Stara karuzela Kiedyś atrakcja rozświetlona i poruszająca się wraz z wesołą melodią kusiła zarówno dzieci, jak i zakochanych, którzy chcieli potrzymać się za dłonie i choć raz poczuć się beztrosko, jak za dawnych czasów. Teraz koniki oraz wozy i sanie pokryte są grubą warstwą liści, oraz zalegającej ziemi stęchlizny, chociaż to nie zniechęca amatorów odkrywania opuszczonych miejsc. Widać ślady, gdzie ktoś sprawdzał, czy mechanizm nadal działa i czy karuzela nadal może się kręcić. Obowiązkowa kość k3 (rzuca jedna postać w wątku): k1 - Nagle słyszycie charakterystyczny zgrzyt mechanizmu, który jest już zardzewiały. Karuzela zaczyna się powoli poruszać, a zdeformowana muzyka, z nutami fałszu, powoli sączy się z głośników. Tylko jak to wszystko działa skoro nie ma elektryczności? k2 - Gdy przebywacie w okolicy starej karuzeli, słyszycie dziecięcy śmiech, choć żadnych dzieci nie ma wokół was. Wpatrując się uważniej w stare koniki, widzicie zarys małych sylwetek, śmiejących się radośnie. Mrugnięcie okiem i zjawisko mija, znów jest cisza. Czy było to tylko przywidzeniem? k3 - Podchodząc bliżej do karuzeli, widzicie starą kopertę wciśniętą pomiędzy spróchniałe deski, w jej wnętrzu znajduje się liścik o następującej treści: „Moja Droga Rose, myślisz, że masz szansę ucieczki? Myślisz, że uda się oszukać przeznaczenie? Czy masz na tyle odwagi, aby spotkać się ze mną o północy w lunaparku przy karuzeli? Twój, Tom”. Czy to list z groźbą, czy schadzka zakochanych? [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02 2024, 00:59, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Theo Cavanagh
18.02.1985 Nie miał oczywiście szans pamiętać czasów świetności starego lunaparku – zwłaszcza, że zgodnie z jego podejrzeniami, ten swoją świetność miał za sobą przynajmniej na kilka lat przed zamknięciem – jednak nie zmieniało to faktu, że z jakiegoś powodu zwyczajnie lubił to miejsce. Nie byłby wprawdzie sprecyzować, jaki konkretnie był to powód, jednak w tym przypadku jakiś okazywał się być wystarczający. Najwyraźniej był również wystarczający do tego, by właśnie w tym miejscu zechcieć spotkać się z kuzynem. Przynajmniej w mniemaniu Theo. Co w zasadzie nie powinno nawet specjalnie dziwić, jego logika zwykle podążała dość zawiłymi ścieżkami, a próby nadążenia za tymi wszystkimi zakrętami i innymi przeszkodami, mogłyby zakończyć się co najwyżej całkowitym zagubieniem. Kto jak kto, ale Mallory prawdopodobnie doskonale powinien zdawać sobie z tego sprawę. I, być może dla własnego komfortu psychicznego, po prostu przyjmować niektóre – większość – pomysłów kuzyna takimi jakie były, bez zbędnego dociekania, kwestionowania i doszukiwania się sensu. Niewykluczone, że przeszło dwadzieścia lat znajomości powinno wystarczyć, by przyjąć podobną postawę. Choć niewykluczone, że mimo wszystko i te lata nie wystarczyły. Od dość zaskakujących w swoim przebiegu walentynek minęło dostatecznie wiele dni, by Theo mógł nabrać przekonania, że wbrew wcześniejszym założeniom, że wszystkie wydarzenia z tego dnia pozostawały w sferze nierealnych złudzeń i majaków. Owszem, alkoholowa mgła mogła całkiem skutecznie przysłaniać niektóre szczegóły, jednak nie dało się dzięki niej zakwestionować istnienia pustej buteleczki, pozostawionej w kieszeni płaszcza, a odnalezionej kolejnego dnia. Jeśli zaś ona była jak najbardziej realna, równie realne musiały być wydarzenia mniej lub bardziej bezpośrednio z nią związane. Idąc dalej tym tropem – niepokojąco realna stawała się również umowa zawarta feralnego dnia. Wraz ze sposobem jej przypieczętowania, choć ten szczegół chwilowo można uznać za nie aż tak znaczący. Było to podejście znacznie bardziej wygodne i komfortowe, a dzięki temu można było skupić się na fakcie, że w ciągu ledwie kilku dni Theo zdecydował się wreszcie wywiązać z umowy. Możliwe, że pchnięty ku temu uwierającym wyrzutem sumienia, możliwe również, że głównym motywatorem była niejasna chęć podbudowania jego kwestionowanej niekiedy słowności. Obracana w palcach buteleczka, wciąż spoczywająca w kieszeni płaszcza, skutecznie przypominała o właściwym temacie, nawet jeśli dotychczasowa wymiana zdań krążyła wokół tych zupełnie niezobowiązujących. Przyciągała uwagę, trochę na wzór dziwacznej kotwicy dbając o to, by myśli nie rozbiegały się za bardzo i nie oddalały się od tego, do czego Cavanagh – nawet jeśli nie do końca świadomie – się zobowiązał. – Kojarzysz taki moment, kiedy masz wrażenie, że to co się dzieje dookoła jest wystarczająco absurdalne, żeby uznać to za nieprawdziwe? – prawdopodobnie nie, o czym powinien doskonale wiedzieć już w momencie formułowania pytania nijak nie powiązanego z tym, o czym mogliby rozmawiać w ciągu kilku lub kilkunastu chwil. W końcu to on, nie Mallory z tak niepokojącą łatwością gubił się niekiedy w rzeczywistości. Wbrew pozorom miał świadomość, że większość osób prawdopodobnie nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego, a już z pewnością zdecydowanej większości nie przytrafiało się to notorycznie. Niewykluczone, że miał również świadomość tego, że w zasadzie sam dość czynnie przyczyniał się do podobnego stanu rzeczy, stanowczo zbyt często pozwalając sobie na otępianie umysłu alkoholem, czy innymi używkami. Problem mogłoby stanowić za to jednoznacznie określenie tego, czy rzeczywiście w jakikolwiek sposób mu to przeszkadzało. Zwłaszcza, że w pierwszej kolejności na myśl mogłaby nasuwać się raczej ta przecząca odpowiedź. – Spotkałem parę dni temu Lotte – skoro równie dobrze na wcześniejsze pytanie mógłby odpowiedzieć sobie sam, doszedł najwyraźniej do wniosku, że absolutnie nie było sensu czekać na jakąkolwiek odpowiedź ze strony kuzyna. Kierując swoje kroki w stronę zdezelowanej karuzeli, wyrzucił z siebie kolejne zdanie, tylko z pozoru nie mające kompletnie żadnego związku z poprzednią wypowiedzią. Dopiero oparłszy się o jednego z koników – i nabierając pewności, że ten nie podda się wreszcie sile grawitacji – skierował spojrzenie na kuzyna. Nie na długo. Chwilę później to skupiło się bowiem na wyciągniętej z kieszeni buteleczce. W skąpym wieczornym świetle prawdopodobnie bezcelowym zadaniem byłoby dopatrywanie się w niej jakichś konkretnych szczegółów, jednak wciąż wiązało się z nią coś, co w pewien sposób nakazywało kwestionować jej autentyczność. – Masz pojęcie, co to może być? – pewnie i w tym przypadku, rzucając buteleczką w kierunku kuzyna, powinien oczekiwać zaprzeczenia. Naczynko było niezaprzeczalnie puste, a domyślanie się jego pochodzenia, czy też wcześniejszej zawartości, mogłoby prawdopodobnie przypominać próby wróżenia z fusów. I to w wykonaniu kogoś, kto o wróżeniu miałby pojęcie podobne temu, jakie posiadał choćby Theo – równe więc mniej więcej okrągłemu zeru. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Stwórca
The member 'Theo Cavanagh' has done the following action : Rzut kością 'k3' : 3 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Mallory Cavanagh
Ignorowanie problemów pukających do drzwi jak najbardziej działało, wystarczyła odrobina cierpliwości i zwiększenie do maksimum głośności walkmana. Puk-puk jak bicie serca doprowadzało do szaleństwa w ciągłej pamięci tego, co było i przeminęło, stłumiony krzyk zanikał pod naporem melancholijnego śpiewu Dona McLeana, a dostrzegane przez okno sylwetki rozmywały się na horyzoncie, żegnane przez pytania Morrisseya. Przed samym sobą nie chciał odpowiadać, dlaczego i jaką różnicę to robiło - wystarczyło, że przynosiło wytęsknioną ciszę. Spokój. Kompletne odcięcie od świata, które rewidować zaczął poniewczasie. Niespiesznie, nie bardzo wiedząc, jak się do tego zabrać, bo 'efektywnie', choć słuszne, pozostawiało szerokie pole do interpretacji. Ciąg tej towarzyskiej posuchy - lubił myśleć, że problematycznej tylko po bezsennej nocy i wyjątkowo ciężkim dniu na uczelni - postanowił przerwać Theo. Kolejna dusza, którą odstawił na półkę, chcąc do niej powrócić dopiero po uporaniu się z własnymi problemami. Gorsze od całkowitego braku kontaktu wydawało mu się jedynie emocjonalne obnażenie, mniej lub bardziej świadome zapodanie postronnej osobie trucizny krążącej pod skórą, kłującą w pierś i przeobrażającą myśli w chaotyczną, pourywaną breję. Przed nieznajomymi łatwiej było udawać, przy bliskich stawało się to niemożliwe. W końcu praktycznie wychowywali się razem, znali część swoich zagrywek i to nie tylko karcianych. Przed lustrem potrafił przybierać pokerową minę, ale nie na długo, nie był tak wprawnym aktorem. Nawet na zręczność tkanych słowem kłamstw nie mógł liczyć w obawie przed wybrzmieniem zdradliwej nuty; czekała tylko, by go pogrążyć. Mogło być jednak inaczej, całkowicie odmiennie, może nawet pozytywnie. Na pewno nie gorzej, niż w Walentynki, po których gorycz wciąż puchła mu w gardle. Przeanalizowanie na chłodno wydarzeń tamtego dnia zaczynało uświadamiać mu ogrom błędów, które popełnił, a których mógłby uniknąć, gdyby nie odwlekał powrotu na łono cywilizacji w całej jej przejaskrawionej krasie; gdyby tak jak kiedyś z łatwością kontrolował kiedy i gdzie wypluwał niedżentelmeńskie odzywki, zamiast być bezwolną pacynką w garści wewnętrznego wzburzenia. Musiał zbierać doświadczenie, wystarczająco czasu zmarnował na samoumartwianie i choć wiedział, że Dahlia była łaskawa, nie chciał wystawiać jej cierpliwości na próbę. Jego własna z resztą też nikła w zastraszającym tempie, głównie przez - oby chwilowy! - przestój w śledztwie. I ósemki. Ósemki przebiegały mu nad głową w neonach, lśniły na każdej, mijanej tarczy zegarowej, powtarzały się w zasłyszanych, niezobowiązujących pogaduszkach okolicznej gawiedzi. Ciągnęły się za nim jak cień, nadając wydźwiękowi codzienności nową, bolesną nutę - niektórzy nazywali ją samotnością, choć sam preferował miano "chwilowego odseparowania" z naciskiem kładzionym na pierwsze słowo. Najdłuższa chwila w całym jego życiu. Nim została sfinalizowana, mógł ją przynajmniej uprzyjemnić kameralnym spotkaniem. Względnie kameralnym, patrząc na jego miejsce - obgryzioną zębem czasu, osobliwie pachnącą, marniejącą pod białym puchem karuzelę. Dawno przestały dziwić go wybory Theo, mające z rozsądkiem wspólnego tyle, co on sam z breakdancem (naprawdę niewiele, choć więcej, niż zero). Wyczuł kłopoty już przy zapoznaniu się z wybraną lokalizacją, a że nie mógł pozbyć się ich całkowicie, bo ciągnęły do kuzyna jak miśki do miodu, tak przynajmniej postarał się o zminimalizowanie potencjalnych szkód. W tym celu przerzucił przez ramię torbę wykładową, wypchaną nie książkami, a latarką, dwiema półlitrowymi butelkami wody mineralnej i lakierem do włosów. Zaopatrzony w skromne, ale raczej wystarczające środki ostrożności, gruby szalik, zakrywający dolną połowę twarzy i ciemną, obszerną kurtkę, pojawił się na miejscu jak zwykle równo o wyznaczonym czasie. Na Theo, o dziwo, nawet nie musiał czekać. Pomimo ograniczenia regularnego kontaktu od razu, nawet pomimo otaczającej ich ciemnicy dostrzegł, że coś było na rzeczy. W łączeniu kropek miał spore doświadczenie, intuicja również się przydawała, gdy akurat nie szwankowała i przekonywała do podążenia za najgłupszymi przeczuciami, które nękały go w koszmarach przez kolejne kilka, czasem kilkanaście nocy. Tym razem trop był raczej właściwy: wychodził od pytania ciut za mało ogólnego, by można go było podpiąć pod zwykłe teoretyzowanie. — Theo. — Imię kuzyna stanowiło w połowie przeciągłe westchnięcie. — Jeśli chcesz się bawić w dilerkę, musisz popracować nad sloganem reklamowym. — Zmrużył oczy i przebadał nimi kuzyna jak rentgenem, ale nie dostrzegł śladów wskazujących na bycie pod wpływem. Przynajmniej nie takim zagrażającym życiu. To mu jednak nie wystarczyło; sięgnął do torby i raz-dwa zbliżył do Theo, świecąc mu w oczy latarką. Cóż. Jeden problem mniej miał przez całe dwie minuty, podczas których wycofał się i oparł o siodło białego, plastikowego konika, aż do momentu przywołania imienia, którego miał nadzieję nie słyszeć jeszcze przez przynajmniej trzy dni. — I spotkałeś się z nią w jakim celu? Myślałem, że nie utrzymujecie kontaktu. — Oczywiście, coś mogło się zmienić, pytanie tylko czemu? Przez te trzy miesiące panna Overtone pozostawała uprzejmie obojętna na kwestię jego rodziny, niespecjalnie też widział powód, który miałby wzbudzić w Theo zainteresowanie uroczą debiutantką. Podążając za jego spojrzeniem, swoje zatrzymał na przedmiocie, który wyjął z kieszeni. Jakaś butelka, z pewnej odległości nie był w stanie nic więcej wywnioskować. Rzuciła się w jego stronę dosyć niespodziewanie i zakołysał się niebezpiecznie na koniu w wielce udanej próbie zapewnienia jej możliwie najbardziej stabilnego lądowania. — Ostrzegaj, zanim czymś we mnie rzucisz — mruknął z niezadowoleniem, przekręcając się i podtykając trzymany w dłoniach - rękawicach - tymczasowy nabytek. Z bliska wyglądała równie nieokazale, co wcześniej. Niewielka, różowa: zdecydowanie kogoś mu przypominała. Nie sądził, by Lotte mu ją podarowała, nie mówiąc, co jest w środku; chyba nie był tak nierozsądny, by pić na ślepo? Niepotrzebnie się oszukiwał. Oczywiście, że Theo był do tego zdolny. — Rozumiem, że nie miało żadnej adnotacji? Skąd to w ogóle masz? Chyba nie ukradłeś? — Na dramatyczną ucieczkę się nie przygotował, a planów zmieniać nie zamierzał. Ze ściąganiem rękawiczki się nie spieszył, choć w ten sposób najszybciej mógłby zdobyć odpowiedzi - nie był ich aż tak ciekaw, by posuwać się do tego kroku. Milczeniem dawał Theo możliwość rozjaśnienia sytuacji, na tyle, na ile był w stanie. Pozostawiając buteleczkę w dłoni, powrócił wzrokiem do kuzyna, kątem oka wychwytując kształt z lekka niepasujący do ciągu desek. Zmrużył oczy i wskazał palcem na zabrudzoną biel niewielkiej, kanciastej enigmy. — Kolejna zagadka. — Nie wykazywał chęci rozwikłania jej ze zwykłej przezorności, którą, oczywiście, Theo się nie kierował, więc gdy - jeśli - ruszył uchylić rąbka tajemnicy, nie spuszczał z niego wzroku i grzecznie czekał, aż ujawni treść listu. |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Dookoła panowała cisza i jedynie czasem stara karuzel wydawała z siebie głuchy trzask - jak zawsze robią stare konstrukcje. Otulona śniegiem, który skutecznie potrafił ukrywać wszelkie niedoskonałości, nadawał jej wręcz bajkowego wyglądu. W pewnej chwili wydawało wam się, że słyszycie czyjś głos, nawoływanie, przyniesione prawdopodobnie podmuchem lodowatego wiatru. Z początku nie byliście w stanie zrozumieć jego treści. A może tylko wam się wydawało? Może to tylko odgłosy ptaków? -Rose… - głos stał się w końcu wyraźniejszy, zupełnie, jakby osoba w końcu podeszła bliżej. Jednak nikogo w okolicy karuzeli nie było. -Rose… - tym razem dziwny zduszony jęk wybrzmiał po drugiej stronie karuzeli. - Rose… w końcu przyszłaś. Rose! Tak tęskniłem… Nie zostawiaj mnie już nigdy. Nagle nastąpiła cisza, nawet powietrze na chwilę zastygło bez ruchu, stając się gęste jak żywica, chwytająca bezbronnego owada. -ROSE. W KOŃCU BĘDZIEMY RAZEM! - odezwał się chór niskich, gardłowych głosów. Głowy najbliższych do was koni odwróciły się z przerażającym chrzęstem, wykręcanych stawów. Ich oczy zaświeciły się na czerwono a z otwartych pysków, obnażających nienaturalnie długie kły, zaczęła sączyć się czarna, ciągnąca się ciecz, brudząca nieskazitelnie biały śnieg. -JUŻ ZAWSZE RAZEM! - osiem koni powoli podnosiły się ze swoich miejsc. Drewno, z jakiego zostały wykonane, pękało, odsłaniając czerwoną pulsującą tkankę. Przeszło wam przez myśl, iż wyglądało to tak, jakby coś, co skrywało się wewnątrz, wykorzystywało figury jak krab pustelnik muszle i śmieci. -KAWAŁEK PO KAWAŁKU, BĘDZIEMY ŁĄCZYĆ SIĘ W CAŁOŚĆ, MOJA LUBA! Jest to pojedyncza ingerencja Mistrza Gry, w związku z wydarzeniem W czasie deszczu dzieci się nudzą. Naciera na was osiem ożywioną dziwną mocą drewnianych koni. Nie są one szybkie: przebicie progu 30 podczas rzutu na sprawność, pozwoli uniknąć ich ostrych zębisk, które za każdym razem zadają 10 obrażeń zewnętrznych. Stwory atakują po kolei. Są też wyjątkowo odporne na magię i zaklęcia w nie wymierzone, będą na czas 2 tur je ogłuszać, lecz nie wyrządzą im większej szkody. Udany rzut na teorie magii — próg 40 (można rzucać do skutku), pozwoli zrozumieć, że są one podtrzymywane przez stary rytuał, który należy “rozbroić”. Na każdym koniu jest ukryty glif, jaki należy wypatrzeć — próg 60 (można rzucać do skutku), oraz go fizycznie lub magicznie zniszczyć. W jednej turze wasze postaci mają dwie akcje (mogą unikać, czarować, wypatrywać glifu lub próbować go zniszczyć). Jeśli będziecie chcieli kontynuować badanie nad tym rytuałem - piszcie na PW. Wasz Percival Hudson |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Theo Cavanagh
Nawet gdyby chciał odpowiedzieć cokolwiek sensownego na całkowicie bezzasadną uwagę dotyczącą rzekomej zabawy w dilerkę, Mallory skutecznie odpędził ten pomysł. I to przy pomocy zwykłej latarki. Nagły rozbłysk światła skierowany wprost w oczy, najpierw skutecznie oślepił na wcale nie tak krótką chwilę, a na kilka kolejnych pozostawił po sobie pamiątkę w postaci roziskrzonych wielobarwnych plam w polu widzenia. Przecieranie załzawionych oczu ręką prawdopodobnie nie mogło w żaden sposób pomóc, ale i tak trudno byłoby się przed tym powstrzymać. Zwłaszcza, że alternatywą zdawało się być co najwyżej zabranie kuzynowi latarki i zdzielenie go nią po łbie – tak w ramach odpłaty za świecenie ludziom w twarz nie tylko kompletnie bez uprzedzenia, ale w dodatku bez jakiegokolwiek powodu. – Co to miało być?! – świat dookoła na nowo odzyskiwał swoje kształty i przestawały przysłaniać go te rozmigotane plamy, a jednak mimo wszystko niespecjalnie umniejszało to chęć zrobienia innego użytku z tej przeklętej latarki. Ostatecznie tę nieco skuteczniej stłumiła konieczność sprostowania kolejnej, całkowicie błędnej już u samych podstaw, wypowiedzi kuzyna. – Spotkałem ją, a nie się z nią. To różnica, skoro to był przypadek, a nie coś planowanego – oczywiście, różnica była tutaj naprawdę znacząca. Choć mimo wszystko, gdzieś wśród końcowych głosek tej wypowiedzi, zaczaiła się pewna nuta zwątpienia i zastanowienia. Taka, którą ostatecznie trzeba było wyrazić jeszcze jednym, najlepiej ją oddającym stwierdzeniem: – Chyba. W końcu, gdyby faktycznie się nad tym zastanowił, musiałby prawdopodobnie dojść do wniosku, że w gruncie rzeczy niewielu kwestii był całkowicie pewien, jeśli chodziło o tamto zupełnie przypadkowe spotkanie. Fakt, nie przypuszczał, by ze swojej strony jakkolwiek je planował, ale… nie miał też pewności co do tego, w którym dokładnie momencie dziewczyna pojawiła się przy jego stoliku. Nie miałby pewności nawet w temacie tego, czy tamtego dnia faktycznie odwiedzał jakąś kawiarnię i czy całe to spotkanie zaczęło się właśnie tam, jednak tę kwestię wyjaśniało przynajmniej jak najbardziej realne i namacalne pudełko pączków. Wciąż istniejące w tym realnym świecie następnego dnia, podobnie zresztą jak różowa buteleczka, a przy tym – na szczęście – przynajmniej rodzące nieco mniej pytań i wątpliwości. Te jednak również nadal istniały – gorzej, bardzo efektywnie mnożyły się za każdym razem, gdy próbował za bardzo zastanawiać się nad nimi – a wśród nich swoje miejsce znalazła i ta, która nakazywała powątpiewać, czy faktycznie spotkanie z Lotte było zupełnym przypadkiem. – Poleciała w ciebie? Wybacz, miało być obok. Widocznie świecenie komuś latarką w oczy osłabia jego celność – powinien chyba spodziewać się czegoś podobnego po tym, jak chwilę wcześniej sam wpadł na pomysł tak absurdalny, że aż godny Theo, by świecić mu latarką w twarz. Nawet więc, jeśli w jego odpowiedzi więcej było w tej chwili rozbawienia niż rzeczywistych pretensji, ten niespodziewany zamach na kuzyna można było potraktować jako oczywiste następstwo jego wcześniejszych działań. Chociaż… no dobrze, w porządku. Nawet gdyby nie ta latarka, Theo oczywiście i tak rzuciłby w niego buteleczką bez większego namysłu. Widocznie całkiem wysoko oceniał refleks kuzyna. Albo jego zdolność przewidywania konsekwencji była aż tak wybrakowana. Na kolejne pytania mógł natomiast w pierwszej chwili odpowiedzieć w jeden tylko sposób – wielce wymownym i wyjaśniającym absolutnie wszystko wzruszeniem ramion. Zanim natomiast zdążył udzielić jakiejkolwiek werbalnej odpowiedzi, jego wzrok powędrował za czymś, na co wskazywał Mallory. I oczywiście, że bez chwili zastanowienia odsunął się od dotychczasowego oparcia, by chwilę później schylić się po – jak się okazywało – kopertę. Prawdopodobnie ani nawet przez pół sekundy nie przeszło mu przez myśl, że z jakiegoś powodu mógłby nie być to dobry pomysł. Bo niby w jaki sposób niepozorna koperta miałaby okazać się problemem? – Po prostu sobie leżało. Nie, nie w czyjejś kieszeni. Na parapecie – zaglądając do wnętrza koperty i mimowolnie uśmiechając się na widok zapisanej kartki, postanowił mimo wszystko rozjaśnić w jakiś sposób kwestię tajemniczej buteleczki. – Dobra wiadomość jest taka, że cokolwiek było w środku, najwidoczniej nie było trujące. A zła… trudno powiedzieć o tym cokolwiek więcej. Jeżeli z jakiegoś powodu Mallory naprawdę choć przez chwilę łudził się, że Theo miał dość rozsądku, by trzymać się z daleka od jakichś tajemniczych płynów i nie pić czegoś, co po prostu stało sobie na parapecie, to… w tej chwili wszelkie te złudzenia powinny się rozwiać. Choć główny zainteresowany najwyraźniej nadal nie zauważał nic skrajnie nieodpowiedzialnego, co mogłoby wybrzmiewać z jego wyjaśnień. Tym bardziej, że swoją uwagę zdążył już przerzucić na nowe znalezisko. Przebiegając spojrzeniem po zapisanych słowach i mrużąc przy tym oczy w skąpym świetle, odczytał treść listu na głos. – Tom i Rose? Znasz jakichś? – podniósł wzrok na kuzyna i postukał palcem w papier, co prawdopodobnie miało usprawnić łączenie faktów i rozpocząć proces myślowy, który w ciągu zaledwie kilku chwil zdążył oddalić się znacząco od Lotte, tajemniczych buteleczek i skrajnie nieodpowiedzialnych decyzji. – Albo tylko Toma. Rose mogła nie skończyć najlepiej, jeżeli dostała ten liścik i przyszła na spotkanie… Nie ma daty – dla pewności odwrócił najpierw kartkę, następnie zaś kopertę, by jedną i drugą obejrzeć dokładnie z każdej strony. – Więc nie wiadomo, kiedy dokładnie chciał się z nią spotkać, chociaż wygląda trochę tak, jakby już trochę to tu przeleżało… Nie zawracając sobie głowy przyglądaniem się kuzynowi i sprawdzaniem, czy temat faktycznie mógł zainteresować go przynajmniej odrobinę, obrócił się wokół własnej osi rozglądając się przy tym dookoła. Prawie, jakby spodziewał się, że właśnie teraz natrafią w okolicy na adresata lub nadawcę – albo zarówno jego, jak i ją – niepokojącej wiadomości. Właściwie… roziskrzone spojrzenie i lekki uśmiech czający się w kącikach ust, mogłyby sugerować, że Theo nie tylko się tego spodziewał, co raczej liczył na podobny rozwój wydarzeń. Z kolei już całkiem wyraźny uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy, gdy nieopodal rozległ się z początku niezbyt wyraźny głos, jasno chyba potwierdzał, że oto właśnie jego oczekiwania zostały spełnione. Choć nie na długo. Względnie szybko uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy konie niespodziewanie ożyły, prezentując całkiem imponujące zębiska. – O kurwa… – komentarz zdawał się być tutaj jak najbardziej adekwatny, przynajmniej podczas tego początkowego zaskoczenia i osłupienia. Zdolność względnie racjonalnego działania odzyskał chwilę później, bez zastanowienia łapiąc kuzyna za przegub i chcąc razem z nim jak najszybciej cofnąć się poza zasięg czegoś, co kryło się w karuzeli. – Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam się z niczym łączyć – nie odwracając wzroku od zbliżających się koni, starał się… właściwie sam chyba nie do końca wiedział. Wypatrzyć coś, co miałoby im pomóc? Jakiś słaby punkt? Albo przynajmniej zrozumieć z czym tak właściwie mieli do czynienia i jakim cudem ta cholerna karuzela postanowiła nagle ożyć. pierwszy rzut: sprawność (2 + x), próg 30 drugi rzut: teoria magii (1 + x), próg 40 |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Stwórca
The member 'Theo Cavanagh' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 32 -------------------------------- #2 'k100' : 72 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Mallory Cavanagh
Palce na latarce okręciła mu przezorność, wyrosła na długoletniej i przyprawiającej o bóle głowy obserwacji Theo. Pewna lekkomyślność zachowań, których kuzyn dopuszczał się w środowisku naturalnym była zrozumiała, ale poza jego granicami sprawiała problemy. I to nie tylko jemu, a wszystkim dookoła. Wyciąganie go z bagna miało pewien urok przy pierwszych dziewięciu razach, po trafieniu w dziesiątkę jedynie męczyło bardziej nawet nogi, niż głowę, gdy musieli brać je za pas, by ustrzec się przed nadciągającą hordą żądnych krwi bestii: wilków, pijaków lub co gorsza - chrześcijan. W połączeniu z zamiłowaniem do kultywowania rodzinnej tradycji sięgania po kieliszek opartej na przekonaniu wyższości ilości nad jakością, koniecznym było zduszenie w zarodku kolejnej katastrofy. — Zminimalizowanie ryzyka poniesienia strat na życiu lub zdrowiu w ciągu tego spotkania przez twoją inklinację do podejmowania możliwe najgorszych decyzji? — Nie robił mu wyrzutów, ot, niewinnie stwierdził fakt, czego właściwie robić nie musiał, ale wpadł w pułapkę potrzeby wytłumaczenia i racjonalizacji własnego zachowania. Chcąc uniknąć podejrzenia, sam je wytworzył. Podręczniki od historii wspominały niekiedy o takich przypadkach. Może wyciśniecie z siebie dozy optymizmu nie było aż tak głupie. Trochę tylko trudne, gdy Theo uraczył go kolejną salwą słów, daniem bezwstydnie udekorowany fioletowymi płatkami domniemanego zabójcy Arystotelesa. "Chyba" niosło za sobą ogrom znaczeń, których rozpatrywanie naraz, w tym momencie doprowadziłoby jedynie do przeciążenia systemu. Zamiast czekać na rozrost teorii równie pokaźny, co grzybów po deszczu, po drobnej chwili milczenia zapytał możliwie najbardziej niezainteresowanym tonem: — I kiedy oraz gdzie ten przypadek miał miejsce? — Nie mógł się mylić, nie w tej kwestii, ale i tak chciał uzyskać potwierdzenie. Niekoniecznie nawet werbalne, bo z Theo różnie to bywało. Nie, żeby od razu zarzucał mu ewentualne kłamstwo, raczej niedbałe zbieranie detali z najbliższego otoczenia; detali tak nieistotnych, jak choćby dwumetrowa replika słonia, stojąca na samym środku właśnie rozgrywanej sceny. Walkę z błędami poznawczymi mało kto wygrywał, zwłaszcza, gdy przed nią pokusił się na drobne otępienie zmysłów. Sam przed wyjściem poczęstował się jedynie odrobiną kofeiny zdecydowanie niewystarczającej, by wrzuciła myśli pod rozpędzony pociąg, ale i tak z wolna zaczął słyszeć to charakterystyczne puf, puf. Lotte. Mało jej niszczenia było? Naprawdę musiała psuć mu humor podczas spotkania z kuzynem, na które nawet osobiście - na szczęście - nie zawitała? Co jeszcze planowała? Jeżeli myślała, że może sobie włączyć do tych wszystkich gierek kolejną osobę, z którą łączyły go więzy krwi, to jej zdeprawowanie musiało być głębsze, niż zakładał. Wyrzucona w powietrze buteleczka i konieczność nagłego wykazania się nikłą sprawnością fizyczną zwinnie przekierowała na siebie jego uwagę. — No tak, bo bez świecenia masz przecież sokoli wzrok. — Zamiast wywrócić oczami, przeniósł je na tymczasowy prezent, choć na niewiele się to zdało. Nie miała w sobie nic charakterystycznego i gdyby nie pewne pomysły, wrzuciłby ją do kategorii spraw nieistotnych z nonszalancją podobną tej, którą popisał się Theo przy wzruszaniu ramionami. Nie sądził, by chciał tak prędko ostatecznie zakończyć podjęty na własne życzenie temat, więc oparł się jedynie wygodniej o drewnianego konika, buteleczkę wsadził do kieszeni kurtki, zapiął ją i wykręcił się odrobinę, by lepiej obserwować poczynania kuzyna. Wystarczyło wskazać na coś potencjalnie interesującego, by uruchomić w nim tak zwany 'sroczy' mechanizm. — Faktycznie, przecież z parapetu nie da się czegoś ukraść. — Tym razem udało mu się powstrzymać westchnięcie, nie skrył też twarzy w dłoniach, nie - jedynie bezwiednie nią pokręcił, jakby gest ten miał definitywnie zanegować przynależenia z Theo do tej samej rodziny. Niezliczony już raz zadał sobie w myślach pytanie, jak on w ogóle przeżył te dwadzieścia trzy lata z tak miernym instynktem samozachowawczym? Od kiedy szczęście Cavanaghów stanowiło pancerz fabularny? — Zdajesz sobie sprawę, że nie wszystkie trucizny zabijają od razu? Może powinieneś udać się do lekarza. — Porada była rozsądna, istniało więc wysokie prawdopodobieństwo, że Theo z niej nie skorzysta. W takim wypadku musiałby go do tego odpowiednio zachęcić. Nie chciał, a nawet nie mógł tak swobodnie umywać rąk od wzięcia odpowiedzialności za kolejny, głupi wybryk. Myśl, że miałby go mieć na sumieniu... Choć irracjonalna, bo przecież nie pomagał mu w tej potencjalnej zbrodni, sprawiła, że oparł się mocniej o drewnianego konika. Skupił się bardziej na miarowym oddychaniu, wyłapując w tle odczytywanie treści listu. To tylko pogorszyło sprawę. Cisza zaczęła brzęczeć w uszach jak alarm przeciwpożarowy. Powietrze jakby zgęstniało. Czyżby wywołali właśnie wilka z lasu? Zerknął odruchowo na zegarek. Nie mogło być aż tak późno? — Nieważne kim byli, z pewnością źle skończyli i proponuję wynieść się stąd jak najszybciej, by nie podzielić ich losu. — Stanowczość i powaga wyzierała z niego tak, jak ich zupełny deficyt z Theo. Odsunął się konia, najwyraźniej Trojańskiego, w tym samym momencie, w którym nawoływania pewnej róży zaczęły przybierać coraz wyraźniejszą formę. — Słyszałeś to...? — Szepty bywały zwodnicze, ale nie w tym wypadku. Kilka sekund wystarczyło, by przemienić karuzelę w piekielną, jakżeby inaczej, pułapkę. Widok odzieranych ze skóry koni i czerni wypływającej im z pysków kompletnie go zamurował. Ruszył się dopiero z przymusu, pociągnięty za przegub byle jak najdalej od zbudzonego ze snu demona, choć rzucona przez kuzyna kurwa była równie adekwatną nazwą. — Tak, to byłoby... nierozsądne. — Tyle zdołał wymamrotać pod nosem, nie spuszczając wzroku z nadciągających ku nim koni. Były szybkie, ucieczka mijała się z celem. Mieli chwile, by coś wymyślić. Tak wielka presja nie sprzyjała improwizacji. Odruchowo sięgnął w stronę kieszeni, woreczka - jego nieznaczny ciężar trochę go ugruntował. Co powinni zrobić? Co mieli czas zrobić? Ledwie spróbować uniknąć bliskiego spotkania z oklejonym czarną mazią, nieprzyzwoicie długim kłem. Zrozumieć, z czym właściwie mieli do czynienia; dostrzec coś, co mogłoby w tym pomóc. rzut na unik i rzut na wypatrzenie glifu |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Stwórca
The member 'Mallory Cavanagh' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 24, 43 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Theo Cavanagh
Poniekąd właściwym byłoby chyba stwierdzenie, że Mallory sam był sobie winien, nie raz i nie dwa – ani nawet nie dwadzieścia – ratując tyłek kuzyna dość skutecznie, by nie dopuścić do tego, żeby jego lekkomyślność okazała się przypadłością śmiertelną. Jeżeli więc kogokolwiek – słusznie – dziwiło to, że Theo zdołał przeżyć przeszło dwadzieścia lat z całkowicie niewykształconym instynktem samozachowawczym, to rozwiązanie tej zagadki było wyjątkowo proste. Wszystkiemu winne były osoby, które posiadały tegoż instynktu nieco więcej i które zwykle znajdowały się we właściwym miejscu i czasie, by uchronić Theo od tych najpoważniejszych konsekwencji jego działań. Choć prawdopodobnie kwestia zwykłego szczęścia też miała tutaj niebagatelne znaczenie. Przy czym trudno byłoby jednoznacznie stwierdzić, czy sam Cavanagh tak naprawdę zdawał sobie sprawę z tego, ileż to razy jego wizerunek mógłby stać się doskonałym zilustrowaniem powiedzenia o większej ilości szczęścia od rozumu… – Jakieś trzy… nie, cztery... Cztery dni temu – czy nie prościej byłoby stwierdzić, że wspomniany przypadek zdarzył się dokładnie w walentynki? Prawdopodobnie tak. Pod warunkiem, że taka odpowiedź miałaby paść z ust kogoś, kto preferował te prostsze rozwiązania. – W Mill’s Cafe. Prostszym byłoby też pewnie uzupełnienie swojej wypowiedzi o kolejne detale, nie zaś skupianie się jedynie na dwóch – w gruncie rzeczy najmniej istotnych – szczegółach, o które pytał Mallory. Wbrew temu jednak, co zwykle można byłoby sądzić o Theo, posądzając go o same lekkomyślne, kompletnie nieprzemyślane i podejmowane pod wpływem impulsu działania, czasami naprawdę zdarzało mu się coś robić lub mówić z rozmysłem. Niewykluczone, że jeden z tych momentów miał nastąpić właśnie teraz, kiedy to po swojej oszczędnej odpowiedzi, na dłuższą chwilę zawiesił spojrzenie jasnych oczu na kuzynie. Bo owszem, od wyników tejże obserwacji miał zamiar uzależnić to, w jaki sposób zrelacjonuje mu te nieco istotniejsze szczegóły przypadkowego spotkania. Albo raczej… w jaki sposób mógłby mu je zrelacjonować, gdyby nie dalszy splot wydarzeń, chwilowo całkiem skutecznie spychający tę kwestię na nieco dalszy plan. – Może powinieneś od czasu do czasu odpuścić sobie całe to czarnowidztwo? – wywrócił mimowolnie oczami, parafrazując sugestię odwiedzenia lekarza. – Cztery dni, Mallory. Przez ten czas każda trucizna powinna już wywołać jakieś efekty. A to… Wzruszenie ramion, raz jeszcze. Tym razem bez zamiaru podjęcia tematu na nowo – nie po tym, jak już dotarło do niego, że w zasadzie bardzo niewielki krok dzielił go od tego, żeby wydarzenia sprzed wspomnianych czterech dni przedstawić kuzynowi poczynając od nieco innego punktu na osi czasu, niżby początkowo zamierzał. Czasami mimo wszystko potrafił też ugryźć się w język. Czasami nawet w dobrym momencie. A czasami z pomocą przychodziło dodatkowo coś całkowicie niespodziewanego, a przy tym skutecznie kierującego uwagę zupełnie gdzieś indziej. Na przykład atak tandetnych końskich podobizn. Niemal w ostatniej chwili zdołał uniknąć ostrych zębisk, z niepokojem zauważając, że tyle samo szczęścia nie miał Mallory. Jak to szło…? Minimalizowanie ryzyka poniesienia strat na życiu i zdrowiu…? Pomyśleć, że w tamtej chwili gotów byłby uznać słowa kuzyna za kompletnie bezsensowny bełkot. Co niby mogło być groźnego w starej przerdzewiałej karuzeli? Jeśli nie liczyć oczywiście możliwości oberwania jakimś jej elementem, który miałby poddać się wreszcie w nierównej walce z czasem i ulec sile grawitacji… – Jeżeli chciałeś go uściskać, to chyba trochę średnio skutecznie – klasyczne pytanie o to, czy wszystko było z nim w porządku, postanowił zastąpić na swój sposób. Jednocześnie przerzucając spojrzenie od kuzyna do nacierających na nich koni. Metodycznie cofał się, gotów uskoczyć w razie, gdyby kolejny ze stworów przypuścił w jego kierunku atak. A przynajmniej miał nadzieję, że był na to gotów. Mimo wszystko, na twarzy znów zamajaczyło mu widmo uśmiechu, kiedy pod czaszką szybko przeplatały się kolejne myśli. Miał wrażenie, że rozwiązanie sytuacji znajdowało się tuż przed nosem, wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę, żeby się go chwycić. Poszczególne myśli zbyt łatwo rozbiegały się jednak na boki, ulatywały zanim mogłyby pozostawić w umyśle jakiś stały ślad… – Chciał się z nią spotkać, żeby ją przekonać… I wiedział, że i tak nie da rady, nie bez dodatkowej pomocy… Zaklęcie byłoby… Rytuał! – o ile pierwsze strzępki zdań wypowiedział zdecydowanie do siebie, próbując w ten sposób uporządkować myśli i nie dbając o to, że poszczególne słowa wybrzmiewały zdecydowanie zbyt cicho i wypowiadane są zbyt szybko, by ktokolwiek inny miał je w pełni zrozumieć, tak ostatnie słowo wykrzyknął całkiem już wyraźnie. Choć zawarte w tym słowie emocje mogłyby pewnie przywodzić na myśl dziecko otwierające swój urodzinowy prezent i znajdujące wewnątrz kartonu wymarzoną zabawkę. Zdecydowanie nie kogoś, komu właśnie przyszło zmierzyć się z potencjalnie zagrażającymi życiu – a na pewno zdrowiu – skutkami tego, jak przypuszczał, rytuału. Również uśmiech, z jakim zwrócił na moment twarz w stronę kuzyna, najpewniej nijak nie pasował do obecnej sytuacji. A jednak nie po raz pierwszy przecież reagował podobnie, stając w obliczu całkiem realnego zagrożenia. I prawdopodobnie nie było żadną tajemnicą, że niejednokrotnie najróżniejsze potencjalnie niebezpieczne sytuacje zdarzało mu się prowokować mniej lub bardziej świadomie nie tyle ze zwykłej lekkomyślności, co raczej z zamiłowania do emocji im towarzyszących. – W takim razie musi być coś, dzięki czemu uda się go przerwać – spostrzeżenie było być może dość trafne, póki co jednak niespecjalnie przydatne. Zwłaszcza, że dopóki nie udało mu się wypatrzyć niczego, co mogłoby pasować do jego założenia, wciąż mógł jedynie starać się unikać zbyt bliskiego spotkania z ostrymi zębiskami i uważnie przypatrywać się atakującym stworom. Co jakiś czas upewniając się również, że Mallory nie dawał sobie właśnie odgryźć ręki, nogi lub innej, równie przydatnej w codziennym życiu, części ciała. #1 na unik #2 na wypatrzenie glifu |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Stwórca
The member 'Theo Cavanagh' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 92 -------------------------------- #2 'k100' : 75 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Mallory Cavanagh
Cztery dni. Świeża sprawa, której najgorliwsze starania nie potrafiły utopić w niepamięci. Na brzeg świadomości wypłynęły ponownie - te wszystkie mijane w drodze do galerii miśki oklejone serduszkami, tysiące plastikowych sprężynek, futro ginące w śniegu i bąbelkach. Mdląca woń irysów, kamelii i narcyzów wzbogacona teraz o kawę, karmel i banany. Szepty zlewające się z muzyką wykasływaną przez szafę grającą. Podążające za nimi śmiechy wyzbyte wesołości. Drwiące. Ośmieszające. Nie musiał być ich celem, ale jako spoiwo łączące obie strony dialogu najpewniej nim został. Im mniej wiedział, tym lepiej spał, ale coraz częściej noce mijały mu bezsennie, więc nie miało znaczenia, czy sięgnąłby po więcej informacji. Supłająca żołądek ciekawość, zapodana w stosownej proporcji, była jak najbardziej racjonalna. Chciał, nie, skreśl to, musiał zapobiec nadciągającej katastrofie, której preludium stanowiła niewinna, szklana buteleczka. Wiadomość do odczytania, ot, uzasadnione, drobne pogwałcenie prywatności. Kolejne, gdyby uznać, że nie miała trafić do rąk Lotte i Theo. Czuł na sobie spojrzenie kuzyna - intensywnością dorównujące hienom dziennikarskim - i nie spieszył się do odwzajemnienia go. Drobny interwał, zmiana kierunku rozmowy była bezpieczniejszą decyzją. Teoretycznie, bo praktycznie zastąpił jedne obawy drugimi, choć może, tylko może odrobinę mniej poważnymi. W ustach kuzyna brzmiały jak dziecięca igraszka. Nie pamiętał, czy nauczyła go tego Dahlia, czy ona przejęła od niego ten irytujący, pokracznie ujmujący nawyk. — Równoważę nim twój nadmierny optymizm. — Ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza przy tak specjalnych przypadkach, jak ten stojący naprzeciw, wzrokiem próbujący zbadać wnętrze tyłu czaszki. Nie czekając na wynik przeprowadzanej inspekcji, dodał niewinnie: — Po przyjęciu jednej porcji trutki szczury umierają w ciągu trzech do pięciu dni. I to bez pomocy magii. — Chciał, by tyle wystarczyło do rozruszania zardzewiałego instynktu samozachowawczego Theo, lecz jedynym efekem było przykre uświadomienie sobie, że właśnie zamachnął się mieczem obosiecznym. Wyobraźnia wysunęła asa z rękawa - średnio wyraźne wspomnienia szarych, smętnych kul futra. Krew zastygła w kącikach szeroko rozwartych pyszczków. Ostrzeżenie, którego nie potrafił zignorować i może dlatego nie podzielił jej losu. Czy gdy została znaleziona, wyglądała podobnie? Blada jak otaczający ją śnieg, przykurczona agonalnie, już nic niewidząca zza oklejającej białka, cienkiej siatki czerwieni... Oddech. Musiał się na nim skupić. Wziął więc wdech, potem wydech i tak kilka razy pod rząd, byle jak najszybciej powrócić do zaburzonego rytmu rozmowy. Cisza nie trwała wystarczająco długo, by ściągnąć na niego podejrzenia; tak przynajmniej chciał myśleć. Miarkowanie procesu zasysania powietrza spełzło na niczym, gdy na scenę wkroczył namacalny wydźwięk ostrzącej zębiska grozy. Choć wykrył ją przedwcześnie, nie był odpowiednio przygotowany, co - jak zwykle - się na nim zemściło. Kłopotliwa, instynktowna reakcja zastygnięcia w bezruchu i przeczekania, aż potwór odejdzie przyniosła mu jedynie rwący ból w przedramieniu. Końskie kły z łatwością poszarpały kurtkę, koszulę, skórę i skryty pod nią mięsień. Ból odczuł z opóźnieniem, dopiero po spędzeniu cennych kilku sekund za znalezioną przez kuzyna tymczasową osłoną, znaną również pod nazwą błogosławieństwa odległości. — Dlatego właśnie lepiej jest się trzymać na dystans. — Mamrotał dalej sam sobie publiką, wpatrując się w nabyte dziury pod niewyjaśnionym przymusem. Próbował zebrać myśli, choć co chwila wypluwane tuż nad uchem słowa mu tego nie ułatwiały. Automatycznie kiwnął głową na wybuch entuzjazmu po ustrzeleniu odpowiedzi, pokrywającej się z tą, na trop której z wolna wpadał. Kątem oka namierzył wykrzywienie ust Theo i odpowiedział podobnym, tylko odwróconym o sto osiemdziesiąt stopni. Ździebko przerysowanym, by podkreślić niesmak spowodowany koniecznością stoczenia walki. Niewprawnie machał pięściami, więc jedyną nadzieją pozostawało podążenie śladem towarzysza i ruszenie głową. Na tle tego jarmarcznego horroru kuzyn jaśniał niczym superbohater wyrwany z pierwszego lepszego komiksu. — Słaby punkt tej ohydy... — Zgadzał się z potrzebą pacyfikacji monstrum, wciąż się cofając. Niezbyt prędko, by się nie przewrócić i co ważniejsze - by nie ulec zaskakująco słodkiej pokusie wzięcia nóg za pas. Tyle mówił o odpowiedzialności, lecz teraz tę skorelowaną z rozbrajaniem groteskowego monstrum chętnie przerzuciłby na byle przechodnia. Oczywiście, najlepiej takiego jak najmniej niewinnego. Wiedział jednak, że pomysł dezercji pasował tylko jemu. Mimowolnie westchnął, na chwile zagłuszając dziko wierzgające serce. Sam wybierze następne miejsce spotkania. Albo kolejnych dwudziestu. Wytężył wzrok, próbując znaleźć przycisk wstrzymujący całe to szaleństwo i przy okazji nie dać się ponownie poharatać. — Mogą być odporne na magie — zasugerował bardziej na bazie przeczucia, niż wniosków empirycznych. W razie potrzeby rolę broni mógł powierzyć latarce, ewentualnie kopniakom, choć ich skuteczność pozostawała wysoce wątpliwa. Tyle dobrze, że nie upomniała się po niego Goryczka, finalizując całkowite odarcie z resztek godności, którymi oklejał się w obecności kuzyna. — I jak, znalazłeś nasze światełko w tunelu...? — Sam wciąż skanował kopytną hordę bez większych rezultatów; jakby tkwił na samym dnie studni z zamurowanym wejściem. rzut na unik i wypatrzenie glifu |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Stwórca
The member 'Mallory Cavanagh' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 19 -------------------------------- #2 'k100' : 95 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Theo Cavanagh
Rozsądnymi spostrzeżeniami Mallory mógłby równie dobrze próbować rozruszać rozsiane po lunaparku przerdzewiałe atrakcje. Prawdopodobnie odniósłby mniej więcej podobny skutek, jak to miało miejsce w przypadku instynktu samozachowawczego jego kuzyna. Niewykluczone zresztą, że postęp korozji w obu przypadkach był niemal identyczny. Do takich wniosków mogłaby natomiast skłaniać reakcja Theo na zasłyszane słowa. Bo nie, przywołany przykład szczurów umierających w ciągu kilku dni po spożyciu trucizny, z całą pewnością nie sprawił, że ten miałby podejść do sprawy nieco poważniej. Oczywiście, że efekt był całkowicie przeciwny. Czego zresztą nie zamierzał nawet próbować ukrywać, unosząc na moment kąciki ust w beztroskim uśmiechu. – Więc jutro dam ci znać, czy nadal mam rację – oznajmił po prostu, wciąż nie dostrzegając ani grama powodu do zmartwień tam, gdzie jego kuzyn najwyraźniej widział ich aż nadto. Nie sądził, by do jutra miał podzielić smutny los otrutych szczurów. Nie, skoro rzeczywiście tajemnicza zawartość buteleczki jak dotąd zdawała się nie wywoływać absolutnie żadnych efektów. Albo niemal żadnych, tego w zasadzie nie był do końca pewien. Mimo wszystko – wciąż daleki był od doszukiwania się śmiertelnego zagrożenia w niepozornie prezentującej się buteleczce, o której właściwie mógłby w ciągu minionych czterech dni zupełnie zapomnieć. Gdyby nie zwykła ciekawość. Nawet jednak, jeśli rzeczywiście nie miałaby zabić go w ciągu najbliższej doby spożyta lekkomyślnie substancja, podobnej pewności nie powinien mieć chyba w przypadku ożywionej niespodziewanie karuzeli. Choć w zasadzie… być może powinno dać mu do myślenia choćby to, że przecież jeszcze do niedawna byłby absolutnie przekonany co do tego, że stara karuzela była nieszkodliwa w dokładnie takim samym stopniu jak podejrzana buteleczka odnaleziona na parapecie. Ale nie. Jeśli podobne przemyślenia przemknęły chociaż przez moment przez jego myśli, dość szybko musiały zostać zepchnięte na dalszy plan. Podobnie jak wcześniejsza chęć wywiązania się z umowy zawartej z Lotte. Z tą różnicą, że do tej drugiej kwestii zamierzał mimo wszystko powrócić. W późniejszym czasie. Pod warunkiem, że wcześniej żaden z nich – lub obaj – nie padnie ofiarą groteskowego monstrum. Oczywiście nie podzielał jednak chęci kuzyna do zastosowania natychmiastowego odwrotu. I gdyby Mallory nawet spróbował zasugerować to na głos, prawdopodobnie pomysł spotkałby się z całkowitym brakiem zrozumienia, niedowierzaniem, może nawet pewną dozą rozczarowania. Dlaczego miałby chcieć uciekać z miejsca, w którym bez cienia wątpliwości działo się coś ciekawego? Oczywiście, krwawiąca ręka kuzyna pewnie mogłaby stanowić tutaj całkiem niezły argument, przemawiający mimo wszystko za ucieczką, ale… nawet ten drobny przebłysk zdrowego rozsądku nie miał w danym momencie szans na to, by przebić się do świadomości. Podobnie jak w przypadku rzekomej trucizny – Theo nie zakładał po prostu, by któremukolwiek z nich rzeczywiście miało stać się coś poważnego. Rany spowodowanej końskimi kłami nie mógł zobaczyć w całej okazałości, łatwo więc było zagłuszyć podszepty rozsądku. Przyjemnie przyspieszone tętno było mimo wszystko głośniejsze, podobnie jak szumiąca w uszach adrenalina. Spojrzenie wprawdzie prześlizgnęło się po zranionym przedramieniu kuzyna, stosunkowo szybko powędrowało jednak z powrotem w kierunku końskich poczwar. Nie mogło być bardzo źle, jeśli Mallory trzymał się na nogach, reagował na to co się do niego mówiło i w jakiś sposób odpowiadał. Nawet, jeśli dokładna treść tychże odpowiedzi stosunkowo szybko niknęła wśród kotłujących się pod czaszką myśli. – To może być to… – uśmiech, choć przygasł na krótki moment skupienia poświęconego na próbę wypatrzenia czegokolwiek w tej sytuacji przydatnego, w jednej chwili ponownie się poszerzył. Dokładnie w momencie, kiedy spojrzenie Theo natrafiło na znajdujący się na jednym z koni element, którego raczej nie należałoby spodziewać się po czymś, co jeszcze do niedawna stanowiło część tandetnej atrakcji lunaparku. To znaczy… nie licząc przerośniętych kłów i ogólnie dość morderczych zapędów. Tych też raczej zwykle nikt nie spodziewał się po niewinnych karuzelach. – Glif. Może tyle wystarczy…? Albo może… – jedynie na chwilę oderwał spojrzenie od swojego znaleziska, by rzucić okiem w kierunku pozostałych koni. – …czeka nas trochę dłuższa zabawa. Nie mógł mieć pewności, na ile jego wyjaśnienia mogły okazać się przydatne i zrozumiałe. W tym momencie jednak zbieranie myśli w jasną i logiczną całość – a w dodatku wyrażanie ich na głos – stanowiło mimo wszystko dość spore wyzwanie. W dodatku… prawdopodobnie lepiej było nie tracić czasu na zbyt obszerne wyjaśnienia, nawet jeśli w ten sposób miałyby one stracić nieco na jasności przekazu. – Magipugnus – skupił się ponownie na wypatrzonym wcześniej celu, świadomy wprawdzie tego, że magia odpychania zdecydowanie nie była jego domeną, ale… nie był obecnie w stanie odszukać w pamięci zaklęcia z bliższych sobie dziedzin magii, które w aktualnej sytuacji mogłyby okazać się jakkolwiek pomocne. Nie zdążył też zastanowić się nad tym, czy pomocne miałoby okazać się to konkretne zaklęcie, kiedy kątem oka dostrzegł, że jedna z kreatur znów zdołała sięgnąć celu. To już dodało do dotychczasowej mieszanki emocji lekkie ukłucie niepokoju. - Mallory! Rusz się, do cholery, nie mam zamiaru tłumaczyć później nikomu, czemu zżarły cię jakieś pieprzone końskie pokraki – niewiele myśląc, znów wyciągnął rękę w stronę kuzyna, by za rękaw kurtki pociągnąć go za sobą i zmusić tym samym do nieco efektywniejszego unikania upstrzonych kłami paszczy. A przy okazji wraz z nim usunąć się poza zasięg kolejnego, szykującego się do ataku przeciwnika. #1 na zniszczenie glifu #2 na unik |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Stwórca
The member 'Theo Cavanagh' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 50 -------------------------------- #2 'k100' : 77 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty