Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
KUCHNIA O kuchni w mieszkaniu pod numerem szóstym już na pierwszy rzut oka można stwierdzić dwa proste fakty: sterylna i nieużywana. Nie brakuje w niej niczego; od garnków, patelnie, dwie zastawy stołowe, lodówkę, bliżej niesprecyzowane pojemniki z przyprawami, przez lśniące nieskazitelnie blaty, bambusowe deski do krojenia, zestaw niedorzecznie ostrych noży, aż po nowy ekspres do kawy, kubki, zestaw szklanek różnych rozmiarów i przeznaczeń. Kuchnia spełnia wszystkie wymagania — kwestia nieużywania jest więc kwestią braku kulinarnych umiejętności właściciela. Jej centralnym punktem jest stół oraz cztery krzesła; nietrudno zgadnąć, że w użyciu jest tylko jedno, to z widokiem na okno i rozciągający się z niego widok na Ratusz. W kuchennym zlewie rzadko można spotkać nieumyte naczynia, za to kosz regularnie zapełniany jest pojemnikami z jedzenia na wynos. Rytuały w lokacji: nieudany lockdown [moc: 54] |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
z salonu Pobawmy się w dom. Ma sporo ścian i generyczne obrazy na nich — wygodną kanapę i półki z książkami ułożonymi po wysokości grzbietów. Zamiast zdjęć w ramkach, jest brzydki wazon; zamiast chaosu kwiatków na parapecie, panuje pustka. Zamiast butów, są skarpetki; znów mogą poruszać się cicho, cichutko — jak w szkole, kiedy zamiast o dwudziestej drugiej wdrapywali się po schodach w Libertà grubo po północy. Pobawmy się w dom — do salonu i barku prowadzi prosty i znany szlak; kiedyś Paganini czołgał się do celu, więc zna każde ułożenie jodełki na panelach. Ten barek to wodopój, ważna część zabawy — dzięki niemu ktoś nie zacznie krzyczeć razem z głosem, który wrzeszczy w głowie. Wystarczy znaleźć butelkę, odkorkować, zająć usta i odetchnąć; wędrówka dobiegła końca, poranek nie nadejdzie nigdy. W ich zabawie w dom zawsze jest noc i nigdy nie ma bólu. — To nie wino — znajomy ciężar w dłoni, obca etykietka migająca w skąpym świetle osamotnionej lampki — zamiast dumnie pobłyskującej, włoskiej flagi, w twarz śmieje mu się inna; prawie biała. — To francuskie szczyny. Vaffanculo! Pierwszy odruch to rzut — butelką o ścianę albo podłogę, z impetem i werwą, niech płynie żabia krew. Drugi odruch to zmęczenie — rozmazany świat nie ma konturów ani kątów ostrych; są tylko smukłe szyjki innych butelek i dzwonienie szkła o szkło, kiedy niestrudzone poszukiwania prawdy kończą się fiaskiem i kwaśną falą roczarowania. (Albo to rzygi; już czas?) — Kupiłem ci kiedyś takie ładne, Fontodi Flaccianello. Wychlałeś? — sam? Z wnętrza barku oskarżycielsko patrzy burbon, whisky, gin i gówno; wielkie gówno pustki w sercu. Francuskie wydzieliny muszą wystarczyć — na tym etapie nocy to bez znaczenia. Na tym etapie życia wszystko jest bez znaczenia; więc co im szkodzi? Mogą ugotować, napić się wina, zastawić stół w sposób, w jaki potrafi to tylko Barnaby; jakby po puddingu zamierzał zjeść drugi deser w formie angielskiej królowej. Droga do kuchni to tylko dwa potknięcia i pół tuzina stuknięć butelką o udo — gdzieś czeka korkociąg, gdzieś są kieliszki, gdzieś Williamson zgubił ubrania i paraduje po domu w samym szlafroku; bezecnik, jest u siebie, powinien być nago. — Merda, che cazzo è quello? — trupie światło z otworzonej lodówki idealnie komponuje się z twarzą Valerio — oświetlenie kostnicy na żywym trupie; cienie pod oczami, biały był pod nozdrzami, krew na kołnierzyku i niedowierzanie w spojrzeniu. Zupa w lodówce to nie zupa; to abominacja przeciwko całemu kulinarnemu światu. — Tylko doba dzieli ją od samodzielnego spierdolenia z rondla. Gdyby jej dotknął, mogłaby zaatakować — wzrok pada na równe rządki piw z europejskimi etykietkami i niedobitki tego, co kiedyś musiało być cotygodniowymi zakupami; pomidor, jajko, szynka, ser i wielka pustka pomiędzy. Williamson ma pecha — Valerio czuje dziś w sobie kulinarną moc; chociaż równie dobrze to może być kokaina. — Gotujemy. Wyciągaj patelnię — pobawmy się w dom — jeden podaje, drugi kroi, żaden nie styka się końcówkami. — I oliwę, włoską. To greckie merda, które ostatnio— Nieskazitelnie czysty blat pada ofiarą pomidora; dzieje się coś złego. Może Paganini uderza nim za mocno — może od samego początku pomidor był nadgniły. Może to nie pomidor, tylko— — Williamson. Dwa dni temu sen trwał pół godziny; poza mgłą, była w nim krew. Był też czyjś wrzask i echo biegu, i nieruchome ciało, nad którym Valerio nie musiał się pochylać, żeby poznać prawdę; od ponad dwudziestu lat obserwował, jak z chłopca staje się mężczyzną. — Śniłem, że umarłeś. Śniłem, że ktoś cię zabił; dookoła była krew, ale nie jego — mgła i Barnaby, jedyne czyste punkty w mroku, który zaciskał się dookoła nich coraz szczelniej i szczelniej, aż— — Więc postanowiłem nie spać. Brillante, no? Geniusz ze zgniecionym pomidorem w dłoni. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Pobawmy się w dom. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych, bliżej nieokreślona ilość ścian, zatrzaśnięte w progu wspomnienia i zaplątane w dywan sny; sześć lat zamknięte za ceglaną fasadą kamienicy nie zgromadziło nawet ćwierci jego życia. Pył codzienności miał kolor niczego; szary, miałki, monotonny — od ponad pół dekady istnienie przypominało zlewki alkoholu z naczyń innych ludzi — włoskie wino po odwiedzinach Valerio; koniak po Benie; rum po Johanie; sok jabłkowy po Orestesie; gin po Richardzie, chociaż z drinków preferował Dick—ardi. Mieszkanie na Starym Mieście nie miało wspomnień z życia Williamsona; jedynie popłuczyny tego, co je imitowało. Pobawmy się w dom; puste ściany i równo ułożone książki pomagają zachować kontrolę — napiętych żyłek opanowania nie przecina nawet buszujący w barku Paganini. Butelka w jego dłoni miała potencjał chaosu; roztrzaskana rozbryznęłaby po ścianie tysiąc bordowych kropel — nie pierwszy, nie ostatni raz pod numerem szóstym. — To prezent od twojej matki. Zwykle tak brzmi początek żartu o tym, kto, z kim i w jakiej kondygnacji ciał — tej nocy to stwierdzenie faktu odpakowane z lśniącego papierka niestarzejących się — jak Giselle — dowcipów. Wino mogło wylegiwać się w barku od dwóch lat; zapomniał o jego istnieniu, nieświadomie dokładając kolejne cyfry do rocznika. Tego włoskiego nawet nie pamięta, ale gdyby miał postawić godność Valerio (co?) na to, kto odkorkował butelkę— — Nie ja. Ben — wysoki sądzie, zarządzam łagodniejszy wymiar kary; niektóre zaklęcia składały się z imion, a intencje z ponad dwóch dekad współdzielonej historii. — Jakiś czas temu uznał, że na noc preferuje moją kanapę od— Niedopowiedzenie zawisło w mroźnym powiewie z dna lodówki; pamięć mięśniowa Paganiniego zawsze działała na dwóch orbitach — szukał używek albo przemocy. Czasem używką była kuchnia — kilkanaście lat po śmierci nonny nadal próbował odtworzyć jej sos amatriciana. Ta noc nie będzie nocą objawienia; ilość zdatnych do spożycia składników w lodówce była wprost proporcjonalna do ilości przespanych od trzech dób godzin — jeden to ładna cyfra. Nie pozostawia złudzeń; podobnie do rondla, który — już za moment, już za chwilę — może wylecieć przez okno razem z zawartością. — Paganini — pierwszy strzał — ostrzegawczy; zamiast zupy, z lodówki wyłonił się pomidor — ciche plaśnięcie po zderzeniu z blatem dokonało tego, czego nie zdążyło wino; rozbryzg dosięgnął kafelków na ścianie. Paganini — początek i koniec. Cykl życia i śmierci. Obietnica nieoczekiwanego; czegokolwiek nie robił Valerio, Barnaby przyjmował to ze spokojem — niekiedy to nie sok pomidora przeciekał przez jego palce; niekiedy to nie warzyw leżał rozbryźnięty pod jego ręką; niekiedy— — Od kiedy masz prorocze sny? Cienie pod oczami, pęknięte żyłki w ich białkach, pomidor w jednej dłoni, pustka w drugiej. Śniłem, że umarłeś; to wcale nie musiała być przyszłość — to już się wydarzyło, sześć lat temu. Jedna z kuchennych szafek trzasnęła głucho; burbon w butelce zachlupotał entuzjastycznie na widok pękatej szklanki — Williamson nie zamierzał oszczędzać ani na alkoholu, ani przyjaciela. — Trzymaj. Albo przetrzeźwiejesz od razu albo wyrzygasz i przetrzeźwiejesz — w obu przypadkach wyjdzie na jego; wciśnięta w wolną dłoń Valerio szklanka to obietnica. Wszystko się zmieni, nowy wariant rzeczywistości, życie wersja dwa—zero; będzie o wiele ciekawsze, niż Paganini sądzi. — Czy ilość przespanych godzin dorównuje ilości wciągniętych kresek? — krótki moment wahania przed próbą znalezienia patelni; prawdopodobnie trzyma ją na lodówce albo w piekarniku — nietrudno zgadnąć, który ze sprzętów AGD używany był regularnie, a który pojawił się w zestawie razem z mieszkaniem i od tamtego momentu służył za składowisko bliżej nienazwanego, kuchennego wyposażenia. — Jeśli spalisz mi mieszkanie, wyniosę się do Bostonu i będziesz musiał— Stuknięcie patelni o kuchenkę; zderzenia koniuszka języka z zębami. — Valerio. Tak mało treści, tak wiele słów — Paganini zapomniał o najważniejszym. — Dlaczego nie śpisz? Bezsenność przestała być kliniczną przypadłością; w Hellridge zaczęła pełnić rolę nowomody, a tej nocy mieli kultywować ją po raz kolejny — jak za szkolnych lat. z tematu oboje |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
2 — V — 1985 — Dwieście pięćdziesiąt gramów. Biały, marmurowy, A potem pojawili się oni. — Pora spojrzeć prawdzie w oczy — otworzone opakowanie mąki przechylało się pod kątem, który poddawał w wątpliwość poczytalność producenta opakowań; papier nie powinien wyginać się w ten sposób, ale Orestes właśnie udowadniał, że w miłości i kuchni nie obowiązują podstawowe prawa fizyki. — Twój przepis to abominacja, Lyra. Mocne słowa jak na kogoś, kogo jedyną bronią było sitko — zabielone od przesiewanej mąki i równie niebezpieczne, co klepka na muchy. Proces pieczenia musiał zacząć się dobry kwadrans temu; ilość składników na blacie i wybebeszonych, kuchennych szafek — Lyra, widziałaś to? Ma nieotworzone pudło z KitchenAid — sugerowała, że włożony w zasianie chaosu wysiłek był współmierny do gramatury mąki, o którą kłócili się od dobrych czterech minut. Orestes twierdził, że na wymiary blachy do tarty, którą na stanie miał Williamson, wystarczy dwieście pięćdziesiąt gramów; Lyra mówiła, że trzysta — wtedy Zafeiriou oznajmił, że Vandenberg chyba lubi używać spodów do ciast jako broni miotającej; ona na to, że jego ciasto to rozmiękła bułka tarta, więc musiał— W porządku, nie musiał, ale poczuł się zobligowany do rzucenia w nią kawałkiem posiekanej gujawy. To, co wydarzyło się później, było historią. — Masło — na koszulce nadal miał odcisk unurzanej w mące dłoni — Lyra próbowała wepchnąć go do zlewu i prawie się udało; uciekł tylko dlatego, że poślizgnęła się na rozlanym mleku. — Musi być zimne. Twarda kostka uderzyła o blat — mieli na stanie tylko trzy i szybko doszli do porozumienia; masło było za drogie, żeby używać go do walki. — A cukru pudru — tego mieli w nadmiarze — Williamson trzymał w kuchennych szafkach sprzęt i składniki, których zastosowania pewnie nie rozumiał; nawet Orestes musiał zastanowić się przez chwilę, czym było to dziwne, plastikowe urządzenie przypominające nakładkę na tsoutsoúni, aż zrozumiał, że patrzy na obieraczkę do kukurydzy. — Równie sto gramów. Inaczej tarta będzie za słodka. Świecąca gujawa była słodyczą samą w sobie — doprawianie ciasta cukrowym puchem zmieniłoby wypiek w trudny do zniesienia koszmar diabetyków. Na ten temat Lyra też miała odmienną opinię; coś o tym, że życie jest dostatecznie gorzkie, więc powinni mu pomóc — Orestes udawał, że nie słyszy, całą uwagę poświęcając zaparzaniu herbaty. Dwa dni temu obiecała mu wróżbę; nadszedł czas zapłaty. — Przestygła — obita, porcelanowa filiżanka miała ładny, błękitny kolor, który lśnił we wpadających przez okno promieniach; minęła dwunasta, Barnaby wyszedł godzinę temu i w skali zirytowania znajdował się na wściekle czerwonym polu — Orestes tylko mógł domyślać się przyczyny. Niewykluczone, że wezwanie nadeszło w niedogodnym momencie; takim, przez który z sypialni wyszedł z nieładem na głowie i koszulką na lewą stronę. Z perspektywy czasu Zafeiriou zrozumiał, że być może popełnili drobny błąd; jeśli Williamson wróci do kuchennego chaosu, zabraknie skali dla wskaźnika złości. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Pierwszą myślą było — Williamson nas zabije. Drugą — ja zabiję jego, przez to, że wyszedł, zanim dokończył— Trzecią myślą była próba zamachu na Orestesa. Odciśnięta, mączna dłoń była dowodem nieudanej zbrodni, za którą odpłacił się jej dmuchnięciem białym pyłem prosto w związane do pieczenia, ciemne włosy. Mąka osadziła się obok kawałka gujawy, tym samym Lyra osiwiała w wieku dwudziestu siedmiu lat i to bez zdolności medium. — Jeszcze tylko słowo — on w dłoni miał sitko, a ona drewnianą łyżkę; powinien zrobić szybki rachunek potencjału bitewnego obu tych broni. — Mój przepis to pamiątka rodzina. Dziedzictwo kulturowe. To— Apsik, które kulturalnie kichnęła z daleka od przygotowywanych składników od ciasta. Unosząca się w powietrzu mąka łaskotała ją w nos. — Zimne, jak twoje podejście do sztuki kulinarnej — wymamrotała pod nosem, oddzielając żółtka od białek nad lawendową miseczką. Wyglądała na ładną, drogą i jak coś, co Williamson dostał w prezencie; jak większość wyposażenia, które trzymał w kuchni. Lyra już dawno (miesiąc temu) nauczyła się nie pytać go, gdzie ani skąd coś ma. Odpowiedź zawsze brzmiała hę? Gdy oddzielone jajka trafiły do miseczki na ciasto, naturalnym krokiem pozostało je wymieszać. Konflikt na tle technologii i tradycyjnych metod na szczęście nie istniał — oboje zgodnie stwierdzili, że mikser Williamsona wygląda, jakby nigdy nie wyglądał zza pudełka. Nie mogli mu zaufać; nie był nigdy wprawiony w boju. Lyra zajęła się więc mieszaniem, jedną ręką przytulając misę, drugą machając łyżką, co jakiś czas zerkając na Orestesa, który zajął się parzeniem herbaty. Dwa dni temu obiecała mu wróżbę. Z szacunku do właściciela mieszkania, w którym się znajdowali, obietnicy musiała dotrzymać; skoro on ich nie łamał, to jego goście również nie powinni. Nie zmieniało to faktu, że perspektywa wróżby nabawiała ją niepokojem. Być może dlatego wybierała każdy możliwy powód do kuchennej sprzeczki, licząc, że Ores zwyczajnie zapomni o herbacie. Przestygła było jasnym komunikatem, że nie. Westchnęła, odlewając wymieszane ciasto do foremki. Zafeiriou odpowiedzialny był za owocową aranżację, jak i kruszonkę, więc był to niezaprzeczalnie (a próbowała) dobry czas, by wypić herbatę przeznaczenia. Filiżanka była niebieska i lśniła w padającym przez okno słońcu. Gdy Williamson gniewnie (i na lewą stronę) opuszczał sypialnię, ona wyłoniła się niedługo później w puchatych skarpetkach, krótkich spodenkach i długiej, zielonej bluzie, która teraz nieco wyblakła od mąki. Przypominała dzięki temu bardziej oczy właściciela. — Więc — zaczęła, odkładając delikatnie filiżankę na kuchenny stolik. Fusy, które zebrały się na jej dnie, niewiele jej mówiły. — co teraz? Umieram? Wygram na loterii? Po swoim ostatnim popisie na Nocy Walpurgi bardzo uważała, co mówi na temat sztuki wróżbiarstwa. Pewnych opinii jednak nie potrafiła powstrzymać. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Stwórca
The member 'Lyra Vandenberg' has done the following action : Rzut kością '(S) Fusy' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
— Słucham? O ile mąka nie posiadała śladowych ilości kurzu — niewykluczone, spędziła ostatni rok wciśnięta w szafkę kuchenną pomiędzy szlamówkę i metalowe pudełko z herbatką na uspokojenie, w której ktoś (Williamson) wytłukł nożyczkami dziurę, żeby dostać się do zawartości — Orestes właśnie wypracował nowe uczulenie. Na oszczerstwa. — Słu—cham? Bezdech zamienił pytanie w sylabizowane oburzenie; po pierwsze, jego podejście do kuchni było wieloma rzeczami, ale w żadnej wersji rzeczywistości nie było zimne (chyba, że akurat robił maroulosalata). Po drugie, zaoferowanie pani Vandenberg nie—wierzę—we—wróżby oraz najwyraźniej także—kuchnię—grecką opieki nad spodem do ciasta, było aktem dobrej woli, której Orestes pożałował szybciej, niż mógłby powiedzieć ilektroenkefalográfima. Po trzecie— — Nigdy więcej nie dostaniesz saganaki na wynos. Nigdy! Kłamstwo skwitowane dźgnięciem w ramię ukryte pod miękkim, zielonym materiałem. Bluza wyglądała znajomo i właśnie nosiła ewidentne ślady zbrodni; miejscem jej popełnienia była kuchnia, kiedyś sterylna, teraz bliższa staremu, dobremu chaosowi. W walce o kulinarną dominację mogli rzucić mąką o raz za dużo — Ores potrafił przyznawać się do błędu i wie, że kolejnym razem zacznie grozić komuś kilogramem cukru tylko pod warunkiem, że puszka będzie zakręcona. W przeciwnym razie podłoga może zamienić się w marną imitację plaży, która— Za chwilę, Zafeiriou. Która budziła wspomnienie tamtej kwietniowej nocy i pytań niezadanych od trzech tygodni. Nie było dobrego momentu — nigdy nie ma dobrego momentu na nic — by zadać ciążące na sercu pytanie i przygotować się na każdą potencjalną wersję reakcji. Nie spodziewał się po Lyrze gniewu; ostatnie dni pokazały, że wypaliła się z niego na kolejny tydzień. Nie był pewien co do kłamstwa — mogłaby zełgać bez mrugnięcia okiem i z aktorską precyzją, a on uwierzyłby w każde słowo, ale coś — przeczucie; umiejętność przewidywania przyszłości? — szeptało, że chciała zetrzeć smugę niewiedzy z ich przyjaźni równie mocno, co on. Wracali do punktu wyjścia — nigdy nie ma dobrego momentu na nic, więc równie dobrze mogą upiec ciasto. Szybko posiekana kruszonka miała obsypać nadzienie ze świecącej gujawy, która zdążyła puścić sok w miseczce; zapowiadało się na soczystą, radosną tartę, która wynagrodzi właścicielowi mieszkania znajdowanie mąki w fugach przez kolejny miesiąc. Kątem oka zerkał na osuszającą filiżankę Vandenberg, zaciekle mieszając łyżką tajny składnik — sok z połówki cytryny i odrobinę cukru pudru potrafią przełamać cuda w przełamywaniu słodyczy owoców. Zdąży przemycić go do gujawy, o ile Lyra skupi wzrok na dnie filiżanki i zrobi dokładnie to, co większość sceptyków — po fusach zacznie spodziewać się wszystkiego, co najgorsze. — Tsk, asteráki mou — ciasto w foremce, owoce na wierzch, kruszonka na samą górę — chaotyczna koronacja była szybka i zakończyła się wsunięciem formy do piekarnika. Póki co żadne z nich nie wpadło na to, że trzeba go odpalić. — Pokaż — dłonie wyciągnięte po filiżankę, palce gotowe uchwycić za uszko, wzrok przygotowany na każdą ewentualność i wreszcie — jego osobista kruszonka na wróżbie — ciche oh. A więc to tak. — To manitária. Grzyb. Nie chciałby usłyszeć nikt po wypiciu herbaty. — Symbolizuje drogę powrotną do tego, co budzi tęsknotę serca — drobna przerwa w nadawaniu — obracana w dłoni filiżanka czuła się bezpiecznie i chętnie szeptała sekret przyszłości. — Niekoniecznie do rzeczy. Nie zawsze do miejsca. Czasem do— Wilgotne fusy pływały w płytkiej kałuży resztek herbaty; przypominała wodę, a woda to— — Do stanu, w którym się znajdujesz, by móc poczuć wolność. Podniesione znad filiżanki spojrzenie było spokojne i przypominało morze; tego błękitu nie mogło zmącić nawet zakradnięte między słowa wahanie. — Lyra— Za wcześnie, Ores; to nie jest dobry moment. Nigdy nie ma dobrego momentu na nic — zwłaszcza na ciche: — Czy w oceanie czujesz się wolna? |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Jako aktorka nie miała innego wyboru, jak docenić dramatyczność gestów Orestesa. Podwójne słucham było klasykiem gatunku — dłuższe przeciągnięcie głosek idealną wisienką na tarcie. Jedyne, czego brakowało, to dłoń ułożona na piersi, jakby przeczuwała nadchodzący zawał. Groźby wpasowane były do foremki idealnie. — Woah — na nieszczęście Oresa, Lyra potrafiła być bardziej dramatyczna. — Nie mów czegoś, czego będziesz potem żałował! Palec dźgający bluzę był odpowiedzią na jej ostrzeżenie. Nie pozostawił więc innego wyboru, jak odważne (bo krótkie) pokazanie języka. Zostawiła za plecami kuchenne konflikty — cukier skrzypiał pod skarpetkami, dlatego na krześle usiadła po turecku. Mogła być to też ostatnia wolna walki z Grekiem z naprzeciwka, nim w akcie przeszłej skruchy, wypiła do dna herbatę. To, co stało się później, było preludium do dna faktycznego. Marszczyła brwi wraz z nim. Każde ciche oh sprawiało, że napinała się bardziej. Palce odruchowo zaczęły szukać pierścionków, ale dłonie miała niekomfortowo gołe. Coś, co wydawało się rozsądnym rozwiązaniem podczas mieszania ciasta, teraz mogłaby wrzucić do rozbitych skorupek żali. Żałowała wiele — żałowała, że powiedziała to, co powiedziała w Noc Walpurgi oraz żałowała, że nie powiedziała mu tego, czego nie powiedziała mu do tej pory nigdy. Żałowała, że urodziła się czymś, czego świat nienawidzi i tego, że sama również nie potrafiła się z tego powodu pokochać. Żałowała, że musiał wyczytać to z fusów i jej twarzy; wolałaby być kimś, kto sam miałby odwagę mu powiedzieć. — Ja— Ty; właśnie na tym polega problem. Na tobie. Nie potrafiła już rozpoznać, który z głosów w jej głowie wypowiadał oskarżenia. Nie miało to znaczenia — każdy z nich miał rację. Mogła skłamać. Widziała wyraźnie przed sobą drogę, w której to robi; wymyśla wymówkę, a Orestes w nią wierzy, bo wbrew własnemu rozsądkowi, Orestes wierzy w Lyrę. Byłoby to obraźliwe, bezczelne i paskudne — okłamać go. Drżenie dłoni, które usilne próbowała ukryć niespokojnymi palcami, zdradzało jej, że dokładnie taka jest — obraźliwa, bezczelna i paskudna. Powinnaś była zdechnąć na tej wycieraczce. To nie głos; to chór. Zgodna opinia mas na temat jej losu — co na to powiedziałyby wróżby? Szukała na jego twarzy odpowiedzi. Szukała odrazy, gniewu czy przerażenia. Szukała doskonale znajomych reakcji, ale twarz Orestesa pozostała tak samo łagodna, jak zawsze. Tak było ciężej; jego gniew mógł usprawiedliwić jej milczenie. Pozostawała więc jedynym potworem przy tym stole. — Tak — usłyszała, jak mówi, ale nie pamiętała momentu, w którym się na to zdecydowała. Spuściła wzrok — ciężar sądu ostatecznego był zbyt duży. — Tak i dlatego— Miała wyschnięte gardło. Ciało tęskniło za słoną ulgą nawilżenia, ale ona dawno temu zdecydowała, że nie zasłużyła. — —dlatego tak bardzo mnie to przeraża. Do czego zdolny jest człowiek, gdy staje się wolnym? |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Rozpalone wnętrze piekarnika — gdy herbata zdradzała fusom ostatni sekret przyszłości, przypomniał sobie o innym sekrecie; sukces upieczonego ciasta odmierzano temperaturą — buchnęło ciepłym wydechem przez uchylone drzwiczki. Trzy dni temu Orestes odkrył, że prawdopodobnie nigdy nie zaznały spontanicznego rozbryzgu wylewających się poza foremkę drożdży — w tym samym momencie uznał, że czas to zmienić. Wsunięta do piekarnika tarta była owocem (świecącej gujawy) wspólnego wysiłku — Ores nawet przez moment nie wątpił, że ten będzie nieudany. — Powiedzieliśmy wystarczająco, żeby zagryźć ten żal — zagryźć nie w perpetualnym ciągu krwi, zębów i kawałków włókna, ale na talerzyki, widelce i okruchy, które będą musieli usunąć z każdego zakątka kanapy, w który wpadną w trakcie testowania walorów smakowych ciasta. Krótkie pokazanie języka nie pozostawiło wyboru i jemu; zrobił to samo, ale dwie sekundy dłużej, więc wygrał. Słodycz triumfu spłukiwał czas, pozostałości naparu na dnie filiżanki i wzrok, którego rosnący niepokój już w locie zamieniał się w rozpalony napalm. Długie dni analizowania wszystkich małych oznak, schematu przynoszonych do antykwariatu znalezisk — każdy szeptał o oceanie; każdy pachniał solą — i tamtej nocy w Sonk Road, przeobraziły słowa w ryzyko. Był zdany na łaskę Lyry w ten sam sposób, w który ona była pewna, że musiała zdać się na niego — ona, zgubiona w oceanie słów, wymówek, milczenia, potencjalnych kłamstw i niepotencjalnej odwagi. Ona — powoli przekuwająca strach w słowa. Ona — od urodzenia skazana na życie o dwóch dnach; jedno znali wszyscy — drugie rozciągało się pod słonymi falami. Ona — niepotrafiąca patrzeć mu w oczy, jakby niewyjawienie śmiertelnie poważnego sekretu było grzechem. Ona — przekonana, że jej istnienie to grzech sam w sobie. Ona — nie syrena. Nie odmieniec. Po prostu Lyra i jej sekret. On — nie słuchacz. Nie odmieniec. Po prostu Orestes i jego historia. — Dawno temu — przypowieść bez konkretnego początku, chociaż w środku nocy byłby w stanie wskazać datę w kalendarzu. Szelest cofanych lat zatrzymałby się dopiero na tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku; gdzie wtedy była Lyra? W jakim maleńkim wszechświecie zdarzeń zamknął ją czas, kiedy Orestes trzymał Joy w ramionach i myślał, że będzie tak zawsze? Dziś wie, że zawsze nie trwa zawsze; czasem zawsze bywa tylko na lato. Na rok. Na miesiąc. Na noc. Na chwilę. Będę kochał cię zawsze, będę wierna ci zawsze, będziemy razem zawsze — zawsze było dla niego końcem. Zawsze było dla niej odcinkiem pomiędzy jeśli wyjdziesz za te drzwi, możesz nie wracać a afektem jeśli wrócisz, pokocham cię od nowa. Ciągle wracał — Joy była nałogiem, Orestes był uzależniony; musiał wracać, by przetrwać — aż pewnego dnia cykl przecięto stalą. Zimny metal kajdanek zamiast ciepłych dłoni — wycięte z życia dwa i pół roku, kiedy zawsze stopniowo zmieniało się w nigdy. Nigdy nie napisała, nigdy nie zadzwoniła, nigdy nie złożyła wniosku o odwiedziny. Tę historię opowie innym razem — dziś będzie tylko łuską w wielowarstwowym obrazie wspomnień. — Dawno temu wydawało mi się, że kogoś kocham — pusta filiżanka w dłoni była lekka, leciutka; chciałby, żeby ta rozmowa dorównywała wagą porcelanie, ale świat dawno temu wyzbył ich złudzeń. To, co zrobiła Lyra teraz — potwierdzając niewypowiedziane — było aktem odwagi, zaufania i odsłonięcia. Za odwagę, zaufanie i odsłonięcie się płacono krwią; Orestes próbował przerwać cykl, w którym zatrzasnął ich strach, uprzedzenia i propaganda ludzi zbyt bogatych i zepsutych, by mieli być czyimkolwiek moralnym kompasem. — Długo zajęło mi zrozumienie, że nie będzie w stanie pokochać mnie w ten sam sposób — odstawiona na spodek filiżanka stuknęła cichutko; dłoń, zwolniona z ciężaru odpowiedzialności za kruchą porcelanę, sięgnęła po inną kruchość — palce Lyry jeszcze nigdy nie były tak nieruchome. — W jaki sama kochała tę samą wolność, którą kochasz ty. Na drgnięcie, powiew, pozwolenie — jego dłoń zastygła tuż obok kobiecej dłoni. Nie chciał pozbawiać jej i tego — inicjacji dotyku na chwilę po zrozumieniu, że bliskość nadal była możliwością. Nie odsunął się, nie cofnął, nie zapytał dlaczego mi nie powiedziałaś? Każda odmienność miała swoje powody milczenia; on nie mówił o tym dlatego, że wybrał. Lyra dlatego, że musiała — ceną przetrwania była cisza. (Co więc było ceną przyjaźni?) — Lyra? (Nic; ta jest bezcenna). — Nie musisz bać się w samotności. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
— Kochałeś ją— Poprawka. — Próbowałeś ją kochać, pomimo tego kim — nie czym; nigdy czym. Nawet gdy nawyk, by nazwać się rzeczą, był silniejszy od oddychania. — była? Nigdy nie wyobrażała sobie Oresa splątanego miłością; jaki był, gdy kogoś kochał? Czuły, gdy dotykał dłonią po cudzym ciele? Śmiały? Zaskakująco energiczny? Nie musiała jednak pytać, co Orestes zrobiłyby dla kogoś, kogo kocha — odpowiedź była jasna. Wszystko. Powoli podniosła wzrok. W oczach miała nadzieję — Ores dawał jej nadzieję, że da się tą jej część kochać; albo lubić, albo przynajmniej tolerować. Da się znać prawdę i wciąż traktować ją z tą samą delikatnością, co zawsze. Położyć rękę obok jej własnej i czekać, aż ona sama zdecyduje, co z nią zrobić. Pały palec bojaźliwie musnął jego kciuka. Ściśnięty żołądek podpowiadał, że wybuch może jeszcze nadejść. Nawet jeśli rozsądek wiedział, że Orestes miał najbardziej cierpliwe palce, jakie znała. — Ocean jest cichy — mówiła, tak samo jak ocean, o którym opowiadała, cicho. — Spokojny i rozległy. Bycie pod wodą to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Ale— Cały ten proces — cały ten aspekt życia — był utkany z samotności. Inne syreny (jej matka) nie rozumiały smyczy, na której Lyra się sama trzymała. Patrzyły na kaganiec i kręciły głową, więc Lyra nauczyła się trzymać od nich z daleka. Była więc sama — sama w wodzie, sama na brzegu i sama w świadomości, że musi ukrywać własne jądro ciemności przed wzrokiem innych. Ale Orestes nie odwracał wzroku. — Też najbardziej samotna. Ocean był cichy, był spokojny, był pusty. Łatwo w nim zapomnieć o tym, jak być człowiekiem. — Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej. Powinnam była. Wtedy, w barze, ja— Zawahanie w głosie było wyraźne — oddzielało grubą kreską powinność od żalu, układało brwi w łuki wykrzywione od desperacji. Dlaczego miałby jej uwierzyć? Dlaczego kiedykolwiek miałby ci w cokolwiek uwierzyć, Lyra? — Ja nie robię tego często, przysięgam. Kłamca, kłamca — zaraz będziesz bez palca. — Staram się nie. Nie jestem z tego dumna — kłamca. — To okropne. Ja jestem okropna, gdy— Była przede wszystkim słaba; ochrypnięty głos i popękane usta były pierwszymi objawami odwodnienia. Jeśli spojrzałby w jej oczy, zobaczyłby, że są przekrwione, że skóra na jej dłoni robi się szorstka, a na wargach ma strupa od rozciętej skóry. Długo milczy. W milczeniu zaciska jego dłoń, jak kotwicę. Próbuje utrzymać się w jednym miejscu, ale wir myśli ciągnie ją tam, gdzie nie lubi zaglądać; do widoku ludzi skrępowanych jej wolą. Do klęczących kapłanów, zdezorientowanych pijaków i zauroczonych napastników — do słów, które są ciężkie od magii i myśli, które są zatrute od chęci dominacji. Długo milczy. W milczeniu czuje zbierającą się, jak ukojenie, w kącikach oczu wilgoć. — Boję się — wyznaje; nie musi bać się w samotności. — że pewnego dnia nie wypłynę. Więc nie wchodzę. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Kochałeś ją— Przelotne zmęczenie uśmiechu; nie zwykle bywa słowem, ale czasem — kiedy dźwięki są zbędne — wciela się w nikłe zapowiedzi, w mimowolne odruchy, w drgnięcia kącików ust i przeczące ruchy głową. — Próbowałem kochać ją za to, jaka była — dziś niewiele pamiętał z tego, jaka była naprawdę; pełna życia i uparta, kipiąca od uroku i łatwa to zirytowania — gdzie kończyła się Joy, gdzie zaczynała odmienność? — To, kim była przy okazji, nie powinno mieć znaczenia. Ale ma. Każdego dnia Lyra stawia czoła cichemu wrogowi, temu, którego pokonać najtrudniej — ukrywa się w głowie i rzadko męczy; ma wiele słów i żadnej litości. Kiedy cały świat twierdzi, że jesteś potworem, zaczynasz w to wierzyć; nawet, jeśli patrzące z lustrzanego odbicia oczy są łagodne, uśmiech szczery, a dłonie czyste od krwi. Magiczne społeczeństwo przeorano zasiekami podziałów — gdzieś na samym dnie, pod tonami zarzutów, nienawiści i strachu, próbowano zatopić syreny. Ta, na którą Orestes patrzył teraz, była wieloma cechami; była odmiennością, ale nie tylko nią — w pewien sposób ledwie nią. Nie domyślał się aż do ubiegłego miesiąca, kiedy lament — zbyt znajomy w efektach, chociaż niezauważalny — skonfrontował się we wspomnieniami wszystkich drobnych przejawów. Pachnące oceanem artefakty i nieodparte, subtelne przyciąganie; Orestes podziwiał piękno, a Lyra bez wątpienia była piękna, ale ponad urodę wzbijało się coś jeszcze — dopiero teraz, sprowadzony do roli cichego obserwatora, zaczynał to dostrzegać. Palce delikatnie oplatały dłoń; niepewne muśnięcie zamieniło się w pełnoprawny dotyk, w opuszkach palców kumulując całe ciepło, na które zasługiwała. — Nie powinnaś mówić mi w barze — ani przed, ani w samochodzie, ani tamtej nocy; był zbyt przerażony własną słabością, by móc udźwignąć cudzy smutek. — Nie powinnaś mówić mi wcale, o ile— Uścisk palców przybrał na silne; próbował przechwycić wahanie, samotność i ból, i przelać je na siebie. — Na zaufanie należy zapracować. To proces, nie dar. Historia nie pamięta momenty, w którym rozpoczęli barter zaufania — wtedy, gdy po raz pierwszy usiadła na kuchennym krześle, zdając się na cierpliwe cięcia nożyczek? Czy wtedy, kiedy nigdy niegasnące pragnienie paraliżowało go na kilka dób, więc nie opuszczał sypialni w strachu przed samym sobą, więc to Lyra upewniała się, że Jakub i Percy przetrwają? Teraz mówiła jestem okropna; kłamstwo miało krótką datę ważności i kruchy fundament — Orestes skruszył go, stawiając krok do przodu. Uścisk dłoni był niewystarczający — czasem, by utrzymać kogoś w całości, potrzeba ramion i przytulenia. Wyciągnął rękę powoli — pośpiech był wrogiem delikatności — i przyciągnął bliżej siebie; fantomowy dotyk zamienił się w rzeczywistość, gdy palce zacisnęły się na znajomym materiale bluzy tuż nad linią łopatek. — Nie masz wpływu na to, kim — kim; nie tak mówi się o potworach — jesteś. Masz wpływ na to, jaka jesteś pomimo tego. Szept nie mógł naprawić lat własnego strachu i cudzej nienawiści, więc nawet nie próbował; wypowiadane tuż nad ramieniem słowa były łatką na wielkiej płachcie rzeczywistości — nie cerowały przeszłości, ale mogły powstrzymać powstanie nowych pęknięć. Tych na spierzchłych wargach nie naprawiłaby żadna ilość otuchy; przez ostatnie dni wmawiał samemu sobie, że to zmęczenie, że to powód, dla którego rzadko wychodziła z łóżka. Teraz wie — to tylko objaw. — Joy opowiadała mi— Niewiele; mówiła mu niewiele, ale pamięta, że zabrał ją nad ocean, kiedy wytrzeźwiała na tyle, by przypomnieć sobie— — Czasem wybór to rzecz przetrwania lub jego braku — magia potrzebowała odświeżenia; ta syrenia — nie wiedział wiele, ale wystarczająco; wiedział też, że zamierza dowiedzieć się więcej — bardziej niż inna. — Pod wodą jest samotnie, ale— Spojrzenie próbowało odnaleźć spojrzenie; w lśniące wilgocią oczy próbował przelać obietnicę. — Na brzegu nie musi. Na zaufanie należy zapracować — Lyra przez ostatni rok otrzymała dożywotnią premię; dlatego kolejne pytanie zadał na zeszyt — wiedział, że i to zaufanie spłaci. — On wie? Uścisk w piersi zamienił się w tąpnięcie tektoniczne; tak na świat wydostał się strach. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Nie powinno mieć znaczenia. Ale ma. To, co nie powinno mieć znaczenia, najczęściej miało największe. Przejawiało się w ludzkich odruchach i reakcjach — było czymś, o czym myślała za każdym razem, gdy poznawała kogoś nowego. Jak zareaguje, gdy się dowie? Zapamiętywała każdy, drobny komentarz, który mógłby sugerować poglądy. Czy będę bezpieczna, jeśli się dowie? — Nie jesteś zły? — spytała, ostrożnie szukając pierwszych objawów. Potrafiła rozpoznawać złość — rozpoznawać agresję — ale Orestes był jej przeciwieństwem. Rozczarowany? Zawiedziony? Kiedy cały świat mówi, że jest potworem, łatwo mu uwierzyć. Ciężej jest zaufać tej części świata, która próbuje przekonać, że nie ma w niej nic potwornego; nic paskudnego, dlatego bez lęku oplata ją ramionami i przyciąga do siebie. Dlatego ona na to pozwala, kładąc głowę na jego ramieniu i oplatając go własnymi. Ores nie był Aaronem. Byli skrajnie różnymi osobami, których nie powinna do siebie porównywać. Nie mogła jednak pozbyć się z głowy myśli — co, jeśli zareagowałby tak samo? Co, jeśli w strachu przed odrzuceniem, to ona odrzuciła jego? W błędnym kole toczyła się nienawiść — ukrywając się przed nią, prowokowała jej istnienie. Koło można przerwać; koło można przeciąć. Wystarczą dwa słowa. — Ufam ci. A potem trzy kolejne. — Ufam też jemu. Zaufanie było procesem. Jego początek nie miał znaczenia; większe było w tym, co z nim robili. Orestes cierpliwie podcinął jej włosy i jeszcze cierpliwiej nie zadawał pytań. Ona lojalnie głaskała Jakuba za uchem i pokazywała Percy'emu, jak zrobić obiad z niczego, gdy Ores przysiężony był do łóżka własnymi demonami. W znajomym geście przynosiła mu herbatę — wzajemnych języków miłość łatwo się nauczyć, jeśli tylko się słucha. Nikt nie słuchał lepiej, niż Ores. — Ja— Ona i jej wyschnięte od pragnienia gardło. — Byłoby mi łatwiej, gdyby ktoś na mnie czekał. Dziękuję pozostało niewypowiedziane; nos zahaczający o obojczyk miał być wymowny sam w sobie. On wie? Styczniowy mrok za jego plecami i słabe światło zaklęcia oświetlające jego twarz. Nie zapomniała, jak wyglądała twarz Williamsona, gdy się dowiedział — nie umknęło też jej uwadze, że od tego czasu, ani razu tak na nią nie spojrzał. Życie utkane było z wyborów; uprzedzenia też były kwestią wyboru i osobistej walki z tym, co wpojone, a tym, co właściwe. On — Ores nie musiał mówić kto, by Lyra zrozumiała — wiedział. Głowa poruszyła się w górę i w dół, ocierając lekko o ramię Zafeiriou. — Wie — ciche potwierdzenie gestu; w kąciki ust wkradał się uśmiech. — Nie rozmawiamy o tym często, ale wie. Sekundy ciszy były zawahaniem. Nie była pewna, ile— — W styczniu wpadłam do oceanu. Dlatego miałam jego płaszcz — wyjaśnia dalej, czując, jakby nieintencjonalnie spłycała tę historię. Był to pierwszy raz, gdy ją opowiadała; skąd mogła wiedzieć, które jej elementy są najbardziej istotne, a które mogły zdradzić za dużo. Oczy miał jak spokojny ocean; miała nadzieję, że to wróżba. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Jeden z tych dni spisanych na straty — jeden z tych dni, w które nic się nie zgadza. Naprędce wciągnięta przez głowę koszulka tkwiła na lewą stronę; zauważył dopiero w samochodzie, kiedy metka zaczęła drapać w szorstki od zarostu podbródek. Magia nie słuchała poleceń; zrozumiał po kostki w zaklęciu, które zmieniło zwykłe, leśne błoto Cripple Rock w ruchome piaski (pierdolona magia natury życiowym mottem). Rytuały nie zamierzały poddać się łatwo; odkrył, kiedy plaga komarów próbowała ukrócić udrękę i pozbawić Williamsona zawartości żył, a nieokreślone robactwo — w liczbie kurewsko dużo — wpełzało pod nogawki. Godzinę później kazamata połknęła sprawcę zamieszania, ale nie przejawiła właściwości oczyszczających; w powietrzu nad Deadberry zawisło coś nieciekawego, coś, co nie pozwalało doprowadzić spraw do końca, coś, co wyzwalało złe intuicje. Jakby ktoś wyłączył rzeczywistość na złym kanale — obraz w telewizorze śnieżył, tracił dźwięk albo kolory, aż przeciążona atmosfera wysadziła korki i wypełniła umysł ciszą. W drodze na Stare Miasto nadal słyszał ten pisk; milczenie, w którym nieproszona odzywała się intuicja. Na półpiętrze kamienicy próbował odkrztusić to wrażenie — razem z całym przeklętym przedpołudniem i każdym połkniętym komarem — myśli zamieniając w mantrę. Intuicja nie istnieje; intuicja to przejaw osobowości paranoidalnej. Jeśli to prawda — jeśli intuicja to tylko chuchanie w trzymane w dłoni kości, Williamson właśnie wyturlał szóstkę; oczka potoczyły się po jodełce paneli i dotarły aż do źródła dźwięku — stłumione echo niezrozumiałych słów płynęło przez korytarz z kuchni i odprawiło na nim rytuał pułapki grawitacyjnej. Nogi zaprowadziły go same, za to wzrok— — Dlaczego ten stół jest upierdolony? Poprawka — dlaczego kuchnia zmieniła się w miejsce zbrodni? Ścieżka małych, lśniących drobinek mieszała się z białym proszkiem, który mógł być albo mąką, albo kokainą; gdyby w mieszkaniu zagnieździł się Paganini, odpowiedź byłaby jednoznaczna, ale — niepojęte — to nie on był źródłem chaosu. Tym razem źródła były dwa i właśnie skrzyżowały z sobą nurty; Williamson potrzebował trzech sekund, w trakcie których skala katastrofy wyceniona została wprost proporcjonalnie do rytualnych robaków — znów kurewsko dużo — by wreszcie dostrzec, że wszedł w trakcie— Ciężko nazwać nienazwane; splecione ramiona mogłyby wzbudzić nieracjonalne (na pewno? Dzielą pasje, są z sobą blisko, może—) tąpnięcie w piersi (nie masz prawa, Williamson; nie masz prawa, bo nie rozmawialiście o tym, czym—), gdyby nie wyrazy twarzy. Jeśli tak wygląda wspólna chwila uniesienia na linii Vandenberg—Zafeiriou, wolałby nie odkrywać, jak przejawiają współdzielony smutek. — Kto umarł? Poza dziś prawie Williamson; ubrania, odsłonięte koszulką ramiona i upstrzona mozaiką dziwacznych śladów twarz nie zdradzała wiele, poza tym, co kluczowe — wrócił zły, a widok kuchni nie zadziałał kojąco. — Pięć minut. Coś pachniało; coś siedziało w piekarniku. Coś się wydarzyło, a Williamson nie wie, co dokładnie — dlatego sięga po tryb rozkazujący; samoobrona nie zawsze musi być rękoma i unikiem. — Ma być czysto tak, jak wychodziłem. Czasem wystarczy ton. Lyra, Ores, nikt nie spodziewa się czarnej gwardii, na dodatek w stanie, w który wskazuje na (nieobowiązkowy rzut k3): 1 — ugryzienia komarów na ramionach, szyi i twarzy sugerują, że albo Barnaby odkrył w sobie zacięcie wędkarskie i dał pogryźć się nad jeziorem, albo padł ofiarą rytuały z dziedziny magii natury. 2 — brudne ubrania, kilka zgniecionych śladów na skórze i jedna — nadal żywa — glista, która właśnie wypadła mu z kieszeni; Williamson ewidentnie wpadł w nieestetyczny rytuał plastra miodu. 3 — brawo, twoja spostrzegawczość pozwala ci odkryć dwa powyższe punkty |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Nie jesteś zły? Nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy był po raz ostatni; wtedy w marcu, kiedy strach wreszcie się ulotnił i pozostawił po sobie pogorzelisko gniewu? Nawet wtedy był wściekły głównie na siebie — za to, że nie uciekł, gdy miał okazję, za to, że znów pozwolił zamknąć się w zimnym prostokącie celi. Złość była abstrakcją; zwłaszcza teraz. — Nie mogę być zły za to, że chroniłaś siebie — ile lat życia spędziła na przekonaniu, że ludzie akceptowali, lubili, kochali ją wyłącznie dzięki nieznajomości całej prawdy? Ile osób, które spotkała na swojej drodze, utwierdzało ją w tym przekonaniu? Samotności nie da się zmierzyć łyżeczkami, smutku nie sposób obliczyć w gramach — życie to nie ciasto, które można wlać do formy i oczekiwać, że każdemu posmakuje. Lyra miała wiele okazji, żeby mu powiedzieć; Orestes miał wiele okazji, by odkryć to samemu. Droga, którą przebyli, żeby dotrzeć do tego miejsca, mogła być krótsza — mogła też nigdy nie dobiec końca. Zamiast być złym, wybierał wdzięczność i ulgę, i nadzieję, że do kolejnego rozstaju nie będzie musiała dotrzeć w pojedynkę. Zaufanie było cenne; zaufanie łatwo zawieść. Ufam ci oznaczało nie zdradź mnie. Orestes by nie potrafił; Barnaby nie zamierzał. — Zaszczyt, nie przywilej — szept, który był obietnicą składaną w imieniu obu — Lyra nie potrzebowała deklaracji, tylko obecności. Ta zaczynała się w ciepłym objęciu ramion i świadomości, że od pewnego czasu — Orestes nie był pewien i nie zamierzał liczyć; to nie czas na matematykę — nie była sama. Williamson wiedział, więc mu ufała; skoro mu ufała, musiał pozwolić, by poznała go od strony, której nie pokazywał przypadkowym ludziom. — Będziemy czekać — liczba mnoga definitywna; łagodny błękit obmył ukryty pod ciemnymi lokami smutek i czekał na falę świeżej prawdy. Lyra potrzebowała chwili na odnalezienie słów, a Orestes miał cały czas świata; nie wiedział, że wypatruje ulgi, dopóki nie poczuł, jak ta zakrada się do płuc razem z wdechem i cichym echem sylab. — A czy ty— Wiesz? Nie rozmawiali o tym często; dlatego, że Williamson z definicji nie mówił wiele, czy stał za tym balast krwi, którą odziedziczył po matce? Historie były stare, ale opinie znane — w Kręgu istniała rodzina, która nienawidziła syren z wzajemnością; okrutnym chichotem losu wydawało się, że fiolka tej krwi płynęła przez żyły człowieka, którego mieszkanie było azylem dla jednej z nich. Lyra była odważna, porywcza i lekkomyślna, ale nie była głupia; skoro tu została, musiała znać ryzyko — skoro tu została wbrew ryzyku, ona i Barnaby— — Wpadłaś do oceanu— Od stycznia istnieli w swoich światach; pod koniec kwietnia zaistniała w jego mieszkaniu. — Przy nim? Lyra, to— Dokładnie to, czego mógł się spodziewać po Vandenberg. O ile nie zniknęła w odmętach oceanu, Barnaby musiał widzieć nieunikniony efekt wizyty syreny w wodzie; skoro Lyra nadal żyła i nie obawiała się, że sekret dotrze na niepowołane meandry Kręgu— Myśli zagrzechotały o skroń razem z dźwiękiem słów; oderwany od skroni Lyry policzek pomógł w odnalezieniu źródła sylab i odkryciu dwóch istotnych faktów. Barnaby wrócił żywy, a z kieszeni właśnie wypadł mu robak. — Williamson, odpowiedź masz na wyciągnięcie ręki — tylko ostrożnie i w rękawicy — piekarnik był gorący, ciasto pachnące, a bluza — Każdego dnia ktoś umiera, życie to pętla, której początek i koniec są nirwaną nieistnienia — dłoń na plecach Vandenberg wykonała lekki gest; pogładzenie otuchy rozprowadzało ciepło. Kuchnia była pobojowiskiem, Barnaby — gwardzistą spod znaku zmęczenia i złości, ale to bez znaczenia; mieli zadanie do wykonania. — Posprzątam pod drobnym warunkiem — nie był ani drobnym, ani warunkiem — został obietnicą, którą Orestes właśnie dopełniał. — Pojedziemy na plażę. Tylko niech dojdzie ciasto. 2: robaka widzę w tym gwardzistu |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Orestes twierdził, że samoobrona była uzasadniona. Co do zasady się z nim zgadzała, ale przez lata zatraciła pewność, gdzie kończy się samoobrona, a zaczyna defensywa. Życie nie było spisem przejrzystych zasad i reguł; nie miało też scenariuszy i planów, przez większość czasu na scenie, trzeba było improwizować. Nie wiedziała, jak wyglądałaby ich relacja, gdyby powiedziała mu wcześniej — nie powiedziała. Nie powiedziała, ale już wie. Było wiele okazji, ale teraz żadna z nich nie ma znaczenia — ścieżki wiedzy spotkały się dokładnie w tym samym miejscu, w którym jej broda z jego ramieniem. Nie była pewna, czy był to pierwszy raz, czy setny, gdy się przytulali; wiedziała za to, że był to pierwszy raz, gdy wiedział. Wiedział, a nie kazał się jej wynosić, nie odsunął się na drugi koniec pokoju, zatykając usta dłońmi. Zamiast odrzucenia, był spokój. Ucieszyło ją to z nieoczywistego powodu — nie zepsuła Oresa swoimi kłamstwami. Tematy jak oceany; niektóre się porusza, do niektórych się wpada. — Przecież nie specjalnie! — powiedziała defensywnie, lekko wywracając oczami, gdy kątem oka zobaczyła zarys sylwetki w kuchennych drzwiach. Obróciła spokojnie głowę; nie odrywała się od Orestesa jak oparzona, bo nie robili nic złego. Nic, o czym sama by nie powiedziała Williamsonowi. — Ciebie powinniśmy o to zapytać — uniesiona do góry brew znajdowała się nad oczami, które uważnie oglądały ślady ugryzień na jego ramionach. Jeśli tak wyglądała szybka sprawa, z którą na ustach wybiegł rano z mieszkania, to wolała nie wiedzieć, co się działo na długich sprawach. Nie podobało jej się to, że wyglądał na przyzwyczajonego — przyzwyczajanego do tego, że wraca w takim stanie i może to nazwać dobrym dniem. Nie podobało jej się to, że nie miała prawa, by mieć opinię na ten temat. On w tydzień temu znalazł ją na progu w znacznie gorszym stanie. Wyglądał na wkurwionego; najprawdopodobniej bałaganem, ale istniał cień szansy, że tym, jak ich zastał. Nie miał do tego prawa, a Lyra już raz go ostrzegała — jeden zaborczy związek jej wystarczył. (Związek? Nie rozmawialiście o—) Delikatny ruch dłoni Oresa na jej plecach; dopiero przez źródło ciepła poczuła, jak jej zimno. W mieszkaniu panowała odpowiednia temperatura, piekarnik tylko ją rozgrzewał, ale ona mimo tego na nogach miała gęsią skórkę. Wiedziała dlaczego; i nie miało to nic wspólnego z faktycznym klimatem na Staromiejskiej. Osłabione organizmy tak mają. A osłabione organizmy syren potrzebują wody. Spojrzała na usyfioną kuchnię, świecący się piekarnik, a potem przeniosła powoli spojrzenie na pogryzioną szyję Williamsona. — Wyglądasz jak gówno — oświadczyła w stronę Williamsona, wstając z krzesła. Zacisnęła dłoń nieco mocniej na ramieniu Orestesa i zbliżyła usta do czubka jego głowy; wyszeptane dziękuje nie potrzebowało kontekstu. Wiedział doskonale za co; Barnaby za chwilę również się dowie. — Posprzątamy, jak wrócimy — kilka kroków do piekarnika. Gdyby go zostawili, to nie byłoby już czego sprzątać; kuszące, ale przesadne. — Ores właśnie dołączył do klubu podwodnego sekretu i chcę pokazać mu, z czym się to wiąże. Masz kluczyki? Nie spytała na głos. Zapytała oczami — pojedziesz z nami? Potrzebowała go obok; potrzebowała go na brzegu. Łatwiej jest wtedy na niego wrócić. Potrzebowała też szybkiej zmiany ubrań i trzech ręczników. Doskonale wiedziała, gdzie ich zabrać. wyrzuciłam 1 i widzę, że kogoś coś pogryzło |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów