Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
SYPIALNIA Na kilkunastu metrach kwadratowych użyteczność spotyka pragmatyzm; sypialnia, utrzymana w stonowanych barwach ciemnej zieleni oraz drewnianych akcentów, pozbawiona została zbędnych akcentów i niepraktycznych dodatków. Pod jedną ze ścian — z widokiem na drzwi — ustawiono szerokie, wygodne łóżko, które po lewej stronie sąsiaduje z oknami, po prawej — z wejściem do niewielkiej garderoby. Po jego obu stronach znajdują się niewielkie stoliki nocne, chociaż w jawnym użyciu jest tylko jeden z nich, okupowany przez lampkę nocną, pojedynczą książkę oraz muszlę; w wysuwanej półce ukryto znacznie więcej skarbów, chociaż to broń króluje w kategorii niespodziewanych elementów wyposażenia sypialni. Poza regałami z książkami na przeciwległej ścianie i stolikiem kawowym, obecnie okupowanym przez gramofon, w pomieszczeniu na pierwszy rzut oka nie ma niczego więcej; dopiero po dokładnym przyjrzeniu się można odkryć, że jedna z kotar próbuje zasłonić zwykły karton wypełniony bibelotami. Rytuały w lokacji: nieudany lockdown [moc: 54] |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
13 — III — 1985 kontynuacja rozgrywki z kostnicy — Naprawdę? Pytał nie tylko Barnaby i naprężony na klatce piersiowej rekin — ktoś powinien rozmasować to napięcie — ale przede wszystkim brew; liczba pojedyncza niezmiennie gotowa do współpracy. — Jak na kogoś, kto sprząta las z pomocą dormi — wygładzone przypływem rozbawienia sylaby; tylko jedna osoba była do tego zdolna i właśnie leżała obok — próbujesz pójść na łatwiznę. Gotowe podpowiedzi pozbawiają elementu zaskoczenia; wierzył w jej zdolności w magii odpychania, rozwiązywania zagadek i utrzymywania ramiączka tam, gdzie jego miejsce — na ramieniu. Materiał wystawiał spojrzenie na próbę; tym razem półcentymetrowa wędrówka zatrzymała się w miejscu, w którym ramię przylegało do— — Ponoć nie wszystko da się zaplanować — echo słów przepływających przez skręcony kabel słuchawki nie miało w sobie pierwiastka ostrzeżenia; upływ czasu powinien spowić wspomnienia we mgle i zatrzeć sposób, w który sylaby osiadały na przyciśniętym do plastiku policzku, ale wiosenna bryza dokonywała cudu konserwacji i dzieła stworzenia. Styczniowy mróz topniał; marcowa nadzieja rozkwitała na żyznym podłożu obecności. Zieleń nie mogła istnieć bez złota; każda roślina potrzebowała światła — szczególnie po sześcioletniej zimie. Tchnienie ciepła rozpoczynało się od wydechu; powietrze złamało prawa fizyki — zgęstniały tlen nie mógł wypełnić płuc, nie w pełni; coś utknęło w piersi i— Cichy trzask pękającej kry wypełnił ciszę; razem ze zwilżonymi wargami nadeszła odwilż. Odłamek lodu próbował odciągnąć uwagę od ust; ukłucie na wysokości rekiniego ogona było krótkie. Sekundę później było też nieistotne — dotyk przecież leczył; wystarczyło, by spełnił jeden warunek — zaczął się na jej skórze i skończył na jego. Splecione palce nasiliły uścisk — zamiast pułapki, przypominały łóżko; splątaną pościel, rozrzucone poduszki, zapadające się w materacu ciała i cichą obietnicę, że o poranku miejsce obok nie będzie puste. Ona zasnęłaby szczęśliwa; on zamierzał dopilnować, by obudziła się w ten sam sposób. Chcesz; brak wahania — dwa centymetry i dwie dłonie zacierały granicę pomiędzy rzeczywistością i snem; to, co poza progiem sypialni, przestawało istnieć. Jedyna prawda — jedyna istotna — poruszała kącikami ust; każdy ruch formował sylabę; z każdej sylaby powstawała pewność, że— — Najprawdziwsza. Ich świat stał się światem milczenia — dwie dłonie, dwa spojrzenia, dwie poduszki, dwa centymetry odległości, która straciła tytuł granicy; zaczęła przypominać pole minowe. Dwa pulsy wciąż były osobne — w przeciwieństwie do oddechów; ten był jeden, wspólny, ale niewspółdzielony; na jak długo? — Wtedy, na plaży — wtedy, dwa miesiące temu; wtedy, w świecie, którego nie poznawał — w miękkim kocu utkanym z rozpalonego powietrza przypominał odległy sen. — Zazdrościłem temu papierosowi. Zaburzony świat dwójek — dwa centymetry odległości zmienione w centymetr, z centymetra w obietnicę — rozpalona skóra policzka w starciu z magią oddechu nie rozpłynęła się w powietrzu; więc to nie sen. Związane na supeł żyły, splątane jak bluszcz nerwy, jeszcze chwila, jeszcze jeden głęboki oddech, jeszcze jedna wątpliwość zanim— — Prawda? Najprawdziwsza; kolejne sylaby zatrą milimetry odległości — tym razem nikt się nie uśmiecha; więc skąd to szczęście? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
— Nie ma w tobie nic łatwego, Williamson — bezczelne wyznanie podyktowane winem krążącym w jej żyłach — razem z lawą, którą zarazić można się za pomocą dotyku — nie ogarnęło do końca, co właśnie powiedziało. Być może dlatego, że luźne szwy kontroli właśnie pękały; w ciszy, ale, nawet gdyby krzyczały, nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Ta była ograniczona jedynie do tego, co znajdowało się tuż przed nią — na momencie, gdy dwa centymetry stawały się jednym, a jeden— — Ani kontrolować — dopełniła własne słowa sprzed tygodni (tygodni? Kiedy to—), nie stawiając jednak kropki nad i. Nie byli zdaniem; byli znamieniem skręconym w wieczną spiralę i niespokojnie unoszącą się w górę i w dół, bo materiał trochę—czerwonej bluzki nie przykrywał go wcale. Nic ich już nie przykrywało. Jeden centymetr zamieniony był w zwilżony oddechem policzek. Nie potrafiła wcześniej rozpoznać zapachu, który wypełnił powietrze. Był słodki, ale drzewny; jak coś, co otaczało ją teraz miękką mgłą, ograniczając coraz bardziej percepcję. Świat kurczył się do tego mieszkania — do jego sypialni, do jego łóżka, aż wreszcie po prostu do niego. Odległość stała się iluzją; wiedziała o nich to i owo. Bała się, że tym razem ona padła jej ofiarą, jednak dotyk uspokajał. Trzymał mocno jej dłoń — nie dlatego, by nie miała jak się wycofać — by nie spadła. Miękki materac mógł bez problemu pochłonąć ją całą; mogłaby pójść na dno, na którym nie potrafi oddychać, ale pod warunkiem, że— Z nim. — Prawda — palce zacisnęły się mocniej na jego knykciach, podczas gdy usta szeptem wciąż próbowały grać w ich grę. Próbowały, bo dawno już przestała to być jedynie niewinna zabawa. Zabawy mają reguły — mają zasady, których sztywno trzeba się trzymać, aby móc wygrać. Jego bliskość wypierała je; nakreślone na piasku zasady zostały zatarte wraz z odległością i obie stały się wspomnieniem tak zaległym, że nie była pewna, czy w ogóle kiedykolwiek istniały. — Twój płaszcz długo jeszcze pachnął tobą. Pra— |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Nic łatwego, nic zrozumiałego, nic spójnego — czasami wszystko, co w nim tkwiło, było dokładnie tym: niczym. Nic pomnożone przez tysiąc nadal jest niczym, ale wystarczy podnieść jego wartość o jeden — jeden centymetr, jeden wydech, jedną osobę w pustce obok — żeby— — Ani kontrolować. Kontrolować niedopasowane do ust; oswojone słowo niepostrzeżenie straciło formę. Wypowiadał je tyle razy, znał jego kształt i formę, obracał na języku, usprawiedliwiał samego siebie — kontrolować znaczy móc wycofać się w każdym momencie. Po raz pierwszy od lat sylaby układały się z trudem — jakby kontrola była ostrym przedmiotem, który kaleczy wewnętrzną stronę policzków, usztywnia język, rozrywa usta. Nieposłuszne słowo, zdrętwiały aparat mowy, uczucie, że coś, co dobrze zna, właśnie ucieka; coś oswojonego na powrót staje się obce i że coś się chyba rozsypało — tym czymś jest on sam. Strzępki pękniętych szwów kontroli porwał wir; te zaplątały się w spiralę znamienia razem ze spojrzeniem, które przestało udawać — straciło kontrolę — że wyznaczone przez drut kolczasty koca granice nadal istnieją. Ostatnia linia oporu skapitulowała przed ciepłem wydechów; w ciszy puls odmierzał rytm powietrza, które — bezskutecznie — próbowało nie zabłądzić w drodze do płuc. Kilkadziesiąt metrów od łóżka zaczynała się linia rozsiewanego przez lampkę światła; jakby ta była latarnią morską wypatrującą z daleka statków, jakby zmierzwiona pościel była oceanem, a ciała na niej — dwójką rozbitków. Nie szukali pomocy; kotwica splecionych dłoni utrzymywała ich na powierzchni — droga do dna była daleka, ale na pokładzie znajdował się ktoś, kto obiecał, że drugi raz nie pozwoli— Lyra; niespełna dwa tygodnie temu nie zdążył — ona nie pamiętała momentu upadku; on nigdy nie zapomni. Obietnica nie składała się z dźwięków — nie zawsze musiała; tej nocy złożyły ją spojrzenia, zszyły oddechy i przypieczętował dotyk. Splecione palce trzymały świat między dłońmi; mocno, tak, żeby nigdzie nie uciekł. Znoszenie ostatniej granicy rozpoczęło się od ruchu; powolny gest poruszył złączonymi rękoma — splecione dłonie zatrzymały się przy jego piersi; tam, gdzie ostry odłamek kry próbował otworzyć zabliźnioną ranę po sercu. Szeptane prawda utrzymywało pozory; w syrenim zakątku panowały trzy zasady — w sypialni na Starym Mieście nie obowiązywały żadne. Każda reguła ulegała przeinaczeniu i nie zabraniała przerwania słowa w połowie — bo kiedy kolejne słowa sprawiły, że milimetry stały się nieistnieniem, gra dobiegła końca. Fałsz nie zdążył zabłądzić między wargi; nie zdążyła nawet pra— Ostatnia sekunda, po której czas przestaje istnieć; ostatnie mgnienie, kiedy miraż kontroli rozpływa się bez śladu. Zaplątane w oddechach ciepło nie musi czekać na pozwolenie, cichną nawet myśli, gaśnie spojrzenie; milimetr odległości znika — na jego miejscu pojawia się dotyk. Usta odnajdują miękką odpowiedź; świat przestaje być mieszkaniem, sypialnią, łóżkiem, spojrzeniami — teraz świat jest pocałunkiem; mikrokosmosem połączonych warg i skojarzeń; gorące, bliżej, łagodne, bliżej, Lyra, bliżej, żadnego fałszu. Bliżej. Prawda rozpuszcza się w pożądaniu; intencje stały się jasne, odarte z woalu niedomówień i przypadkowych dotknięć; czas nie istnieje, odległość nie istnieje, świat nie istnieje, jest tylko— Lyra; imię nie powinno zastępować emocji, jednak powinność kończy się tam, gdzie zaczyna dotyk — rozchylone usta smakują obietnicą; wszystko w porządku. Postanawia uwierzyć. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: robi się physical Dłonie splecione w koszyk zostały zaprowadzone na jego pierś i poczuła wtedy to, co podejrzewała od dawna; miał je — w piersi, słabe, jednak bijące — serce. Poczuła, jakby zdradzał jej tym sekret — wyznawał coś, czego słowa nie potrafiły objąć, a umysł zrozumieć. Brzeg dłoni dotykał materiału koszulki; gdzieś po drodze przestała być jej, ale nie była również jego. Nie miała aktu własności; była wolna, była— Przerwane słowo nie wybrzmiało; nie wybrzmi już nigdy. Zostanie połknięte wraz z każdą wątpliwością, która do tego momentu kręciła głową zdecydowana, że to się skończy źle — tragicznie, Lyra, przestań, wy— — wątpliwości zniknęły, bo tylko jedna myśl była w stanie przetrwać przypływ zalewający ją, gdy jego usta naparły na jej. Barnaby. Ostry zarost, bliżej, cierpkie wino, bliżej, spragnione, bliżej, szczere. Bliżej; chciała go bliżej, chciała go bardziej. Chciała usunąć każdy milimetr odległości i każdy milimetr wahania; chciała, by był tylko on i aby świat skurczył się — rozszerzył się — tylko do tego, czym smakowała ta chwila. Smakowała pierwszą kroplą wody po miesiącach na pustyni; nie da się tyle bez niej przetrwać, a jednak— Jednak przetrwali — jednak egzystowali; bo życie polega na czymś więcej, niż dotrwaniu do jego końca — teraz z własnych warg mogli spijać nagrodę. Tlen nieistniejący to tlen współdzielony; nierówna walka o oddech była w tym przypadku grą zespołową. Bez zasad. Bez kontroli, oprócz tego, że— — Butelka — wyszeptała ostrzeżenie, gdy oddech domagał się uwagi, a usta na moment musiały dokonać niemożliwego. Rozłączenie się zdawało się przeczyć każdemu instynktowi, jaki w sobie posiadała. Cokolwiek z nią zrobił — butelką — nie miało już żadnego znaczenia. Na znaczeniu straciło wszystko; kłótnia zapisana na kartkach listów, gra, w którą grali, aż wreszcie udawanie przerosło ich oboje. Wszystko, oprócz jednego — jednej prawdy, jednego faktu, którego nie musiała mówić na głos — czekałam, aż to zrobisz. Prawda czy fałsz? Dłonie — nim zostały rozłączone — zostały zaprowadzone na jej żebra. Pozostawiając jego rękę tam, pokazała mu, że może; może złapać, może zacisnąć, może— Nieme pozwolenie w geście; nie ma zasad i nie ma kontroli. Nie ma granicy, gdy ona przysuwa się bliżej. Bliżej to otoczenie go biodrami, to wspięcie się na jego klatkę piersiową wraz ze skrzypieniem materaca. Nie wiedziała, czy to z protestu — nie obchodziło ją to; mógłby sam Lucyfer się tu pojawić i kazać im przestać, a ona by nie posłuchała — jedyne stop, które ją obchodziło, pochodziłoby od niego. Wole dłonie robiły to, co chciały zrobić już do dawna; sprawdzały, jak bliska pęknięcia w szwach jest jej koszulka na jego ramionach. Czy tam samo blisko, jak ona? |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
TW: nauka anatomii dla dorosłych Prawda— Minuty rozłożone na sekundy, sekundy zgubione w syntezie splecionych dłoni. Tyknięcia wskazówek zegara zagłuszył nierówny rytm w piersi, który na moment przed katastrofą — nie zaczęła się tego wieczora; trwała od dwóch dni, dwóch tygodni, dwóch miesięcy; od pierwszego tęskniłeś? w słuchawce telefonu i ostatniego blasku słońca solidarnie ślizgającego się po pirsie — zastygł w bezruchu. Bliżej; odległość wyznaczana cienką warstwą pozorów — zamiast piętnastu kilometrów i skotłowanych wód rzeki, granicę wyznaczały sprane koszulki i chyba—czerwone bluzki. Nieliczne warstwy materiału to wciąż za wiele; bliżej, powiedziałyby usta, gdyby potrafiły układać dźwięki, formować sylaby, nadawać sens słowom — to trudne, kiedy w umyśle panuje pustka rozświetlana osamotnionym, złotym blaskiem. Lyra; jak definicja wszystkiego — imię nie powinno być emocją, więc zostało światem. Ten zaczynał się w łagodnym łuku rozchylonych ust i drobinkach smaku; słodycz przełamana posmakiem tytoniu, widmo miodu wyparte fantomową obecnością wanilii, niewypowiedziane słowa smakujące uporem i odwagą, żeby— Butelka; zgubiona w milimetrze odległości — każda sylaba muskała usta; z każdego muśnięcia powstawało niezrozumienie. Butelka — słowo — rzeczownik — przedmiot — co? Niewypowiedziane pytanie znika w tym samym miejscu, gdzie zgubiła się przerwana pra—wda; zapada w niebyt, kiedy jego dłoń napotyka szkło, a jej ciało— Nie słyszeli głuchego łoskotu; czerwone wino za dolara zalewało dywan i za moment będzie za późno, żeby go uratować. Wyblakła plama zostanie pamiątką późnomarcowego wieczoru, kiedy nawet wizja nieporządku nie mogła wywabić kogoś z łóżka; cena nieprzerwanej bliskości nie była wysoka. Jedna butelka na dywanie; jedna utracona kontrola więcej; jedna para rąk, z których wyłoniły się dwie dłonie. Lewa prowadząca, prawa podążająca; lewa oswojona ze skórą na żebrach, prawa odkrywająca jej ciepło po raz pierwszy. Pod palcami odnalazł ciało będące teatrem potrzeb; jego dotyk otrzymał bilet wstępu, bez wahania podążając przez miękkie korytarze skóry. Opuszki sunące wzdłuż linii żeber odkrywały nowy ląd; nie było zasad, nie było kontroli. Nie było granicy ani drutu kolczastego na rogatkach tajemnicy; długie palce — palce niecierpliwe; palce odkrywcy, z którego wahanie uleciało razem z rozsądkiem — zanurzyły się pod taflą chyba—czerwonego materiału. Przywitała go cieplejsza skóra, pod opuszkami przemknął dreszcz, kiedy— Bliżej to znajomy — już nieobcy; oswajany, oczekiwany — ciężar; bliżej to dłonie wspierające się na torsie i ciepło przed którym nie zamierzał szukać usprawiedliwień. Czuł oplatające go uda; kontrola wymykała się przez mimowolną odpowiedź uniesionych bioder; przepływała przez dłonie muskające ramiona i rozpaloną pod palcami skórę. Odpowiedź była ruchem; tułowiem unoszącym się na łokciu i ręką wysuwającą spod materiału bluzki — dłoń nie przerwała dotyku; z linii żeber przesunęła się na plecy, pozwalając, by palce odnalazły drogę do znajomego skrawka skóry; opuszki zaczęły szukać blizn. Podążające za ręką ramię przytrzymało Lyrę w miejscu; rozlany po pościeli Williamson uniósł się do siadu — grzeczny pies — zmieniając układ sił. Przyciągnął ją bliżej; była jak kompres z nieśmiertelności — plaster na skaleczenie, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy aż do momentu gojenia. Ktoś zlutował ich w jeden stop; coś — ta potężna siła, która każe układać się cegłom w katedry i ludziom w korowody, sprawiła, że świat dwójek stał się światem jedności. Jedno ciało scalone bliskością bioder; współdzielony oddech scalony ustami; jedno serce scalone — wbrew, pomimo, wreszcie — przez milimetry wciąż obecnego materiału. Rytm w przyciśniętej do torsu piersi był drogowskazem; nadawał jego własnemu sercu nierówny, ale ludzki takt. — Mówiłem — mówiłeś? Słowa to tylko dźwięki; odtwarzały przeszłość sprzed minut, która — kiedy usta zahaczyły o kącik warg i sunęły niżej, przez podbródek do miękkiej skóry pod żuchwą; jej puls przypominał żywy organizm, do którego próbował dotrzeć pocałunkiem — równie dobrze mogła wydarzyć się millenia temu. — Istnieją łatwiejsze sposoby, żeby— — muśnięcia ust to powolne kroki; w dół, na szyję, jakby każdym z nich chciał zatrzymać ten moment w czasie, rozciągnąć do przewróconej ósemki nieskończoności. — Zobaczyć moje ramiona. Żadne wyobrażenie nie oddawało sprawiedliwości prawdzie; Lyra w jego objęciach lśniła. Rozlane po skórze światło zanurzyło ją w ciepłej aurze; kładąc dłoń na jej biodrze — bliżej; tym razem żadna butelka nie będzie wymówką, więc bliżej; niech poruszy się razem z nim — próbował ukraść fragment tego ciepła dla siebie. — czy fałsz? Gra w oszukiwanie samych siebie dobiegła końca. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: stykamy się pentaklami Przyciągnie; odpychanie. Coś, co ciągnie wzburzone fale do oceanu; każe im zawracać i uciekać tam, gdzie ich miejsce — gdzie zawsze do tej pory były, ale fale nie potrafią ustać w bezruchu. Przyciąganie; odpychanie. Fale zalewające brzeg, wygładzające wszystkie zmarszczki i patykiem narysowane granice w piasku; naiwnym było wierzyć, że ich obecność da się kontrolować — że nad żywiołem da się zapanować. Jeszcze minuty temu, wszystko, czym byli to skóra i kości. Teraz— Oddechy dźwiękiem przenikały przez sitko złączonych ust. Ciche onomatopeje były tak naprawdę syczeniem lawy, która zbyt długo trzymana w środku, jedyne, co mogła zrobić, to wzbierać się, naprężać, aż— Już nie tylko podłoga będzie lawą — złota magma zaleje wszystko — świat się skończy; świat się dopiero zacznie. Bliżej; wyczuwalny pod palcami materiał koszulki był grubym murem, irytującą przeszkodą — ziarnkiem grochu, który powstrzymywał przed długim, powolnym snem. Materiał był przeszkodą, na którą jego palce znalazły prosty sposób; przeszły pod szlabanem, tworząc szlaki pożądania równolegle do jej blizn. Tworząc nowe wymiary tego, co to znaczy kogoś pragnąć — bliżej; głębiej — jak wiele rzeczy staje się prostszych, gdy się temu po prostu podda. Mówił; słowa były czymś więcej, niż dźwiękami. Wypowiadane prosto do skóry łaskotały ją, doprowadzały do drżenia, drżenie do prostej w komunikacie potrzeby — bliżej. Wyżej, a potem niżej; wyżej uniesiona głowa, włosy zahaczyły o łopatki, tak jak jego usta zahaczały o pulsujące przy krtani tętnice. Niżej; możesz niżej. Tętno próbowało mu coś powiedzieć; rytm reagował wyraźnie na magię oddechu. — Mówi— Słowo przerwane westchnięciem; nad otwartymi ustami ciężej zapanować. — —łeś. Mówił, a ona nie chciała, aby przestał. Mówił inaczej, niż zazwyczaj — w jego głosie była nuta, której nie była w stanie do tej pory wyczuć w degustacji. Miód, wanilia i karmel kierowały smakiem burbona; co kierowało teraz nim? Ta sama siła, która kierowała jej palcami. Zapomniała już kroki tego tańca; niećwiczone mięśnie zamierały, ale centymetr po centymetrze przypominała sobie, gdzie jest góra a gdzie dół. W dół; w dół palcami, aż wreszcie złapała za brzeg — brzeg koszulki, krawędź istnienia — podejmując trud (nic w tym nie było trudne; rozgrzane ciało bez protestu pozbywało się odzieży) przerzucenia rekina tam, gdzie było jego miejsce. Na ocean zalanego winem dywanu. Uchylone zasłony rzęs zawiesiły wzrok na nowoodkrytym kawałku jego skóry. Wzgórza mięśni były dokładnie takie, jak sobie je wyobrażała, jednocześnie nie dorównując im nawet w połowie. Były czymś, czego chciała się chwycić — co mogła objąć rękami, by przestać się chwiać. Przyciśnięte do siebie biodra odnalazły wspólny rytm; musiały, jeśli chcieli utrzymać się na oceanie uniesień. Nad żywiołem nie da się zapanować, ale da się go przetrwać. Wystarczy płynąć z prądem. Znamię wirowało wraz z nim; ocierająca się o siebie naga skóra potrafiła coś jeszcze — bliżej było nie tylko pragnieniem, ale i energią. Pentakl uderzający o pentakl tworzył prąd, prąd tworzył iskry, iskry— — Powinniśmy je ściągnąć — resztka rozsądku, wygrzebana palcami z dna miski. Gryzła ją i kuła, ale rozlane wino to jedno; rozlana magia potrafiła dziurawić sufity. — Bar— Cisza oddechów była tak głośna, że nie była pewna, czy ją usłyszał. Nie była pewna, czy udało jej się to powiedzieć na głos, czy tylko w swojej głowie. Prawdziwość oceniała na podstawie dotyku; jego czuła na wyciągniętej szyi, na rozgrzanych plecach, między zaciśniętymi biodrami, więc musiał być prawdziwy. Jej słowa? One mogły być zaledwie iluzją. — Barnaby, słyszysz mnie? — tylko on mógł sprawić, że będzie pewna. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
TW: stykamy się nie tylko pentaklami Przyciąganie; odpychanie. Wezbrane fale rzeczywistości rozbiły się o granicę wyznaczoną przez uchylone okno; szyba wytrzymała uderzenie — sypialniana wyspa ocalała przed powodzią; ich świat zaczynał się tam, gdzie kończyły pozory. Przyciąganie; odpychanie. Gorący oddech na szorstkim policzku zasklepiał rany pisemnych kłótni, salonowych wahań, zagubionych w pościeli sekretów. Zahaczające o linię żuchwy usta wyrażały gotowość na przyjęcie nowych blizn; konsekwencje zostawiały trwałe ślady, ale teraz — przyciąganie; odpychanie — rozsądek milczał. Milczały też słowa — pod wezbraną falą ognia tonęły niewypowiedziane tajemnice; ten świat mógł składać się z trzech wyrazów i byłby najprawdziwszym elementem porzuconej gry; Lyra, Barnaby, bliżej. Prawda czy fałsz? Westchnienie wyrwane spomiędzy sylab; to ja — satysfakcja błądziła po łagodnym łuku szyi razem z ustami — to moja zasługa. Rozerwane w pół słowo było obietnicą kolejnych westchnień; zanurzone w skórze pleców palce nie bały się, że zostawią nowe blizny. Przyjemność zawsze zaczynała się od poznania — ciała to mechanizm drżących mięśni i punktów zapalnych; to, które trzymał w ramionach, było czymś więcej — nie mechanizmem, ale sztuką. Czy kolejny pocałunek czynił go koneserem? Rozlana farba loków łaskotała dłoń; puls pod ustami poszerzał zasób słów — już nie bliżej, ale dalej; niżej; tutaj. Usta i obojczyk znów odnalazły do siebie — tęskniłeś? — drogę; tym razem nie musiał łagodzić bólu. Zasklepiane bliskością rany nie znaczyły skóry; od ponad roku tkwiły poza zasięgiem wzroku i dotyku — w samotności podlewanej strachem, że już zawsze będzie w ten sposób; pusto, zimno, bez oddechu, który zabłądzi na granicy chyba—czerwonego materiału. Pożądanie nie było osamotnioną nutą w cichym tonie głosu; ożywiała go nieskończona spirala znamienia — szlak pozbawiony początku i końca; mógłby przywyknąć do tego miejsca; mógłby mówić do skóry, próbując skroplić na niej słowa tak długo, jak długo bliżej nie zostałoby zastąpione cichym nie. Teraz bliżej na krótki moment zmienia się w dalej; dalej od ciała, które rozgrzewało wyziębioną skórę. Szarpnięcie koszulki skrystalizowało intencje; uniesione w górę ramiona przerwały dotyk — rekin odpłynął razem z materiałem na nieznane wody dywanu; muśnięcie chłodu na odsłoniętym torsie rozbiło się o brzeg świadomości, że— Czarny tusz tatuażu na piersi był symbolem; kolejny odsłonięty sekret, kolejne dalej przeobrażone w bliżej; bliżej w jedność; jedność we współdzielony rytm — ze wzniesienia bioder mógł zobaczyć cały świat; wystarczy, żeby spojrzał na nią. Dłoń wróciła na rozpalone plecy; ramiączko — wróg z wojny na zerknięcia — skapitulowało pod dotykiem; kciuk zahaczył o cienkie pasmo materiału, ciągnąc je w dół, na miękką skórę ramienia. Zza przyćmionego światła spojrzenia przebiła świadomość; ktoś go wołał. Powinniśmy— Nie; nie teraz. Niczego nie muszą; tej nocy jedynie mogą. — Powinniśmy— Powinność zaplątana w rzemyki; splecione z sobą na obraz i podobieństwo ciał nie zamierzały współpracować. Supły żył i pentakli; pętle oddechów i magii; palce i palce — zapięcie na jego szyi zahaczyło o drugie; kieł cerberusa warczał, kiedy pentakl opuszczał znajome zagłębienie mostka. Metal ciążył w dłoni przez sekundę; w drugiej zniknął między pościelą; zaufanie nie zawsze było słowem — czasem miało pięć ramion i zaklętą w wiązaniach brutalność. — Powinniśmy ją ściągnąć — nie jego; ją. Ona — z jednym ramiączkiem już zsuniętym; z drugim właśnie poddającym się dotykowi. Zwolniona od ciężaru pentakla dłoń wróciła tam, gdzie wszystko się zaczęło — palce przylgnęły do skóry na żebrach, kciuk zahaczył o chyba—czerwień materiału, dłoń nie zamierzała czekać, aż gryzące hafty przypomną o swojej obecności. Pociągnięcie w górę było jedno — było silne; było próbą wyswobodzenia z bluzki i ujednolicenia ilości odsłoniętej skóry. Nawet, jeśli na wysokości uniesionych ramion szew strzelił cicho, dźwięk wpadł w studnię przemilczenia; bluzka odpłynęła na ocean po drugiej stronie łóżka — nie zagrażał jej rekin w akwenie rozlanego wina. Cisza i bezruch na sekundę scaliły się w kolejną jedność; w tej jedności spojrzenie zsuwało się po zbadanym ustami szlaku szyi i obojczyków — tam, gdzie nawoływała go spirala znamienia; tam, gdzie piersi przestały być wyobrażeniem — stały się dopełnieniem obrazu. Nagość nigdy nie onieśmielała; posiadała za to umiejętność odbierania oddechu, aż jedynym słowem znów stała się— — Lyra — imię mogło być emocją, światem albo haustem powietrza po długim upadku do wody; w toń gorącą i gęstą; w ciszę, gdzie echo słów dobiegało zza huku fal, a odległość między ciałami znów była wspomnieniem. Dłoń — wyrwana spod kontroli; zacierająca nieistniejące granice — przestała obawiać samotności dopiero, kiedy palce wyrzekły się pustki. Znajomy kciuk zatoczył łagodny okrąg, pobudzając syntezę przeciwności — miękkie—twarde, ciepłe—gorące; uznanie płynęło przez dotyk. Istniały rodzaje sztuki, którą podziwiało się z daleka — była też ta, którą docenić mogła tylko bliskość. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: stykamy się serduszkami (po dorosłemu) Ich świat był światem kontrastów — światem sprzeczności, które wbrew wszystkiemu, wciąż działały. Łagodnie i szorstko; łagodnie chwytał ustami jej skórę, szorstkim zarostem szarpiąc ją w tym procesie. Szybko i powoli; klisze, które złączyły ich ciała, zdawały się nastąpić w sekundzie, ale ona miała wrażenie, że czas zwolnił — zalał ich bursztynem, każdy ruch będzie stawał się powolniejszy, aż wreszcie zastygną złączeni każdym strzępkiem skóry, jakim mogą. Bodźce mnożyły się — jego dotyk na jej plecach, na szyi, na nogach skutecznie wygrywał wojnę o uwagę, aż do momentu, gdy pojawił się on. Wzrok ześlizgnął się wpierw na samotny kieł, który był jedyną rzeczą — z wyjątkiem jej rąk — okrywającą jego tors. Dłoń dotknęła opuszkami miejsca, gdzie przed chwilą metal rozgrzewał jego skórę, a wzrok snuł się dalej; przez zgłębienia mostka, aż do jednej z piersi i tatuażu nad nim. Wodziła palcem po kontraście czerni z bladą skórą. Uśmiechała się (dlaczego?); była to kolejna jego fasada, którą poznała. — Ładny — tatuaż czy właściciel? Właściciel właśnie zsuwał ramiączko; ten cholernie wymowny kciuk potrafił wszystko, a ona była gotowa na wszystko mu pozwolić. Pentakl zatonął w zatoce pościeli i mogliby na tym poprzestać — rozsądek podpowiadał, aby tylko jeden ściągnąć, ale— Zapięcie odpuściło błyskawicznie; ręka odłożyła go bezwiednie gdzieś — gdziekolwiek, byle nie tu; byle daleko — nie było czasu na emocjonalne pożegnanie. Czyjaś głowa poruszyła się w geście zgody. Czyjeś dłonie domagały się uwagi; czyjaś bluzka walczyła właśnie o życie, rany na polu bitwy odnosząc z cichym pęknięciem szwów. To nic, pomyślałaby, gdyby jakkolwiek ją to obchodziło. Obchodził ją tylko on. Nagość nigdy nie krępowała, ale to, w jaki sposób na nią patrzył — w jaki sposób jej imię układało się na jego ustach — sprawiało, że nie potrafiła już myśleć o niczym, co nie miało jego imienia. Nie było ciągu logicznego, jedynie potrzeba — nie przestawaj. Nie przestawaj na mnie patrzeć. Odruch; złapanie go za nadgarstek było odruchem. Zacisnęła dłoń — mocniej, śmielej — utrzymując jego w tym samym miejscu, do którego zawędrowała. Kolejne pozwolenie to kolejna granica, która została zatarta. Istniały rodzaje bliskości, które należało poczuć; które rozgrzewały od środka, które sprawiały, że puszczała wszystko, czego się do tej pory trzymała, by objąć dłońmi jego twarz — jego idealnie szorstkie policzki — i połączyć stęsknione usta na nowo ze sobą. Tlenu; potrzebowała tlenu. — Nie— Chwila na bezdechu; odsunęła się na milimetry, mówiąc wciąż muskając jego wargi; za daleko. Biodra zacisnęły się wokół niego mocniej; za daleko. — —przestawaj — wyszeptała tonem, który mógłby być czymś na granicy prośby a westchnięcia. Nie była pewna, co miało być na końcu tego zdania — czy chciała, by wciąż wypowiadał jej imię? Jak modlitwę zapętloną na końcówce języka; czy miała to być prośba, wyraz woli, by nic im już nie przerywało? By nie wpuszczał tu żadnego świata; oni byli światem. Ich ciała znalazły nowe źródła prądu; zapomniana przez dotyk pierś nie protestowała — była głodna każdej uwagi. Nachylona w jego stronę, czubek nosa odcisnęła do jego skroni; ucho miało miejsce w pierwszym rzędzie — mogłaby mu powiedzieć, że słychać w nim każdy oddech aktora, ale sam się o tym właśnie przekonał. Wdech i wydech; z symptomem pożądania pomiędzy. Przedziwna sprawa— — Barnaby— —westchnięcie przybrało kształt jego imienia. Istniały rodzaje sztuki, których trzeba było doświadczyć. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
TW: dwóch dorosłych w sypialni i żaden nie czyta Szekspira przed snem Chłód pierścionków na nagiej skórze — mógłby policzyć wszystkie, gdyby tylko w ich świecie istniały liczby; nie musieli odmierzać czasu, więc cyfry były zbędne; to rzeczywistość, gdzie jeden plus jeden daje jeden — i gorącego spojrzenia na piersi. Mały płomień stał się ogniem; nie takim, który ogrzewa, tylko takim, który spopiela — mimo to, kiedy wyciągnęła dłoń, nie obawiał się poparzenia. Pod miękkimi opuszkami palców wszystko mogło się zdarzyć, wszystko było dozwolone, tysiąc i jeden ucieczek zaczynało się od ładny — tatuaż czy właściciel? — i trwało przez ciche m—hm; tej nocy nie istniał inny koniec poza końcem magii. Zatopione w pościeli pentakle zniknęły; połączone w pocałunku usta znów odnalazły do siebie drogę — ona potrzebowała tlenu, on ciepła; oboje potrzebowali— (to prosta myśl; najłatwiejsze wyznanie grzechu) — siebie. — Nie chcę— — słowa były wyblakłym echem; odnalazł je w miejscu, które kiedyś było umysłem — teraz zmieniało się w pustkę, gdzie kolejne fale dźwięków (wdech; wydech; bezdech) tworzyły nowy świat; nie wiedział, czy lepszy — wystarczyło, że był ich. — — przestawać. Żadne z nas nie potrafiłoby przestać; kiedy wypowiadał te słowa — kiedy dokładnie? Od rzeczywistości, w której kontrola była złudzeniem, minęły tysiąclecia (kwadrans, dwa? Godzina? Dość czasu, by zaśmiać się przeszłej wersji samego siebie w twarz; kogo próbowałeś oszukać?) — wciąż wierzył, że wciąż mogą zdecydować. Każdy ma wybór — on swój trzymał w ramionach. Podjęta decyzja miała gorące usta i pragnienia — bliżej — wyrażane bez słów; słowa były zbyt ubogie. Słowa nie potrafiły odzwierciedlać nieskładnych, rozedrganych myśli — mowa ciała to zupełnie inny język, inny dialekt, inny rodzaj pisma; a oni? Uczą się samych siebie; po raz pierwszy, gest za gestem, wydech za wydechem. Przestały istnieć granice i bariery porozumień; kiedy oplecione wokół bioder uda mówiły bliżej, ciało odpowiadało bez wahania — bliżej pomimo oddzielających skórę warstw, wbrew powietrzu, pomimo odległości, która rosła ilekroć usta gubiły drogę ze zgłębianych łuków warg. Autonomia zacierana dłońmi — zapamiętywały mapę ciała od łagodnego łuku wąskiej talii do unoszonych oddechem piersi; niecierpliwe palce odnalazły nową pasję — miękka skóra, szorstkie opuszki, bliżej wypierane przez więcej. Każdy dotyk był mikroświatem, każdy oddech tchnieniem wieczności, każdy bodziec aktem powstania — gorący oddech na policzku ogrzewał chłodną skórę; łagodny czubek jej nosa równoważył brutalny zarys jego; z widza stał się aktorem — dobrze odgrywali swoje role, chociaż przestali grać dawno temu; budka suflera milczał aż— Barnaby. Oddech zniknął, zastygł dotyk; uwięziona w mostku bestia zgubiła rytm, nie wiedząc, co zrobić z rozpaloną krwią. Barnaby; imię, które było westchnięciem; sylaby, których ciepło czuł na skroni; słowo, którego rytm poczuł pod dłonią. Ta sekunda mogła być wiecznością — ta sama wieczność zaplątała się na osi czasu; chronologia wpadła w ocean ruchu. Najpierw była dłoń — przepływająca przez wzniesioną falę piersi na lewą łopatkę i wyżej, aż do nasady karku. Ramię przycisnęło ciało do ciała; uniesione biodra napotkały opór, wprawiając złączone uda w ruch — lot przewracanej na plecy Lyry był krótki, lądowanie miękkie, proza instynktu (Barnaby; westchnięcie, które zamierzał powtórzyć; tym razem będzie gotowy — tym razem odpowie głośniej) przemówiła tam, gdzie milczały usta. Tutaj; spirala znamienia wskazywała kierunek dla wędrówki spragnionych pocałunków — na prawo, do drugiego tutaj, gdzie miękka skóra unosiła razem z piersią. Tutaj? nieme pytanie ułożone w naturalny sposób — z pomocą języka; tutaj, dopowiedzenie przesuwanej w dół dłoni — opuszki jego palców wyznaczyły drogę dla ust. Ciało zsunęło się w ślad za ręką; centymetr za centymetrem między rozchylone uda, aż szlak wędrówki zalśni w złotym świetle — kieł na rzemyku spływał z pochylonego karku na skórę; ta na żebrach smakowała pożądaniem, mięśnie brzucha drgały pod muśnięciami warg, aż— Tutaj, usta zahaczyły o brzeg jeansów — to tylko zakłócenie w rzeczywistości, w której nie ma już granic ani odwrotu; coś się wydarzyło, coś zmieniło na zawsze, coś uległo bezpowrotnemu przeobrażeniu; po raz pierwszy od lat ta zmiana nie rujnowała. Zaplątany w szlufkę kciuk czekał; pocałunki miały mniej cierpliwości. Mogę? i Lyra dzieliły wszystko; cztery litery, dwie sylaby, jedno słowo i pozwolenie. Usta odtwarzały linię materiału; od lewego biodra przez gorące pogranicze — nie ma granic; są tylko chwilowe przeszkody — materiału i ciała, aż do miejsca, gdzie podbródek zaczepił o zimny guzik spodni. Szorstki zarost i rozpalony pocałunek to jedność; zahaczające o skórę zęby to obietnica. Uniesione spojrzenie szukało odpowiedzi — perspektywa zmieniła sztukę w pejzaż obserwowany przez małe okienko aparatu. Pragnienie sprawiło, że obraz rozmywał się na brzegach — wyraźna była tylko otoczona aureolą ciemnych loków twarz; kliknięcie kliszy wspomnienia uwieczniło ją na zawsze. Kiedyś może być jedynie ostrożne skatalogowaną w pamięci fotografią, ale tej nocy — w chwili, kiedy jego kciuk wyswobadzał guzik z pułapki zapięcia — po prostu była. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: lekcje pływania dla dorosłych W środku cyklonu panuje cisza.Jego łapczywe dłonie zatrzymały się na moment — sekunda zapętlona w huraganie wieczności drgała, jak liść, który za chwilę zostanie poderwany przez wiatr — jego oddech już nie gubił się na jej skórze i mogłaby pomyśleć, że nie żyje, gdyby nie coś, co próbowało wyrwać się z jego piersi. Przyciśnięta do niej mocniej dłoń nie pomogła; bestia rwała i gnała przed siebie, a Lyra nie znała komendy, by ją uspokoić. Nie była pewna, czy chciała. W środku cyklonu wszystko zastyga w bezruchu, nim— Przycisnął ją mocniej — mocniej, znaczy bliżej; bliżej, to wciąż zbyt daleko — ich złączone ciała przewracając na plecy. Ruch był krótki i szybki; był— Był chwilową paniką. Myślą, która zakiełkowała w głowie — myśl poczuła pierwszy raz od dawna sprzyjające warunki, aby móc piąć się na powierzchnię. Nie; nie teraz. Nie. W dobre dni potrafiła to zakopać. Zdeptać podeszwą wybijającą się z ziemi łodygę i nie pozwolić, aby zasłoniła słońce. Nie potrafiła sięgnąć jednak do korzeni — ryzyko więc, że chwast powróci, było wieczne. Nie teraz; nie z nim. Dzisiaj był dobry dzień. Dotykające jej skórę wargi były delikatne, a podróżujące w dół usta pozostawiały wystarczająco swobody dla rozpędzonych oddechem piersi. Swoboda spleciona z cielesnością; jego palce, które pokazywały kierunek, były zapowiedzią — ostrzeżeniem — tu idę. Mogę? Możesz; odpowiadają drżące mięśnie. Niżej; dodają palce wtopione między miękką linię włosów. Obserwowała zsuwające się w dół jego ciało; gdy podniósł wzrok, spojrzenia skrzyżowały się w ciasnym uścisku. Widok, do którego mogłaby— Nie była przyzwyczajona, by ktoś na nią w ten sposób patrzył. Jakby nie widział jedynie części, a całość. Człowieka, nie przedmiot. Kogoś, kogo oddech drga nierówno pod ciężarem nie—ciężkiego dotyku. Ona patrzyła na niego, jak— Nigdy jeszcze na nikogo tak nie patrzyła. M-hm, to symptom pożądania; pokłosie przyjemności zagubionej na liniach czasu, gdy sucha skóra zapomniała, jak to jest być zwilżana czyimś oddechem. Barnaby; imię, odbijające się rytmicznym echem — nie tylko w jej głowie, ale również w torsie, między żebrami, aż do serca nadającego temu wszystkiemu sensu. Barnaby; spragniona była tego imienia od momentu, gdy wyciągnęła papieros z jego ust. — Barna— Wciąż cicho — wciąż był czymś pomiędzy westchnięciem a jęknięciem — zagłuszonym przez zaciśnięte doświadczeniem usta. Ciszej; ktoś usłyszy. Słowa — między nimi nie było żadnych, bo wszystkie były absurdalnie płytkie; nie potrafiły w pełni oddać parujących od emocji ciał. Słowa nie wybrzmiewały; zamiast tego porozumiewali się gestami. Guzik, poddający się woli kciuka, został zwarty w harmonii z łydkami, które znalazły stabilny punkt wokół jego bioder. Bliżej; czemu nie jesteś jeszcze bliżej? Pragnienie szumiało w uszach głośniej, niż jakakolwiek myśl i przybierało znajomy kształt jego sylwetki — jego ramion oplecionych wokół niej, jak ubranie; jak ochrona przed światem, gdyby tylko jeszcze jakiś świat istniał. Ramiona, z których nigdy już nie chciała wychodzić. Mógłby ją w nich zamknąć, jak w obrazie; jak w marzeniu. Jak we wspomnieniu, czegoś, co nie przytrafia się zawsze i nie przytrafia się z każdym. Umiesz pływać?, powinna zapytać, gdy lewa dłoń przesunęła się na czubek jego włosów, a prawa powędrowała do góry, szukając czegoś, czego mogłaby się chwycić. Miała nadzieję, że potrafił, bo wzbierające w niej pragnienie mogło ich zalać w każdym momencie. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
TW: lekcje oratorskie dla dorosłych Nieistniejący czas zmieniał sekundy w minuty, minuty w wieczność, wieczność w zbyt mało. Pod przymkniętymi powiekami wysychały ostatnie pociągnięcia pędzla; rozsypane na pościeli loki, rozchylone łuki warg, coraz węższa interlinia między zgubionymi w ustach wydechami. Potrzebował tylko sekundy na bezgłośnie wytatuowanie wspomnienia; nic go nie zmyje — żadna burza, żaden sztorm, żaden cyklon, w którym cisza zaczynała być odłożoną na półkę pamiątką. Zostanie odnaleziona dopiero, kiedy spojrzenie będzie dostrzegać więcej niż ją — zgubioną pomiędzy cichym m—hm; zanurzoną w świadomości, która nie zdarza się zawsze, nie z każdym. Ten ostatni moment był fascynujący — sekunda, zanim dłoń zsunie materiał spodni niżej; wydech, zanim w pozbyciu się ostatniej warstwy — ochronnej, ostrożnej, osłaniającej; nagość nie zaskakuje, nagość nie musi być intymna; intymność zaczynała się tam, gdzie dłonie pomagały jeansom w opuszczeniu pułapki wciąż zgiętych kolan; intymność była wtedy, kiedy skopanie ich z kostek nie wywołało śmiechu — nie przeszkodzi już nic. Później nie ma niczego i jednocześnie jest wszystko — ostatnie mgnienie, kiedy chłodną pustkę między rozdzielonymi ciałami wypełni powracająca obecność; gdy lewe ramię oplata gładkie udo, prawa dłoń wita się ze znajomą łydką, smukłe palce powracają we włosy, a usta na swoje miejsce. Miękki materiał pod wilgotnym pocałunkiem to ostatni bastion — obchodź się ostrożnie; delikatna kursywa na cienkiej bawełnie dokonała niemożliwego — ukryty w skórze uda uśmiech poruszył kącikami warg. Lyra, jesteś— nie wybrzmiało; głos odmówił posłuszeństwa, kiedy szorstki zarost gubił się na miękkiej połaci gładkiej skóry — razem z nim usta, oddech i on cały. Barnaby, próbowała powiedzieć, zanim oddech zgubił drogę — zanim ostatnia sylaba zamieniła się w westchnienie, które chciałby zatrzasnąć w pentaklu i zawsze trzymać blisko; musiało być ciepłe i łagodne — tak różne od codzienności. Zamiast słów, odpowiedziały usta; miękka skóra uda — w tym delikatnym, wrażliwym miejscu, gdzie dotyk to przywilej — zadrżała pod naporem rozpalonego pocałunku. Nie mógł się teraz zatrzymać; obłęd miał wiele masek, ale żadna z nich nie odzwierciedliłaby skali szaleństwa niezbędnego do przerwania — bo kiedy kciuk zahacza o bieliznę, jedyna droga odwrotu znika pod zsuwanym z ud materiałem. Stracił dwie sekundy — ocean dywanu wzbogacił się o nowego mieszkańca; oby obchodził się z nim ostrożnie — które wyceniono na ciężar obietnicy. Wszystko w porządku; muśnięcie ust na linii biodra próbowało przekazać niewybrzmiałe sylaby. Wszystko w porządku; przekonywała dłoń odnajdująca bezpieczny azyl na podbrzuszu; pod opuszkami palców czuł każde drgnięcie, każdy skurcz, każdą głoskę w niewypowiedzianym obiecujesz? Wszystko w porządku; zapewniły język bez użycia słów, gdy bilans intymności został wyrównany, a szary materiał zsunął się z ud. Ciało pod nim — wokół niego — płonęło w chłodnym półmroku marcowej nocy; oplatające udo ramię przyciągnęło je bliżej — przez ułamek sekundy był pewien, że bez jej bliskości zamarznie na wieki. Wszystko w porządku, mówiło przysłonięte mgiełką pragnienia spojrzenie i dotyk dłoni, któremu nie mógł się dłużej opierać; wszystko w porządku, obiecały usta między udami — i nawet, jeśli świat po drugiej stronie okna mówił co innego, prawda rozpuszczała się w pożądaniu. Bliskość była ciągiem dalszym; chciał, by zatrzymała go w tym momencie — w chwili, w której do obecności ust dołączył kciuk, a biodra odpowiadały na każdy ruch. Chciał, żeby zapamiętała wydechy, w których gra mięśni pod przylegającymi do podbrzusza opuszkami została wysłuchana — zniknęły usta, została dłoń. Gdyby nadal istniał czas, mierzyliby go ruchem. Trzy sekundy, by wrócić na górę, do niej — dwie, by odnaleźć ciepłe ciało; ciało, które nie pamięta, czym jest miarowy oddech. Sekunda, żeby przyciągnąć ją blisko; bliżej, do piersi, do szyi, do ust. Wreszcie rozmywa się cisza i wybrzmiewa głos; mówi powoli — po raz pierwszy w życiu każda sylaba smakuje nią. — Tęskniłaś? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: Wieczność to za mało. Nie czuła wahania; powolność i delikatność, niepośpieszne, aczkolwiek spragnione dotyku palce nieznanym do tej pory alfabetem przekazywały prosty — i niezwykle ważny w swojej prostocie — komunikat. Wszystko w porządku; zapewniał, a ona zdecydowała się mu uwierzyć. Wszystko w porządku; odpowiadała, gdy mięśnie wpadły w zapomniany dawno rytm. Wszystko w porządku; niegdyś nieznajomy, teraz oswojony dotyk; dłonie gładzące jej uda — łydka przywitała starego znajomego z ochotą — i usta, które wilgotny pocałunek składały w miejscu, gdzie nie był wpuszczany każdy. Wszystko w porządku; ostatnio, nie wpuszczała tam nikogo; teraz, jedyną obecnością był tam on. Wszystko w porządku; myśli nie potrafiły stworzyć tak złożonego zdania. Całe szczęście, że znalazła synonim; coś na kształt jęku — cichego i wykradzionego prosto z jej warg — gdy myśli niekontrolowanie przeszły do świata rzeczywistego. — Bar— Zaciśnięta na poduszce dłoń przesunęła ją na twarz, w próbie zagłuszenia tego, co wylewało się ze środka. Ciszej; ktoś usłyszy. Ciszej. Czas płynął gdzieś — poza ich świadomością pozostawał fakt gdzie — ona odmierzała go w jego ruchach. Jedno kółko językiem było jak okrążenie ziemi wokół słońca; było zbyt krótką wiecznością i zapowiedzią wielkiego wybuchu. Jeśli czas odmierzany był w jej oddechach, to rozpędzony pędził prosto w stronę przepaści. To, że ją złapie, było jedyną perspektywą przeżycia. Spojrzenie złapało spojrzenie, dłoń złapała włosy i świadomość złapała świadomość; zniknęły dresy, jedynie ułamki materiału w jego przypadku zakrywały cokolwiek; ją zakrywał on — przyciśnięty, bliski, oswojony. Upragniony. Spragniony. Bliski. Czas odmierzony w ruchach był wspinaczką — w drodze na szczyt towarzyszył jej złączony pocałunkiem, złączony ciałem i oddechem, gdy oderwane usta dzieliły trzy milimetry ziemi niczyjej. Przymrużone pożądaniem powieki były ostatnim, niełączonym bastionem; ten bastion upadł, gdy kciuk zatoczył koło. Ona wraz z nim. Droga na szczyt była kręta i stroma, gdyby nie stabilność jego spojrzenia, mogłaby się poślizgnąć. Tęskniłaś? Lyra, tęskniłaś? Tak, krzyczało napinające się ciało. Tak, krzyczał rozlany bursztyn spojrzenia, który w marcową noc płonął jeszcze mocniej, niż zatopiony w upadającym na horyzoncie słońcu. — Tak — szepnęła ona. Każda jego sylaba smakowała nią; każda jego sylaba była wyraźna i tak cudownie zaintonowana, że zapisana w gramofonie pamięci, kręciła się wokół własnej osi, w tym samym rytmie, co doskonale już znajome palce. — Tak, ja— M—hm; to ból zaciśniętych ust. Walczyła z naturą całe życie; może powinna przestać. Dłoń zsunęła się z jego włosów, wędrówka nie była jednak daleka. Czuła pracujące mięśnie pod jego skórą, gdy bark został okrzyknięty ostatnim bastionem. Był murem; stabilnym kamieniem na kamieniu, o który — jak ocean — rytmicznie mogła uderzać. Ocean nie jest cichy; ona też przestała. Onomatopeiczne wyznanie wiary; usta łapczywie łapiące powietrze i ciało, które w apogeum naprężenia wiedziało, że ma się wokół czego — kogo — zacisnąć gdy— Gdy— Gdy świat zalewają fale. Każda kolejna potężniejsza od poprzedniej; każda kolejna smakuje jak pożądanie, jak pragnienie, jak— — Barnaby. —mała śmierć. Wygięte plecy opadły na materac, ale dotyk pozostał ten sam — bliski, a więc ciągnący go wraz z nią na dno. Nie potrafiła — nie chciała go wypuścić. Koniec był zaledwie początkiem; śmierć prologiem do wielu kolejnych. Wszystko w porządku; zapewniał, a ona mu uwierzyła. Magia oddechu rozchodziła się po rozluźnionych mięśniach, a ciało nakarmione bliskością pragnęło jej teraz jeszcze bardziej, niż dotychczas. Coś uległo bezpowrotnej zmianie; coś w niej przestało działać — nogi? — coś podpowiadało jej, że jedyną odpowiedzią, będzie on. — Ja— Słowa nie potrafiły wybrzmieć pomiędzy rozpędzonym oddechem, więc spojrzenie musiało przekazać to, czego usta nie potrafiły. — Ty— Nos błądzący po jego policzku. — jesteś— Usta, muskające jego wargi. — niesamowity. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
TW: poście(love) Ból dzielony na pół to połowa bólu. Dzielona na pół ekstaza nie zna ułamków, półśrodków, ćwierćpowodzeń; wieczność to za mało, by zrozumieć — ta noc to zbyt krótko, by— Niewypowiedziane, zakazane, przemilczane; ta noc nie powinna otrzymać liczebnika porządkowego — porządek opuścił ich dawno temu wraz z rozlanym winem, zagubionymi w pościeli pentaklami i odnalezionym między udami tak; tak powielonym, zaintonowanym, stłamszonym; tak, po którym nie nadeszło tutaj. O tutaj szeptały przymknięte powieki; zwłaszcza, gdy milczały zaciśnięte usta. Dlaczego? — po ponad roku osamotnienia na pięciolinii oddechu, mogła dołączyć do symfonii; mogła nigdy nie oznaczało powinna; nie w tej sypialni — przy mnie— Intencja zabłądziła między oddechami — tutaj bardziej, zamiast szeptu powiek, słuchał odpowiedzi bioder; ruch pobudzał ruch, nagła zmiana tempa wznieciła zniecierpliwienie, nadanie nowego kierunku wywołało dreszcz entuzjazmu. Uchwycił go tuż przy piersi — w ciepłej pułapce ust każde m—hm było bezpieczne, każde westchnienie wywoływało odpowiedź; milczał w życiu, ale nigdy w szczęściu. — Lyra — mantra, w której scalił się świat; modlitwa, w której herezja była wyzwoleniem, a obiekt kultu złotym cielcem tylko z barwy — pod półprzymkniętymi powiekami sadzawki spojrzenia zmieniły się w ocean; wezbrane fale (przyciąganie—odpychanie, pamiętasz?) nie mogły opierać się nurtowi, który wprawił ciało w ruch. Była przypływem samym w sobie; chwytał między palce coraz silniejsze fale — zamykał między ustami coraz częstszy sztorm; ten płynął wzdłuż mięśni i rozchylał wargi, przymykał powieki, wypychał przypływ coraz głębiej w ląd, aż— — Spójrz na mnie — słowa zamienione w dotyk, dotyk zwieńczony pieszczotą; każda sylaba muskała rozpaloną skórę — trzymał ją, kiedy pierwsza fala rozbiła się o uniesiony łuk ciała; pejzaż zachodzącego słońca był tej nocy szkwałem. — Chcę— Wszystkiego; życzenie osiągające spełnienie — wszystko miał na wyciągnięcie ręki; wszystko poruszało razem z nim. — Zapamiętać — cię w ten sposób; rozświetloną od środka, zatraconą, ale nie utraconą w wezbranym przypływie pragnienia — każdy — wydech; każdy raz, kiedy wypowie jego imię tonem, który gładził rozpalone podbrzusze smukłymi palcami — moment. Jedyny, który miał znaczenie, rozgrywał się teraz; z ustami na linii żuchwy i dźwiękiem rezonującym pod skórą; z dłonią, która nie szukała wolności, ale chciała zapewnić swobodę. Udo wciąż drżało pod wilgotnym dotykiem; każde muśnięcie palcami koiło rozszalały nurt, wygładzało spiętrzone dreszcze, tworzyło drobny wir, kiedy kciuk zataczał kółko i rozprowadzało rozluźnienie pod skórą, gdy dłoń zaczęła sunąć wyżej. Coś zmieniło się na zawsze; coś było dokładnie takie, jakim powinno być od dawna. Słowa wspierane spojrzeniem, spojrzenie podsycane bliskością; tym razem to ona mówiła — on słuchał, pozwalając dłoni opleść rozluźnione biodro; pozwalając sobie przyciągnąć ją bliżej; pozwalając jej poczuć, że sam zaczekał, aż obmyje ją mała śmierć. Niesamowity; rozpalone fragmenty prawdy zostawiały na ustach ciepło — to fantomowe znów stało się rzeczywistym, gdy pocałunek z muśnięcia przekształcił się w wyznanie wiary. Który dogmat spisać dotykiem? Dłoń nie czekała na odpowiedź; była gotowa zapisać na skórze piersi wszystkie słowa, które zalewały umysł razem z niespiesznym muśnięciem palców. Twardo—miękko; blisko—bliżej; tu—i—teraz, aż— — Tylko dla— Ciebie. Nie potrafił kłamać; tym razem nie musiał nawet próbować — milczenie było wymówką dla ust, które zsunęły się na szyję; dla prawdy, na którą mogło być za wcześnie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
TW: dwójka dorosłych robi dorosłe rzeczy, bo się lubią Tkanki dzielone na pół złączyły się w spójną całość. Jego dotyk był ciepłem spawającym ich w jedność. Nie potrafiła powiedzieć, gdzie kończy się on, a gdzie zaczyna się ona. Wieczność była zbyt krótkim wycinkiem czasu, aby móc pojąć to, co spragniona dotyku skóra pojęła od pierwszego chwycenia za nadgarstek; co ciepło cudzego ciała zdążyło przekazać wśród styczniowej, morskiej bryzy. Pragnęła go pragnieniem, któremu daleko było do posiadania; bliżej do poznania i zrozumienia. Do ciepła i bliskości, którą potrafili sobie zaoferować i mieć nadzieję, że to wystarczy. Dialog rozgrywał się w sferze rozgrzanych ciał i w odwrotności milczenia, które personifikowało się pod naciskiem szczęścia. Lyra w jego ustach skraplała się w cząsteczkach oddechu pozostawionego na skórze. Słowa — życzenie, którego nie dało się pomylić z rozkazem — zatrzymały jej spojrzenie w jego oczach. Zieleń zdawała się być głęboka i bezdenna; miękka i hipnotyzująca, i— Zobaczył każdy moment; każdy atom rozkoszy i każdy z nich należał do niego. Ona, pokryta warstwą drżących mięśni, sama również chciała zapamiętać każdy z nich. Każdy fragment jego spojrzenia, każdy pigment dotyku na jej skórze i każdą małą śmierć, którą napotkała po drodze. Roztopiona, rozlana, rozpuszczona; stan skupienia rozproszony był po materacu, a jego palce wciąż błądzące po udzie, scalały ją i rozszczepiały na nowo. Przyciągnął ją bliżej, a ona wtedy zrozumiała, że nie kłamał — naprawdę na nią poczekał. — Tylko dla? — wprawione w ruch struny głosowe czuły wyraźnie gościa obecnego na krtani. Nos zaczepił o jego czubek głowy powolnym ruchem; zapach jego włosów wygładzał każdą ostrość umysłu, która jakimś cudem się ostała. Wyciszał burzę, uspokajał wzburzone fale i spowalniał oddech. Pocałunki na szyi unosiły zgodnie kąciki ust do góry — ciężko byłoby jej przestać się uśmiechać, nawet gdyby chciała. Płynne szczęście roznoszone było w marcową noc drogą kropelkową. Palce powolnym ruchem zsuwały się w dół zwilżonej od bliskości skóry — jego plecy były łagodnymi pagórkami mięśni i znajomego drżenia euforii. Napotkany materiał był prostym wnioskiem — on wciąż miał na sobie coś, czego jej już od dawna brakowało. Wprawione w ruch biodra naparły do góry — musiał współpracować, inaczej manewr by się nie udał — przesypując klepsydrę ciał na drugą stronę. Opadające kosmyki (w którym momencie zgubiłam frotkę?) musiały załaskotać go w nos, bo wyglądał, jakby chciał się uśmiechnąć. Ona wyglądała, jakby chciała się— (Uczucia, na które było zbyt wcześnie.) Bliżej; stęsknione usta zahaczyły o płatek ucha, tylko po to, by rozpocząć powolną wędrówkę jej oddechu po jego rozgrzanej skórze. Każdy pocałunek był kolejną wiecznością; kolejną obietnicą, którą zatrzasnąć można w pentaklu. Dłonie odtwarzały ten sam dialog, który rozpoczął on — tutaj, wskazały palce, nim usta dotarły do złączenia mostka. Roztopione spojrzenie zatrzymało się na chwilę na jego twarzy; chciała się upewnić, że zmierza we właściwym kierunku — w dół. Dłoń wyprzedziła usta, zostawiając je w tyle. Pokonanie bariery materiału było proste, ale ostrożne. Zsunięcie ich było pracą zespołową; ostatnim bastionem nierówności ubraniowych i ostatnią ofiarą do oceanu podłogi. Nasłuchiwanie jego reakcji było w tym momencie kluczowe; wiedziała już, jak brzmi, gdy— Nie istniało słowo bliższe niż bliżej, jednak język zataczający na skórze kółka pragnął przekopać się dalej — głębiej, mocniej. Być może dlatego zęby zahaczyły o miękką tkankę i pociągnęły ją ku górze, w efekcie znacząc skórę niewielkim zaczerwienieniem. Poznawanie nowego ciała było ucztą dla pierwotnych instynktów; prawdziwa intymność leżała jednak w niewypowiedzianym. W zapamiętanym każdym drgnięciu skóry — za mocno? — w każdym westchnięciu, które wraz ze świstem powietrza można zinterpretować jako uciekającą z niego rozkosz — za lekko? — w każdym mocniejszym uścisku jego dłoni na jej skórze. Wolniej? Szybciej? — Powiedz mi, jak lubisz — wyszeptała. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów