do siadaj, Bardzo; w styczniu ten zamiar pchnął go na nieprzyjazny, śliski grunt. Trochę; w lutym był gotów wydobyć informacje bez użycia siły. Już nie; w marcu dostrzegał szansę, której nie oferowała nawet Czarna Gwardia. — Chcę przekonać się, co potrafisz ty — pierwsza randka to krzywe zwierciadło pierwszego — w tym roku — spotkania; wtedy magia buzowała pod skórą, ocean pod nogami, zarzuty na języku. Wtedy była wyblakłymi plamami na jego przeszłości; jedną w teatrze, drugą na komisariacie, trzecią w Sonk Road. Wtedy nie wiedział, że nie tylko on ukrywa śmiertelny sekret. — Dwie zasady, Vandenberg — syreny nad ich głowami śledziły przebieg pertraktacji; nie musiał domyślać się, czyjemu zwycięstwu kibicowały. — Tylko magia — przeskakujące po guzikach palce nie zaciskały się w pięści — komunikat był czytelny. Williamson rozpinał płaszcz, sprawdzając swobodę ruchów; ramiona musiały czuć wolność zanim spróbują odebrać ją komuś innemu. — I żadnych trupów. To nie pierwszy raz, kiedy użyje przy niej magii; to pierwszy raz, kiedy celem będzie ból. W krótkim milczeniu nie było miejsca na niedopowiedzenie; ani jednego półtonu, który pozwalałby na niewłaściwą interpretację. Spojrzenie mozolnie tkało zielony woal skupienia; na kilka sekund otulił ich oboje — skłaniał głowę do nachylenia się w progu i wzrok do uchwycenia płynnego złota kontrspojrzenia. W tym świetle jej oczy przypominały zastygły bursztyn; ile skaleczeń zadadzą nieoszlifowane krawędzie? — Masz— Okazję do przekonania się, co by było, gdyby; szansę do sprawdzenia, czy gdyby warto zamienić w nigdy; mnie — na wyciągnięcie ręki, ale nie na długo; krok w tył zanurzył go w półmroku zakątka. — Moje pozwolenie. Prawda czy fałsz? Zamiast piętnastu kilometrów odległości — piętnaście centymetrów nie—bliskości; zamiast obojętnego plastiku słuchawki — nieobojętne spojrzenie, które psuje zabawę w prawdę, fałsz i niedopowiedzenia skręcone na telefonicznym kablu. Nie musiał używać słów, żeby udzielić odpowiedzi; nie musiała myśleć fałsz, skoro prawda tkwiła w oczach — nieentuzjastyczna, ale szczera. przechodzimy do kostnicy |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
wracam(y) z kostnicy Żadnych trupów; niektóre zasady skrajnie łatwo ulegają przeinaczeniu. Nie po twarzy; niektóre prawa nie podlegają prawu obiektów nieożywionych. Tylko magia; niektóre reguły powstają tylko po to, żeby je łamać. W pewnym momencie tego popołudnia — w punkcie zwrotnym tuż przed rogatkami bólu, na ostatnim etapie wyścigu nieracjonalności, gdzie trzask pękającego szła i huk odrzutu wyciska Głuche tąpnięcie postawiło znak zapytania nad krótkim lotem w tył; świst powietrza i huk — czego? Odrywanej ściany, kruszejącego sufitu, zapadającego się świata, zerwanej z łańcucha magii? — znów pozbawiły go kontroli. Diruptio wprawiło rzeczywistość w poślizg; zacięty hamulec w samochodzie pędzącym w kierunku przepaści odmówił współpracy, próba ocalenia przed odłamkami szkła zaniosła się histerycznym śmiechem i zamieniła w widowiskową destrukcję. Gdzieś odłamał się kawałek ściany, gdzieś o ziemię uderzył metr sześćdziesiąt dziewięć odepchniętego magią ciała, gdzieś wykrwawiała się mrzonka, że on — metr osiemdziesiąt osiem innego ciała, które zderza się z zabrudzoną posadzką — potrafi panować nad gniewem. Przez kilka zastygłych w melasie oczekiwania sekund nie było niczego; impet uderzenia wytrącił resztkę powietrza z płuc. Coś chłodnego wylądowało pod unurzaną w krwi dłonią i musiały minąć dwie kluczowe sekundy zanim Williamson zrozumiał, że to płaszcz; jego, porzucony kilkanaście kroków od miejsca, w którym znajdował się chwilę temu, co oznacza— Półmrok pulsował w rytm otępiałego bólu, ból podrygiwał w takt oddechu, oddech urywał się w pół, kiedy dźwignięcie na równe nogi ujawniło nowe źródło krwi; przetarty sweter, broczące łokcie, trzy słowa, które w nienaturalnej ciszy przypominały pożegnalny szept w słuchawce. Barnaby, nie chcesz— Była za daleko; kiedy ona stawiała krok, on w odpowiedzi wykonywał dwa — kiedy pod nią ugięły się nogi, jego zaczęły biec. Jeden wydech i świat znów wypadł z kolein; do zbyt płytkiego wdechu doczepiono to irracjonalne wyłączenie z realności — nierzeczywistość nieruchomego ciała nadała kolejnym sekundom wydźwięku antycznego dramatu. Tyle tylko, że protagonista daleki był od krystalicznie czystego katharsis. — Vandenberg — żadnego Williamson w odpowiedzi; cisza po eksplozji osiadła na poszczerbionych fragmentach zaułka. Nawet smutny uśmiech ściennej syreny zniknął bez śladu — upstrzona kropelkami czerwieni dłoń zastygła centymetr od nienaturalnie pobladłej twarzy innej syreny; tej samej, która krwawiła przez tamto styczniowe popołudnie, skręcone kable słuchawek i zaufanie, które on— — Lyra — ton, zdarty na samogłoskach zapętlonych słów — nie zna innych; pod otumanioną bólem czaszką kołyszą się tylko dwa, Lyra i Vandenberg; oba nadużywane w głosie cichnącym pod ciężarem zrozumienia — zamykał finał tego dnia. Jego usta wypełniała krew; nerwica zalewała gardło i niedługo zakłóci przebieg słów, będzie zamieniać ślinę w juchę przez całą drogę do mieszkania. Szara smuga kurzu na policzku domagała się otarcia, lśniąca strużka krwi — leczenia; splątany kosmyk wciąż wilgotnych włosów przypominał o świecie sprzed godziny; o świecie z przeszłości, którą Williamson odepchnął — wolą, nie magią — na peryferia umysłu; rano i tak będzie musiał zapomnieć, tym razem na zawsze. Od poranka oddzielało ich kilkanaście godzin; od szpitala kilka mil; od wniosku, że nie może zabrać jej do miejsca, gdzie prasa węszy krew — sekunda. Ani Lyra, ani Vandenberg — niesprecyzowane rozróżnienie w jego umyśle musi zaczekać; kiedyś zrozumie, gdzie leży granica — nie odpowiedziały. W powietrzu, w którym zapach magii, pyłu i krwi tworzył limitowaną edycję perfum pierwsza randka z koszmaru, rozlegało się jedynie nienaturalne milczenie; nie sądził, że Lyra jest do niego zdolna — nie sądził, że sam jest zdolny do— Pierwsza zasada ulega złamaniu ostatecznemu; tylko magia zniknęła pod hukiem adrenaliny w uszach i ramionami, które ta wprawiła w ruch. Najpierw była dłoń w lewej kieszeni płaszcza — do ciszy dołączył metaliczny szczęk kluczyków, boleśnie zaciśniętych między palcami; później nadszedł chwyt, znajomy i wyćwiczony przez lata w terenie. Prawe ramię pod wilgotnie od krwi plecy; lewe pod zgięte kolana — bezwładne ciało próbowało przelać się przez ręce, więc złamana zasada — tylko magia — uległa kolejnemu nadużyciu; przycisnął Vandenberg do piersi i nie zamierzał wypuścić aż Kilkanaście metrów labiryntem korytarzy, kolejne dwa w nienaturalnie radosnym słońcu wczesnego popołudnia; zapomnieli, że poza syrenim zakątkiem świat istniał dalej. Wesoły, ptasi trel brzmiał prawie kpiąco i nie umilkł nawet pod głuchym trzaskiem otwieranych drzwi. To wszystko, co wydarzyło się pomiędzy — opuszczany w dół fotel pasażera i nieprzytomna Lyra, z której Williamson zsunął przemoczony płaszcz; ten znów wylądował na tylnym siedzeniu, tym razem zastąpiony innym, suchym i nakrywającym bezwładne ciało po podbródek — było odruchem. Żadnych myśli, żadnego wahania; tylko mięśnie wprawione w ruch i napędzony adrenaliną instynkt, który znów przejął kierownicę — nawet tę dosłowną, we wnętrzu śmietnikowego auta. Odpaliło za pierwszym razem; dopiero, kiedy opuszczony lunapark znikał we wstecznym lusterku, a dłoń — mimowolnie, mechanicznie, instynktownie — dotknęła radia, coś pstryknęło. Kaseta w odtwarzaczu, świadomość w umyśle; pierwszy takt Black Dog wypełnił powietrze, zwężając drogę powrotną na Stare Miasto do przekroczonej prędkości i skazanej na banicję prawdy. Po raz pierwszy od lat bał się ciszy. radio zdecydowało, że do pisku opon pasuje 6, więc ja słucham Led Zeppelin, a Lyra dalej ma spanko Lyra i Barnaby z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Javier Rivera
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 183
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 6
TALENTY : 24
7 V 1985 Efekty pecha, który dopadł z nieznanych powodów raptem dwa dni wcześniej, powoli zaczynały się rozwiewać – powoli. Oparzoną nad obróbką metali dłoń wciąż oszczędzał i pilnie zmieniał opatrunki – pracował rękoma, nie mógł sobie pozwolić na długotrwałą utratę ich sprawności – chwilowo skupiając się bardziej na obsłudze klientów części sklepowej. Nie był z tego powodu zadowolony. Ani odrobinę. Może i lubił rozmawiać z ludźmi, lubił ich zagadywać i opowiadać historie, ale umiejętności te wcale nie przekładały się na czerpanie przyjemności z zachwalania wyrobów, które mieli w gablotach. Mógł pomóc wybrać, znaleźć odpowiedni prezent na urodziny matki, żony czy kochanki, a nawet przyjąć zamówienie tak niekonwencjonalne jak wygrywające skoczne melodie kolczyki do sutków, ale tłumaczyć, dlaczego ich biżuteria była lepsza od tych u innych rzemieślników? Nie. Zdecydowanie nie. Javi egoistycznie uważał, że sztuka powinna bronić się sama – że po ledwie chwili pochylania się nad gablotką, czy bliższych oględzin, wyższość ich wzorów i wykonania byłaby niezaprzeczalna. Do tego aspirował. Tego pragnął, od kiedy zaczął pracować z metalami oraz kamieniami – wygnanie na część sklepową uwierało go w sposób trudny do wytłumaczenia. I był jeszcze Michael. Michael i jego nagłe remonty na farmie, wymuszające przełożenie wyjazdu na Florydę, na który czekał z coraz większą niecierpliwością – wizyty w zoo, ostrożność wymuszana przez innych zwiedzających nie mogły się równać ze swobodnym obcowaniem z gadami. Wciąż nie do końca wierzył w to, że zaproponował Anie, by z nim pojechała. Co on sobie w ogóle myślał? Towarzystwo w długiej drodze to jedno, ale czy było warte pilnowania się na każdym kroku w jedynym miejscu na świecie, gdzie mógł odpoczywać jak nigdzie indziej? Słowa już jednak padły i nie wiedział, jak miałby potencjalnie wykręcić się ze złożonej propozycji, nie wychodząc przy tym przed Anaiką na ostatniego chama. List od Charliego też nie pomagał. To, że przyjechał w okolice opuszczonego lunaparku wypożyczonym samochodem – musiał wreszcie kupić własny, to było nie do pomyślenia, ile pieniędzy zostawiał u zezowatego Toma – nie było dziełem przypadku. Chociaż lubił towarzystwo innych, odmienność z jaką się urodził, sprawiała, że często szybko się przy nich męczył i zwyczajnie potrzebował uciec. Do lasu, nad wodę, gdziekolwiek gdzie spotkanie innego żywego ducha byłoby rzadkością – stary lunapark dobrze się wpisywał w te kryteria. Zostawił auto przed bramą, nieco na uboczu, by nie zwracało uwagi i przeszedł przez dawno już wyciętą dziurę w siatce, której właściciel nigdy nie pokwapił się naprawić. Lubił to miejsce, choć na pierwszy rzut oka lunapark mógł sprawiać upiorne wrażenie ze wszystkimi swoimi trzaskami i jękami pordzewiałych blach, zerwanymi transparentami i pustymi budkami – wciąż pamiętał, jak wyglądało, gdy jeszcze funkcjonowało. Pamiętał gwar, zapach popcornu i waty cukrowej większej od jego głowy. Pamiętał powtarzające się, za głośne melodie karuzeli, że ojciec marudził na zawyżone ceny, a mama ukradkiem kupowała żetony na atrakcje jemu i Carmen. Pamiętał kolekcję pluszaków, które mimo całego swojego gderania ojciec wygrywał im strącając wszystkie puszki na stoisku. Dziś ominął karuzelę, poświęcając raptem przelotne spojrzenie konikom pokrytym resztkami farby, nie przyglądał się autodromowi, na którym kiedyś wydawał większość swoich żetonów – zbierające się na niebie ciemne chmury mocno sugerowały, że jeśli nie chciał zaraz uciekać do samochodu, musiał schować się pod dach. Syreni zakątek był pierwszym budynkiem na jego trasie, którego dach nie zawalił się przez lata i to właśnie tam Javi udał się szybkim krokiem, gdy zaczęło mżyć. Lubił wodę, ale może niekoniecznie, kiedy lała mu się niekontrolowanie na głowę. Odruchowo przeczesał palcami włosy, strącając z nich krople, słuchając jak na zewnątrz nagle oberwała się chmura, wyszarzając pozostałe konstrukcje lunaparku za ścianą deszczu. Podciągnął wyżej suwak bluzy, po czym z cichym westchnieniem zerknął w kierunku głównego korytarza rozgałęziającego się i wijącego odnogami do mniejszych salek, w których kiedyś można było podziwiać przeróżne wodne stworzenia. Wybrał na chybił trafił jedną z nich, w delikatnym półmroku mrużąc oczy, by lepiej widzieć to, co pozostało po wystawianych tu kiedyś atrakcjach. Przez jednostajny szum wody na zewnątrz z początku nie słyszał kroków innych niż własne, aż w którymś momencie przystanął nagle, zaalarmowany wyraźnym szurnięciem w jednym z węższych korytarzy. Zwierzę? Bezdomny? - Jest tu kto? rzut na mechanikę odmienności tutaj wynik: 4 (nic się nie dzieje) k3 na kostkę lokacji |
Wiek : 40
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : jubiler
Stwórca
The member 'Javier Rivera' has done the following action : Rzut kością 'k3' : 2 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty