First topic message reminder : Stara karuzela Kiedyś atrakcja rozświetlona i poruszająca się wraz z wesołą melodią kusiła zarówno dzieci, jak i zakochanych, którzy chcieli potrzymać się za dłonie i choć raz poczuć się beztrosko, jak za dawnych czasów. Teraz koniki oraz wozy i sanie pokryte są grubą warstwą liści, oraz zalegającej ziemi stęchlizny, chociaż to nie zniechęca amatorów odkrywania opuszczonych miejsc. Widać ślady, gdzie ktoś sprawdzał, czy mechanizm nadal działa i czy karuzela nadal może się kręcić. Obowiązkowa kość k3 (rzuca jedna postać w wątku): k1 - Nagle słyszycie charakterystyczny zgrzyt mechanizmu, który jest już zardzewiały. Karuzela zaczyna się powoli poruszać, a zdeformowana muzyka, z nutami fałszu, powoli sączy się z głośników. Tylko jak to wszystko działa skoro nie ma elektryczności? k2 - Gdy przebywacie w okolicy starej karuzeli, słyszycie dziecięcy śmiech, choć żadnych dzieci nie ma wokół was. Wpatrując się uważniej w stare koniki, widzicie zarys małych sylwetek, śmiejących się radośnie. Mrugnięcie okiem i zjawisko mija, znów jest cisza. Czy było to tylko przywidzeniem? k3 - Podchodząc bliżej do karuzeli, widzicie starą kopertę wciśniętą pomiędzy spróchniałe deski, w jej wnętrzu znajduje się liścik o następującej treści: „Moja Droga Rose, myślisz, że masz szansę ucieczki? Myślisz, że uda się oszukać przeznaczenie? Czy masz na tyle odwagi, aby spotkać się ze mną o północy w lunaparku przy karuzeli? Twój, Tom”. Czy to list z groźbą, czy schadzka zakochanych? [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02, 2024 12:59 am, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mallory Cavanagh
Mógł zaprzeczać, a nawet jawnie drwić z nadziei, ale wciąż nie mógł się jej wyrzec, nie na stałe i nie ostatecznie. Nic na tym świecie nie było tak łatwe i tak mu przychylne, może ze strachu, że podzieli los Dahlii. Często na to narzekał, czasami jednak... Raz na kilka miesięcy albo i rzadziej ściskał dłoń szaleńczej, absolutnie niedorzecznej wdzięczności temu skrzącemu się zielenią uczuciu, które nadawało życiu ochłapy sensu. — Mam nadzieję. — Jakaś miękka, zbłąkana nuta wybrzmiała w jego tonie, więc od razu się poprawił i dodał już sztywniej oraz pewniej: — Wszak chciałbym poznać szczegóły tego spotkania, a Lotte w kwestii prawdomówności nie mogę ufać. — Wypowiedziane słowa zostawiły po sobie ślad w postaci wybuchu wątpliwości i wyraźnie wyczuwanej dawki goryczy, która mogłaby ściąć z nóg niejednego amatora mocnej kawy. Zdołał się na nich utrzymać i drgnął jedynie spojrzeniem, prędko rzuconym w stronę kuzyna. Z jakiegoś powodu wykręcał się od złożenia szczegółowych zeznań, zmuszając go do czytania pomiędzy wierszami i tworzenia teorii na teorii, aż miały tyle warstw, co cebula i dokopanie się do prawdy, o ile wciąż pozostawało realne, groziło wyrządzeniem sobie krzywdy. Bo przecież nie łzami. Nie był zazdrosny, nie miał o co, brał tylko udział w farsie z ograniczoną datą ważności. Nie sądził, by panna Overtone była jakimkolwiek zagrożeniem dla jego uczuć, bo wpierw musiałaby zagarnąć trochę tych przychylnych - dlatego Theo był, wbrew pozorom, bardziej niebezpieczny. Myśl, że mógłby knuć za jego plecami i to jeszcze z tą konkretnie osobą kuła go bardziej, niż zdolny był przyznać. Może jednak źle zrobił, wznawiając kontakt. Definitywne odcięcie nie należało do najłatwiejszych zadań, ale im prędzej by je wykonał, tym więcej przykrych konsekwencji by sobie zaoszczędził. Tylko jak wyszedłby na tym Theo? Stratnie? Tego by nie chciał, choć nie wątpił, że w razie potrzeby znalazłby zamiennik, licencjonowanego ratownika z masą doświadczenia, który szybko i sprawnie wyciągałby go z kłopotów. Bez zastygania w bezruchu w najgorszych momentach, wiedzącego, kiedy trzeba było błysnąć zębami, a kiedy zachować milczenie i silnego na tyle, by zgraję nieprzyjaciół powalić ciosami podpatrzonymi od Jackie Chana. Unikającego rozharatania kończyn przez żądne krwi, zasmolone, drewniane konie. Skrzywił się i ugryzł w język, by nie zwerbalizować bólu, jaki sprawiło mu pogłębienie zadanej uprzednio rany. Jeszcze kilka takich ciosów i rękę mógł uznać za niesprawną. Wciąż miałby drugą, ale z jedną pisanie na maszynie byłoby powolnym, niekończącym się koszmarem gorszym nawet od tego tutaj. Cofał się szybciej, bo bokiem bardziej, niż tyłem, próbując wyłowić z gąszczu zastępów piekielnych jakikolwiek znak, który mógłby ich uratować. Theo ponownie go w tym prześcignął; podążył za jego wzrokiem, natrafiając na bingo. Prawdopodobne. — Co mamy do stracenia? — Wymówił to niemal z nonszalancją, bo najwyraźniej wyciekała z niego nie tylko jucha. Strach trochę się przyćmił pod naporem gorejącej złości, zrozumiałej odpowiedzi na rażącą niesprawiedliwość, w której paszczę wpadł już dwa razy. Trzeciego nie będzie, o to zamierzał się postarać, wpierw jednak przydałoby się zatamować krew, żeby mieć siły na dalszy bój. Korzystając z przejęcia inicjatywy przez kuzyna, w czasie rzucania czaru oderwał z dołu skrawek koszuli; ledwo poczuł smagnięcie zimna w okolicach pępka. Nie przestając się cofać, obwiązał ją ponad raną, pospiesznie zerkając na zegarek. Nie minęła nawet godzina. Pobili nowy rekord, a ich nagrodą miało być uwiecznienie w księdze najbardziej zidiociałych przedstawicieli gatunku homo sapiens. Darwin pękłby z dumy. — Zadziała...ło..? — dopytał, bo cała efektowna scena zagłady wygłodniałego konia umknęła mu pod znakiem robienia za pielęgniarkę. Nie miał przeszkolenia, a nie wyszło nawet najgorzej; nie miał też czasu napawać się tym drobnym zwycięstwem, bo szybka reakcja Theo ponownie i bardzo dosłownie odsunęła widmo ubicia przez ryjące o śnieg raz po raz kopyta. — Nie... Nie musiałbyś się tłumaczyć — wysapał, gdy na chwilę przystanęli. Spojrzeniem świdrował hordę, próbując wyłapać glifa. — Nikogo by to nie obeszło. — Gdzieś z tyłu głowy wiedział, że nie mówił prawdy, ale w obecnej chwili mało go to obchodziło. Może się nawet uśmiechnął najposępniejszym z uśmiechów, jak skazaniec idący na szafot. Niewykluczone, że towarzystwo Theo w końcu zaczęło oddziaływać pozytywnie, zamiast przyprawiać o migreny czy kolejną dawkę niepokoju i rozruszało w nim niepoprawne szelmostwo Cavanaghów. Gdyby miał jednak obstawiać, zrzuciłby to na karb szoku. Trochę tej krwi po drodze stracił. — Albo to kolejny z twoich wspaniałych pomysłów, na pewno tak samo nieprzemyślany. Są łatwiejsze sposoby na pozbycie się członka rodziny. — Ni to prychnął, ni zaśmiał, ostatecznie stwarzając dziwaczną, dźwiękową hybrydę. — Ale doceniam całą tę otoczkę. Bardzo dramatyczna. Zaczynam dostrzegać, co może cię przyciągać do Lotte. — Wyłapał jakiś błysk i bezzwłocznie za nim podążył. Uśmiechnął się szerzej, tym razem z zadowoleniem. — Niestety, to jeszcze nie pora na schodzenie ze sceny. — Wciąż nie był pewny, czy magia mogła im pomóc, ale wolał zaryzykować nią, niż kolejną kończyną. Powinien trzymać się taktyki, która dawała najwyższe szanse na wygraną, a więc skorzystać z czarów odnoszących się do natury albo iluzji, ale jak na złość nie bardzo potrafił wyszukać w mentalnym spisie odpowiedniego zaklęcia. Jakiegokolwiek. Zmrużył oczy, jakby miało to pomóc w koncentracji, aż z natłoku chaosu wyłoniło się objawienie. — Cofnij się — polecił Theo tonem nieznoszącym sprzeciwu i samemu się cofając, wyszeptał: — Fodiens. — Ziemię przed końmi przecięła długa, pozioma krecha; rozrastała się wszerz i na kilka metrów w dół niczym rozwarta gęba zachłannego potwora. — Bon appetit — zanucił cicho, z satysfakcją chłonąc wzrokiem konsekwencje przechylenia szali zwycięstwa - w końcu - na tę poprawną stronę. rzut na zniszczenie glifu i na unik niżej, gdyby był potrzebny i nie wszystkie koniki powpadały do dziury, ale to chyba powinien ocenić MG? |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Stwórca
The member 'Mallory Cavanagh' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 84 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Zapach ludzkiej krwi tylko bardziej rozjuszył nacierające na was bestie. Odgłosy gardłowego ryku mieszały się z ludzkim, mocno zniekształconym głosem, powtarzającym wciąż te same słowa. -BĘDZIEMY RAZEM! -NIE UCIEKAJ! -CHODŹ DO MNIE! Niektóre z koni, były zbyt niecierpliwe i zamiast zaatakować was, rzuciły się, by zlizywać z białego śniegu kontrastujące szkarłatne krople. I to właśnie je zgubiło. Zaklęcie Mallory’ego rozdarło ziemię, sprawiając, że te najbardziej zachłanne potwory wpadły wprost do jej czeluści. Dało się usłyszeć trzask pękającego tworzywa i jakiś inny — wilgotny i obrzydliwy chrzęst rozrywanych tkanek. W dole coś się zakotłowało. Na powierzchni pozostały już tylko trzy konie. Szala zwycięstwa widocznie przechyliła się na waszą stronę. Niestety to wrażenie nie trwało długo. Przez chwile wydawało wam się, że odgłosy dobiegające z dołu ucichły, zorientowaliście się jednak, że one wciąż tam były… Tylko że teraz należały już wyłącznie jednej istoty. I to o wiele, wiele większej niż inni wasi przeciwnicy. Nagle z pęknięcia w ziemi wynurzyło się coś humanoidalnego o podłużnym, odartym ze skóry pysku o ostrych zębiskach i długich szponach, ubrudzone czarną cieczą, która prawdopodobnie była krwią jego towarzyszy. Jedyne, co pozostało wam znajome, to resztki kolorowego konia, przylepione jakąś plugawą magią do jego ciała. Stwór skierował spojrzenie czarnych, jak piekielne czeluści oczu w stronę innych bestii, ruszając w ich stronę. Nie mieliście wątpliwości, że kiedy skończy z nimi, to skupi się na was. |Jest to jednorazowa ingerencja Mistrza Gry, w związku z wyrzuceniem przez gracza udanego zaklęcia Fodiens. Waszymi przeciwnikami obecnie są trzy konie i jedna wielka bestia, która w tej turze nie będzie was atakować, skupiona na pożarciu swoich pobratymców. Jeden z koni będzie próbować was zaatakować w tej turze. W następnej — stawicie czoła już tylko największemu z potworów, gdyż mniejsze zostaną pożarte, stając się jego integralną częścią. Zasady pozostają te same, jednak w stosunku do dużego potwora ulegają zmianie: próg na spostrzegawczość, by wypatrzyć glif, spada do 50. Próg sprawności na unik wzrasta do 35. Obrażenia, zadawane przez przeciwnika — wynoszą 15. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Theo Cavanagh
Na tyle przyzwyczaił się już, że głos rozsądku – jeśli tylko taki w ogóle od czasu do czasu się pojawiał… - odzywał się w jego głowie głosem Mallory’ego, że mowy o jakimkolwiek zastępstwie dla kuzyna po prostu być nie mogło. Nawet jeśli miałby zastąpić go ktoś, kto mógłby rozprawić się z całą tą końską zgrają szybciej, niż Theo mógłby uzmysłowić sobie, że ogół sytuacji rzeczywiście mógł być pod pewnymi względami nieco kłopotliwy. Nie chodziło przecież o to, by wszelkich problemów pozbywać się w mgnieniu oka, bez większych komplikacji i przy zerowym wysiłku. Najwyraźniej znacznie bardziej istotne było towarzystwo, w jakim tychże kłopotów się poszukiwało. Albo raczej… w jakim przebywało się, gdy wyskakiwały one zupełnie niespodziewanie, przez nikogo nieproszone i może tylko odrobinę zachęcane. Rola tego towarzystwa przypadła Mallory’emu już dawno temu, jeszcze na długo przed tym, jak którykolwiek z nich miałby o tym w pełni świadomie zdecydować, toteż… na jakiekolwiek odcinanie się i urywanie kontaktu – zwłaszcza pod wpływem całkowicie bezpodstawnych obaw i podejrzeń – nie mogło być większych szans. I tego zresztą Mallory powinien być chyba w pełni świadomy, zwłaszcza zdając sobie sprawę z uporu swojego kuzyna. W szczególności przejawianego zawsze wtedy, gdy prawdopodobnie lepiej byłoby sobie zwyczajnie odpuścić. – Nie za bardzo – wprawdzie częściowo jego uwagę od niepowodzenia rzuconego czaru odwróciła konieczność odciągnięcia kuzyna sprzed końskiej paszczy, ale… jeden rzut oka wystarczył, żeby utwierdzić się w tym, co i tak mógł podejrzewać już wcześniej. Nawet jeśli zaklęcie odniosło jakikolwiek skutek, to i tak nie był on wystarczający, żeby uznać je za skuteczne. Nic dziwnego, skoro zdecydował się postawić na dziedzinę magii, której nigdy nie uznał za wartą poświęcenia szczególnej uwagi. Niepowodzeniem zdecydowanie nie był więc jakkolwiek zaskoczony. Ani też zmartwiony, uznając widocznie, że wystarczająco satysfakcjonującym był fakt, że obaj wciąż jeszcze żyli. I to względnie w jednym kawałku. – No nie wiem, zawsze mógłby znaleźć się ktoś, komu wisisz kasę, ewentualnie jakąś przysługę. Tym trudniej będzie wcisnąć takiemu komuś wyjaśnienie, które już z samego założenia brzmi jak beznadziejna próba wymigania się od spłaty długu – parsknął krótkim śmiechem, wbrew pozorom wcale nie zapominając o tym, w jakiej sytuacji obecnie się znajdowali. Po prostu nie widział kompletnie żadnego powodu, dla którego nie miałaby ona być odpowiednia do tego, by zwrócić się do kuzyna we właściwym sobie, żartobliwym tonie. Nie zamierzał mu przecież tłumaczyć, że z całą pewnością znalazłoby się całkiem sporo osób, które przejęłyby się tą jego tragikomiczną śmiercią nie tylko ze względu na ewentualne długi wymagające spłaty. Skoro przekonany był, że z tego akurat Mallory mimo wszystko całkiem nieźle zdaje sobie sprawę, nie uważał, żeby konieczne było wypowiadanie podobnych banałów na głos. – Tak, dolanie ci trucizny do herbaty na pewno byłoby łatwiejsze… Ale zdecydowanie zbyt nudne, jak na moje standardy – raz jeszcze odwrócił spojrzenie od nieustępliwych koni, by na moment zwrócić się w stronę kuzyna z szerokim uśmiechem. I nawet jeśli przez moment zamierzał do tej wypowiedzi dodać coś jeszcze, ostatecznie zrezygnował na rzecz zrealizowania polecenia cofnięcia się. Może i nie miał pojęcia, co właściwie zamierzał Mallory, ale… powiedzmy, że nawet Theo zdawał sobie sprawę z tego, że w pewnych okolicznościach można było sobie odpuścić zbytnie dociekanie, czy też kwestionowanie podobnych poleceń. I słusznie, skoro już chwilę później mógł pozwolić sobie na krótki, wyrażający uznanie gwizd, kiedy większa część końskiej zgrai runęła w powstałą wyrwę. – Może jednak następnym razem postawię na tę truciznę… – problem nie zniknął wprawdzie zupełnie, jednak widocznie już teraz Theo był skłonny uznać go za niemal całkowicie rozwiązany. Przynajmniej do czasu, kiedy jeden z koni znów nie ruszył w ich kierunku, zmuszając go tym samym do kolejnej próby pospiesznego usunięcia się mu z drogi i uniknięcia zbyt bliskiego spotkania z przerośniętymi kłami. A także do czasu, gdy kątem oka zauważył ruch sugerujący, że coś postanowiło się jednak wygramolić z ziejącej w ziemi dziury. – Och, no nie mów, że… – zwrócił spojrzenie w tę stronę, urywając swoje zdanie w połowie, gdy już dotarło do niego, że to, co wygrzebało się na powierzchnię, niespecjalnie przypominało już to, co wcześniej wpadło pod ziemię. – Przynajmniej nie ma ich już aż tylu… Gdyby ktoś postronny miał ocenić to na podstawie tonu wypowiedzi, czy też sugerując się dodatkowo rozbawionym spojrzeniem Theo, prawdopodobnie mógłby dojść do wniosku, że to spostrzeżenie rzeczywiście należałoby uznać za niezaprzeczalny pozytyw. – Śmiało, możesz się wykazać jeszcze raz, jeżeli masz coś jeszcze w zanadrzu – ze szczerym rozbawieniem zwrócił się do kuzyna, spojrzeniem lustrując jednak stworzenie, które przed momentem wygramoliło się spod ziemi. Jeżeli przypuszczenie go nie myliło, w dalszym ciągu warto było zwrócić uwagę na istnienie glifu, który – być może – mógłby okazać się definitywnym rozwiązaniem ich chwilowego problemu. #1 na unik #2 na wypatrzenie glifu |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Stwórca
The member 'Theo Cavanagh' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 38 -------------------------------- #2 'k100' : 73 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty