First topic message reminder : Grób Wesleya Cartera Pośród jednej z najpiękniejszych alejek magicznej części cmentarza wyróżnia się ten jeden grób, choćby ze względu na to, że jest całkowicie rozkopany, oczekujący na opuszczenie do wnętrza ziemi trumny. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
- Nie ruszaj się stąd ani na krok - powiedział w końcu Morley'owi. - Jak to zrobisz, to i tak cię znajdę. Groźba, nie groźba, miał zostać w alejce. Nie chciał tak zabrzmieć, ale wyszło, jak wyszło. - Albo chodź ze mną i stań z tyłu tak, żeby nikt cię nie widział. Poza mną - fakt był taki, że chciał wziąć udział w końcówce pogrzebu. Czuł się zobowiązany. Morley był problemem, który będzie się ciągnąć za nim - nie tylko za nim - jeszcze przez dłuższy czas. Chwycił go za kark, pociągnął za sobą i puścił dopiero przy żywopłocie rosnącym nieopodal miejsca pochówku Cartera. Bez scen; scenę i tak już zrobili. Stanął z boku, gdzieś z tyłu. Niech Carter wie, że jest, że wszystko gra; o ile w ogóle będzie dzisiaj o tym myśleć. Stanął, odruchowo wsunął ręce do kieszeni, więc po chwili je z nich wyciągnął reflektując się, że powinien je trzymać przed sobą. Przyglądał się swoim butom, dłoniom, w końcu i osobie stojącej przed nim. Buty na obcasie, wsparte na nich pięty i napięte łydki... dopiero, gdy spojrzał wyżej rozpoznał sylwetkę. Charlotte Williamson. Dokopała się do jego numeru telefonu, powinien się wycofać. Ale nie wypadało łazić i kręcić się jak z owsikami. Przesłuchiwał ją, przyznała się; o wszystkim powiedział Barnaby'emu. Wszystko ciągnęło się jak smród po gaciach a on miał nadzieję, że nie zostanie wplątany w śledztwo jeszcze bardziej. Odwrócił spojrzenie, żeby ogarnąć pozostałych zebranych i zerknąć na Morley'a. Richard Williamson głosił właśnie przemowę - dopracowaną i taką, która zapewne osiągnie pożądany cel. Polityka była brudna, ale rządziła się prostymi zasadami. Verity stoi gdzieś obok; wszyscy w kręgowym kotle własnych praw i obowiązków. Wszyscy bezkarni. Spojrzenie ostatecznie zatrzymuje się na niewygodzie związanej ze stojącą przed nim. W końcu opuszcza głowę, niech piekło ma cię w swojej opiece, myśli. Muswi wrócić do Morley'a. miejsce nr 12 |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Leoluca Paganini
ODPYCHANIA : 15
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 176
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 8
WIEDZA : 5
TALENTY : 14
Do grobu dotarł mocno spóźniony, a do tego mocno zmieszany z powodu niedawnych przeżyć. Nie był pewien, czy w ciągu tych paru minut zdołał pozbierać się całkowicie po panice, która go dopadła w kaplicy. Było mu wstyd, a zarazem czuł, że nadal towarzyszą mu podejrzenia co do prawdziwych zamiarów krewnych zmarłego. Był blady, jakby sam miał zaraz zemdleć albo zwrócić dzisiejsze śniadanie na buty jakiegoś pechowca. Jednak panował nad sobą na tyle dobrze, by nie powiedzieć głośno nic głupiego. Taką miał przynajmniej nadzieję. Stary Paganini zapewne własnoręcznie obdarłby go ze skóry, gdyby zaczął odstawiać cyrki podczas pochówku przyjaciela rodziny. Czy chcą go pochować żywcem? Może powinien dyskretnie zapytać o to któregoś z Carterów? Nieco przymglone, półprzytomne spojrzenie skierował w stronę wspominanych już Carterów. Gęsty tłum utrudniał mu widok, ale udało mu się nieco przepchnąć do przodu. Na tyle, by nie stać na szarym końcu. Usłyszał jeszcze parę ostatnich słów z mowy pożegnalnej Saula. Zakończoną tradycyjnym rzuceniem grudki ziemi na trumnę. Odgłos uderzenia o drewno piasku zagłuszyły ciche rozmowy żałobników, jednak Leo i tak się wzdrygnął. Kolejne osoby podchodziły do grobu. Niektórzy postanowili zabłysnąć i wygłosić własne przemowy - czy to z czystego obowiązku, czy to z własnej inicjatywy. Nawet gdyby chciał coś powiedzieć, nie miał szans przedostać się na sam przód. Żadna strata. Nie był w nastroju na piękne przemowy. Ani nie wiedział, co miałby powiedzieć. Rzucić parę banalnych słów o wiecznej pamięci i wdzięczności? Coś takiego pojawiło się już na wstędze żałobnego wieńca. Stłumił westchnienie i poluzował nieco krawat. Powinien zrobić to wcześniej, przynajmniej mógłby swobodnie oddychać. Kolejni żałobnicy podchodzili do grobu, żegnając się z Wesleyem. Świetnie. Kolejka wyraźnie się zmniejszała. Leoluca nie mógł się doczekać końca pogrzebu. Nie chciał uchodzić przed zmarłym za jakiegoś niewdzięcznika czy pobawionego uczuć gbura. Po prostu był marnym reprezentantem na takich uroczystościach. Teraz to wiedział. Kiedy przyszła jego kolej na osobiste pożegnanie, zgarnął garść ziemi i rzucił na trumnę. Żyjesz czy jesteś martwy jak to pudło, w którym spoczywasz? Co za paskudne pomysły. Skłonił się lekko i z szacunkiem, po czym wrócił na swoje miejsce. Zajmuję miejsce nr 21. Późna pora nie sprzyja rozbudowanym postom. |
Wiek : 22
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : student, muzyk, krupier
Wesley Carter odchodził w ciszy. Niewielu odważyło się przemówić, lecz, sądząc po zbiegowisku wokół żałobników, słowa, które padły, nie zostaną zapomniane. Co jakiś czas przebijał się błysk flesza, kiedy obiektyw skierowany był w stronę nieokreśloną. Tym razem dziennikarze widocznie byli bardziej pilnowani, żeby nie wyskakiwali pomiędzy ludzi i nie robili im zdjęć z bliska. Chociaż, Richardzie, mogłeś być pewien, że Ciebie akurat uchwycono – wraz z zanotowaniem kilku słów, które właśnie wypowiadałeś. Ziemia opadała ciężko na wieko trumny, a kiedy każdy, kto tylko poczuwał się do tego ostatniego pożegnania, odsuwał się już od grobu, ten pozostał już tylko w rękach grabarzy. Trumna wraz z ciałem spoczęła pod ziemią, a obecni pracownicy domu pogrzebowego właśnie chwytali za szpadle, aby zasypać dół – aż na oczach wszystkich zniknął ostatni kawałek drewna. Na kopcu z ziemi umieszczona została prowizoryczna płyta, która zapewne zostanie zamocowana stabilniej, kiedy wszyscy już rozejdą się, goniąc za sprawami dalszymi, naglącymi, innymi. Czas, w którym zakopywane zostawało ciało nestora, był nareszcie czasem, w którym każdy mógł podejść, aby złożyć swoje kondolencje rodzinie zmarłego, jak również przyniesione kwiaty zamieścić na grobie. Maleńki stosik rósł zresztą z każdą chwilą, ostatecznie zakrywając również nagrobek z wyrytym imieniem, nazwiskiem, datą narodzin i śmierci. Na samej górze spoczął, ostatecznie, wieniec od rodziny najbliższej. Jest to ostatnia tura pogrzebu. Jest to moment, w którym panuje największe zamieszanie, a rozmowy pomiędzy sobą nie są tak niemile widziane jak do tej pory. Wykorzystując zamieszanie, można zrobić, co tylko się żywnie podoba. Na umieszczonej nad grobem płycie można składać przyniesione ze sobą kwiaty, natomiast chętni mają możliwość złożyć swoje kondolencje najbliższym członkom rodziny Wesleya. Można również rozmawiać, jak i odejść z cmentarza. Część mniej oficjalna, czyli stypa, odbędzie się w późniejszym terminie, o czym Zjawa poinformuje w temacie wydarzenia In memoriam. Dziękuję wszystkim serdecznie za rozgrywkę. Po zakończeniu tej tury można wciąż pozostać w temacie i kontynuować swoje wątki/rozmowy, ale bez towarzystwa Zjawy. Czas na odpis: 04.06., godz.: 23:59 |
Wiek : 666
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Mierzy się z nagle ogarniającym jej ciało dreszczem, gdy ciepło oddechu brata otula płatek ucha — czy to ze względu na nieprzyzwyczajenie do bliskości, czy tylko tej związanej z Richardem? Bawi ją zdradzony sekret, wywołując uśmiech, który stara się ukryć, nieco zaciskając wargi. Życie wieczne nie kusi i w opinii zaklinaczki brzmi dość męcząco. Co sama zrobiłaby z tym całym czasem? Podróże po świecie, dobra zabawa i nierząd wydają się kusić możliwością beztroski, tylko czy na dłuższą metę jest to coś, czemu chciałaby się oddawać? Stojąc w kolejnym, coraz gęściej kłębiącym się tłumie wokół głębokiej dziury w dole, nachyla się nieznacznie, by dosłyszeć szept Alishy. - Doskonale sobie radzisz - na ustach Charlotte błąka się uśmiech. Skąd w niej nagle takie pokłady siostrzanej sympatii, skąd chęć stanowienia wsparcia? - Może i nie chcesz rozpoznawalności, ale ta szybko cię znajdzie. - Nawiązuje do ich rozmowy w kawiarni, chcąc podkreślić to, co sama już pewnie zdążyła zauważyć. - Od ciebie zależy, co z nią zrobisz. - Może ją wykorzystać i kuć żelazo, póki gorące, ale może też pozwolić, by cała sprawa ucichła. Pojawiając się tu w towarzystwie Maurice, musi liczyć się z tym, że zacznie przyciągać spojrzenia, podsuwać wnioski, wywoływać komentarze. Jako aspirującej artystce na pewno zależy jej na popularności, ale czy zdobytej w ten oto sposób? Nie dziwi ją, że na środek wysuwa się Richard i w imieniu ratusza wygłasza pożegnalną mowę. Nie dziwi także fakt, że świetnie dobiera słowa, które naturalnie wybrzmiewają w jego ustach, zupełnie, jakby ćwiczył je przed wyjściem kilkukrotnie. W okolicy rozlega się gdzieś cichy szloch, wywołując w Charlotte wyłącznie ciężkie westchnienie, zawierające w sobie niecierpliwość i chęć pospiesznego opuszczenia miejskiego cmentarza. Tylko przelotnie ogląda się przez ramię, kiedy w kąciku oka dostrzega za sobą sylwetkę. Sięga nieco dalej wzrokiem, a zielone oczy powiększają się nagle w zdumieniu, kiedy spostrzega Orlovsky’ego. Rozchyla już usta, chcąc zwrócić się do niego imieniem, kiedy przypomina sobie przebieg ich ostatniej rozmowy. Popełniła głupotę, odsłoniła się ze swoimi wątpliwościami przy osobie, której miała nadzieję nigdy więcej nie spotkać. Potraktował ją szorstko, ale była idiotką, sądząc, że może liczyć na coś więcej. - Miłe spotkanie w przykrych okolicznościach - sili się na neutralny ton, ale ktoś spostrzegawczy z łatwością wyłapie w nim zdenerwowanie. Częstuje go połowicznym kłamstwem, bo choć pogrzeby z reguły nie należą do napawających optymizmem wydarzeń, tak mając w pamięci sposób, w jaki ostatnim razem się pożegnali, wolałaby już więcej się z nim nie widzieć. Dlaczego wobec tego w ogóle się odzywa? - Czy zmarły był panu kimś bardzo bliskim? - sięga po tytulaturę, choć wcześniej zwracali się już do siebie bezpośrednio. Wycofaj się, póki nadal masz na to szansę. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Tęskniące za tytoniem usta chwytały pustkę — zagęszczone żałobą powietrze to marny substytut uzależnienia; widok uwięzionej w ziemi trumny to jeszcze marniejsza nadzieja na szczęśliwe zakończenie. Dźwięk obijających się o wieko grudek uprzejmie przypominał, że każdy oddech, każdy ruch, każde dotknięcie to przedśmiertny skurcz — każde słowo i wspomnienie (paszport naszych żyć? Richie, skąd to, kurwa, wytrzasnąłeś; ulotki biura podróży?) to próba ucieczki przed nieuniknionym. Głos Sebastiana oderwał spojrzenie od tłumku przed nimi — uśmiechałeś się ładnie do aparatu? — kradnąc uwagę Williamsona na kilka sekund. Jego wzrok to dwa tunele nikotynowego głodu i porozumiewawczy błysk; sierżant w Kazamacie będzie miał ubaw. — Od ucha do ucha. To przecież bardzo zabawne; życie, śmierć i każda minuta pomiędzy. Komedia rozpisana w trzech aktach i gwałtownym zwrocie akcji; widok występującego do przodu Richarda byłby zaskoczeniem, gdyby nie był oczywistością. Politykiem nie zostaje się po to, żeby grzać ławkę i odrywać czeki; tym zajmują się księgowi. Nie musieli długo czekać na gładkie słowa tonące w smutku — Richie od dziecka potrafił żonglować emocjami; przez lata zmieniła się tylko jego widownia, rosnąc wprost proporcjonalnie do ambicji. Gdyby tylko myśli Sebastiana były słyszalne, Barnaby mógłby się zaśmiać — tak szczerze, prosto z dna pustej piersi. To nigdy nie mógłby być on — tam, na miejscu Richarda. Gwardia była tylko ostatnim krokiem w trwającej od ponad dwóch dekad ucieczce; skokiem w pustkę, z której nie mógł wyciągnąć go nawet ojciec; nawet sam Ronald. Ziemia uderzała o wieko trumny, głuche echo podskakiwało w pustce myśli, ostatni akt właśnie dobiegał końca — brunatna gleba przykryła drewno, odszedł nestor, niech żyje nestor; krąg istnienia Wesleya właśnie został dopełniony. Gdzieś po przeciwnej stronie tłumu Arthur Williamson wystąpił naprzód z wieńcem — złożony na grobie, był tylko jednym z wielu, które przysłonią świeżo usypany kurhan pamięci. Chwilę później podszedł do wdowy po Wesleyu i Saula — Barnaby nie musiał słyszeć ojca, żeby domyślić się kondolencji; po żołniersku krótkich, przypieczętowywanych uściśnięciami dłoni. Sam nie miał do powiedzenia niczego, co nie wybrzmiałoby w liście do Judith; uchwycenie jej spojrzenia nie powinno być trudne — krótkie skłonienie głowy było dokładnie tym, do czego przyzwyczaiła ich Gwardia. Mało słów, wymowność gestów, damy radę zamiast będzie dobrze; gwardziści szybko przestawali żyć złudzeniami. — Tina, zobaczymy się w Country Clubie — szept tonący w szmerze słów — im głębiej pochowany trup, tym śmielszy powrót życia na twarze i w usta żałobników. — Chyba, że chcesz dzielić tylne siedzenie z Richardem. Na zawołanie i zawsze w porę — Richie wyłaniający się z morza czarnego pozostałych gości wyglądał na zadumanego (ot, zwykła literówka w zadufany) i stęsknionego za drinkiem. — Ładna przemowa, bracie. Larry Barry pisał? Na pytania spod tego znaku przyjdzie czas; właśnie wyruszyli w kierunku samochodu. Barnaby z tematu Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Sob 10 Sie - 18:51, w całości zmieniany 2 razy (Reason for editing : dopisanie z tematu) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Pod kopułą kaplicy wybrzmiewały ostatni akordy organów; pomieszczenie, z sekundy na sekundę, pustoszało coraz bardziej - najpierw najbliższa rodzina, potem cała reszta. Nie wyrywał się przed szereg, czekał. Czekał i przegrał z zawodowym nawykiem - monitorował tłum, chociaż nie przyświecał temu żaden skrystalizowany w kłębiących się pod sklepieniem czaszki myślach cel, ostatecznie, ułamki sekund później, wzrokiem zabłądził do witraża, który uchwycił wizerunek Piekielnej Trójcy. Musiał przyznać, że jak na tak huczny charakter ceremonii, mszę ominęły skandale; incydentu ze Scully w roli głównej nawet nie rozpatrywał w tej kategorii. Zaduch, który panował w miejscu kultu, dodatkowo sprowokowany przez mdłą woń kadzideł sprzyjał omdleniom, a studentka, w nagłym napływie adrenaliny, najprawdopodobniej zareagowała jak potrafiła najlepiej Kiedy tłoczący się przy ołtarzu tłum zacznie się przerzedził, dopiero wtedy wykorzystał okazje - wyszedł z ławki, by zabrać wiązankę, którą złożył u stóp trumny pana Cartera i, kilka chwil później dołączył do marszu żałobnego. Nie przeszkadzało mu, że kończył ten pochód, ani, że, do tej pory majaczące w zasięgu jego wzroku sylwetki Anniki i Phillipa zniknęły w czarnej, żałobnej masie. Ostatnie słowo powinno należeć do bliskich, rodziny. Poza murami świątyni, gdzie w powietrzu unosiła się wilgoć, swobodniejszy dostęp do powietrza przyjął z grymasem ulgi kształtującym się na wargach w formie ledwo widocznego zarysu uśmiechu. Miał ochotę zapalić; głód nikotynowy, który towarzyszył mu od kilku minut, jedynie się pogłębił, ale ostatecznie nie zabłądził wolną dłonią do kieszeni; praca z demonami, ale i z ludźmi nauczyła go cierpliwości. Tylko minuty oddzielały Wesleya Cartera od końca swojej ostatecznej podróży przed oblicze Lucyfera, zwieńczonej zimną marmurową, płytą. Na miejsce spoczynku Havillard dotarł jako jeden z ostatnich, co pozwalało mu z dystansu przyjrzeć się otoczce, która towarzyszyła ostatniemu pożegnaniu. Złapał sie na sekwencje mów pożegnalnych; najpierw potok słów popłynął z ust, jak podejrzewał, brata zmarłego, potem - bardziej wartki - z ramienia przedstawiciela Międzystanowego Magicznego Ratusza. Potem nastała cisza przerywana szumem szeptów; nikt inny nie zdecydował się zabrać głosu, lament wiatru był dostatecznie dobitnym dopełnieniem tragedii, jaka dotknęła tę rodzinę. Arlo nie wykorzystał swojego pięć minut; nie zgarnął w pięść grudkę ziemi i rzucił nią w wieko trumny. Dopiero, kiedy trumna zniknęła, podszedł bliżej, by złożyć kwiaty i... - Proszę przyjąć moje kondolencje. … kondolencje wdowie otoczonej wianuszkiem najbliższych, do których również adresował te słowa. Po wszystkim ewakuował się na ubocze, by odszukać znajomą sylwetkę i w końcu, po opuszczeniu cmentarza, zaspokoić głód nikotynowy. | zt |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Trumna pędząca naprzód w swą ostatnią podróż była w tym momencie centrum jego uwagi. Drugie centrum prowadziło obecnie wstążki overtonowego wieńca i wydawać by się mogło, że nie ma miejsca już na trzecie. Już przy dwóch granice stabilności niebezpiecznie drżały, a jednak… a jednak okazało się, że pomimo pewnych standardów, jakie należało zachować w obliczu śmierci członka Kręgu, Maurice wcale nie pragnął się dostosowywać do tego, co być powinno. Ira. To jedno imię wybrzmiało mu pod czaszką tak głośno, jak gdyby ktoś rąbnął go w tył głowy stalową rurą. Echo rezonowało przez dłuższą chwilę. Allie mówiła, ale do Maurycego docierało tak średnio co trzecie słowo. „On chyba zemdlał.” Och. - Mhm - mruknął w odpowiedzi, kiedy jego dłonie zamknęły się mocniejszym uściskiem na długich gałązkach, w które wczepiał palce. Wydawać by się mogło, że potwierdził bez zrozumienia, a jednak jego mina zdecydowanie się zmieniła. Wyglądał na spiętego i w rzeczywistości okrutnie się męczył, byleby nie dać po sobie poznać, jak bardzo ma ochote rzucić ten chrzaniony wieniec na trumnę i pobiec za Irą. Nie widział, że zemdlał. Dlaczego Allie nie powiedziała mu wcześniej? Czy znajdzie go jeszcze na tyłach kaplicy? Pytań miał mnóstwo, ale odpowiedzi zdecydowanie mniej. Tym mniej, im więcej zamieszania było wokół. Obecność Charlotte przyklejonej już do ramienia Alishy sprawiła, że on mimowolnie rozluźnił swój uścisk. Skoro w ten sposób stawały przy sobie na pogrzebie, nie chciał wiedzieć jak blisko musiały być poza sztywnością oficjalnych wydarzeń. Nie. Nie potrzebował teraz o tym myśleć, dlatego też pewnie na chwilę skupił się na monologu Richarda, zawieszając na nim spojrzenie tak ciężkie, że gdyby potrafiło, to jak nic zrzuciłoby mu głaz na głowę. Szybciej, Richie…, poganiał go w myślach, z trudem powstrzymując rozedrganą nogę od tańca na kostce. Gdyby zaczął przestępować z nogi na nogę to jak nic zdradziłby się ze swoim zniecierpliwieniem, a jednak nie wypadało… nawet jeżeli to byli Carterowie. I nawet, jeżeli Charlotte niechcący nakręca całą spiralę niepokoju jeszcze bardziej. Wspaniale. Jeszcze będzie musiał uspokajać Allie i zapewniać ją, że nie zaprosił jej po to, aby wbrew wszelkiej logice wepchnąć ją tak prędko na świecznik. Aż rozbolała go od tego głowa. Trochę przestała, kiedy wreszcie zasypano trumnę. Prawie całkowicie mu przeszło, kiedy wreszcie ciapnął wieniec z kwiatami pod kopiec i pomógł w tym samym Alishy, przejmując od niej jej wiązankę. Potem odszukał jej dłoń, aby zamknąć na niej wciąż absurdalnie lodowate palce. To nie był czas na dyskusje. Musieli poszukać Iry. Tylko najpierw te całe kondolencje. Co należało mówić, gdy umierał człowiek absolutnie obcy i w gruncie rzeczy nielubiany? Maurice nie miał tyle charyzmy co Richard, więc nawet nie próbował konkurować z kwiecistością jego wypowiedzi. Zamiast tego złożył na ręce nowego nestora krótką wypowiedź - równie neutralną, co nijaką. Bezpieczną. - Proszę przyjąć nasze najszczersze kondolencje. Niech Lucyfer da wam siłę w tym trudnym czasie. - Jego i Alishy, czy Overtonów? Nie precyzował, za bardzo się spieszył. Chętnie ustąpił miejsca kolejnym żałobnikom. Na Judith spojrzał przelotnie, a jeżeli uzyskał jej uwagę, wykonał dłonią gest wskazujący na to, że i jej personalnie życzy siły w tym wszystkim, co ostatnio ją spotykało. Nie zdobył się na odwagę, aby burzyć spokojny dystans na linii Carter-Overtone bardziej, aniżeli już to uczynił. Cofnął się dość daleko całego zgromadzenia, aby - jak miał nadzieję - szepnąć do ucha Alishy słowa, które tylko ona dosłyszy. - Musimy znaleźć Irę - zarządzenie nie brzmiało, jak gdyby dopuszczało możliwość negocjacji, ale nie było też czemu się dziwić. Zmartwienie krzywiące mimikę aktora było jak najbardziej szczere. Musiał upewnić się, że „taki jeszcze jeden wspólny znajomy” ma się co najmniej dobrze, jeżeli nie śpiewająco. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Cień uśmiechu rozciągnął się na twarzy Allie. Widoczną ulgę przyniosły jej słowa wsparcia szeptane przez Charlotte, bo naprawdę sądziła, że jest chodzącą katastrofą i gdy tylko wrócą do Maywater, będzie musiała przeprosić Mauriego za to, że tylko się za nią wstydził. Chciałaby być lepsza. Nie być tą zwykłą kelnerką pracującą w Palazzo. Chciałaby być taką dystyngowaną damą, jaką chcieli widzieć jego rodzice i całe społeczeństwo z Kręgu, zamiast być po prostu sobą; zwykłą dziewczyną, która niewiele potrzebowała do szczęścia i sama to szczęście chętna była rozdać. Dlatego krótkie słowa wsparcia dawały Allie wiele, ale- Ale. Uśmiech dość szybko opuścił jej usta. Wcale nie chciała myśleć o tej… rozpoznawalności. Może była artystką, ale raz, że tylko trochę, a dwa, że wcale nie potrzebowała niczyjej uwagi do szczęścia. W ogóle nie potrzebowała uwagi, zainteresowania, wystarczało jej naprawdę bardzo niewiele, więc… dlaczego miałaby z nim cokolwiek robić? Spróbowała jeszcze raz uśmiechnąć się do Lotte, co wyszło jej bardzo koślawo i niemrawo, ale przeniosła swój wzrok gdzieś indziej, uwagę zatrzymując na rozpoznawalności. Dlaczego miałaby o nią dbać? Chyba źle zrobiła, że przyszła tu z Mauriem… co, jeśli teraz faktycznie będzie na świeczniku? W ogóle nie była na to gotowa. Nie chciała. Naprawdę cieszyłaby się, gdyby był zwykłym czarownikiem – tak też chciał być przez nią traktowany i tak już przyzwyczaiła się do myśli. Nie patrzyła już teraz ani na nią, ani na niego. Ktoś w oddali pięknie mówił, Allie się nie znała, ale mówił bardzo ładnie. To chyba ktoś ważny, więc musiał ładnie mówić. Przemówienia skończyły się wraz z jego mową, a potem wszyscy ruszyli do żałobników. Allie nie za bardzo wiedziała, komu powinna je składać, a Maurie wybrał mężczyznę. Chyba nestora? Za bardzo nie wiedziała, czy w ogóle powinna się przy nim odezwać, dlatego uniosła zaledwie lekko kąciki ust, kiwając głową na znak, że przyłącza się do słów Mauriego. Była strasznie spięta, czekała tylko, aż stąd odejdą. Jeszcze tylko zamieszczenie kwiatów na grobie i… Dłoń Mauriego była taka zimna. Czemu cały czas była tak zimna? Spojrzała na niego wpierw z zaskoczeniem, ale za moment zrozumienie odmalowało się na jej twarzy. Skinęła głową, choć prędkość na szpilkach była ograniczona. W dodatku miała krótkie nóżki, więc trochę to zajęło, zanim dotarli do kaplicy. — Tutaj widziałam go ostatnio, ale… chyba już się nim zajęli. Mówiłam, że jego kolega zna się na medycynie. Pewnie już mu pomógł i wszystko jest pod kontrolą. – Próbowała przekonać siebie czy jego? Przypuszczalnie, obie opcje były prawdziwe. – Zrobimy tak. Jak pojedziesz na stypę, postaram się go znaleźć i upewnić się, że nic mu nie jest. Dobrze? Maurie musiał, a Allie i tak miała na niego zaczekać w domu. Może w jakiś sposób wykorzystać ten czas. To nawet lepszy plan niż siedzenie i tylko patrzenie się w morze. Chociaż – to też miała w planach. Odeszli więc razem, by wsiąść do samochodu. Cel – stypa. A dopiero potem Maywater. Maurice i Alisha z tematu |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Czy każdy Carter odchodzi w otoczeniu takiej surowości? Richard wprowadza kwiecistość wypowiedzi, sprawia, że całość jest trochę bardziej podniosła niż dba o to rodzina. Carterowie są rzeczowi, szorstcy w obyciu, a zdawkowe słowa pożegnania nowego nestora i jego córki pasują w pełni przypisanej do nich opinii. Sebastian był na niejednym pogrzebie, a jednak ta twarda skorupa, która nie mięknie nawet pod łzami owdowiałej Berthy, zwraca jego uwagę. Jak wyglądałby jego własny pogrzeb? Czy ktokolwiek więcej by przemówił? Czy gdyby ośmielił się odejść przed swoimi rodzicami, wyrzuciliby to nad jego grobem? Obwinialiby jego wybory? A może Ella wiedziałaby, że to nie gwardia wpędziła go do grobu, lecz oddanie Lucyferowi, walczenie w jego imieniu. Byłaby dumna, czy zabiłyby ją wyrzuty sumienia? Jego córka nawet nie przyszłaby na pogrzeb. Może świętowałaby z odpowiedniego dystansu, bo niewygodny problem sam się rozwiązał? Judith nie wypadałoby przemówić, choć pewnie by się tym nie przejęła. Ale czy zdołałaby dobrać słowa, przebić się przez ścianę rozpaczy, przez błędne poczucie winy, poczucie słabości? A może leżałaby razem z nim, kilka grobów dalej, obok swojego zmarłego męża. Sebastian odejdzie w samotności. Jego pogrzeb będzie podniosły i bogaty, bo tak żegna się Veritych. Ale czy mniej surowy niż ten? Nie. O ile dane mu będzie umrzeć, zachowując swoje ciało, by ktoś mógł je pochować. Gorsou nie miał tego przywileju. Astaroth również. Co pozwala mu sądzić, że z nim będzie inaczej? Ludzie składają wieńce i kondolencje, bądź odchodzą. Sebastian również odkłada kwiaty na rosnący stos, a potem podchodzi do rodziny zmarłego, przed oblicze Saula, który został reprezentantem wszystkich najbliższych pogrążonych w żałobie. Kiedy ostatnio z nim rozmawiał w cztery oczy? Wtedy, lata temu, gdy razem z jego własnymi rodzicami doszli do wniosku, że Judith i Sebastian tworzyliby godne małżeństwo? A może później? Nie pamięta. — Moje najszczersze kondolencje dla całej rodziny, panie Carter — mówi formalnie, lecz z przebijającą się szczerością, co zapewne i tak nie ma znaczenia, bo niewielu bierze szczere intencje Veritych na poważnie. Tak to już jest z prawnikami. Posuwa jeszcze spojrzeniem po reszcie najbliższych zmarłego nestora, dając wyraz tego, że owe słowa są kierowane również do nich. Gdy zaś jego kondolencje zostają przyjęte, skłania się krótko i podchodzi jeszcze do Judith. Ich przyjaźń nie jest tajemnicą — a jeśli nawet była, to Sebastian nie ma zamiaru dłużej tego ciągnąć. Nie mogą oświadczyć wszem i wobec, że połączyła ich miłość, ale nie zniesie udawania, że są sobie obcy. Dlatego też delikatnym, wspierającym gestem układa dłoń przelotnie na jej ramieniu. — W porządku? — upewnia się, mierząc uważnym wzrokiem strudzoną ostatnimi wydarzeniami buzię Judith. — Zobaczymy się w Country Clubie — kwituje, kiedy upewnia się, że wszystko gra. Zobaczą się na miejscu, bo nie może przecież poprosić jej, by wsiadła do jego auta. Nie może również zabrać się wraz Carterami. Bo jest nikim. Przyjacielem rodziny co najwyżej — to wszystko, na co może i będzie mógł kiedykolwiek liczyć. Gorycz, którą niosą jego ostatnie słowa osiada na języku, ale nie przebija się przez ton. Choć przecież Judith też to czuje. Też wie. Oboje wiedzą i oboje muszą sobie z tym radzić. Kiwa krótko głową w geście pożegnania, gdy dłoń zsuwa się gładko z drobnego ramienia, a Sebastian odwraca się, by podążyć do zaparkowanego nieopodal auta. | Sebastian z/t |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Chociaż czuję obecność Sebastiana za sobą, mój wzrok wędruje teraz w stronę Richarda. Wiem o nim tyle, że nazywa się Richard i jest młodszym bratem Barnaby’ego – gdzie jest Barnaby? Próbuję wyłonić go wzrokiem, ale jestem pewna, że gdzieś mignął mi w tłumie. Nie skupiam się na tym, obecność każdego pewnie lepiej dostrzegę na stypie; o ile faktycznie ktokolwiek na nią przyjdzie. Richard wypowiada się w imieniu Ratusza, a to mówi mi wystarczająco wiele. Czy mam pretensje, że występuje oficjalnie? Może gdyby tam leżał mój mąż, może gdybym była dwadzieścia lat młodsza i jeszcze bardziej porywcza niż teraz, może czułabym zdenerwowanie. Teraz jednak słucham jego słów i zdaję sobie sprawę z tego, że każdy pełni jakąś funkcję. Każdy z tu obecnych ma swój interes do ukręcenia. Richard nie tylko reprezentuje ratusz, ale też rodzinę. Rodzinę, której przedstawiciel startuje w wyborach, a te są przecież tuż za rogiem i każde dobre pokazanie się magicznej społeczności z pewnością zaskutkuje dla nich korzyścią. Nie mam nic przeciwko, odkąd wobec kandydatury sama mam pewne plany. Oczekiwania? Być może. Plan jest wielki, wykonanie niewiadome. Musimy się nad tym pochylić. Później. Gdyby więc nie ta sytuacja, skomentowałabym to krótko lizaniem dupy, ale ani nie wypada się odezwać, ani nie mam ochoty na wyzwiska. Ojciec kiwa Richardowi głową, ja stoję w jego cieniu i tak mi jest wygodnie. Nie jestem fanką politycznych półsłówek; zdecydowanie wolę konkrety. Ale być może powinnam docenić, że ktokolwiek w imieniu Ratusza przemówił. Ratusza i Williamsonów. To wiele znaczy, z politycznego ujęcia. Za dużo polityki w tym pogrzebie. Grób zostaje zasypany, a na ziemię powoli spadają kwiaty. Ludzie ruszają tłumnie w stronę grobu i w stronę naszą. Ja jeszcze stoję ze swoim wieńcem w rękach i tylko patrzę, jak kolejni przechodzą obok. Widzę Maurice’a, którego wzrok podchwytuję i unoszę nieznacznie brew na ten dziwaczny gest, chociaż rozumiem, co chciał przez niego powiedzieć. Kiwam mu głową; kondolencje spadają głównie na ramiona mojego ojca, co jest zrozumiałe, ale doceniam, że się pokazał. Źle zaczęliśmy znajomość, ale może się do niego nawet przekonam. Czego się nie robi dla Lucyfera. Odprowadzam go wzrokiem, gdy maszeruje gdzieś ze swoją dużo niższą partnerką, której w życiu na oczy nie widziałam, ale nie muszę się nad tym zastanawiać; mój wzrok zatrzymuje się na Sebastianie, który, po położeniu wieńca, stawia się do kondolencji przed moim ojcem, a potem tuż przede mną. Dotyk zaskakuje mnie wystarczająco, że nie jestem w stanie tego ukryć. Sądziłam, że będzie się trzymał się blisko, ale zachowa pewien dystans. Dłoń na ramieniu nie pali jak dotyk obcej osoby, ale jest czymś, czego bym się dzisiaj po nim nie spodziewała. Chciałabym odwzajemnić go, ale nie wiem, na ile to po prostu wypada. Kiwam mu głową. Jest w porządku. Zobaczymy się w Country Clubie. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Nie tutaj. Nie przy ludziach. Nie przy rodzinie. Mija jeszcze kilka chwil. Brak obecności Sebastiana doskwiera mi wystarczająco, ale trzymam się jeszcze przez chwilę, aż w końcu mogę umieścić swój wieniec na kopcu kwiatów, które i tak niedługo zgniją, i trzeba będzie je wszystkie wyrzucić. Świeżość śmierci wygląda nawet całkiem ładnie. Gorzej jest potem. Gdy dostrzega się w więdnących kwiatach analogię życia, na przykład. — Zaraz dołączę – mamroczę do matki i przeciskam się między ostatnimi z żałobników, aby dotrzeć do jednej osoby. Właściwie nie powinnam. Powinnam mieć ją kompletnie w dupie, szczególnie po tym, co o niej wiedziałam. Docieram jednak na drugi skraj tłumu, do Penelope Bloodworth, tylko po to, żeby jej powiedzieć: — Dziękuję za dopilnowanie ceremonii. Bądź co bądź, nic się nie wydarzyło. Nikt nikogo nie zabił, nikt nikogo nie opluł. Nawet nie widziałam już Blair Scully, ciekawe, czy zniknęła gdzieś w tłumie czy wyszła wcześniej. Krótkim pozdrowieniem żegnam się z kobietą, aby, gdy odwracam się, by wrócić do samochodu, zatrzymać wzrok jeszcze krótko na Ronanie i Jackie Lanthierach. Nie wiem, czy mój ojciec ich nie zauważył, ale nie mogę nie docenić. Ich obecności i tego, że trzymali się z tyłu. I że z tej okazji nie było żadnego skandalu. Wzrok zatrzymuję wystarczająco długo, aby wiedzieli, że ich dostrzegłam. I dopiero potem ruszam w stronę samochodu. Mam serdecznie dość tego pochodu, a przed nami jeszcze stypa. Niech się to wszystko skończy. Judith z tematu |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Nerwy na wodzy, Matto na smyczy, Wesley Carter kilka metrów — ile dokładnie? Kiedyś zapyta Thei i oświadczy za płytko (w butelce, którą będą opróżniać, nie grobie) — pod ziemią. Zaduszne wnętrze kaplicy wymieniono na przewiewne alejki cmentarza; gdyby zapomnienie miało zapach, byłoby właśnie tym — powietrzem nad zimnymi nagrobkami. Kiedyś Vittoria przeczytała bardzo smutną (bardzo prawdziwą) rzecz — mężczyźni kwiaty dostają tylko na własnym pogrzebie. Zmarły nestor rodziny Carter nie wyglądał na ustępstwo od reguły. Trumna w ziemi milczała, kiedy żywi zabierali głos; nowa głowa rodu mówiła zwięźle i ciasno — bo dokładnie takie były więzy łączące go ze zmarłym — w myślach pewnie dźwigając ciężar nowych obowiązków, które gruchnęły w Saula Cartera szybciej niż te kilka grudek ziemi rzucone na trumienne wieko. Ktoś szlochał, ktoś płakał, ktoś szukał drogi ucieczki; Toria wybrała miejsce na uboczu, wcale nie dziwiąc się, że Lanthierowie zrobili to samo. W pogrzebowym kordonie brakowało słów — bliskość śmierci wtykała je do gardła razem z uprzejmym przypomnieniem, że wszyscy z obecnych żyli na kredyt. Ostatnia rata będzie nią w każdym znaczeniu tego słowa. Po Saulu przyszedł czas na kolejny głos, tym razem zbyt dobrze znany; Richie Williamson na przedzie podwinął czyściutkie mankiety i zabrał się do najbrudniejszej roboty, jaką widział ten świat — polityki. Vittoria nie słyszała, co dokładnie powiedział; to zresztą nieistotne. Musiało być pięknie, wzruszająco, z gracją i szacunkiem — nowe wydanie Piekielnika ładnie podkreśli każdy z tych epitetów i niesubtelnie przypomni, kto był wujem Richarda i o jakie stanowisko właśnie się ubiegał. Toria uśmiechnęłaby się z uznaniem, gdyby okoliczności pozwalały na więcej niż smutne podkówki z ust i zamyślone spojrzenia w dal — gratuluję złotoustości, Richie; pokażesz mi, co jeszcze potrafi ten język? zaczeka do ich spotkania. Gdy umilkły ostatnie słowa, a o trumnę uderzył poważniejszy kaliber ziemi, wieniec zmienił właściciela; z rąk Matteo przeszedł w dłonie Vittorii — na tym etapie nie mogła wysługiwać się panem Naleśnikowabuzia — która dołożyła kwiaty na rosnący kopiec tych już złożonych. Nie zamierzała zajmować nestorowi Carter czasu; miał przed sobą całe morze żałobników, którzy posiadali do powiedzenia więcej i próbowali ugrać drugie tyle — na dodatek ktoś gotów byłby pomyśleć, że składa kondolencje w imieniu rodziny L'Orfevre (niedoczekanie). Pozbawione ciężaru ręce wygładziły materiał sukienki; stukot wysokich obcasów na zgrabnych nogach był jedynym słusznym pożegnaniem, które powinien otrzymać mężczyzna — nawet Carter by się zgodził. Vittoria z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Klik—klik zamiast klask—klask; dziś aplauz biją klisze aparatów, nie złączane uznaniem dłonie. Nawet uśmiech nie wypada; nawet ukłon. Dwa kroki w tył, cztery wdechy w głąb płuc, dziesięć stóp pod ziemią — pusta skorupa Wesleya znika pod powierzchnią ziemi razem z trumną. Napięte sznury zabierają ciało w ostatnią drogę; głęboko, w dół, na samo dno. Za chwilę pójdą w ruch łopaty i populacja cmentarza wzrośnie o jeden — po zmarłym zostanie tylko pamięć. Ta zawodna, lubiąca blaknąć, ulotna; kruchy nośnik czyjegoś istnienia. Po trupach do celu bywa czasem zbyt dosłowne. Cichną przemowy, więc przemawia ziemia — łopata po łopacie znika wieko trumny, sekunda po sekundzie zbliża się moment na składanie kondolencji. Rytualność pogrzebów ma w sobie ujmujący porządek; scenariusz, po którego didaskaliach prześlizgują się aktorzy przedstawienia. Wystarczy odebrać od asystenta wieniec, oficjalnie złożyć go na grobie — przodem do zebranych, by dedykacja na wstędze była bardziej niż widoczna — a potem obrócić się w kierunku rodziny zmarłego i zacząć od przykrego obowiązku — najpierw wdowa. — Pani Carter, najszczersze wyrazy współczucia — małżonka nieświętej pamięci nestora nie wygląda na kogoś, kto rozumie, jakie słowa padają w jej kierunku; nie mam dla niej nic poza lekkim skłonieniem głowy (smutek, smutek, żal) i płynnym przejściem do nowego pana na włościach. Czas na epilog. — Panie Carter — wyciągnięta w kierunku Saula dłoń przygotowuje się na uścisk; nowy nestor rodziny sprawia wrażenie hobbystycznego drwala, który po siekierę sięga tylko, kiedy zmęczą mu się stawy. — Gdyby Ratusz bądź mój wuj — Ronald Williamson, kandydat na burmistrza, pamięta pan? — mogli w czymkolwiek pomóc, służę wsparciem. Nie mówię wiele i mówię tym samym wszystko; wobec stojącej za Saulem kobiety — ding—ding, Richie; Judith Carter, lat czterdzieści—coś, Barnaby ostatnio przerzucał u niej kłody — ograniczam się do krótkiego kontaktu wzrokowego i skłonienia głowy. Wieczorem zamówię masaż karku, przysięgam. Przedostanie się do tyłu nie pochłania energii; tłum zdążył się przerzedzić, Arhur Williamson właśnie składa swoje wyrazy współczucia, wszystko przebiega płynnie i, dla odmiany, bez omdleń. Odnalezienie brata to żadna sztuka; Barnaby przypomina słupek przeciwpowodziowy w rzece czerni, ale im bliżej jestem, tym kwaśniejszy sukces odszukania go wśród zebranych. — Panno Hudson — bracie, coś ci się przykleiło do rękawa, a powinno do podeszwy; wyciągnięta w kierunku Valentiny dłoń nie ma pokojowych zamiarów — lekkie pstryknięcie strąca z kołnierzyka panny Hudson wyimaginowany brud. — Paproszek — mówią usta; mogłem mocniej, dodaje wzrok. Lekko przechylona głowa — w lewo, do bramy — podświadomie wskazuje kierunek wyjścia. Szukam wzrokiem Bena, żeby upewnić się, że usłyszy — właśnie zwalniam mu miejsce pasażera. — Dziękuję, Barney. Poprowadzisz do Country Clubu? Wyglądasz, jakbyś dobrze znał drogę do Hudsonów, bracie; w szczególności do serca jednego z nich. Larry Barry zjawia się obok nas i wygląda na dumnego — nie powierzyłbym mu napisania na przemowie nawet do widzenia. Barnaby i Richie — z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Philip Duer
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 8
TALENTY : 30
Wieniec z nieporęcznego przeobraża się w kurewsko niewygodny, a pani Duer na następną niezobowiązującą uroczystość będzie musiała znaleźć innego tragarza. Philip osobiście zarekomenduje Nicolasa, odżegnując się od roli słabnącą wraz z wiekiem tolerancją na kościelne kadzidła i smród chryzantem. Pierwsze zostało wspomnieniem, drugie wciąż znajdowało się w zbyt bliskim sąsiedztwie. Pomylenie wieńca i wybranie skromniejszego i bez żółtych kwiatów niestety nie wchodziło w rachubę. Ten był jednym z nielicznych, które zostały do zabrania sprzed ołtarza. Większa część żałobników była już w trakcie odprowadzania Wesleya Cartera w miejsce ostatniego spoczynku. — To już nerwica natręctw? — wraca do urwanego tematu, kiedy w końcu razem z panią Faust udaje mu się opuścić kaplicę i wyjść na świeże powietrze. Nie, to nie nerwica. To coś, co Duer z pewnym zdziwieniem obserwuje od Balu Magicznej Rady, ale wstrzymuje się od komentarza, bo przecież każda rodzina ma swoje dziwactwa, a to ani czas ani miejsce na ich analizowanie. Zwalnia nieznacznie kroku, pozwalając wyprzedzić się nielicznym maruderom, przez co gubi z oczu Arlo — dwadzieścia dolarów na to, że ten wybrał mądrze. Parking i samochód zamiast grobu i przemów, które sam Philip ma cichą nadzieję ominąć i chyba nawet mu się to uda. Tej części pogrzebów nie lubi najbardziej. Nawet jeśli dzisiaj pełni rolę tylko i wyłącznie tragarza wieńca ze wstęgą wyrażającą jedność w żałobie i współczucie Williama Duera, które ten wycenił na mniej niż jeden dzień nieobecności na bostońskiej giełdzie. Pewne rzeczy pozostają niezmienne nawet w obliczu śmierci. — Wybierasz się na stypę? — odpowiada mu przytakujące skinięcie podbródkiem, ale nim Annika ma czas na dodanie czegoś więcej, Philip myślami jest już w innym miejscu. Dokładnie przy trumnie Cartera. — Niestety chyba przegapiliśmy tę część programu. Wypada w tym zmartwieniu tak przekonująco, że gdyby tylko usłyszał go Maurice, nie powierzyłby mu roli drzewa w szkolnym przedstawieniu. — Zadzwoń wieczorem — brew unosi się nieznacznie, powaga na nowo wstępuje na oblicze, a Philip ściąga z piegowatego nosa przywdziane po wyjściu z kaplicy okulary i chowa je z powrotem do kieszeni marynarki. Zaraz ostatni występ w duecie z Carterem. — Powiesz czy faktycznie zawsze podają pieczonego na ruszcie dzika. Sam by tego przecież nie wymyślił. Krótki uśmiech to jeszcze krótsze pożegnanie pani Faust. Na liście celów obowiązują tylko dwie pozycje. Złożyć kwiaty na grobie. To ta prostsza, ale mniej przyjemna. Spełniona i odhaczona. Osobiste kondolencje to zbędna niedogodność dla obydwóch stron — nie znają się osobiście na tyle, żeby chcieć ściskać swoje dłonie nad pochówkiem zmarłego. Carterów pozostawia ich smutkowi i przyjaciołom, a sam rusza w stronę parkingu, kątem oka rejestrując obraz Anniki składającej jasną wiązankę przy świeżym grobie. Szczęśliwie to on, a nie Arlo ma kluczki od samochodu. zt Philip i Annika [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Philip Duer dnia Czw 25 Lip - 8:57, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : jubiler, zaklinacz
Jacqueline Lanthier
ANATOMICZNA : 21
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 15
W ciemności łatwo udawać śmierć. Wystarczy zamknąć oczy; pod atłasową płachtą przymkniętych powiek rozciąga się cmentarzysko niebytu. Mogę wyobrazić sobie, że leżę na wzgórzu, wypukłym jak trawiasta pierś ziemi, z małą plakietką u stóp: (Tu leży ofiara złożona na ołtarzu wiary.) i w ciszy, która w niczym nie przypomina ostatniego pożegnania z kaplicy. Nie powinno być omdleń, nie liczę na łzy, nie uśmiecha mi się wieczność pod spulchnioną łopatami glebą; Ronan o tym wie. Ronan rozumie. Ronan pamięta — ostatnim pożegnaniem ma być srebrzysty, chłodny błysk i światło księżyca. Długi, wieczny sen zamiast bezustannego dławienia pod ziemią, w kadzidłach, pod słowami, spojrzeniami i zapierającymi dech oczekiwaniami na coś, co zaburzy ceremonię.Wesley Carter zmarł w osamotnieniu i żył w otoczeniu lasu — mimo niesnasek, które wraz z kropelkami jadu rozsiewa jego następca, dokładnie tego życzyłabym nieboszczykowi. Wiecznego spoczynku, który byłby przedłużeniem istnienia. Magiczny cmentarz to obca ziemia i daleka wyprawa do Cripple Rock, ale tam, gdzie natura ustępuje przed cywilizacją, zaczyna się i kończy kościelny ceremoniał. Trumna znika w prostokątnych wrotach gleby — słowa nowego nestora zastępuje odległy szmer przemowy Richarda. Jeden przemawia, słowa czerpiąc ze studni bliskości; drugi mówi, ponieważ słowa to broń, którą dziś przekuwa na lemiesze. Williamson młodszy — ten starszy miga mi w tłumie i czuję ulgę, że dziś orbitujemy w różnych galaktykach — ma wiele talentów; z talentem do wykorzystywania okazji na czele. Po słowach znów nadpływa cisza, którą przerwie tylko odległe echo ziemi zderzającej się z trumiennym wiekiem — pięć minut, powiedział Ronan chwilę temu i pierwsze kondolencje płynące z ust nielicznych żałobników uświadamiają mi, że nadużywam cierpliwości męża. Jeszcze chwilę; uścisk dłoni nasila się, kiedy w strumieniu czerni dostrzegam spojrzenie Judith Carter — Ronnie opowiedział mi wystarczająco, żebym mogła spróbować odczytać intencję ukrytą za jej wzrokiem. To nie zarzut; na pewno nie gniew. Może zwykłe zmęczenie? Wszyscy balansowaliśmy na skraju wyczerpania; wszyscy byliśmy tylko ludźmi. Jeszcze chwilę; drugi uścisk to pożegnanie — rozplatam złączone ramiona i, bez Ronana u boku, wyruszam w samotną pielgrzymkę do grobu. Bukiet nie jest duży i szybko znika w morzu wiązanek, ale jasne płatki mówią więcej, niż nasza dwójka przez całą ceremonię. Jeszcze chwilę; wracam do Ronana i witam znajome ciepło jego dłoni — daleko w przodzie smukła sylwetka Vittorii wzywa do dopełnienia umowy poza bramami cmentarza. Jeszcze chwilę, panie Carter; ostatnie zerknięcie na grób, ostatnie pożegnanie. Droga do Piekła będzie prędka. Wrota przecież stoją otworem. Jackie i Ronan z tematu |
Wiek : 31
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : specjalistka chirurgii, magiczny genetyk
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Ceremonia pogrzebowa zmierza ku końcowi; trumna znika gdzieś odmętach ziemi, nagrobek zostaje przysłonięty kwietnymi wieńcami. Ostatnia podróż Wesley'a Cartera właśnie się rozpoczyna. Część z zebranych zaraz wróci do domu, część wybierze się na stypę. Orlovsky będzie w tej pierwszej grupie. Stojąca przed nim Charlotte Williamson wzbudza poczucie dyskomfortu. Kolejny już raz. Nie spodziewał się tego, że będzie na tyle wytrwała, by znaleźć numer jego telefonu (od czego są książki telefoniczne?) ani tego, że w ogóle będzie chciała to zrobić. Przesłuchiwał ją, przyznała się do winy. Teraz gwardia miała ją na oku, a on nie łączył spraw zawodowych w prywatnymi. Na pewno nie pod takim względem. - Owszem - kiwa głową zawieszając spojrzenie na jej oczach. Taka sama zieleń jak u brata. - Przykrych. Wyglądała lepiej, niż podczas przesłuchania w kazamacie, minęło jednak trochę czasu. Być może wydała małą fortunę na pobyt w sanatorium Nostradamusów. Przypomniał sobie, że lekarz zalecił mu pobyt tam - rzecz jasna, nie skorzystał. Orlovsky nie szedł w parze ze szpitalami. Po prawdzie, z zaklęciami leczącymi też. - Zdarzyło mi się wybrać na polowanie z rodziną Carterów - odpowiada, ułamkiem prawdy. Zdarzyło raz, Carterem była tylko Judith. Części palca wciąż nie miał. - Panno Williamson, mam nadzieję, że już się pani czuje lepiej. Czuła, to było przecież widać. Efekt zjedzonego w kwietniu felernego cukierka zniknął godzinę po zjedzeniu go. Czy to go nauczyło, że łakomstwo nie popłaca? Nie do końca. Nie zamierzał iść za tłumem, by złożyć rodzinie zmarłego kondolencje. Poza Judith i tak nikt go tam nie znał, a dzisiaj chodziło tylko o nią. Został w miejscu, wsuwając dłonie do kieszeni. Powrócił spojrzeniem w stronę Charlotte. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor