STOLIKI PRZY SZAFIE GRAJĄCEJ Najbardziej pożądane miejsce w kawiarni. Siedząc przy maszynie grającej, łatwo zdecydować o tym, co będzie teraz grać w całym lokalu. Jednocześnie z tego miejsca, widać całą kawiarnię i można być świadkiem wszystkich zdarzeń. Stoliki te oblegane są najczęściej przez popularne dzieciaki z miejscowego liceum. [ukryjedycje] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Theo Cavanagh
14.02.1985 Miał szczęście. Choć prawdopodobnie wiele osób mogłoby sądzić zupełnie inaczej, kierując się w swoich osądach nieco odmiennym spojrzeniem na świat, Theo mimo wszystko uważał, że jak najbardziej miał szczęście. W związku z tym, oczywiście, że tego konkretnego dnia nie był uwikłany w żadną mniej lub bardziej poważną relację, która sprawiałaby, że czternasty dzień powinien spędzać w jakiś szczególny sposób. Pod tym względem miał całkowitą dowolność i prawdopodobnie dość słusznym mogłoby okazać się założenie, że w związku z tym powinien właśnie dopijać kolejnego drinka w miejscowym barze. Ewentualnie popijać z klientami w Chyżym Ghoulu, w tym konkretnym przypadku zachowując przynajmniej nieco profesjonalizmu i dbając o to, żeby przypadkiem nie doprowadzić się do stanu gorszego od tego, jaki mieliby prezentować rzeczeni klienci. Swego rodzaju zaskoczeniem mógł być więc fakt, że Theo nie znajdował się w żadnym z tych możliwych miejsc. Jeszcze większym zaskoczeniem mógł być natomiast fakt, że z jakiegoś powodu zdecydował się na spędzenie czasu w miejscu, które z założenia nawet nie serwowało żadnego alkoholu – choć w tym przypadku zaskoczenie mogło być odrobinę mniejsze, kiedy już hipotetyczny postronny obserwator miałby zorientować się, że mimo wszystko Cavanagh tego wieczora i tak nie należał do osób szczególnie trzeźwych. I może to właśnie mogłoby stanowić rozwiązanie tej niezbyt skomplikowanej zagadki. Zmierzając najpewniej od niemagicznego baru do Ghoula – lub w kierunku przeciwnym, od Ghoula do baru – musiał na swej drodze mijać kawiarnię. I prawdopodobnie właśnie wtedy musiał też uświadomić sobie, że naszła go przemożna chęć na pączka. Chęć z rodzaju tych, których nie dałoby się tak po prostu zignorować i odłożyć na później, by tam leżała sobie w spokoju, w odmętach niepamięci. Taka, którą należało zaspokoić jak najszybciej, najlepiej natychmiast. Gdy już znalazł się w środku i zaopatrzył w słodką przyczynę – a nawet kilka – swojej obecności tutaj, nie zamierzał ani przez chwilę dociekać, dlaczego jednym z wolnych stolików okazał się być akurat ten, który zazwyczaj cieszył się największą popularnością. Po prostu zajął przy nim miejsce, nie zaprzątając sobie głowy podobnymi błahostkami. Podobnie zresztą nie zamierzał przejmować się tym, że być może swoim wyborem właśnie pokrzyżował plany jakiejś parze, która akurat w tym konkretnym miejscu chciałaby spędzić resztę wieczoru. Zdecydowanie nie było to jego zmartwieniem. W przeciwieństwie do kilku piętrzących się na talerzyku pączków, których prawdopodobnie i tak miał nie dać rady wcisnąć w siebie w takiej ilości. Bo oczywiście chęć, która przywiodła go do kawiarni, musiała okazać się nie tylko dość silna, by przymknąć oko na okropne zaniedbanie w postaci braku alkoholowych napojów w ofercie, ale również wystarczająco zdradliwa, by błędnie ocenić swoje możliwości podczas składania zamówienia. Póki co jednak, pierwszy z pączków skonsumowany został całkiem sprawnie. Dopiero po drugim Cavanagh zorientował się, że w zasadzie warto byłoby do dopełnienia całości zaopatrzyć się w kawę. Na krótką chwilę opuścił więc swoje miejsce, by naprawić swoje wcześniejsze niedopatrzenie i żeby następnie móc wrócić do stolika już z tą właśnie kawą. Przy okazji zaś mógł po drodze minąć się z parą wyjątkowo rozczarowanych nastolatków, którzy najwyraźniej zorientowali się, że upatrzone przez nich miejsce bynajmniej nie było wolne. Choć prawdopodobnie nawet nie zwrócił na nich większej uwagi, co w zasadzie nawet nie powinno specjalnie dziwić. A już na pewno nie kogoś, kto kiedykolwiek miał z nim do czynienia i kto zdążył już rozeznać się w tendencji Theo do niemal całkowitego odcinania się od otaczającego go świata, gdy tylko jego uwagę pochłonęło coś wyjątkowo zajmującego – w jego mniemaniu przynajmniej. Jak pączki na przykład, w tym konkretnym przypadku. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Lotte Overtone
Tam był ogień. Tlący się pod cienką materią białej skóry, rozprzestrzeniający się między wąskimi korytarzami sieci błękitnych żył. Doprowadzał do wrzenia krew tak mocno, iż zdawało się, że czerwona ciecz wyparowała całkowicie, pozostawiając po sobie li jedynie szalejącą pożogę docierającą wprost do serca. Serca na wskroś zranionego, urażonego, rozczarowanego w sposób tak okrutny, że rozczarowanie to przeistoczyło się w ogromną rozpacz, która płynnie przerodziła się w najczystszy z możliwych gniew. Wywołujący intensywny róż na dotąd bladych, porcelanowych policzkach oraz skry sypiące się z szarości tęczówek, zmuszający drobne dłonie do zaciskania się w piąstki tak mocno, iż półksiężyce idealnie spiłowanych paznokci zagłębiały się w delikatny naskórek, a obcasy niemożliwie drogich zimowych bucików zawzięcie uderzały o nie do końca odśnieżony bruk z taką mocą, iż było dziwnym, że w miejscach, gdzie zaszczyciła chodnik, nie pozostawały za nią rozlegle ślady kałuż. Dość rzec, że panna Overtone była zwyczajnie wściekła i nawet łzy osiadające w kącikach zaszklonych oczu nie były w stanie załagodzić furii targającej jej wnętrze, wzbudzić współczucia względem siebie oraz własnego cierpienia. Bo przecież tak nie miało być, nie dziś, nie teraz. Miękkie wargi muśnięte błyszczykiem powinny układać się w słodycz uśmiechu, radość powinna wprawiać wiotkie ciało w przemożną chęć obrotów wokół własnej osi, a umysł winien przywoływać najprzyjemniejsze obrazy ze wspomnień wyciągane, które przeleje na kartki uroczej papeterii, chwaląc się nieskromnie całym przebiegiem najromantyczniejszego dnia z możliwych. Ale wszystkie te jakże ambitne plany zostały obrócone w pył, popiół, nieznośne paproszki, które tak lubowały się przyczepiać do ulubionych kaszmirowych sweterków. Więc pozostawało wzburzenie, którego ostudzić nie mogły ani niskie temperatury zimowego popołudnia, ani też samotność męczeńsko wybrana, aby nikt nie był świadkiem okropieństw upokorzenia, jakiego doznała. Tylko syrenka nie była z natury samotnikiem, ciągnęło ją do tłumów, do śmiechu, do spojrzeń padających na smukłą sylwetkę sprawiając, że rozkwitała niczym najładniejszy kwiat, karmiąc się łapczywie uwagą niczym rośliny promieniami słońca. Bez niej nie wiedziała, kim w zasadzie była. Jaką maskę nosiła na urodziwej buzi? Jaką paletę zachowań oraz gestów wprowadzała w tym momencie do swojej osoby? Może powinna pójść do swoich przyjaciółek, tych, które w samotności spędzały Walentynki, ale gorejące rozsierdzenie było zbyt mocne na kłamstwa i wymyślanie niesamowitości, które miały miejsce na wymuszonej randce dziewczątka. Mogłaby zaszyć się w pracowni Elianne, towarzystwo cichej kuzyneczki zawsze poprawiało jej humor, ale Ellie była zaręczona i Charlotte nie była aż tak podła, żeby odbierać cenny czas blondynce z narzeczonym. On na pewno przyniósł jej milsze kwiaty, myśli posępnie aktorka, marszcząc kształtny nosek. Oczywiście, że tak, w tym momencie każdy chłopiec wydawał jej się o niebo oraz piekło lepszy niż Mallory Cavanagh. Ten pretensjonalny, obmierzły, oślizgły typ w przestrzeniach umysłu urastał do rangi najgorszego potwora, najobrzydliwszej glizdy, jaką winno się zmiażdżyć obcasem szpilki. Nie miała pojęcia, co wstąpiło w jej ukochanych rodziców, że zdecydowali się akurat jego wybrać na towarzystwo dla złotowłosej syreny, jednak tak dłużej nie mogło być. Musiała coś z tym zrobić, tylko co? Mówi się, że desperacja jest jednym z gorszych doradców, takich, którzy roztaczają przed tobą wątły płomyk nadziei, który gaśnie zaraz w momencie, gdy emocje opadną, a dusza zazna wreszcie ukojenia. Lottie w swojej niekorzystnej sytuacji była jednak gotowa się jej chwycić tak, jak tonący chwyta się brzytwy, jak spragniony przywiera spierzchnięte wargi do ledwie paru kropel wody. Może dlatego zatrzymując się przy Mill's Cafe i dostrzegając znajomą, acz rozmazującą się w odmętach pamięci postać, nie zawahała się nawet na jeden moment, otwierając drzwi kawiarni. A kiedy Theo powrócił do swojego stolika opatrzonego niemożliwie niezdrową ilością pączków, ona już czekała. Jak drapieżnik przyczajony na ofiarę, jak łowca który ostre kły ma zaraz zatopić w kark zwierzyny. — Theo — to nie brzmiało jak powitanie, ton był zbyt niski, chłodny, ostry jak kanty mebli, jak stłuczone fragmenty szkła — Twój kuzyn — dodaje po krótkiej pauzie, czekając, aby stopniowo uświadomił sobie, że jego cukrowa otchłań została nawiedzona przez jedno ze wspanialszych istnień tego miasta — Zrób coś z nim — odchyla się na krześle, zakładając nogę na nogę, ręce zaplątując na piersi, póki nie przywoła do siebie jednej z pracownic i szeptem nie przekaże swoich żądań. Ta na początku się waha, lecz zaciętość czerni źrenic oraz ich nieruchomość w połączeniu z drogo wyglądającym strojem sprawia, że jej życzenie zostaje w końcu spełnione. A talerz pączków zostaje zabrany, zostaje sam mężczyzna i jego smutna kawa. Na pewno jest czarna, jak dusze tej skąpanej w alkoholu rodziny. To nic, uspokaja się Overtone, to nic. W zasadzie mogłaby nawet poczuć w tym momencie kąśnięcia sumienia, bo to nie było ani miłe, ani grzeczne z jej strony, tylko skrzywdzone dziewczyny nie mogły sobie pozwolić na dobroć, na łagodność zresztą też nie. I do końca nie wiedziała, czy to był taki dobry pomysł, tego konkretnego Cavanagh'a znała ledwie z widzenia, z przypadkowych zderzeń, które rozmywały się, pozostawiając po sobie jedynie pustkę wrażeń, jakie sobą reprezentował — jakikolwiek by jednak nie był, w jaki sposób by nie zareagował i tak w tym konkretnym momencie, dokładnie w tej sekundzie na piedestale znajdował się wyżej niż jego kuzyn. Zdecydowanie. — Teraz — dodaje, zanim ten otrząśnie się z zaskoczenia. Kelnerka przyniosła zapakowane pudełko pączków, do którego zostały dorzucone jeszcze trzy kolejne, te najlepsze i najdroższe, a wraz z nimi był kubek kawy na wynos, bo może Lotte była wściekła, ale nie okrutna. Zmięty zwitek dolarów znalazł się na stole, a smukłe paluszki po wepchnięciu w ramiona mężczyzny opakowania ze słodyczami, zacisnęły się na jego przegubie, zmuszając do pójścia za nią, podczas gdy ona trzymała jeszcze jego kawę. W praktyce niemożliwym było, żeby krucho wyglądająca blondynka była w stanie cokolwiek wymusić na kimś znacznie większym cokolwiek, ale może to siła jej furii, może to skołowanie sprawiło, że barman bezwolnie zawlókł się za nią, zdążył nawet przejść ulicę, nim się otrząsnął wreszcie, a ona się zatrzymała. |
Wiek : 21
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : Debiutantka w rodzinnym teatrze
Stwórca
The member 'Lotte Overtone' has done the following action : Rzut kością '(S) Zakochani' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Theo Cavanagh
Nie mógł się spodziewać, że jego nieplanowany pobyt w kawiarni miałby zostać tak nagle zakłócony przez niespełna pięć stóp czystego poirytowania. W zasadzie… istniało spore prawdopodobieństwo, że gdyby dziewczyna zechciała posiedzieć przy jego stoliku w ciszy, jedynie oczekując na reakcję z jego strony, najpewniej nawet nie zwróciłby na nią większej uwagi. Fakt, spojrzenie jasnych oczu przez moment prześlizgnęło się po jej sylwetce, jednak z łatwością można byłoby dostrzec, że Cavanagh mimo wszystko ani nawet przez chwilę nie patrzył na nią. Wzrok ani przez moment nie zatrzymał się na ładnej twarzy, nie skupił na złocistych włosach, czy choćby błyszczących złością oczach. Niewykluczone, że jeszcze wtedy, nim Lotte się odezwała, świadomość Theo musiała uznać jej obecność za wytwór wyobraźni. Lub też element otoczenia wart znacznie mniejszej uwagi niż pączki czy kawa. Dopiero słysząc własne imię, musiał zatrzymać dłoń z kubkiem w połowie drogi do ust, by tym razem nieco już bardziej przytomne spojrzenie zatrzymać na osobie, która to właśnie imię wypowiedziała. W odmętach pamięci niewątpliwie miał jej twarz, prawdopodobnie byłby nawet w stanie kilkoma słowami przyporządkować tę twarz do konkretnej osoby. Imię jednak w tej konkretnej chwili pozostawało nieodgadnioną zagadką. Nic zresztą dziwnego, imiona akurat ulatywały mu nadzwyczaj często, jakby zupełnie nie przywiązywał do nich większej uwagi. W gruncie rzeczy… pewnie właśnie tak było. Zbyt wiele musiałoby na stałe ulokować się w jego pamięci, by rzeczywiście chciał zatrzymywać tam je wszystkie. W efekcie większość z nich nie zagrzewała na dłużej miejsca w żadnym zakamarku umysły Theo, najczęściej ulatniając się z niego tuż po zakończeniu danego spotkania. Lub jeszcze w trakcie jego trwania, jeśli okoliczności wyjątkowo temu sprzyjały. W tym momencie czuł się jednak niejako zobowiązany, by to konkretne imię przywołać w pamięci i w jakiś sposób zrekompensować się za znajomość jego własnego. Zwłaszcza, że coś – delikatne swędzenie w okolicach tyłu głowy, gdzie najpewniej gromadziły się pod czaszką te wszystkie rzekomo zapomniane imiona – podpowiadało mu, że to przecież całkiem nieźle znał i powinien je sobie przypomnieć, jeśli tylko skupi się w dostatecznym stopniu. Co pewnie nawet mogłoby się udać, gdyby ledwie chwilę później jego myśli nie musiały rozpierzchnąć się w przynajmniej kilku różnych kierunkach. Jak miał rozumieć wzmiankę o własnym kuzynie? Czego tak konkretnie blondynka od niego oczekiwała? I dokąd właściwie powędrowały właśnie jego pączki? – Czekaj… Co mam niby…? – nie dokończył pytania, wiodąc spojrzeniem za kelnerką oddalającą się z jego talerzem i w zasadzie nie do końca będąc już pewnym tego, jak właściwie zamierzał dokończyć je w pierwszej chwili. – Słuchaj, naprawdę nie wiem o co ci… Lotte! Kolejnej wypowiedzi również nie było mu dane wypowiedzieć w całości, tym razem przez to, że całkiem nagle i niespodziewanie przyszło mu na myśl zapomniane imię, które w dodatku z całą pewnością pasowało do twarzy, którą miał przed oczami. Co do tego nie miał wątpliwości, nawet jeśli jego umysł wciąż uparcie odmawiał sprawnej współpracy, pozostając zbyt zdezorientowanym nagłym rozwojem wydarzeń. Nie w pełni świadomie przyjął wciśnięte mu w ręce pudełko, w podobnym stanie dając się poprowadzić do wyjścia i na ulicę. Tęsknym spojrzeniem pożegnał jeszcze pozostawioną na stoliku kawę, nim dotarło do niego, że w zasadzie wciąż nie wiedział nawet, czego oczekiwała od niego dziewczyna i dlaczego bez jakiegokolwiek uprzedzenia uprowadziła go z kawiarni. – Chodzi o Mallory’ego, tak? Ale co ja mam z nim zrobić? – pytanie niewątpliwie było jak najbardziej uzasadnione, podobnie jak kompletny brak zrozumienia i rozeznania w całej tej sytuacji. – Albo przynajmniej czemu? Znów jednak jego spojrzenie ledwie na moment skupiło się na dziewczynie, gdyż wcale nie trzeba było wiele, by uwagę Theo przyciągnęło coś zupełnie innego. Coś, co z początku dostrzegł ledwie kątem oka, a co znajdowało się nieco dalej, widoczne ponad ramieniem przyczyny całego tego zamieszania. Nie czekając więc na odpowiedź, jakiekolwiek wyjaśnienia, czy też dalsze kompletnie niezrozumiałe słowa, Cavanagh wyminął ją, by w kilku krokach znaleźć się przy sklepowej witrynie, na której parapecie tkwił przedmiot, który tak skutecznie przyciągnął jego uwagę. Każdy rozsądny człowiek prawdopodobnie zostawiłby podejrzaną buteleczkę w kolorze niepokojącego różu tam, gdzie ją znalazł. Theo Cavanagh zdecydowanie nie należał jednak do tych rozsądnych i nigdy nawet nie próbował pretendować do podobnego miana. A skoro tak, mógł bez większego namysłu buteleczkę odkręcić i przystawiwszy ją sobie pod nos, dojść przynajmniej do dwóch wniosków. Po pierwsze – zawartość nie pachniała bynajmniej jak coś śmiercionośnego, choć co do tego prawdopodobnie można byłoby mieć mimo wszystko całkiem sporo wątpliwości. Po drugie – nie była niestety żadną whisky, czy czymkolwiek innym, za czym w tej konkretnej chwili mógłby tęsknić znacznie bardziej niż za kawą. – Więc… Mallory. Co z nim? – pytające spojrzenie, które posłał w kierunku Lotte w pierwszej chwili dotyczyło wprawdzie tego niecodziennego znaleziska, jednak najwyraźniej w porę Theo mógł zorientować się, że prawdopodobnie nie tym powinien się w tym momencie zajmować. I że być może wypadałoby w pierwszej kolejności wyjaśnić wcześniejsze niejasności, zamiast tak od razu dokładać sobie kolejnych. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Lotte Overtone
Obserwowała go, tak jak obserwuje się zwierzęta w swoim naturalnym otoczeniu — z uwagą oraz uniesieniem jednej brwi, może nawet z lekkim rozbawieniem, jednak nie było ono intensywne na tyle, by mogło przytłoczyć sobą niekończącą się falę gniewu. Pełne wargi zaciskały się w wąską linię, kiedy siadał obojętny nie tylko na otoczenie, ale i na cały świat, podczas gdy obcas zimowego bucika uderzał o ziemię w zniecierpliwieniu. Wiedziała, że tak nie można, że nie wolno, że maska, którą założyła na śliczną buzię, mimowolnie się osuwa, gdy zalążki rzeczywistego — posiadała taki w ogóle? — charakteru przebijają się przez pęknięcia spowodowane przez złość. Tylko to było takie trudne! Opanować się, kiedy wnętrze całe skręca się i wije, wyje niby bestia zamknięta w kościanej klatce żeber, żądając uwolnienia, zadośćuczynienia za wszelkie krzywdy jej uczynione. Ogień pod jasną skórą nie gaśnie, nasila się w momencie, w którym mężczyzna przed nią siada i patrzy na nią, lecz nie widzi. Niebieskie połacie nieba zamknięte w ciemnych obręczach tęczówek są puste oraz obojętne, byłoby to nawet niepokojące, takie spojrzenie bez ładu oraz składu, lecz Lotte wydawało się nadzwyczaj głupie. Bo w leniwych niemal od niechcenia gestach nie było żadnego niebezpieczeństwa, ta ociężałość raczej wskazywała na obecność najprawdopodobniej alkoholu, może nawet dodatku jakichś nie do końca legalnych ziół w organizmie, ale nie mogłaby mu mieć tego za złe — Lilith jedyna wie, że na miejscu Cavanagh'a również zażywałaby czegoś ciężkiego, byleby tylko wytrzymać w czterech ścianach tego ich baru, gdzie ludzka godność od konkretnej godziny stanowczo zanika. Nie może jednak czekać, nie przywykła do tego to raz, a dwa sprawa była zbyt pilna, żeby mogła podarować brunetowi czas na oswojenie się z jej obecnością. Dlatego też nie waha się ani w przypadku losu nieszczęsnych pączków, ani tym bardziej w złapaniu w swoje szczupłe palce nieco za szerokiego nadgarstka, musiała mocniej go chwycić, żeby się upewnić, iż jej się nie wyślizgnie! — Tak, to moje imię, dzień dobry — wita się, nie przerywając swojego zaciętego marszu i tylko miesiące, jakie poświęciła tańcu sprawiły, iż była w stanie zachować równowagę i nie wylać nawet kropli trzymanej w drugiej ręce kawy. Nie odeszli zbyt daleko od kawiarni, ba, miała pewność, iż dezorientacja nie potrwa długo i faktycznie będzie musiała mu wszystko wyjaśnić. Tylko dlaczego? Nie mógł po prostu zrobić tak, jak kazała? Czy to naprawdę byłoby takie trudne? On miałby święty spokój, ona byłaby zadowolona i zaoszczędziliby czas. Ale nie! Dziewczątko przystaje, wrzące emocje cofają się na moment, zostawiając ją na mieliźnie zakłopotania, kiedy wreszcie puszcza jego przegub. — Nie wiem Theo! Porozmawiaj z nim! Trzaśnij go w ten zakuty łeb! Zrób coś, zanim go rozszarpię — odpowiada, nabierając powietrza w policzki, zanim ze świstem oddech wypuści, bo robiła z siebie kompletną idiotkę. Tylko to były walentynki! Walentynki, a nie byle jaki dzień, gdzie mogłaby przymknąć powieki i wmówić sobie, że przecież nic się nie stało. Ale stało się. Zranił ją, upokorzył i jeszcze, jeszcze ta wanna! Ugh, nie chciała o tym nawet myśleć — Czemu? Bo może jesteś dobrą osobą, a ja jestem ładna. Może w imię starych dobrych czasów, a może przyszłych. Może dlatego, że mogę dać ci bilety do rodzinnego teatru, na co tylko chcesz, albo pozwolę ci wejść za kulisy i spotkać się z najładniejszą aktorką, która ci się podoba. Albo dam ci wszystkie plotki, jakie chcesz o konkretnej pannie z Kręgu oraz spoza, bo wbrew temu co sądzi o mnie twój wstrętny kuzyn, ludzie mnie lubią. Albo nie wiem, kupię ci, co tylko chcesz, tylko zrób coś — nawet nie wie, w którym momencie szarość spojrzenia się szkli, a dotąd zaróżowiony od zimna nos zaczyna siąkać. Przecież nie będzie płakać, nie jest dzieckiem, w dodatku Mallory nie zasługiwał na jej łzy, nie zasługiwał od niej na nic poza pogardą oraz złością. Jest gotowa w każdej chwili oddać Theo jego kawę, kiedy dostrzega, że ten uwagę z niej — bezczelność — przeniósł na nieznanego pochodzenia pakunek, który okazał się różową buteleczką. Którą otworzył. I powąchał. Syrenka chyba nie miała już siły na tę niedorzeczną rodzinę, bo wzdycha przeciągle, raz jeszcze łapiąc chłopaka, acz tym razem za materiał płaszcza. — Jak masz zamiar pić, to nie na widoku — burczy, obawiając się, że policja mogłaby zwrócić na nich uwagę. Pociąga go w boczną uliczkę, wąską, tam, gdzie kawiarnia trzyma śmietniki. Tutaj może się raczyć do woli, a przechodnie nie będą patrzeć się na nich dziwnie. Wypuszcza go, otrzepując przy okazji, jakby martwiła się, że przypadkowo mogła pognieść jego okrycie wierzchnie. Odsuwa się, dopiero kiedy jako tako czuje zadowolenie, że oboje prezentują się względnie. — Tak. Mallory — krzywi się, złoty lok za ucho zaczesując — Co z nim? Wszystko jest z nim! Theo, ja wiem, że wy mężczyźni macie naprawdę gdzieś kobiece zachcianki, ale dziś są walentynki! Jedyny dzień, w którym powinno się zakopać wszystkie animozje i chociaż udawać, że jest się przyzwoitą osobą. Jedyny dzień, w którym powinno się być, chociaż odrobinę miłym. I co zrobił twój brat, z którym widuję się od trzech miesięcy, znosząc jego nieprzyjemne uwagi oraz emocjonalność kamienia? Zabrał mnie do centrum handlowego. Oglądać różowe telefony zwisające z sufitu. Te same, które mijamy od Lucyfer wie ile lat i twój kuzyn, nazywa to ucztą umysłów przeciwstawiającą się komercjalizacji świąt. Czy słyszałeś kiedyś coś głupszego? — pyta retorycznie, chodząc to w jedną to w drugą stronę rozsierdzona — I ja rozumiem, że może to zbyt wiele oczekiwać cokolwiek, ale to naprawdę tak wiele prosić o odrobinę nie wiem, przyjaznej myśli? — mówi, mówi, słowa plączą się i rozłażą na wszystkie strony, płyną obok i nad barmanem. Ha! Nawet nie ma pewności, że on ją w ogóle słucha, ale to nic, musi to z siebie wyrzucić, zanim pęknie i się rozpłacze jak małe dziecko — Porozmawiaj z nim, nie wiem, trzaśnij tak, żeby rozum wrócił mu do głowy. Nasze rodziny liczą, że chociaż dłużej będziemy przebywać w swoim towarzystwie, a to będzie bardzo trudne, kiedy jedno z nas skończy zaduszone. I domówiłam ci pączki, przepraszam za to wyciągnięcie — dodaje, stając w miejscu, odwracając się ku Theo z trzepotem czerni rzęs — Naprawdę jestem aż tak okropna? — pyta z bezradnością, przygryzając dolną wargę, walcząc przeraźliwie z potencjalnym szlochem. To miał być idealny dzień, romantyczny, wspaniały, a okazał się paskudny oraz pełen rozczarowań. |
Wiek : 21
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : Debiutantka w rodzinnym teatrze
Theo Cavanagh
Lucyfer jeden raczy wiedzieć, ileż musiałaby czekać dziewczyna, gdyby zdecydowała się dać Theo czas na samodzielne dostrzeżenie jej i zorientowanie się, że przy swoim pustym dotychczas stoliku, wcale nie siedział już sam. Niewykluczone, że nie doczekałaby się tego wcale. Że po upływie kolejnych długich minut, Cavanagh wstałby po prostu ze swojego miejsca, zapłacił za zamówienie i opuścił kawiarnię. I tylko kiedyś – bardzo być może – zastanowiłby się przelotnie, czy aby przypadkiem nie przeoczył wtedy czegoś – kogoś – istotnego, co znajdowało się tuż pod jego nosem i co zauważyć zdecydowanie powinien. Nie wydawało się jednak prawdopodobnym, by coś podobnego miało zaprzątać jego myśli zbyt długo. Zakładając, że w ogóle by w nich zawitało, choćby na ułamek sekundy – dość długi, żeby w ogóle zdążył zwrócić na to uwagę w jakikolwiek sposób. Wyciągnięcie na zewnątrz, choć mało subtelne, nakazywało jednak uchwycić się tej cienkiej linki, gwarantującej połączenie z rzeczywistością. Niechętnie i wciąż z pewnymi oporami, nadal podświadomie rozglądając się za możliwą drogą powrotną – z dala od otaczającego go świata. Absurdalność całej tej sytuacji również niczego tu nie ułatwiała. Podobnie jak zbyt duża ilość słów, którą umysł Theo musiał przetworzyć, przeanalizować i najlepiej jeszcze zrozumieć. Wraz z tym, co ewentualnie mogłoby kryć się pomiędzy wypowiedzianymi wyrazami. Zadanie już na samym wstępie wydawało się być niemalże niewykonalnym. Nie, kiedy jego uwaga z taką łatwością mogła się rozproszyć, przeskoczyć z Lotte na dowolny element otoczenia. W tym przypadku – na tę dziwaczną buteleczkę, której prawdopodobnie wcale nawet nie powinno w tym miejscu być. I ta krótka myśl pociągnęła zaraz za sobą kolejną, jedną z tych, które wedle reguł dyktowanych przez zdrowy rozsądek, powinny budzić drobne ukłucie niepokoju. Bo co, jeśli i jego w zasadzie wcale nie powinno tu być? Albo, co gorsza, faktycznie wcale go nie było. Ledwie jednak podobne przypuszczenie zdążyło przemknąć mu przez umysł, w ślad za nim pojawiło się kilka całkiem rozsądnie brzmiących argumentów, które w jednej chwili mogłyby je skutecznie obalić. W takim wypadku nie rozmawiałby przecież z dziewczyną tak spokojnie. I z całą pewnością nie wyciągnęłaby go z kawiarni. – Zdziwiłabyś się, ile plotek każdego dnia może przewinąć się w pubie… – z plątaniny jej propozycji, najprostszą drogę do jego świadomości znalazła jedynie jedna z ostatnich. Wcześniejsze musiały przepłynąć gdzieś obok, być może wtedy, gdy Theo myślami krążył już wokół zawartości różowej buteleczki, a może parę sekund później, gdy przelotnie zastanawiał się, czy aby na pewno w tej właśnie chwili znajdował się całkowicie w tym konkretnym miejscu. Otworzył usta, być może chcąc dodać od siebie coś jeszcze, gdy niespodziewane szarpnięcie za płaszcz tym razem powiodło go ku bocznej uliczce. Biorąc pod uwagę filigranową budowę dziewczyny, nie sposób byłoby oprzeć się wrażeniu, że miała ona stanowczo zbyt dużą łatwość do dyrygowania innymi. Choć jednak kłamstwem byłoby stwierdzenie, że w tym przypadku – lub tym chwilę wcześniej, gdy to właśnie Lotte zadecydowała o natychmiastowym opuszczeniu kawiarni – miał rzeczywiście stawiać w tej kwestii jakikolwiek czynny opór. Tak samo jak wcześniej z kawiarni, tak samo i teraz pozwolił się jej po prostu poprowadzić, w zasadzie nawet nie zastanawiając się zbytnio nad tym, dokąd właściwie miałoby go to zawieść. – Telefony? – tym razem przynajmniej starał się bardziej skupić na wszystkim tym, co dziewczyna do niego mówiła. Sam przecież jeszcze przed chwilą domagał się wyjaśnień, toteż z całą pewnością warto było ich przynajmniej wysłuchać. I, tak zupełnie przy okazji, spróbować zrozumieć. Coś jednak było w słowach Lotte, co nadawało całej sytuacji jeszcze większego absurdu i czyniło jeszcze bardziej abstrakcyjną. Może właśnie te telefony. Tego, że był tutaj, był już niemal całkowicie pewny. Ciążące w jednej ręce pudełko pączków, w drugiej zaś spoczywająca buteleczka z tajemniczym płynem, nadawały jego obecności tego fizycznego wymiaru. Nie tak dawno czuł też przecież palce zaciskające się na jego przegubie, a to tym bardziej nie powinno już pozostawiać żadnych wątpliwości. Wobec tego zwątpić mógł już tylko w to, czy aby na pewno cała ta niedorzeczna sytuacja działa się naprawdę. – To prawie na pewno nie najgorsze miejsce, które mógł na dziś znaleźć więc… Chociaż to chyba jedno z gorszych pocieszeń, to w tym przypadku na pewno mogło być też gorzej – może i nie do końca zgodziłby się w kwestii tej wspomnianej przez nią emocjonalności kamienia, jednak nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że jego kuzyn byłby w stanie wybrać zdecydowanie mniej odpowiednie – i przyjemne, przynajmniej dla większości znanych mu osób – miejsce na spędzenie walentynkowego spotkania. Przy czym Theo bardzo daleki byłby od zakładania, że Mallory miałby takiego wyboru dokonać ze względu na złą wolę. O tę akurat zupełnie go nie podejrzewał. Tym bardziej w zderzeniu z tym ostatnim pytaniem, które padło ze strony Lotte i na które z całą pewnością nie mógłby w tej chwili odpowiedzieć twierdząco. Bezpardonowe wyciągnięcie go z kawiarni nie zasługiwało przecież jeszcze na to, by osobę za to odpowiedzialną uznać za aż tak okropną. Zwłaszcza, gdy wciąż nie był do końca pewien, czy w tej kawiarni rzeczywiście był. Niemal zupełnie zapomniał o trzymanej w ręku buteleczce, która w jednej chwili postanowiła przypomnieć o sobie swoim niewielkim ciężarem. Znów uderzyło go, że podobne przedmioty nie powinny zwykle pojawiać się znikąd na środku ulicy. Nie brał przy tym pod uwagę tego, że podczas gdy on przesiadywał w kawiarni, ktoś mógł ją tam po prostu zostawić. Tak zupełnie zwyczajnie. Myśli podążyły już własnym torem, podsuwając coraz więcej absurdów i niedorzeczności. Czemu właściwie miałby siedzieć przy kawiarnianym stoliku i raczyć się kawą, kiedy bez namysłu mógłby znaleźć dla siebie dużo bardziej zajmujące zajęcie? No i Lotte. Trudno było w tym wszystkim znaleźć chyba coś bardziej nierzeczywistego niż to, że znana mu niemal tylko z widzenia dziewczyna, miałaby tak zupełnie znienacka i bez uprzedzenia zwrócić się do niego, żądając interwencji w związku z nieudaną randką z jego kuzynem. Randką, której motywem przewodnim miały być telefony. Różowe telefony. – Nie, nie jesteś. Tak mi się wydaje – ta kwestia zdawała się wymagać odpowiedzi w pierwszej kolejności. Nawet jeśli miałby właśnie znajdować się w jakimś kompletnie pokręconym śnie, nadal nie był przecież osobą aż tak bezduszną, by patrząc w tej chwili na twarz dziewczyny, móc utwierdzić ją w przekonaniu, że miałaby być okropna – Niech będzie, w porządku. Myślę, że mogę z nim porozmawiać, tylko… wiesz, raczej nie powinnaś oczekiwać po tym zbyt wiele. To znaczy… naprawdę wolałbym, żebyś go nie rozszarpywała i nie dusiła, ale… Wzruszył ramionami, spojrzeniem znów na moment uciekając w kierunku trzymanej w ręku buteleczki i nie do końca wiedząc, jak najlepiej byłoby ubrać w słowa to, co rzeczywiście miał na myśli. – Wiesz, niektóre rzeczy – albo ludzi – trochę ciężko jest zmienić tak po prostu – nie było to do końca to, ale z braku lepszych opcji, chyba nie najgorzej oddawało to, co początkowo chciał powiedzieć. I dobrze, że zdążył wyartykułować to, co tłukło mu się po głowie w porę. Ledwie ułamek sekundy później, jego myślami zaprzątnęła już kompletnie nowa idea, która w dodatku wywołała na twarzy mimowolny uśmiech. Ten zaś stał się idealnym podkreśleniem dla wyciągniętej w kierunku dziewczyny buteleczki z podejrzaną zawartością. – Masz ochotę przypieczętować dojście do porozumienia? Zamiast całego tego zamieszania z plotkami, zaproszeniami na spektakle i innymi zapoznaniami – wbrew pozorom, wbrew temu, co mogłoby wydawać się każdemu jasno i racjonalnie myślącemu człowiekowi, nie było to wcale aż tak bardzo absurdalne. Nie w opinii Theo, dla którego podobna propozycja miałaby stanowić idealny sprawdzian tego, czy aby na pewno rozmowa ta toczyła się naprawdę. I może nawet było w tym nieco więcej sensu, niż mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Lotte Overtone
Może gdyby była spokojniejsza, może gdyby rozsądek raz wreszcie wiódł prym ponad pokruszone serce, zranioną dumę, złość splątaną ze smutkiem nicią tak gęstą, że sama nie pojmowała już, co jest właściwie czym — poczułaby się zmartwiona. Albo, chociaż uprzejmie zainteresowana stanem psychicznym osoby, którą z taką łatwością ciągała za sobą niby szmacianą lalkę. Był zbyt potulny, za łatwo poddawał się gwałtownym gestom czynionym przez zbyt delikatne dłonie, nazbyt kruchą dziewczęcą powłokę. Mogłaby się nawet zastanawiać, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku, czy wie w ogóle, co się dzieje, czy jest w ogóle z nią teraz. Jeśli ponad własne cierpienie dopuściłaby się, chociażby kropli współczucia, tak energię, jaka ją wypełniała, wykorzystałaby na zaprowadzenie Theo do szpitala, aby któryś ze znamienitych doktorów rodziny Devall go sprawdził. Tylko w zaaferowaniu własnymi problemami, nie dostrzegała żadnych innych, zresztą, czy naprawdę zachowanie mężczyzny było kłopotliwe? Nie unosił się, nie pieklił, może był z lekka zdezorientowany, jednak w porównaniu z większością chłopców wypadał na ich tle bardzo dobrze. Co prawda zapewniał to bardziej fakt, że nie wzbraniał się przed jej towarzystwem, jakby była uosobieniem trującego bluszczu, co byłoby nader krzywdzącym porównaniem, bo jakby nie patrzeć Lotte należała do istot wspaniałych, niemniej tak, wszystko było okay. Nawet jeśli marszczyła delikatnie kształtny nosek w wyrazie niezadowolenia. — Wręcz przeciwnie — zaprzeczyła stanowczo — Alkohol dosyć sprawnie rozwiązuje język, podobnie jak potrzeba przelania swoich bolączek na kogoś innego, najlepiej zupełnie obcego. Ale kobiece plotki mój drogi, one są na poziomie znacznie wyższym niż zwyczajowe brudy, które wymykają się przypadkiem. One mają w sobie pikanterię, cały jad oraz nieprawdopodobne zwroty akcji, o które nikt by nie posądzał dobrze wychowanych panien — wyjaśnia powoli oraz zastanawiająco cierpliwie, tak by chociaż był w stanie przyswoić jedną trzecią tego, co próbowała mu przekazać. Nie myliła się, oczywiście, że się nie myliła, męska złość wydawała się straszna, lecz kobiecy gniew? Potrzeba zemsty? Były czasem zdecydowanie mocniej przerażające niż plaga koszmarów, która nawiedzała ją niemal każdej nocy, odmawiając organizmowi niezbędnej mu dawki snu. Ale nie musiał o tym wiedzieć, zdawać sobie sprawy, że płeć przeciwna nie jest aż tak bezbronna, za jaką się ją uważało. Grunt, aby chociaż częściowo skupił się na faktach, w swojej łaskawości pozwalała się nawet umniejszać, ignorować swoją skromną osobą osobę na rzecz różowej buteleczki, która zdawała się bardziej atrakcyjna niż stojąca przed nim syrenka. Nie godziło to w nią o dziwo, coś w jego aurze nieobecności tłumiło porywy wściekłości, oczyszczało zmysły z niepotrzebnych kolejnych porywów rozszalałych emocji. Nakazywało zadbać, aby nie wpadł w gorsze kłopoty niż miał obecnie w postaci niziutkiej blondyneczki. Dlatego nawet teraz, krążąc niespokojnie w wąskiej uliczce, pilnowała kątem szarego oka, żeby nikt niepotrzebnie nie zwracał na nich uwagi. Niech się oddaje czemu on tam chce, byleby tylko wypełnił niemożliwie ważną misję, którą właśnie mu powierzała. — Telefony — potwierdza śmiertelnie poważnie, krzywiąc się zaraz, bo cała ta sytuacja wydawała się wręcz absurdalna. Tylko słowa podszyte jadem wbijały się z podłą celnością w duszę, echem w umyśle rozbrzmiewały, godząc w każde uczucie, każdą ulotną myśl i naprawdę, po prostu nie mogła tego zwyczajnie znieść. Nikt by nie mógł — Nie, to nie było najgorsze miejsce. Ale dziś są Walentynki, jedyna okazja w roku, gdzie faktycznie wypadałoby się wysilić. I oczywiście, presja społeczeństwa oraz sklepów jest wielka, tylko bez tego czekałabym w nieskończoność na chociaż jeden przynajmniej częściowo miły gest. Rozumiem, że nie zawsze można być zadowolonym z sytuacji, w jakiej się znalazło, ale...nie można chociaż spróbować? — och słodka Lilith, jeszcze trochę, a faktycznie się rozpłacze. Tylko nie tak ładnie, ze strużką łez malowniczo płynącą po porcelanie policzków, a z wypiekami, zaczerwienionymi nozdrzami oraz szlochem, który płynnie przejdzie w czkawkę. Żadne z nich nie było gotowe na ten widok, a chyba najbardziej ona. Szczęśliwie przed całkowitą chęcią popadnięcia w rozpacz powstrzymało ją kolejne zdanie. Och, nie była wcale wstrętna, podła, okropna. Nie była maszkarą czekającą na niewinnych młodzieńców, torturującą ich nieszczęsne egzystencje samym swoim bytowaniem. Lottie była po prostu panienką, która wplatała zbyt często własne wyobrażenia w plątaninę rzeczywistości, stawiała oczekiwania, jednak nie nosiły one w sobie znamion gór nie do przebycia. — Dziękuję — szepce, cicho, cichutko jak dziecko, które lęka się, że nazbyt głośnym dźwiękiem zrujnuje kruchość porozumienia, jakie nieudolnie stworzyło. Tylko zaraz w miejscu podskakuje, w ożywieniu, tknięta nagłą iskrą entuzjazmu — Ach! Dziękuję, dziękuję! — piszczy wręcz, wtulając się w jego pierś ucieszona, nie dostrzegając, że tym gestem właściwie przyprze go do ściany budynku. I najchętniej obróciłaby się na samiutkich palcach stóp, gdyby nie zorientowała się w porę, iż nadal trzyma kawę swego rozmówcy — To nie musi być wiele, wcale nie musi zmieniać się całkowicie — już i tak jego charakter jawił się płaskim oraz nijakim, nie mogła nagle oczekiwać przebłysków czegoś względnie żywszego w wykonaniu Mallorego — Po prostu, gdyby był milszy i zaczął traktować mnie jak osobę, która również coś czuje, to byłoby naprawdę, naprawdę wspaniale — wyjawia, odsuwając się w zakłopotaniu. Nie potrzebowała nic więcej. Wychowana pod kloszem, z rodziną, która doceniała każdy drobny gest z jej strony, z przyjaciółmi, którzy cenili jej towarzystwo, nie potrafiła znieść negatywnych opinii od kogoś, z kim rzekomo powinna, chociaż na krótki okres czasu być blisko. Jeśli Cavanagh byłby dla niej kolejną twarzą w tle teatru życia, tak nie przykładałaby do tego większej uwagi, lecz widywali się raz w tygodniu. Takie zachowanie było nie do pomyślenia. Gniew topnieje, krew zaprzestaje wrzenia, ukojona, że ktoś inny jakże pilną sprawę weźmie w swoje ręce i tylko brwi lekko marszczy na propozycje, bo napoje nieznanego pochodzenia nie należały do jej ulubionych. Jednak jeśli była to cena, którą zmuszona była zapłacić za drobną przysługę, tak aktorka sądziła, że może się poświęcić. — Dobrze — zgadza się, nie tak ochoczo jak wtedy, kiedy ciągała go ze sobą, ale pewność siebie nadal gdzieś w niej tkwiła i nie pozwalała się wycofać — Tylko jeśli jest w tym coś dziwnego, to pod żadnym pozorem nie pozwól mi zakładać mokasynów, nie ważne, jak bardzo pijana bym była. Są paskudne — oświadcza, odbierając wolną dłonią buteleczkę. Na początku wącha jej zawartość, lecz nie wyczuwając nic niepokojącego w płynie, pociąga kilka łyków, oddając mu zaraz naczynie, nim zakasła troszeczkę. — Mamy umowę? — pyta, szklenie oczu nie zanika, tylko nagle jakoś robi się jej ciepło. Być może to białe futro spełnia swoją funkcję i chroni wiotkie ciało przed zimowym oddechem, a może to świadomość, że jednak ktoś był po jej stronie w całym tym zamieszaniu. |
Wiek : 21
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : Debiutantka w rodzinnym teatrze
Theo Cavanagh
Otumanianie własnego umysłu poprzez alkohol – w najlepszym wypadku – lub też inne używki, prawdopodobnie nie było działaniem szczególnie rozsądnym. Zwłaszcza ze strony osoby, która i bez tego wykazywała pewne, choć może nie aż tak wyraźne, skłonności do gubienia się w otaczającej rzeczywistości. Z tego, jak bardzo lekkomyślne było to działanie, najpewniej powinien zdawać sobie sprawę nawet Theo, choćby i podświadomie, bez dokładniejszego zgłębiania istoty problemu. Jednocześnie jednak od wszelkich podszeptów rozsądku i tak od zawsze zdawał się być oderwany dalece bardziej niż od otaczającego go świata. Z tym drugim przynajmniej z reguły zachowywał zwykle jakiś kontakt. Co do rozsądku natomiast… jeśli rzeczywiście istniał jakiś głos, który można byłoby za ten rozsądek uznać i który czasami odzywał się w głowach poszczególnych ludzi, by zniechęcić ich do wyjątkowo pochopnych lub ryzykownych działań, w przypadku Theo ten głos musiał już dawno zamilknąć na dobre. Choć istniała również możliwość, że tak naprawdę nigdy on nie istniał, nie w przypadku tego konkretnego człowieka. Dalece inaczej mogłoby potoczyć się to spotkanie, gdyby Lotte natrafiła na jakiś moment trzeźwości, choćby i tej względnej. W takim wypadku najpewniej w świadomości Theo nie miałoby prawa pojawić się zwątpienie w rzeczywistość sytuacji, a gdyby nawet coś takiego zaszło, zdecydowanie dużo łatwiej byłoby mu chwycić się tych oczywistych elementów, które dobitnie tejże rzeczywistości dowodziły. Obecnie pozostawały one niemal zupełnie zignorowane, wyparte niezbitymi dowodami na to, że nic w ciągu ostatnich kilku chwil nie mogło być naprawdę. – Więc można uznać, że większość z nich najczęściej całkowicie mija się z prawdą. Jesteś pewna, że warto w ogóle zawracać sobie głowę czymś podobnym? – mimo wszystko stopniowo, być może wraz z powolnym oswajaniem się z myślą, że sytuacja wcale nie była w żaden sposób realna, poszczególne słowa dziewczyny trafiały nie gdzieś w pustą przestrzeń, a prosto do adresata. Dość skutecznie, by ten mógł w jakiś sposób przyswoić je, zastanowić się nad nimi i nawet wysnuć w odpowiedzi pewne wnioski. Nawet, jeśli wciąż oczywistym było, że jego uwaga rozpraszała się zdecydowanie zbyt łatwo. Mimo wszystko – wypowiedziane przez niego słowa zdawały się w tej chwili dość dobrze oddawać istotę wspomnianych pikantnych i jadowitych plotek. Zgodnie z prawdą stwierdził przecież wcześniej, że najróżniejszych nasłuchał się niekiedy aż w nadmiarze, a to dawało już pewne podstawy, by dojść z czasem do wniosku, że zwykle im barwniejsze, im bardziej pikantne i emocjonujące były niektóre informacje, tym mniej miały one wspólnego ze stanem faktycznym. Choć nie, nie próbował zaprzeczać, że w kobiecych rękach – lub raczej głosach – podobne plotki mogły mieć iście niszczycielską siłę. Nie znał tego zagadnienia od podszewki, nie ośmieliłby się twierdzić, że mógłby na ten temat wiedzieć choć połowę z tego, co niewątpliwie wiedziała Lotte, jednak – jak chyba każdy – posiadał pewne przypuszczenia. Niezbyt prawdopodobnie istotne w całej tej sytuacji, toteż nawet jeśli przez krótką chwilę krążyła mu po głowie myśl, by jakkolwiek ten konkretny temat rozwinąć, ulotniła się równie szybko, jak wiele innych myśli i konceptów, które rozmywały się dostatecznie prędko, by nie zdążyć nawet wypełznąć z podświadomości do tej bardziej świadomej części umysłu. Podobnie zresztą ulotniła się potulnie myśl, by w odpowiedzi na kolejne słowa dziewczyny, wysnuć na głos przypuszczenie, że te nieszczęsne telefony być może taką właśnie próbą były. Nawet jeśli kiełkujące przekonanie, że cała ta sytuacja nie była ani trochę rzeczywista, zdążyło już zacząć się na dobre ukorzeniać, wciąż można było przecież zauważyć, jak ważna była dla Lotte sprawa, z którą się do niego zwracała. Nie powinien mieć oporów przed powiedzeniem czegokolwiek, co przyszłoby mu na myśl, jeśli nic z tego nie było prawdziwe, ale… Właśnie. Wciąż jeszcze tliło się gdzieś jakieś ale i jeśli. Jeśli się mylił, wypowiadane słowa miały jednak spore znaczenie. Jeśli byli tu naprawdę, jedną nieprzemyślaną wypowiedzią mógłby zrujnować cały ten wybuch entuzjazmu, jakim uraczyła go dziewczyna i byłoby to równie rzeczywiste, jak rzeczywista była ich rozmowa, czy też dotyk zimnej ściany na plecach i kontrastujące z nim ciepło ciała, które go ku tejże ścianie popchnęło. Jeśli było w tym cokolwiek rzeczywistego. – Jeżeli tyle ci wystarczy, to chyba nawet nie powinno to być aż tak trudne. Właściwie… pewnie równie dobrze poradziłabyś sobie bez pomocy kogokolwiek – znał swojego kuzyna i prawdopodobnie nie byłoby nawet ani kłamstwa, ani przesady w stwierdzeniu, że znał go w zasadzie od zawsze. Nie znał za to szczegółów relacji, jakie łączyły tych dwoje, bo prawdopodobnie nie było to coś, do czego miałby kiedykolwiek przywiązywać większą uwagę. Mimo wszystko, gdyby miał być w tej sytuacji całkowicie szczery, musiałby wyrazić na głos powątpiewanie w to, że Mallory mógłby być naprawdę aż tak okropny, jakim właśnie malowała go dziewczyna. Na szczęście nigdy nie miał jednak problemów z nadmierną szczerością. Toteż zatrzymanie również tej uwagi dla siebie, nie stanowiło dla niego większego problemu. Tym bardziej, że poruszanie podobnych kwestii nie wydawało się zbyt istotne w momencie, kiedy zyskiwał właśnie swoje ostateczne potwierdzenie, że nic z tego nie mogło dziać się naprawdę. Bo czy istniał przynajmniej jeden powód, dla którego rzeczywista Lotte miałaby bez zastanowienia wypić wysoce podejrzaną zawartość różowej buteleczki? – Szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia jak dokładnie wyglądają mokasyny, ale prawie na pewno wcale nie wyglądałabyś w nich aż tak źle – kąciki ust rozciągnął w nieco szerszym uśmiechu, pozwalając sobie również na uzupełnienie wypowiedzi poprzez krótki śmiech. – Tak samo nie mam pojęcia, co może w tym być, więc obawiam się, że niczego nie mogę tutaj obiecać. Także dalsza część wypowiedzi podszyta była żartobliwym tonem, który w dodatku zdawał się stopniowo wypierać dotychczasową niepewność poszczególnych słów i działań. Choć to akurat powinno być zupełnie zrozumiałe… Skoro nabrał już pewności co do realności – lub raczej jej braku – sytuacji, nie musiał już błądzić po omacku. Nie musiał też zastanawiać się ani przez moment, nim przejął od dziewczyny buteleczkę, by solidarnie dopić jej zawartość. Zresztą, na podobne zastanawianie się pewnie nie traciłby czasu i tak, nawet gdyby wszystko to miało dziać się rzeczywiście. Opróżnioną buteleczkę wsunął do kieszeni płaszcza, co tylko z pozoru mogłoby uchodzić za jedną z tych czynności, które wykonywało się zupełnie automatycznie, bez zastanowienia i bez udziału świadomości. W rzeczywistości należałoby potraktować to jako jeszcze jedną, być może już ostatnią wskazówkę dla samego siebie. Niestety, możliwą do zweryfikowania dopiero z czasem – gdy okaże się, że szklany przedmiot wciąż tkwił w tym samym miejscu, podczas gdy powinien ulotnić się bezpowrotnie wraz z powrotem realnych zdarzeń. – Mamy umowę – przytaknął, dokładnie w tej samej chwili dochodząc do wniosku, że podobna umowa zdecydowanie wymagała przypieczętowania bardziej znaczącego niż tylko poprzez wspólne wypicie dość podejrzanego eliksiru niewiadomego pochodzenia. Skoro zaś nic tutaj nie mogło dziać się naprawdę, nie istniał prawdopodobnie żaden powód, wedle którego należałoby trzymać się konwenansów, zezwalających w takiej sytuacji co najwyżej na oficjalny uścisk dłoni. Nie myśląc wiele i nie musząc przejmować się ewentualnymi następstwami w rzeczywistości, tuż po swoich słowach nachylił się nad dziewczyną, na jej wargach składając pieczętujący umowę pocałunek. Kolejny zresztą element, który mógłby dowodzić nierzeczywistości tego wszystkiego – bo przecież tylko w taki sposób można byłoby wytłumaczyć fakt, że nie pierwsze przecież w jego życiu zetknięcie ust z ustami innej osoby, tym razem niosło za sobą odczucia porównywalne do tych z czasów odkrywania tychże bliskich aspektów relacji międzyludzkich. Oszałamiając zapachem i ciepłem skóry oraz zachęcając do tego, by przyjemną chwilę nie tylko przedłużyć, ale i pchnąć bieg wydarzeń nieco dalej. Gdyby to było naprawdę, nic podobnego nie powinno mieć przecież miejsca. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Lotte Overtone
Los przeróżne tkał ścieżki, stawiał zakręty, budował przeszkody i jeszcze rzucał pod nogi problematyczne gałęzie. Jednak i tak najdziwniejszym z podarków od niego pozostawali ludzie, którzy z jakiegoś powodu zaplątali się właśnie na tej konkretnej drodze życia dziewczątka. Nie wzbraniała się przed nimi, ba, można nawet uznać, iż jako stworzenie nader społeczne witała ich z otwartymi ramionami, z roziskrzonymi oczami głodnymi ich historii, tego co mogli sobą przedstawiać — przynajmniej póki miała pewność, iż ostaną się na dłużej. Jeśli zaś należeli do kolejnych twarzy w tle mijanych, bezkształtnych skorup, wobec których nie zadawała sobie trudu, aby przyporządkować do nich imię oraz nazwisko, tak pozwalała pamięci zakopać ich głęboko pod piaskiem zapomnienia. Theo Cavanagh jednak zawsze znajdował się gdzieś pomiędzy, z jednej strony należał do rodziny Kręgu, był krewnym swojego paskudnego, rozwydrzonego kuzyna, a z drugiej ich zetknięcia ze sobą mogła policzyć na smukłych palcach jednej drobnej dłoni. Nie była nawet pewna, czy w ogóle poza zdawkowymi przeprosinami w szkółce kościelnej, w ogóle ze sobą rozmawiali. Ich relacja praktycznie nie istniała. Czy przeszkadzało jej jednak przekroczyć ową barierę nieznajomości, zignorować całą tę niezręczność tylko po to, by móc wysunąć własne żądania niemożliwego? A skąd. Lotte była pewna siebie, pewna swojego uroku, argumentów oraz nade wszystko uśmiechu. Opracowała ich w końcu aż siedemdziesiąt, każde na zupełnie inną okazję. I nie musiała przy nim używać żadnego z nich, gdy gniew prowadził język a złość wymuszała jakąkolwiek reakcję. A o te było bardzo trudno, nieobecny chłopak wydawał się oderwany od rzeczywistości, a zarazem osiadał w niej głęboko w sposób, którego nie mogła i w zasadzie nie chciała pojąć. Póki zrobi tak, jak prosiła, nie planowała go kwestionować. Lilith, czasem w swojej wyrozumiałości przechodziła samą siebie. — Duh. To interesujące — odpowiada, przewracając przy okazji oczami. Oczywiście, że większość plotek bywała wyolbrzymiona, karykaturalna i z prawdą miała tyle wspólnego, co tofu z mięsem, tylko syrenka nie była aż tak naiwna. Potrafiła oddzielić ziarna od plew, bujdę na kilometr wyczuć, jeśli jej szósty zmysł nie łaskotał akurat, to z radością przekształcała słowa, czyniąc z nich broń, przed którą zarówno sam siewca, jak i osoba, której owe informacje dotyczyły, mogli mieć spore obawy. Tylko zazwyczaj nie musiała tego robić, zapłakane przyjaciółki zwierzały się jej dobrowolnie, pijani znajomi wyznawali swoje grzechy z lekkością, gdy umysł dawno już zdążył się pożegnać ze zdrowym rozsądkiem. A ona słuchała, z zainteresowaniem, z uwagą zapamiętując każdy szczegół. Całkiem dobrze potrafiła oceniać ludzi, zauważać drobne animozje, zwracała uwagę na gesty, mimikę, linię sylwetki podczas podejmowanego tematu, sposób układania wypowiedzi. Dlatego się nie łudziła, nie okłamywała siebie ni razu, bo wiedziała, że Mallory zwyczajnie jej nie cierpi. Że wybór różowych telefonów był poczyniony z premedytacją, ze złośliwą satysfakcją, którą odczuje, kiedy ją po prostu zrani. Utarcie zgrabnego noska wziął sobie za honor, sprawianie przykrości oraz uprzykrzanie każdej radośniejszej dla niej chwili stopniowo stawało się jego hobby. Nie, nie było w nim ani grama dobrej woli. Tylko podłość. — Nieprawda — zaprzecza, wydymając smutno usteczka — On uważa mnie za potwora, nie słucha mnie wcale. Stworzył w swojej durnej głowie obraz i z całych sił próbuje wpakować mnie w jego ramy, dziwiąc się, że staram się opierać — dodaje. Nie wiedziała, na co w zasadzie liczyła, nie mogła mieć gwarancji, czy nie pogorszy sytuacji, jednak jeśli ktoś z zewnątrz powie, że dane zachowanie jest zwyczajnie nie fair, to może nastąpi przynajmniej odrobina refleksji? Gdyby miała więcej mocy sprawczej, tak najchętniej zamknęłaby swojego niedorobionego partnera w izolatce na parę tygodni, żeby tak przemyślał swoje zachowanie. Ale nie miała, miała za to wstawionego barmana oraz różową buteleczkę. I to, że zdecydowała się na te dwa łyki, nie było niczym zaskakującym, błagam, Lottie była jedną z tych popularnych dziewczyn. Jasne, może nie była cheerleaderką machającą pomponami, ale przyjaźniła się z całym szkolnym składem, jej stolik w stołówce był zawsze pełny, a z szafek wysypywały się zaproszenia oraz liściki pełne admiracji. Na imprezy wychodziła kilka razy w tygodniu, wracała z nich godnie, acz niekoniecznie prosto. Co prawda częstotliwość wyjść musiała się ograniczyć ze względu na jej debiut na teatralnych deskach, jednak wciąż była studentką. To powinno mówić samo za siebie. Chichocze, kiedy dzieli się z nią opinią. Miał rację, nie wyglądałaby źle, tylko byłaby strasznie niska! I jej kostki zawsze tragicznie w nich wyglądały. — A więc za nieznane — wznosi toast, z uśmiechem nieco zuchwałym, takim, który zachęca do psot, do porzucenia resztek niepewności. I może coś w nim jest, bo zawartość nieznanej butelki znika, pozostawiając przyjemne ciepło oraz świadomość, iż udało się jej. Dokonała niemożliwego, naszczuła na Malla jego własną rodzinę, teraz będzie w porządku, mogła odejść w zadowoleniu. Potwierdził przecież ich umowę. A potem świat zamiera. Szare oczęta otwierają się szeroko, serce trzepoce w piersi gwałtownie, a palce dotąd trzymające kubek rozluźniają się, pozwalając, żeby kawa spotkała się z ziemią i tylko cudem gorące krople nie brudzą ani też ich nie parzą. Miękkie usta zostają przykryte wargami nieco bardziej szorstkimi, obcymi, wywołującymi dreszcz na jasnej skórze, soczystą czerwień na policzkach aż w końcu ścisk w podbrzuszu. Motyle skrzydła rozprzestrzeniają się we wnętrzu brzucha i Charlotte robi się po prostu dobrze, przyjemnie. Wolne dłonie unoszą się, ujmują twarz Theo tylko po to, by mogła pogłębić pocałunek. Złakniona odrobiny przychylności, iskry sympatii, poczucia, że ktoś ją chciał, nawet jeśli akurat ta konkretna osoba najpewniej nie odróżniłaby w tym momencie postaci aktorki od słupa energetycznego. |
Wiek : 21
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : Debiutantka w rodzinnym teatrze
Theo Cavanagh
Z tak oczywistym i mocnym argumentem, jakoby wszelkie wyssane z palca plotki były zwyczajnie interesujące, nie sposób byłoby jakkolwiek walczyć lub spierać się. Rzeczywiście, poniekąd Lotte z pewnością miała w tym względzie rację. Nawet, jeśli zdanie Theo na ten temat było nieco odmienne. Może nie skrajnie różne, w końcu i on skłamałby, gdyby usiłował twierdzić, że absolutnie nigdy nie przysłuchiwał się jakimś w mniej lub bardziej oczywisty sposób zmyślonym albo też nie zechciał z którejś z nich zrobić użytku. Wciąż jednak podobne kwestie nie znajdowały się w kręgu jego głównych zainteresowań, zaś odpowiedź dziewczyny pozostawało skwitować mu krótkim, mimowolnym uniesieniem kącików ust. Takim z rodzaju tych, które w zasadzie dość łatwo można byłoby zupełnie przeoczyć, podobnie zresztą jak rzucone w eter ciche stwierdzenie, które równie dobrze można byłoby uznać za coś na kształt „no tak”, jak i niemające żadnego werbalnego przełożenia mruknięcie. Z pewnymi argumentami po prostu nie powinno się próbować polemizować, czy walczyć. Podobnie było zresztą z naturą niektórych osób, czy też relacji międzyludzkich. Niewykluczone, że do tej kategorii należałoby przyporządkować sprawę, z jaką Lotte postanowiła zgłosić się właśnie do niego, jednak… czy naprawdę miało to w ogóle jakieś większe znaczenie? W szczególności teraz, gdy już w zasadzie całkowicie Theo mógł utwierdzić się w przekonaniu, że ani rozmowa z dziewczyną, ani tajemnicza buteleczka, ani nawet te nieszczęsne pączki nie miały nic wspólnego z rzeczywistymi wydarzeniami. Być może równie nierzeczywiste były nawet te problemy w relacjach między Lotte i jego kuzynem, choć tego akurat nie zamierzał w danym momencie kwestionować. Co więcej, nawet jeśli zawierana między nimi umowa nie była w żaden sposób realna, prawdopodobnie gotów był przynajmniej zainteresować się w jakimś stopniu sprawą, kiedy już byłoby mu dane do tej realności powrócić. Może choćby przez jakąś zupełnie niezobowiązującą rozmowę z kuzynem i temat przywołany całkowicie mimochodem. – To zupełnie bez sensu, przecież musiałby mieć jakikolwiek powód, żeby uznać cię za potwora – nie, nie było w jego wypowiedzi ani grama sugestii, że taki powód miałby rzeczywiście istnieć. Oczywiście, nie znał dziewczyny, z tym faktem na pewno nie zamierzał dyskutować. Gdyby przyszło mu kiedykolwiek dotąd wypowiedzieć się w jakikolwiek sposób na jej temat, prawdopodobnie byłby w stanie – po chwilowym zastanowieniu – przywołać w pamięci jej imię, do niego bez większego problemu dopasowałby już zgrabnie nazwisko, zaś za tymi danymi powinno płynnie podążyć przypuszczenie, że najpewniej mogłaby mieć coś wspólnego z rodzinnym teatrem. Jeżeli jednak chodziło o jakiekolwiek cechy charakteru, coś szczególnego, co miałoby wyróżniać ją w dowolny sposób… pod tym względem pozostawałaby mu co najwyżej własna wyobraźnia i kreatywność. Zresztą, i po tym spotkaniu najpewniej nie byłby w stanie powiedzieć wiele więcej. Mimo wszystko, podczas kilku chwil spędzonych w jej towarzystwie, nie natrafił na ani jeden powód, dla którego miałby doszukiwać się w jej postaci potwora. I najwyraźniej faktycznie chciał przy tym sądzić, że również Mallory nie postrzegałby jej w ten sposób, nie mając takowego powodu. A już z pewnością jakichkolwiek potwornych cech Theo nie próbowałby doszukiwać się tych kilka chwil później, kiedy nierozsądnie zdecydował się skorzystać z faktu nierealności ich spotkania. I kiedy otrzymał w odpowiedzi kolejne potwierdzenie swojego przypuszczenia – nie odtrącenie, które w podobnej, prawdziwej, sytuacji powinno się wydarzyć, ale drobne palce na skórze swojej twarzy i przyzwolenie na przedłużenie pocałunku o tych kilka kolejnych, stanowczo zbyt długich dla realnej sytuacji, sekund. Tych, w ciągu których jego wolna dłoń zdążyła zawędrować na policzek dziewczyny, z niego zaś przesunąć się niżej, w kierunku gładkiej skóry na szyi i obojczyku. I chociaż nierzeczywistości sytuacji wciąż dodawał przyjemny dreszcz i ciepło rozlewające się po ciele, a wszelkie zmysły zdawały się domagać, by tej niespodziewanej bliskości nie przerywać, by podążyć dalej… po dłuższej chwili odsunął się jednak na tych kilka cali. Sytuacja mogła być nieprawdziwa, mogła być wytworem wyłącznie wyobraźni, jednak dziewczyna przed nim wciąż pozostawała dziewczyną, z którą spotykał się jego kuzyn – nawet jeśli było to wynikiem tylko i wyłącznie woli obu rodzin. Wciąż więc było w tym coś nieodpowiedniego. Choć, Lucyfer mu świadkiem, niezwykle kuszącym było w tej chwili zagłuszenie… zapomnianego głosu rozsądku? sumienia? Czegoś dostatecznie silnego, by tym razem nie dało się zignorować tak zupełnie. – Muszę przyznać, że to naprawdę przyjemny sposób zawierania umowy – przez ułamek sekundy zawahał się, chcąc jeszcze przynajmniej na chwilę poczuć jej usta na swoich. Gdyby jednak i tym razem uległ pokusie, prawdopodobnie niemożliwym byłoby ponowne wycofanie się. W takim wypadku zaś pozostawało już tylko zaoferowanie własnego ramienia w razie, gdyby dziewczyna zechciała towarzyszyć mu przynajmniej przez jakąś część drogi do dokądkolwiek zamierzały zaprowadzić go nogi. – Ale wydaje mi się, że ta uliczka słyszała i widziała już wystarczająco dużo – przed opuszczeniem jej jednak i pozostawieniem w miejscu porzuconego kubka z rozlaną kawą, zaczekał jednak na decyzję Lotte w kwestii tego czy i dokąd zamierzała się udać – sama lub w jego towarzystwie. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Lotte Overtone
Napięta jak struna linia ciała, mięśnie postawione w gotowości i umysł pobudzony na najwyższych obrotach, była przygotowana do walki, przyzwyczajona do kolejnych ciosów, najprawdziwszej lawiny krytyki. Jakim dziwnym było uświadomienie sobie, że nic takiego nie nadchodziło, że mężczyzna zgadzał się z nią, a nawet jeśli miał jakieś uwagi, to nie podkreślał błędów, jakie mogła wykazać w swoim rozumowaniu. I drży, zdając sobie sprawę, jak bardzo wydawało się to jej nienaturalne, kiedy powinno być czymś całkowicie normalnym. Stojący przed nią Theo nie żywił wobec niej niechęci, nie spozierała w jad zielonych tęczówek, tylko w łagodnie zamglony błękit, w którym nie było nawet grama złośliwości. Poczuła się głupio, zakłopotanie zrosiło policzki rumieńcem, który tylko pogłębił wymuszony przez zimowe kąśnięcia róż, a cała bojowa postawa, którą się dotąd nosiła zanikła. Nie miała w jego osobie wroga i ulga, jaką odczuła, sprawiła, że w kącikach oczu zamajaczyły najprawdziwsze łzy. Nie te sztuczne, które dobierała do odpowiedniej sytuacji. Lilith, robiła z siebie całkowitego głuptasa, teraz i tutaj, marząc się przed nim, a przecież nikt nie lubił płaczliwych dziewczyn, zwłaszcza takich, których ledwo się zna. Tylko zwierzę, które zaakceptowało stosowaną wobec niego przemoc, kiedy przełamie pierwszy lęk, tak staje się niemożliwe głodne, chociażby odrobiny ciepła, potwierdzenia, że jest tego wartym. I była warta do kroćset, oczywiście, że tak, zasługiwała na wszystko, co najlepsze, lecz niedawne spotkanie z Mallorym było jeszcze zbyt świeże w otchłani jej pamięci, zbyt bolesne, żeby mogła je zignorować przy dźwięku pstryknięcia palców, wprawiało ją w zbyt duże rozdygotanie, żeby rozbite fundamenty, na które się składała, na nowo powróciły do swojej pierwotnej formy. — Tym powodem jest moje istnienie — odpowiada z prostotą, brutalną szczerością, która zaskakuje nawet ją samą. Bo na samym początku nie zrobiła nic złego, nie padło ni jedno złe słowo, negatywna opinia. Swoją rolę grała perfekcyjnie, naprawdę starając się zdobyć przychylność swojego partnera, tylko wysiłki syrenki zostały nagrodzone odrazą tak wielką, że kiedy owego dnia żegnała się z nim po wykwintnej kolacji, tak skończyła obejmując szczupłymi ramionami muszlę klozetową, z nerwów pozbywając się całej zawartości żołądka. Nie mogła po tym spać dwa dni. I nagle pęka, wspomnienie, obraz czarownika ulatuje z jej myśli, tak jak nieszczęsna kawa rozbija się o popękany bruk. Umysł wypełnia światło, bo wystarczy, że Theo się nad nią pochyli, że ich usta złączą się w pocałunku. Niespodziewanym, wciąż słodkim od pączkowego lukru, mocniejszym gdy przy wtórze trzepocącego serca go pogłębia. Drobne dłonie sięgają brązowych kosmyków, pragnąc, by znalazł się jeszcze bliżej, aby ręka, która rozpoczęła swoją wędrówkę po jasnej skórze, zagubiła się na mapie jej ciała. Każde, nawet najlżejsze muśnięcie paliło, ściskało podbrzusze, uwalniało setki motyli w żołądku, pozbawiało zdrowego rozsądku. Mogłaby utonąć w tej chwili, za tratwę mieć jedynie wpijające się w nią wargi, bo była blisko, tak blisko popełnienia błędu, który wcale takim się nie jawił. Nie, póki czuła na sobie niebieskie tęczówki, póki świat ograniczał się tylko do nich. Ma ochotę jęknąć, zaprotestować, pociągnąć go ku sobie raz jeszcze, kiedy się w końcu odsunął — wcześniej się przecież nie bronił, dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Ale lutowe powietrze ją otrzeźwia, zmusza do wykonania kroku w tył, do dotknięcia twarzy w zawstydzeniu. Słodka Lilith, co właśnie się wydarzyło? I czemu skończyło się właśnie teraz? Odchrząka, zakłopotana ponad miarę, na początku błąkając się płochym spojrzeniem po ziemi, po ścianach budynku, na pojedynczej plamie światła, nim powróci do bruneta. — ...Tak — zgadza się, przygryzając policzek, nie wiedząc, co powinna ze sobą zrobić. Ucieczka wydawała się marnym pomysłem, panika zresztą już zaciskała się na smukłym łuku szyi, a nogi pozostawały nieznośnie miękkie. Uśmiecha się, bo oto nadchodzi ratunek. uśmiecha się wdzięcznie, słodko, kiedy oferuje jej swoje ramię, wybawiając z bagna myśli splątanych oraz pokręconych. Obejmuje je ze swobodą, której nie powinna odczuwać, tylko to wydaje się tak naturalne — Czekaj — prosi, nim wyjdą z uliczki. Wspina się na swoich śmiesznych szpilkach na same czubki palców, delikatnie, niezwykle ostrożnie ścierając z warg barmana ślady pozostawione przez jej szminkę. Dopiero kiedy dowody zbrodni zostają ukryte, mogą wspólnie opuścić to miejsce. Taksówki dla siebie oraz dla niego złapała niewiele później, upewniając się, że mężczyzna bezpiecznie wróci do domu, a raczej do Chyżego Ghoula, bo nie miała pojęcia, gdzie ten mieszka. Przejazd został z góry opłacony i kiedy auto zniknęło z zasięgu jej wzroku, tak i ona wślizgnęła się do środka auta, gotowa zakończyć ten dzień. Uśmiech nie opuszczał jej twarzy do samego wieczora. | zt x2 |
Wiek : 21
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : NORTH HOATLILP
Zawód : Debiutantka w rodzinnym teatrze
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
11.02.1985 Papieros pomiędzy smukłymi palcami tlił się, obumierał i pełnił rolę niemego świadka wspomnień odtwarzanych przy dolatującej z szafy grającej, pełnej trzasków imitacji Play that funky music. Piętnaście lat temu ten stolik był miejscem popularnych dzieciaków — piętnaście lat temu z tej samej szafy grającej (prędzej z jej starszej, zapomnianej ciotki; tkwił w tym przedziwny symbolizm) dolatywał głos Nancy. There boots are made for walkin’, śpiewała prześliczna Sinatra, Helen próbowała odpalić papierosa, a Vittoria planowała zakup białych kozaczków. Dokładnie takich, jakie miała Nancy. Piętnaście lat temu znały każda plamkę na ścianie za ich plecami, każdą rysę na przetartym naprędce blacie stolika i każdy stukot w winylowych płytach, które za błahe dwadzieścia pięć centów zmieniały odtwarzaną piosenkę na życzenie rozkrzyczanej, licealnej klienteli. Cała kakofonia dźwięków układała się w jednostajny szum i tworzyła dźwiękową mozaikę roztrzaskanych przez czas oraz życie marzeń. Nie było już panienek Verity i Paganini; teraz o podłogę w szachownicę postukiwały obcasy pań van der Decken i L’Orfevre. — Dwanaście — lekkie uniesienie brwi niosło za sobą szereg konsekwencji — tą najpoważniejszą była płytka zmarszczka biegnąca w poprzek czoła; Vittoria natychmiast zmusiła twarz do powrotu w bezpieczne objęcia neutralnego wyrazu, dla pewności wygładzając skórę opuszkiem kciuka. — Nie, trzynaście lat temu. Nie po to kupowała krem ze śluzu amazońskich ślimaków, żeby marszczyć się nad ciastkiem. — Przy tym samym stoliku powiedziałaś Jeremy, zawsze byłam ciekawa, czy wysoki wzrost wyrównujesz małym— Kelnerka pojawiła się znikąd i z wrażenia prawie upuściła tacę. Dwa rozlane po stoliku, mleczne szejki poczyniłyby więcej lepkiego zamieszania niż Jeremy kilka minut po tym, kiedy Helen Verity dostrzegła jego obecność. — Ego. Dziękuję, kochanieńka. Każde stuknięcie talerzyka i szklanki było sztuką odmierzania kalorii. Czterysta pięćdziesiąt w stu mililitrach; pięćdziesiąt osiem w jednym, wiśniowym ciasteczku; dokładnie dziewięć torsji zanim Vittoria za godzinę pozbędzie się obu pokus z organizmu. — Kiedy ty wieszałaś na drzwiach ten paskudny plakat Dereka Lekenby, naszej kelnerki jeszcze nie było na świecie — szczupłe nogi, smukła talia, piersi niepoddające się grawitacji i równo przycięte do ramion, kruczoczarne włosy — nawet wygrana na genetycznej loterii nie mogła ocalić dziewczyny przed najokrutniejszym z przestępstw. Zbrodnią przeciwko modzie. Mundurki tutejszych kelnerek przypominały coś, co wykrojono z połowy lat sześćdziesiątych, wytaplano w basenie z wybielaczem i, dla nadania nowoczesności, ozdobiono krzykliwymi, zygzakowatymi wzorkami. Każde smagnięcie jasnoróżowej figury geometrycznej wypalało się pod powiekami pani L’Orfevre; tej nocy zaśnie mamrocząc tylko nie neonowe trójkąty. — Jesteśmy stare, Helen — zanurzona w szejku słomka uporczywie próbowała wypłynąć na wierzch — zakończony długim, pieczołowicie zaokrąglonym, urokliwie różowym paznokciem palec z włoską bezwzględnością wcisnął ją w mleczną otchłań. — Stare, ale zamożne, więc ostatecznie wychodzimy na plus. W zasadzie po co kobiety tak nagminnie oszukują w kwestii daty urodzenia? Czasami Vittoria nabierała pewności, że większość dawnych, znajomych twarzy ze szkoły — wyłączając panią van der Decken i być może dwa, trzy chlubne przypadki — prędzej przyznałyby się do niskiego ilorazu inteligencji, niż podały swój prawdziwy wiek. Szczególnie — a może tylko? — w obecności mężczyzny. — Co u Elsje? Nawet lata później tkwi w tym jakieś nieprawdopodobieństwo, malutka kropelka zdumienia w całym morzu niedowierzania — Elsje, owoc jednej źle przemyślanej nocy i kilkunastu żartów, które dziewczyny rzucały znad szyjek kupionego przez starsze rodzeństwo piwa. Ma jacht, Helen, a lipiec jest tuż—tuż. Powinnam opalać się na plaży, jak plebejuszka? Z perspektywy czasu nie byłby to zły pomysł; łatwiej pozbyć się z bielizny piasku niż nieplanowanej ciąży. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Helen van der Decken
Mill's Cafe nie było świeżo rozgrzebanym wspomnieniem, a jednym z elementów codzienności van der Decken — serwowanie domowych śniadań Niecodzienne było wyłącznie towarzystwo Vittorii; ale wiesz, że tam wciąż nie podają daiquiri?, zapytała przez telefon Helen poprzedniego wieczoru, kiedy za propozycją wspólnego koktajlu padła nazwa lokalu, który kojarzyła głównie z ulubionymi, nieco mdłymi karmelowymi pączkami — zwykle brała dwa na wynos, ale tego Toria jeszcze nie musiała wiedzieć, wszystko wyjdzie na jaw przy kolejnych krawieckich przymiarkach. Zaledwie tydzień wcześniej wspominała Williamsonowi, że powinna zrzucić co najmniej kilogram (a najlepiej trzy) i może nawet wypadłaby przy tym wiarygodnie, gdyby właśnie nie była w trakcie dosypywania do kawy drugiej łyżeczki cukru; a jeśli była kawa, to obowiązkowo musiała znaleźć się do niej mała budyniowa tarteletka udekorowana garstką borówek. Walorów tamtego niedzielnego poranka nie zdołał zepsuć nawet widok zza balkonowej szyby salonu Barnaby'ego; pary szarych, miejskich gołębi kopulujących na gałęzi drzewka, z którego zwykle srały na samochody zaparkowane przed kamienicą na Staromiejskiej 9 — głównym celem niezmiennie pozostawał lśniąco czarny Rolls-Royce Benjamina, jakby latające szczury toczyły z nim prawdziwą wendetę. Tego Vittoria także nie musiała wiedzieć; nie było potrzeby psuć sobie apetytu, a równie dobrze dietę Helen mogła rozpocząć od następnego poniedziałku. — Dlaczego pamiętasz takie rzeczy, kiedy ja nie mogę zapamiętać, czy zapłaciłam w tym miesiącu czynsz za mieszkanie? — ponieważ są rzeczy ważne i ważniejsze, a rachunki na pewno nie należą do tej drugiej kategorii; Helen oparła o stół łokcie skryte pod ładnym bordowym kaszmirem swetra, a na piramidce ze splecionych ze sobą palców wygodnie umieściła podbródek. Na ledwie paręnaście sekund; wzburzenie małoletniej kelnerki i potencjalna lepka katastrofa kazały jej się wyprostować, jakby miało to jakkolwiek pomóc w zapobiegnięciu nieszczęścia. Posłała pani L’Orfevre karcące spojrzenie, które nie wypadło ani trochę przekonująco przez uśmiech zdradliwie wkradający się w kąciki ust. — Nigdy tego nie sprawdziłam — ego Jeremy'ego pozostało tajemnicą, która wróci do niej wspomnieniem, kiedy następnym razem będzie mijała go na ulicy; gładkie opuszki palców zabębniły trzykrotnie na czystym blacie, zanim sięgnęła do torebki, z której wyłuskała napoczętą paczkę papierosów. Ciemna brew podjechała w górę, kiedy Helen zaciągała się trzecim tego dnia papierosem; siedząca na przeciwko niej tleniona pewność siebie podobne kwestie powinna zacząć wygłaszać za dobre pół roku. Albo cztery kieliszki wina. — Trzydzieści to nowe dwadzieścia jeden, Toria. Żadna z nich nie przekroczyła jeszcze tej magicznej bariery; może powinna zaprosić panią L’Orfevre na weekend w spa? — Tylko z większym bólem głowy rano. Za uśmiechem nie kryło się puste przeświadczenie; Helen w wieku dwudziestu jeden lat dopiero wychodziła z pieluch Elsje, życie towarzyskie przeżywając głównie za sprawą opowieści Vittorii często próbującej przetrwać sobotniego kaca w sypialni van der Deckenów, która nie gościła Maxima od ponad kwartału. On też przeżywał swoje lat dwadzieścia cztery. Głównie samodzielnie i za granicą kraju. — Ma w przyszłym miesiącu szkolne przedstawienie — bardzo umiejętnie dzieliła uwagę między słomką ze słodkim koktajlem, a papierosem, z którego pył strzepnęła w czeluści popielniczki. — Będzie Panią Wiosną, gdybyś miała chwilę, żeby uszyć jej kostium, byłoby wspaniale. Jeśli nie, to nie zaprzątaj sobie głowy, coś kupię. Nie była na tyle okrutna, żeby zapraszać Torię na spektakl. Elsje prawdopodobnie nie będzie miała podobnych skrupułów względem ulubionej cioci; miała w sobie coś z rekina. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Nie szkodzi, dziś i tak wolałabym Fluffy Duck; nieobecność daiquiri w menu, choć rażąca i niezmienna od lat, nie mogła powstrzymać planów, których wyklarowanie zajęło od dwóch do dwunastu sekund. Dwóch — tyle czasu Vittoria potrzebowała do stracenia cierpliwości na nieodbierającą od pół sygnału Helen — do dwunastu — ponieważ tyle zajęło jej przedstawienie planu na kolejny dzień i zastrzeżenie, że wszelkie obiekcje zostaną odrzucone, a próby wymówienia się od spotkania zapoczątkują serię nieszczęśliwych wypadków, które ona, Toria, osobiście ześle na panią van der Decken w przeciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin. Kto wie, może kopulujące gołębie były tylko pierwszym omenem? — Ponieważ, amore, pieniądze nie mają wartości sentymentalnej — posiadają za to wartość rynkową, czego ekonomiczną niepodważalność podsumowało przeciągłe spojrzenie pani L'Orfevre, obecnie balansujące na pograniczu niedowierzania i rozbawienia. — W przeciwieństwie do kilku ego, które oglądałyśmy w liceum. Z nich dwojga to Helen wzdychała zaskoczona na wieść, że nie, rodzina Paganini nie posiada zimowego domku w Aspen i tak, na wakacje pozwalają sobie tylko dwa razy do roku; finansowe różnice szybko rozmyły się w słodkim smaku szesnastych urodzin, gorzkich efektach pierwszej tequili i ładnych prezentach od łakomych chłopców, których Toria kolekcjonowała zacieklej niż Helen spławiki. Jeden haczyk wczepił się głęboko — dokładnie tego porównania użyła w innym życiu, gdy o nadchodzących zmianach krzyczała o kreska za dużo na patyczku, którego dotknięcia Vittoria odmówiła; Verity, daj spokój. Widziałam, gdzie był przed chwilą. Dziesięć lat później były też one — przy ulubionym stoliku, z papierosami w dłoniach i wspomnieniami wszytymi w linie ułożonych w uśmiechu ust. Trzydzieści to nowe dwadzieścia jeden; skoro tak, gdzie te cholerne drinki? — Nie strasz, Helen! Za żadne pieniąd— Ah—ah, Toria. Robiłaś znacznie więcej za znacznie mniej. — Niech będzie. Za dziesięć milionów zgodziłabym się znów mieć dwadzieścia jeden lat — wiek zaćmienia i nierozumności — wiek odkrywania, że na rządowym i w pełni legalnym dowodzie tożsamości wyglądała znacznie gorzej niż tym, który Valerio podarował jej trzy lata wcześniej. — Budziłabym się bez bólu głowy, za to obok kogoś, kogo imię prawdopodobnie zaczynało się na F? — ale tylko prawdopodobnie — I chyba rymowało z —dick? Fredrick? Frankfurdick? Mówił, że jest z RFN i jego Entstehungsmechanismus jeszcze nigdy nie skosztował włoskiego gazpacho; nie miała sumienia powiedzieć mu o własnej matce—Niemce i tym, że gdyby była zupą, na pewno nie byłaby chłodnikiem. Na dodatek hiszpańskim. — Przechodziłam przez to w zeszłą sobotę. Do połowy miesiąca wystarczy. Jak dobrze, że dziś jedenasty; słomka w jej koktajlu ponownie wyłoniła się z mlecznej toni, wyraźnie zainteresowana przebiegiem rozmowy. Za przedwczesny entuzjazm poniosła karę — karę, dobre sobie — pochwycenia między usta pociągnięte nieustępliwym rosetto. Łyk wiśniowego koktajlu był ostrożny i smakował dokładnie tak, jak spodziewała się Vittoria — wyrzutami sumienia. Nie zdążyła wziąć kolejnego; Helen zagrała niebezpieczną kartą, słomka wypadła spomiędzy ust, na jej miejsce wrócił papieros. Zabijanie słodyczy tytoniem to forma diety, czytała o tym w Vogue. — Żartujesz? Miałaby wyjść na scenę ubrana w coś— Siwa smużka dymu zamieniła słowa w usnuty ze wzburzenia — na niedowierzanie było za późno, na konspirację pani van der Decken nie mogła dziś liczyć — szept. — Z dyskontu? Było źle, mogło być gorzej; Helen mogła powiedzieć, że pójdzie do konkurencji, ale wtedy nikt nie szeptałby nad stolikiem, z kolei koktajl — teraz lekko przesuwany w kierunku przyjaciółki — w ostateczności posłużyłby za broń. Vittoria nie była pewna, na kim; prawdopodobnie samej sobie. Miałaby wymówkę, żeby wyjść i nie oglądać się przez ramię, nawet za cenę zmarnowania szejkiem atłasowej spódnicy w ulubionym kolorze siedemnastoletniej Helen — butelki piwa. — Dziwnie smakuje ten koktajl. Chcesz spróbować? Najbardziej niewinne pytanie świata w najmniej niewinnych ustach. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody