Skwer gołębi W ostatnim czasie nie tylko zaczęło przybywać na starym rynku gołębi, ale również stają się one coraz bardziej natarczywe. Szczególnie upodobały sobie niewielki skwerek w okolicach ławek, na których lubią przesiadywać starsi i najczęściej samotni. Zupełnym przypadkiem mają ze sobą najczęściej torbę okruchów, na które ptaki rzucają się bez opamiętania. Dokarmiane ptactwo cały czas powiększa swoje stado, być może przekazują sobie w jakiś sposób, że na starym mieście w Saint Fall czeka ich dobrobyt, a w dodatku dba o swoje, dopominając się okolicznych przechodniów o posiłek. Obowiązkowy rzut kością k3. k1 - Nic się nie dzieje k2 - Gołębie z początku niewinnie przysiadają w Twojej okolicy, ostatecznie stając się coraz bardziej natarczywe, nie tylko Cię osaczają, ale siadają na ramionach i na głowie, żądając okupu w postaci okruszków. Jeśli ich nie dasz, jeden z nich zacznie Cię dziobać po głowie, zmuszając do opuszczenia lokacji k3 - Spłoszone stado przelatuje nad Twoją głową, a jeden z gołębi pozostawia białą pamiątkę na Twoim ubraniu |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
8 V 1985 r. Powrót z ostatniej wycieczki do Cripple Rock był małym dramatem. To nic, że wycieczka była raptem jednodniowa; że Cripple Rock nie było wcale tak daleko i zawsze mogła tam wrócić; i że umówiły się już z Aurorą na kolejny wypad za miasto. W tym konkretnym momencie konieczność opuszczenia lasów i zanurzenia się znów w szare uliczki Saint Fall było istną katastrofą. Francesca nie była stworzona do życia w mieście i za każdym razem, gdy sobie o tym przypominała, cierpiała w dwójnasób. Całkiem możliwe, że to ta niegasnąca tęsknota za wolnością – chyba wolnością; a może po prostu za powietrzem które nie pachniało spalinami, za ciszą przerywaną tylko ptasim trelem – kazała Frankie po dyżurze nie wracać prosto do domu, tylko włóczyć się tu i tam uliczkami miasteczka. Motor zostawiła na wjeździe na stare miasto, dalej ruszając już piechotą, z plecakiem przerzuconym luźno przez jedno ramię, ciemnymi awiatorkami nasadzonymi glęboko na zadarty nosek. Z głównej alei zboczyła prędko, coraz śmielej zagłębiając się w boczne uliczki odchodzące od rynku, błądząc tak długo, aż zaczęło męczyć ją pragnienie, a plecy zaczęły przypominać, że raptem trzy kwadranse temu wyszła ze szpitala po kilkugodzinnym dyżurze. Poddała się na wysokości skwerka, jednego z tych, których glównymi mieszkańcami są zawsze imponujące stada gołębi. Z westchnieniem ściągnęła plecak i usiadła na jednej z pustych jeszcze ławek. Z przyjemnością wyciągnęła przed siebie nogi, głowę na dobrą chwilę odginając do tyłu. Pozwoliła, by ciemne włosy rozsypały jej się nad chodnikiem, a ciepłe, wieczorne słońce musnęło jej piegowate policzki. Gdzieś z prawej dwójka starszych ludzi dyskutowała o czymś zawzięcie, a po lewej, kawałek dalej, trójka dzieci przeganiała gołębie raz na jedną, raz na drugą stronę skwerku, piszcząc przy tym niemiłosiernie. Frankie uśmiechnęła się przelotnie i przeciągnęła się leniwie. Ściągnęła okulary z nosa gdy tylko pierwszy gołąb przysiadł tuż obok zajętej przez nią ławeczki. Za pierwszym pojawił się drugi i trzeci, a za nimi prędko przybyły kolejne, dumnym gruchaniem obwieszczając swoją obecność. Jeden ptak nastroszył się, siadając na oparciu ławki; inny dreptał raz w lewo, raz w prawo, kręcąc przy tym zabawne kółka. Możliwe, że była paranoiczką, ale, na wszystkie kręgi piekieł – one się na nią gapiły. Wszystkie. Niezliczone pary ciemnych oczek świdrowały ją wzrokiem raczej niespecjalnie sympatycznym. Frankie sapnęła cicho. Poznawała te spojrzenia, znała je aż za dobrze. Była przekonana, że Valerio patrzy podobnie na każdego ze swoich – z ich, ich rodziny – dłużników. Haracz. O to w tym wszystkim chodziło. - No już – burknęła cicho i sięgnęła do plecaka, najpierw macając na ślepo w mniejszych, wierzchnich kieszonkach, a zaraz potem nurkując z czupryną w głównej przegródce torby. – Zaraz, no – marudziła, czując szelest skrzydeł tuż obok i słysząc głośniejsze jeszcze, bardziej napastliwe gruchanie. Gdzieś miała batona, była tego pewna. W jej plecaku zawsze było miejsce na słodkości – jej zestaw ratunkowy na wypadek, gdyby na dyżurze nie miała czasu na obiad. Dzisiaj akurat miała, co oznaczało, że gdzieś tutaj wciąż powinna mieć cukierki, batona, może nawet drożdżówkę. - No ej! – pisnęła cicho, gdy nagle jeden z gołębi, wyraźnie zniecierpliwiony, usadził jej się na kolanie i nadął ostrzegawczo, inny wskoczył jej na ramię, a jeszcze jeden na próbę pociągnął kosmyk jej włosów. Gdzie był ten cholerny... Bingo! - Mam! Widzicie, że mam?! – dyskutowała z ptakiem zawzięcie, ku swojemu szczęściu odnajdując wreszcie czekoladowy wafelek. Naprędce rozdarła papierek i ukruszyła trochę batonika na chodnik przed sobą. Gołębie zakotłowały się u jej stóp, tu i tam w powietrze wzniosły się wytargane pierze. Francesca może i wiedziała, że czekolada nie była dla gołębi zbyt zdrowa, równie dobrze jednak wiedziała, że nie jest odpowiednio kompetentna, by to ptakom tłumaczyć. Rzut na gołębie: wymuszenie haraczu Ostatnio zmieniony przez Francesca Paganini dnia Czw 25 Lip - 21:11, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Kiedyś rzadko bywał w Saint Fall i w ogóle w Hellridge. Pojawiał się tu wyłącznie na większe święta czarowników i podczas organizowanych w mieście pokazów. Zdarza się, że artyści The Lebovitz Circus uświetniają niektóre z imprez, prezentując swoje superlatywy, niezwykłe umiejętności, które zapierają dech w piersi i wprawiają w zachwyt, ale tym razem zjawił się w Saint Fall z chęci obejrzenia tego miasta, jak wygląda poza okresem świątecznym. Był tu przed kilkoma dniami na Świecie Walpurgii i doskonale bawił się pod osłoną nocy na tutejszych wzgórzach. Taniec i śpiew przemawiały do niego o wiele bardziej, niż składanie intencji ku Wielkiej Trójcy. Nie wrzucił żadnego świstka w płomienie wielkiego ogniska, dając się ponieść imprezie. Poznał też oczywiście kilka pięknych dziewcząt, którym prawił komplementy, przynosił drinki i osładzał samotne chwile, niestety żadna z nich nie sprawiła, że jego serce zabiło szybciej. Łudził się, że dzięki zamknięciu ich w objęciach i obsypaniu pocałunkami, odnajdzie w sobie coś więcej, ponad szarpnięcie w lędźwiach, jednak nic takiego się nie stało. Szczerze ubolewał z tego powodu przez kolejne dwa dni, snując się ze smętną miną po cyrku - tak, by mieć pewność, że wszyscy go zobaczą i rzucą kilka słów pocieszenia - by wreszcie zalec we własnym łóżku z jedną z powieści Doyle’a. Tak, może i zdążył na przełomie całego swojego życia przeczytać całą kolekcję, ale są pozycje, do których lubi wciąż wracać. Tym razem robi sobie odskocznię od zielonych terenów i celowo wybiera Stare Miasto. Wąskie, brukowane uliczki, romantyczne budynki, cała okolica zachęca do zwiedzania, na które dotąd nie miał czasu. Teraz zresztą też by pewnie nie poświęcił trzech godzin jazdy, gdyby nie to, że przed miesiącem otworzyli te rewelacyjne tunele, łączące ze sobą kilka miast, gdzie w szybki sposób można przedostać się w zupełnie inne miejsce. Kroczy boczną uliczką z jedną ręką wsuniętą w kieszeń dżinsowych spodni, w drugiej zaś trzyma skórzaną kurtkę przerzuconą nonszalancko przez ramię. Ciemne włosy zdają się być niedbale rozwiane na wietrze, ale niech ten obrazek nikogo nie zwiedzie - to wszystko skrupulatnie opracowany plan. Już z pewnej odległości dostrzega siedzącą na jednej z ławek dziewczynę. Ładna brunetka zdaje się być zmęczona życiem, więc co jest powinnością Lebovitza? Oczywiście, że wprawić ją w lepszy humor. Nawet jeśli po chwili okazuje się, że nie cierpi już ona na brak towarzystwa. Kolejne gołębie zaczynają się zbierać wokół niej, zagarniając całą prywatną przestrzeń. Avi zaciska wargi w wąską linijkę, starając się nie parsknąć śmiechem, ale przyspiesza nieco kroku, żeby nieszczęsne dziewczę uwolnić z niedoli. Dopiero kiedy zbliża się na odległość kilku metrów, rysy jej twarzy łączą się gdzieś w podświadomości, na pierwszy plan wysuwając postać, którą zdaje się skądś kojarzyć. Czy to nie ta sama dziewczyna, która pojawiła się kiedyś w cyrku i ratowała go z opresji? Ratowała to duże słowo, bo przecież sam by sobie poradził z poparzoną ręką. Świadczą o tym wszystkie zbierane przez lata ślady oraz blizny znaczące jego ciało. - Jesteś pewna, że to dobry, pełen odpowiednich składników odżywczych posiłek dla gołębi? - śmieje się, kiedy zbliża się do zajmowanej przez Francescę ławki. Oczywiście, że żołądki tego ptactwa ma głęboko w poważaniu. Potrafią jeść same śmieci i są wręcz nieśmiertelne. Z którego kręgu Piekieł się wydostały? Tego Avi też nie wie, bo nigdy religią, ani tym bardziej zoologią się nie interesował. - Co masz jeszcze dobrego? - wskazuje brodą na jej plecak i bezceremonialnie usadawia się tuż obok. Nie patrzy już na ptaki, bo oto ma przy sobie znacznie ciekawsze towarzystwo. Osadza brązowe tęczówki na karmiącej gołębie pannie. - Florence? Frankie? - kluczy, szukając jej imienia, bo słyszy, że coś w kościele dzwoni, ale nie do końca wie w którym. - Wyglądasz na zmęczoną. Ile istot dzisiaj uratowałaś? - podpytuje o pracę, bo tylko tyle o niej wie, że udziela się w szpitalu, i że pochodzi z Saint Fall, a chętnie dowiedziałby się o niej czegoś nowego. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Nie pamiętała, jak się nazywał. Głos rozpoznała szybko, już przy pierwszych słowach – w tym jej pamięć była doskonała. Podobnie samą postać – kojarzyła tę buzię, rozczochrane włosy, te oczy i, przede wszystkim, dłonie, które opatrywała już przynajmniej dwa czy trzy razy. Znała też nazwisko – Lebovitz. To, czego zupełnie nie potrafiła sobie przypomnieć, to imię. Coś na H, na pewno. Albo może na A? Jakieś takie dziwne, krótkie i... Machnęła ręką kompulsywnie, odpędzając jednego ze szczególnie nachalnych gołębi i krusząc przy tym naokoło batonikiem. - Jestem pewna, że nie, ale jak są na tyle durne, żeby jeść, to kim jestem, żeby im zabraniać – odparowała bez wahania i zmarszczyła nosek. – Dobór naturalny to załatwi – mruknęła nachmurzona, żałując tych słów jednak zaraz potem, gdy wybrzmiały. - Idźcie w cholerę, no – jęknęła z desperacją, odruchowo chowając głowę w ramionach gdy ptaki znowu zakotłowały się – tym razem w chwili, gdy chłopak usiadł obok, nie racząc nawet zapytać, czy w ogóle życzyła sobie jego towarzystwa. Z drugiej strony, nawet, gdyby zapytał, nie była pewna, co by odpowiedziała. Tak. Nie. Nie wiem. To skomplikowane. Nawet cię nie znam, chłopie. Pytanie wielokrotnego wyboru. Kolejne pytanie chłopaka – Archiego? Ariego? – tylko dolewa oliwy do trzaskająco jasno ognia grymasów Frankie. - Dla takich obdartusów? – palnęła bez zastanowienia. Spuściła z tonu jeszcze zanim zdążyła wymyślić jakiś odpowiednio uszczypliwy ciąg dalszy. Nie jesteś taka, zganiła się w myślach, znowu sięgając do plecaka. To tylko gołębie, upominała się, grzebiąc w przepastnej torbie. Nie ma powodu być złośliwym, pouczała się, wyciągając drugiego batona, dokładnie takiego samego jak ten, którym karmiła gołębie. - Tobie może nie zaszkodzi – stwierdziła łaskawie, wciskając słodycza w ręce chłopaka. Nie widziała nic złego w dokarmianiu obcych. Robiła to nie pierwszy raz. A ten tutaj przecież obcym wcale nie był. Po prostu nie pamiętała, jak się nazywał. I on też nie. Potrzebowała chwili, by zorientować się, że ciche parsknięcie i urywany chichot – to ona. To jej wyrwał się zdławiony śmiech na pytania pomocnicze, gdy Lebovitz – Arthur; może Arthur? czy to wystarczająco dziwne imię? – kluczył, poszukując jej imienia. - Frankie – przytaknęła, wybawiając go z opresji. Nie była urażona. Nie uważała, że powinien ją pamiętać. Dlaczego miałby? Owijała mu dłonie bandażem i raz, chyba, założyła ze dwa szwy, gdy rozciął sobie łuk brwiowy. Naprawdę nic, co zapadałoby w pamięć. Któryś z ptaków zagruchał bojowo na Lebovitza, zasadzając się na batona w rękach chłopaka. Francesca sapnęła, poirytowana i znów zamachała ręką, nieudolnie próbując odpędzić upartego ptaka. Na pytanie o uratowane stworzenia uniosła brwi lekko. - Żadnej – odpowiedziała bez wahania zgodnie z prawdą – a potem uzmysłowiła sobie, jak mogło to zabrzmieć. – Nikt nie umarł. To znaczy, mi. Mi nikt nie umarł, ja... – Wypuściła powietrze z sykiem i potrząsnęła głową. – To był nudny dyżur – skwitowała prosto. Smęcenie się po wyjątkowo spokojnym oddziale ratunkowym, nadrabianie papierologii z całego zeszłego tygodnia. Żadnego ratowania, ale też żadnych zgonów. Nudy. Jeszcze przez chwilę przyglądała się kotłującym się u ich stóp ptakom, rozkruszając im resztę batonika. Dopiero potem, otrzepując ręce z resztek okruchów i, tym samym, przestając być atrakcją dla lokalnego ptactwa – dopiero wtedy zerknęła na chłopaka i przez chwilę przyglądała mu się w skupieniu. - Jak ty się w zasadzie nazywasz? – wypaliła w końcu, dając sobie spokój z podchodami. Nie było się co czaić, skoro miała pytania. Jak masz na imię? to zaledwie pierwsze na liście. Zaraz po nim plasowało się Co tu robisz?, a dalej, być może, Nie powinieneś być przypadkiem gdzieś indziej? Łapiąc się na tym ostatnim Frankie zarumieniła się nieco i umknęła wzrokiem. Nie zachowuj się jak ostatnia pipa, jeszcze sobie na to nie zasłużył, zganiła się w myślach i, jak zwykle, miała rację. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Ogląda szwendające się wokół gołębie, co to śmiesznie machają łebkami i w głowie Aviego rodzi się pomysł, by odepchnąć je jednym prostym zaklęciem, ale powstrzymuje się, kiedy przy szybkim rozejrzeniu się wokół dostrzega innych spacerowiczów. W takich chwilach bardzo ceni sobie Salem, w całości zamieszkałe wyłącznie przez czarowników. Nie trzeba się ograniczać, ani ukrywać z tym, kim się jest. No bez sensu jest to Saint Fall. - Wiesz co, to chyba nie jest dobry pomysł. Czy cukier nie jest uzależniający? Zaraz przyjdą po więcej i będzie trzeba się ewakuować - mówi konspiracyjnym szeptem, tylko nieznacznie się ku niej nachylając. Nie tłumi w sobie śmiechu na dziewczęce rozdrażnienie, podzielając uwagę o selekcji naturalnej. Gołębie starają się ze wszystkich sił, aby utrzymać się na powierzchni. Mają wielką wolę przetrwania i nie cofną się przed niczym. - Wkroczyłaś do ich dzielni, musisz zapłacić trybut, bo inaczej już nigdy cię nie wypuszczą. Albo właśnie stwierdzą, że skoro się dajesz, to za każdym razem będą cię obskubywać, tacy to już są lokalni przestępcy. - Oczywiście, że nie pije do profesji, jaką zajmuje się rodzina rozmówczyni. Nie ma przecież pojęcia, że jest z tych Paganinich i za każdy podobny żarcik może w najlepszym wypadku dostać w zęby. Tylko trochę zagląda przez jej ramię, by dostrzec, co kryje się w jej torbie, ciekaw, co też uwolni maszyna losująca. Każdy szczęściu dopomoże, każdy dzisiaj wygrać może. Z lekkim zaskoczeniem zauważa kolejny łakoć i unosi na moment wzrok na Francescę. Gładko przesuwa nim po jej talii, biuście oraz twarzy i dochodzi do wniosku, że nie wygląda, jakby opychała się każdego dnia toną czekolady. Czy stresująca praca w szpitalu zżera ją od środka, a może to zapasy na postapokaliptyczny koniec świata, który może ich złapać w dosłownie każdej chwili? - Dzięki - przyjmuje wciśnięty w dłoń batonik i przygląda mu się przez chwilę, rozpoznając znaną markę. Nie chowa go jednak do kieszeni, ani nie odpakowuje, tylko zostawia obok na ławce, bo a nuż gołębie będą nadal głodne, nieusatysfakcjonowane jedną porcją. Już wtedy wyłapuje kilka okazów, które przymierzają się do okrążenia go, ale tylko unosi ku nim wyciągnięty palec wskazujący w geście groźby. - Ze mną nie zaczynaj - rzuca poważniejszym tonem. O nie, nie zamierza wdawać się w żadną bójkę, zwłaszcza z tak licznym przeciwnikiem, ale przecież nikt mu nie zabroni robić dobrej miny do złej gry. Yess! mówi kolejny gest za zaciśniętą pięścią, kiedy udaje mu się trafić z odpowiednim imieniem. Oczywiście, że by je zapamiętał, gdyby tylko mieli okazję porozmawiać nieco dłużej, a nie tak w biegu, między jednym pożarem a drugim. Nie przykładał wielkiej wagi do nałożonych szwów, ale przecież był wdzięczny za okazaną pomoc i dziękował za jej służbę na rzecz kraju. - Avi Lebovitz, kłaniam się nisko - przedstawia się niezrażony, że dziewczyna go nie pamięta, ale nie podnosi się z miejsca dla podkreślenia teatralności sceny, tylko schyla głęboko głowę i prostuje się zaraz, by utkwić spojrzenie w swojej rozmówczyni. - Nudny dzień w pracy, więc i nudną rozrywkę wybierasz na czas wolny? To chyba nie jest odpowiednie miejsce na słuchanie relaksującego śpiewu ptaków, co? - Wychyla się wymownie i wskazuje głową na ganiającą gołębie dzieciarnię. - No, chyba że właśnie o to chodzi, żeby się dobodźcować hałasem, którego ci dzisiaj w robocie oszczędzono? Polecałbym cyrk, kino, albo przynajmniej discmana. - Kiwa głową z miną znawcy. Avi Złota Rada jak zawsze na posterunku. Żadnej biednej duszy nie pozwoli się bezradnie błąkać. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
- Nie bardziej niż kawa – palnęła bez zastanowienia na pytanie o cukier, niespecjalnie zastanawiając się, co kiedy ostatnio gołębie były narażone na uzależniające właściwości kofeiny. Na ewentualną konieczność ewakuacji zmarszczyła brwi jednak, wyraźnie skonfundowana. Nie brała tego pod uwagę. Nie brała pod uwagę, że nakarmienie ptaków w dobrej wierze, byle tylko dały jej spokój, mogło przynieść zgoła odwrotny skutek. Sapnęła cicho. ...lokalni przestępcy. Drgnęła lekko, dopiero po chwili orientując się, że parę słów chłopaka wyraźnie jej umknęły – ale nie te. Była Paganini, oczywiście, że miała wyczulony radar na wszystkie tego typu sugestie, mniej lub bardziej świadome przytyki. Mogła być pełna ideałów i jeszcze nie tak dawno mogła znowu marudzić Valerio, czy aby na pewno nie mogą zmienić swojego, rodzinnego sposobu prowadzenia się – ale przecież nie była głupia. Tak naprawdę doskonale wiedziała, że nie mogą zbyt wiele zmienić – i, co więcej, z każdym kolejnym rokiem była coraz mniej przekonana, czy faktycznie chciałaby cokolwiek zmieniać. Gdzieś głęboko w sercu czuła, że tak. Tylko, że chyba nie tak całkiem, nie do końca. Och, dlaczego podobne rozważania zawsze były takie trudne! Tak czy inaczej, potrzebowała chwili, by zrozumieć, że to wciąż tylko temat gołębi, a nie biznesów Paganinich (skąd Avi – Avi, no przecież! – miałby w ogóle wiedzieć, że Frankie ma z Paganinimi cokolwiek wspólnego?). I kolejnej, by zachichotać cicho, gdy uzmysłowiła sobie, że raptem parę chwil temu sama porównała napastliwy wzrok skrzydlatych szkodników do spojrzenia jej własnego brata. - Jeśli faktycznie tak będzie, następnym razem przyjdę po prostu lepiej przygotowana – stwierdziła. – Wezmę jeden z tych zdrowotnych chlebów smakujących kartonem, to im się odechce. – Powszechnie wiadomo było, że im coś zdrowsze, tym bardziej paskudne w smaku – Frankie nie dałaby sobie wmówić, że jest inaczej. Może i była medykiem, ale wyuczona profesja przegrywała z kretesem gdy w grę wchodziły geny – a te na temat jedzenia miały w przypadku Franceski dosyć stanowcze zdanie. Spłoniła się lekko, czując wzrok prześlizgujący się po niej od góry do dołu, ale udała, że nie widzi. No, a przynajmniej liczyła, że udało jej się poudawać, że niczego nie zauważyła. Trójco, wydawałoby się, że przebywając odpowiednio długo w towarzystwie Bena, zdąży się już zahartować i przestanie rumienić na każdym kroku. Uśmiechnęła się z rozbawieniem na wyraźny tryumf, gdy potwierdziła swoje imię i potem, na teatralny ukłon. Przyglądając się chłopakowi przy okazji chwilę dłużej, odetchnęła powoli. Ręce świeżbiły ją, by poprawić mu ten jeden, niesforny kosmyk, który sterczał wciąż komicznie jak jakiś czułek. Nie zrobiła tego, ale bardzo chciała. Mogłaby. - To nie jest nudna rozrywka – zaoponowała od razu, zmuszając się, by przestać zezować tak intensywnie na nieułożone włosy chłopaka. Prześlizgnęła się wzrokiem po skwerku – ludziach starszych i młodszych; jakimś zagubionym psie kręcącym wariackie kółka i obszczekującym gołębie; samych ptakach kręcących się natrętnie pod nogami każdego, kto przystanął chociaż na chwilę. - To jest odpoczynek. Tak to się nazywa, kiedy siedzisz i nic nie robisz – wyjaśniła uczynnie. – I to wcale nie jest takie złe miejsce, śpiew ptaków jest tu naprawdę... – Sapnęła cicho, gdy jedno z dzieci wywinęło orła na chodniku i wydarło się w niebogłosy, rozbawiając tym swojego kolegę do łez. Piskliwy chichot świdrował uszy nie mniej niż płacz z głębi serca. Ile one miały siły w tych płucach? To się wyraźnie traciło wraz z dorastaniem, Frankie nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogła drzeć się aż tak głośno – i tak długo! Westchnęła z rezygnacją. - W porządku – przyznała. – Relaksujące dźwięki natury to to faktycznie nie są. – Westchnęła cicho, mimowolnie znów uciekając myślami do Cripple Rock. O tamtejszym lesie może i faktycznie krążyły legendy, ale dla Franceski liczyło się w tej chwili tylko to, że było tam zielono, cicho i pachniało żywicą. Parsknęła cicho na złote rady chłopaka i spojrzała na niego spod oka, kręcąc głową. - Ty tak zawsze? Mądralujesz się? – spytała, zaraz potem pesząc się swoją własną śmiałością i uciekając wzrokiem. - Nie lubię kina, a muzykę zostawiłam w domu – odparła. Nie wiedzieć czemu, zaczęła się tłumaczyć, a gdy się na tym złapała – zaczerwieniła się jeszcze bardziej. – Cyrk – uczepiła się tego jako ostatniej deski ratunku, by choć trochę zmienić temat. – Nauczyłeś się już... No, tego, co robiłeś ostatnio z ogniem czy wciąż parzysz się dla rozrywki? Przez krótką chwilę miętosiła materiał klapy plecaka nerwowo. Gdy wreszcie dała temu spokój, splotła ręce na piersi i znów zaczęła się rozglądać – jakby samo unikanie patrzenia na Aviego ułatwiało jej zachowanie sprawności umysłowej. I chyba faktycznie tak było, przy czym nie tylko przy Lebovitzu, a – szczególnie ostatnio – przy wszystkich mężczyznach. To wciąż jeszcze nastoletnia burza hormonów czy już raczej staropanieńskie frustracje? Wzrok zawisł jej na kobiecie, która już od dobrej chwili kręciła się po skwerku. Powłóczysta, kolorowa sukienka. Drewniane korale. Barwna chusta na ciemnych włosach. Ciemna skóra, jasne oczy. I coś... Chyba jęknęła cicho, gdy kobieta obejrzała się, jakby wyczuwając zainteresowanie Frankie i już w kolejnej chwili ruszyła w jej stronę. A Paganini już wiedziała, co się święci. O, doskonale wiedziała. Pytanie tylko, kto zostanie ofiarą – ona czy Avi? Ona. Na pewno ona. To był po prostu taki dzień, że wszystko, co złe, skupiało się na niej i... - Oj. Ojojojoj, olabogaaaa! – zawodziła cyganka już z daleka, a Frankie czuła, jak policzki palą ją niemiłosiernie. – Panienka taka młoda, taka śliczna, a tu takie nieszczęście! TAKIE NIESZCZĘŚCIE! – wyła kobieta. Nim Francesca zdążyła się zorientować, kobieta już uczepiła się jej dloni, już nosem wodziła niemal po liniach na jej skórze – i z jeszcze większym zaangażowaniem uderzyła w płaczliwe lęki. Frankie siedziała, spięta, oszołomiona – i z każdą chwilą coraz bardziej zła. Dziś w programie - przepowiednia rychłej zguby. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Nie bardziej, niż kawa? To ci dopiero nowina. Avi kawy nie pija, choć czasem rzeczywiście zdarza się wychylić filiżankę, po której łazi później po ścianach, nie potrafiąc znaleźć dla siebie miejsca. Stara się unikać wszelkich używek (poza alkoholem, miłością, jazdą samochodem, adrenaliną…) i trzymać się względnie zdrowego trybu życia, ale wiadomo, że różnie z tym bywa. - Oh obyś sobie tym tylko nie załatwiła wilczego biletu. Jeszcze tego by brakowało, by gołębie zastępy przejrzały twój niecny plan i zdecydowały się zrobić komitywę z sikorkami. Niech no się tylko szpaki dowiedzą, to będziesz mieć przerąbane, lepiej z nimi nie zadzierać - kręci głową z poważną miną. Czy taki scenariusz jest w ogóle prawdopodobny? W świecie czarowników niemal wszystko jest możliwe i niczego nie można brać za pewnik. Wystarczy jedno drobne potknięcie, bo nawet nie trzeba stawiać wszystkiego na jedną kartę, i nagle cały świat trzęsie się w posadach. ”Jest tu naprawdę…” Lebovitz trzyma język za zębami i kiwa tylko głową z pełnym zaangażowaniem w akompaniamencie rozwrzeszczanej dzieciarni. - Tak, uczta dla uszu, raj dla duszy - przytakuje zgodnie, nie powstrzymując sączącej się z ust ironii. Nie, oczywiście, że nie chce jej tym dopiec, czy wytknąć błędu. Skoro lubi przesiadywać na miejskich skwerkach, to nie jest nic złego. On sam wybrał przecież właśnie tę okolicę do spaceru, ale nie zakładając, że to miejsce, w którym się zrelaksuje w ciszy i spokoju. Gwar jest dla niego czymś naturalnym, dziecięcy śmiech (i płacz) standardową muzyczną oprawą, wszechobecny szum nie rozprasza i nie sprawia problemu, bo wychował się w tłumie i w to w nim czuje się zwykle najlepiej. Nie dodaje już nic, gdy Frankie finalnie przyznaje mu rację. Mógłby dorzucić coś w stylu “a nie mówiłem?”, ale pozwala dziewczynie samej dojść do tego wniosku. Jako lekarka musi być na to dostatecznie mądra. - A co, podoba ci się? - podchwytuje od razu w nawiązaniu do rzucania mądrościami, wyłapując, że Francesca ucieka wzrokiem gdzieś na bok. Czy coś ją zaaferowało? Sam wiedzie tam spojrzeniem, ale nie dostrzega nic, co byłoby ciekawsze od niego. Może ona odbiera jakieś naddźwiękowe fale? Wdzierająca się na kobiece lico czerwień nie umyka jego spostrzegawczości i jak na dłoni widzi, że wprawia ją chyba w dyskomfort. Czyżby trafił w czuły punkt? Nie ma pojęcia, jak mogą istnieć ludzie, którzy nie potrafią się bawić. Smutne muszą mieć żywoty i mało urozmaicone, zwłaszcza gdy zdecydowaną większość swojego czasu spędzają w pracy. Ratowanie cudzego życia może być co prawda satysfakcjonujące, ale żeby tak porzucić wszelkie dobra życia doczesnego? Zupełnie bez sensu. - Nie, że tego nie umiałem, tylko mnie rozproszyłaś! - tłumaczy się natychmiast wyłącznie połowicznym kłamstwem. Tak, doskonale wie, w jaki sposób wykonuje się skomplikowane akrobacje przy użyciu płonących obręczy, lecz ciężko jednocześnie występować przed publicznością i mieć oko na dzieciaki. Obecność lekarki była zbawieniem i przyniosła szybkie ukojenie, ale to nie jest tak, że nie dałby sobie rady. Musi przyznać, że dotyk miękkich dłoni był swoistym ukojeniem i chętnie oddałby się jej po raz kolejny, ale jeśli ma go brać za nieudolnego, to może lepiej, by trzymała te swoje bandaże z dala. Kołyszącą się w ich stronę cygankę dostrzega dopiero wtedy, kiedy ta zbliża się ku nim w zawrotnym tempie. Prostuje się naraz i wznosi na nią wzrok, ale (nie) szczęśliwie, to nie on jest celem starszej kobiety. Szkoda, bo wręcz uwielbia wdawać się z takimi osobami w pogawędkę i wyciągać z nich wszelkie szczegóły dotyczące przepowiedni, zwłaszcza że niemagiczni - a z taką zapewne mają do czynienia, bo to w końcu cholerne Saint Fall - wysysają wszystko z palca i zmyślają na poczekaniu. Dlaczego nie dołączyć do ich tańca? - O nie! Naprawdę?! - podejmuje temat, przybierając na twarz niemal-szczere przerażenie i nachyla się, żeby też zajrzeć do wyciągniętej dłoni. - Co tam się będzie działo? Nie ma żadnego ratunku? Zawodząca kobieta wciąż lamentuje, kręci głową i jęczy, jakby zbliżał się rzeczywisty koniec świata. - Śmierć! Śmierć widzę! Rychłą i tragiczną - złorzeczy cyganka, podnosząc głowę znad wyszarpanej dłoni, ale nie puszcza jej ani na moment. - Fatalny wypadek, wielkie zło, prawdziwy koniec świata! Nie można tak bagatelizować przyszłości, toż to zrządzenie losu, z którym nie da się walczyć. - Nie może być! - wtrąca się znów Avi ze ściągniętymi brwiami, ciągnąc cygankę za język. - Czy istnieje jakiś sposób, żeby się przed tym uchronić? Jakiś medalion, rytuał, albo czar? - Wlepia spojrzenie w starszą panią, a choć jego słowa mogłyby się zdawać dla przeciętnego niemagicznego bełkotem szaleńca, tak ma w sobie na tyle siły przekonywania, że potrafi niejednego sobie zjednać. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Avi mówił i mówił, paplał jakieś ostatnie głupoty i Francesca nie była pewna, czy bardziej ją to drażni czy może – rozczula. Najpierw chyba drażniło, bo przecież przyszła tu odpocząć i zupełnie nie brała pod uwagę towarzystwa, chyba nawet go nie chciała, chyba było gorsze nawet od tych piszczących i krzyczących dzieci. Ale potem – potem chyba jednak zaczęło rozczulać, bo im dłużej na chłopaka patrzyła i im więcej słów dla niej miał, tym bardziej wydawał się... Promyczkiem, podpowiedział usłużnie cichy głosik w głowie Frankie i Paganini choćby chciała, nie potrafiła znaleźć innego – lepszego – określenia. No więc, Lebovitz snuł te swoje wizje ptasich spisków i Francesca dosyć szybko załapała się na tym, że się uśmiecha. Avi powstrzymywał a nie mówiłem? – doskonale widziała moment, w którym to robił – i Paganini ze zdumieniem uświadamiała sobie, że nie tyle była mu za to wdzięczna, co zwyczajnie bawiła ją jego łaskawość. Chłopak z radosną bezczelnością dopytywał wreszcie, czy jego przemądrzałość jej odpowiada – i wtedy już Francesca zupełnie szczerze i beztrosko roześmiała się, kręcąc tylko głową w powszechnie rozumianym, pełnym rozbawienia geście jesteś niemożliwy, Lebovitz. To było strasznie dziwne, spotkać go tak z przypadku i bawić się lepiej, niż przy kimkolwiek innym ostatnio. Dobrze chociaż, że rumieńce zawstydzenia zostały na swoim miejscu – gdyby ich w tym równaniu zabrakło, Francesca zaczęłaby bardzo poważnie zastanawiać się, czy aby na pewno nie jest chora. - Jasne – stwierdziła krótko, nie kryjąc ani rozbawienia, ani ironii. – Rozproszyłam – niby przytaknęła, jednocześnie jednak zerkając na chłopaka z czymś, czemu zaskakująco blisko było do łobuzerskiego uśmiechu. Z Frankie był żaden łobuz, a jej umiejętności flirtu sprowadzały się co najwyżej do czerwienienia się w nieodpowiednich momentach, tracenia zdolności formułowania zrozumiałych zdań i, czasami, kręcenia loków na własnych palcach – a jednak teraz Paganini miała niepokojące wrażenie, że znalazła się bardzo blisko właśnie tego. Jakichś podchodów, które nie wiadomo kiedy i po co się zaczęły; jakiejś gry, której nie rozumiała, a które zdawało się rozumieć jej ciało – i której podjęło się bez udziału jej woli, pchane burzą hormonów albo jakimś innym głupim mechanizmem wypracowanym przez lata ewolucji. Wszystkie te rozważania szły w bardzo złym kierunku i Francesca sapnęła cicho, zażenowana. Z tej perspektywy towarzystwo cyganki mogłoby być swego rodzaju wybawieniem, tylko, że... Tylko, że wróżbitka gadała jakieś głupoty; Avi świetnie się bawił, wdając się z nią w dyskusję – i tylko Frankie patrzyła to na jedno, to na drugie, oszołomiona, nie bardzo wiedząc, co tu się właśnie dzieje. A potem, nagle, palce cyganki zaciśnięte na nadgarstku Franceski wbiły się w niego trochę zbyt mocno, albo może to biadolenie kobiety przybrało jakieś zupełnie nowe tony – i Paganini się zwyczajnie zagotowała. - Są czary, są medaliki też, są, są – zapewniała jeszcze cyganka, nie dostrzegając ostrzegawczych iskier w spojrzeniu medyczki. - Jest silna magia, moc zdolna zmienić los panienki! – kontynuowała kobieta pompatycznie, zbyt zapatrzona w Aviego, a zbyt mało – we Francescę. - Nie każdy jednak potrafi! Nie każdemu nici życia dają się kształtować, w wielu rękach plączą się tylko, albo zerwą nagle, przyspieszając tylko rychłą zgubę! – perorowała wieszcza, a Paganini czuła, jak policzki pieką ją już nie ze wstydu, co zwyczajnej złości. Oszusta. Zwykła, nawet niespecjalnie zdolna i kreatywna oszustka – oto, kim była ta tutaj! - Ile? – warknęła nagle Frankie i kobieta zamrugała dwa razy, jakby przypominając sobie dopiero, że Paganini wciąż tu jest. Francesca wyszarpnęła gwałtownie rękę z dłoni cyganki. Skóra w miejscach, w które wbijały się kurczowo palce kobiety, zdążyła się zaczerwienić i Frankie była pewna, że przynajmniej w dwóch z nich zostaną jej siniaki. To zezłościło ją jeszcze bardziej. - No ile, pytam przecież – powtórzyła z naciskiem. Zgodnie z oczekiwaniami, cyganka zaczęła się zapierać. Że nie, nie, ona nie może, że obraza dla przodków, że to dar dany jej, by służyła ludziom, a nie robiła sobie z tego zarobek. A potem, również bez zaskoczenia, wyciągnęła rękę wnętrzem do góry i teatralnie odwróciła wzrok. - Piętnaście dolarów – podała kwotę i westchnęła ciężko. – Przodkowie nie obrażą się, jeśli nie będą widzieć, a ja jestem biedną kobietą, do garnka nie ma co wrzucić, a ciężko przecież słuchać głosów, kiedy... Frankie dokończyć jej już nie dała, parsknęła tylko cicho. - No chyba nie – skwitowała z gorzkim grymasem, rozmasowując obolały nadgarstek. – Piętnaście dolarów, no żart – prychnęła. Oczywiście, że nie kupowała bajeczki o głodzie – kobieta zdecydowanie nie wyglądała na zabiedzoną a, jeśli Frankie się nie myliła, przynajmniej część błyskotek na palcach i szyi kobiety była czystym albo prawie czystym złotem. Oczywiście, że nie miała zamiaru płacić – gotówki jej wprawdzie nie brakowało, ubytek piętnastu dolarów by jej nie zabolał, ale chodziło przecież o zasady. Bo z tą tutaj to, w gruncie rzeczy, było jak z gołębiami, nie? Czyż nie ten tutaj Avi jeszcze przed momentem ostrzegał ją, że Frankie zapłaci raz i potem nie będzie miała życia? No więc właśnie. Francesca doskonale przyswajała przekazywane jej lekcje – i nie zamierzała płacić już nikomu, ani gołębiom, ani oszustce. Cyganka wyraźnie zaczerwieniła się i już, już nabierała oddechu, by mówić dalej – Frankie za to igorowała ją ostentacyjnie, w jeszcze większym skupieniu rozmasowując tylko obolałą rękę. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Dźwięczny śmiech wybrzmiewa w przestrzeni, niczym gromada dzwoneczków. Nie jest to słodki chichot, a nieskrępowana niczym radość, zdradzająca skłonność do spontaniczności. I na tym mu właśnie zależało - aby ją rozchmurzyć! Czyżby zadanie wykonane? Mógłby uznać je za odhaczone, po prostu wstać i odejść, wracając do swoich jakże pilnych zadań, ale towarzystwo Francesci okazuje się być zbyt miłe, by ot tak je zostawić. Bijące od niej ciepło sprawia, że przyciąga go niczym magnes i wręcz nie potrafi się jej oprzeć. - Musisz przyjść znów do nas do cyrku, to zrobię ci prywatny występ i zobaczysz, że to było tylko chwilowa niedyspozycja - wzbrania się nadal przed przyznaniem do porażki. No bo dlaczego miałby potwierdzać coś, co jest nieprawdą? Szczery z niego (zazwyczaj) człowiek i nie zamierza wkładać sobie w usta czegoś fałszywego tylko po to, by zrobić jej dobrze. A bynajmniej w tym kontekście. - Piętnaście dolarów za medalik chroniący przed śmiercią? Ty Aradii w sercu nie masz - kręci głową z niedowierzaniem na słowa Francesci, zapominając się, że rzuca imieniem Lucyferowej córy w towarzystwie niemagicznej. - Na życiu nie można oszczędzać, akurat ty powinnaś o tym wiedzieć - poucza ją poważnym tonem, na co cyganka przesuwa wzrokiem z jednego na drugie, kiedy oto ważą się jej losy. Nie ma pojęcia, czy Frankie stać na takie poświęcenie, by pozbyć się intruza, ale on doskonale wie, jak trudnym kawałkiem chleba jest zabawianie przechodniów. Wprawdzie cyganka wybrała sobie fatalny sposób, niedopasowany do odbiorców, ale nie ma się czemu dziwić. Starzy ludzie czasem tak mają, że nie poprawiają już swoich numerów, tylko kroczą utartym szlakiem, łudząc się, że jeszcze ktoś się na to załapie. - No trudno, nie mów, że cię nie ostrzegałem. - Wzrusza finalnie ramionami i rzuca cygance przepraszające spojrzenie. Cyganka oburza się, wzdycha tylko ciężko i grozi jeszcze palcem, przebąkując coś o nieuchronności losu, po czym oddala się, gibiąc na boki w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Rzuciłby jej kilkoma dolcami, ale pech chciał, że akurat w kieszeniach ma ich pięć i to zarezerwowane na kilka kolejek w barze. Tak, po spacerze ma zamiar zrobić sobie tour the pubbing i zaliczyć kilka ciekawych lokali, a przynajmniej sprawdzić, który mógłby częściej odwiedzać w przyszłości. Skoro magiczne tunele działają, dlaczego miałby nie skorzystać z możliwości? Nawet jeśli Saint Fall zdaje się być mało interesującym miastem, musi być tu coś, co przyciągnie jego uwagę. O, jak choćby siedząca tuż obok Frankie, której zdobiący policzki rumieniec jest idealnym dowodem na to, że dziewczyna dobrze się przy nim bawi. A przynajmniej taką ma nadzieję, bo gdyby rzeczywiście nie chciała go już więcej widzieć, to przestałaby się szeroko uśmiechać i zwyczajnie pogoniła go na drzewo. - Co zamierzasz teraz zrobić z resztą swojego życia? Co zawsze chciałaś zrobić, a nie starczyło ci czasu albo odwagi? - Zakłada jedną nogę na drugą, wspierając łydkę na udzie, a trzymaną dotąd na kolanach kurtkę przewiesza przez oparcie ławki. - Może zrób jakąś listę? Mogę ci pomóc odhaczyć kilka z nich, o ile będzie to w granicach moich możliwości. - A te ustawione są naprawdę szeroko. Niewiele jest rzeczy, o które by się nie pokusił w obawie o ryzyko. To napędza go przez cały czas, a im większy dostanie zastrzyk adrenaliny, tym lepiej. Przenosi wyczekujące spojrzenie na kobietę i przygląda się jej profilowi, łapiąc linię brody, krzywiznę nosa, jak i przesłaniające je kosmyki ciemnych włosów. Kusi, by odgarnąć je dłonią, ale na tak bezczelne pogwałcenie prywatności nie chce sobie pozwolić. Tak, to jedna z tych granic, których nie zamierza przekraczać, póki co. Widzi, że Francesca pociera nadgarstek z odciśniętymi nań palcami. Czy dotyk tej staruchy palił? Ileż ona ma siły w łapach? - Jak tam? Będziesz żyć, czy trzeba amputować? - wskazuje na naznaczoną czerwienią rękę. Pewnie do wesela się zagoi. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Pławiąc się w narastającej złości, nie skomentowała już ani zaproszenia do cyrku (choć, tak po prawdzie, chętnie by z niego skorzystała), ani późniejszego niedowierzania Aviego (choć te prosiło się przynajmniej o sugestywne popukanie w głowę – naprawdę uważał, że Frankie będzie wspierać te uliczne oszustwa?). Nastroszona jak, nie przymierzając, całkiem dorodny jeż, sapała tylko i pufała na komentarze Aviego, na niepewne jeszcze spojrzenie cyganki, wreszcie – na finalne groźby wróżbitki. Dopiero potem, gdy obwieszona koralami wieszczka oddaliła się wreszcie, szukając kolejnej ofiary, Frankie uspokoiła się nieco – nawet wtedy jednak jeszcze przez dłuższą chwilę marszcząc nosek chmurnie i milcząc ponuro. Odetchnęła głębiej dopiero na pytania Aviego. Chłopak wyraźnie nigdzie się nie wybierał, zapuszczając na ławce korzenie i Francesca nie była pewna, jak się z tym czuje. Chyba dobrze. A przynajmniej – na pewno nie źle. Myśl, że Lebovitz mógłby w gruncie rzeczy teraz po prostu wstać i pójść w swoją stronę – w tę samą, w którą zmierzał zanim napatoczył się na to całe gołębie zgromadzenie wokół Frankie – była zaskakująco nieprzyjemna, co Francesca spostrzegła ku swojemu najszczerszemu zdumieniu. Wcale nie chciała, by Avi sobie poszedł, bo... Nie wiedziała, czemu. Może po prostu dlatego, że dawno nie miała okazji do podobnie niezobowiązujących pogawędek i przekomarzań z kimś, kto nie byłby kolegą Valerio - i może, tylko może, zwyczajnie jej tego brakowało. - To akurat proste – odpowiedziała więc teraz, zerkając na Aviego. – Przejechać całe Stany motorem. Od Kanady do Meksyku i z powrotem, tylko drugim wybrzeżem, mniej więcej – zaczęła. – Nauczyć się piec i dekorować torty, nigdy mi to nie wychodziło. I... Teoretycznie chciałam też zrobić karierę, ale jeśli został mi, nie wiem, tydzień, to jestem gotowa z tego zrezygnować. Wolę motor. I torty. I może jeszcze... – zawahała się. – Może jeszcze poszłabym potańczyć. Proste potrzeby wcale nie były złe tylko dlatego, że były proste, Francesca wierzyła w to całym sercem. Taniec? To miało być jej plan na życie przed rychłą zgubą? A i owszem, mógłby. Bo czemu nie? Lubiła przecież tańczyć, a dawno nie miała okazji, bo przecież ciągle szpital, szpital, Tajne Komplety, szpital – i gdzieś pomiędzy tylko chwila na sen, kolację, spotkania z braćmi. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, wychodziło na to, że największym szaleństwem ostatnich miesięcy w wykonaniu Frankie były wycieczki z Aurorą – co, umówmy się, szaleństwem nie było żadnym. Więc może nawet nie taniec, a po prostu chwila szaleństwa? Może właśnie tego chciałaby najbardziej, gdyby rzeczywiście miała przed sobą raptem parę dni, nim doścignie ją ten paskudny, nieuchronny los? Drgnęła lekko na pytanie o rękę – dopiero teraz zorientowała się, że od dobrej chwili masowała nadgarstek metodycznie. - A umiałbyś? – spytała bez zastanowienia gdy wspomniał amputację. Przez krótką chwilę przyglądała mu się z pełną powagą, finalnie jednak roześmiała się lekko. - Tak tylko marudzę – podsumowała się wreszcie z rozbrajającą szczerością, nie widząc nic złego w przyznaniu, że czasem po prostu lubi się nad sobą poużalać. W pracy nigdy by się o taką otwartość nie pokusiła, ale to przecież nie była praca, a Avi nie był Shogunem – ani żadnym innym ze starszych medyków, bez których życie Franceski byłoby piękniejsze. Milczała przez krótką chwilę, a gdy wzrok ponownie uciekł jej do Lebovitza, zatrzymał się po drodze na batoniku. - Zjedz – zachęciła odruchowo. – Chyba już można, polazły sobie. – Ruchem głowy wskazała gołębie stado dzielnie asystujące teraz jakiejś młodej, wyraźnie zapatrzonej w siebie parce. Frankie przyglądała im się przez chwilę, potem znów zerknęła na Aviego. Ten jeden, okropnie niesforny kosmyk wciąż sterczał mu głupio. Nim zdążyła się powstrzymać, sięgnęła i przyklepała go, ostrożnie wplatając między inne, bardziej karne pasma włosów. Orientując się, co robi, zamarła. - Miałeś czułkę – palnęła bez zastanowienia czując, jak policzki jej płoną. Znowu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Avi Lebovitz
ILUZJI : 3
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 15
Zasłuchuje się w kolejnych zachciankach, które z zadziwiającą prędkością przychodzą Frankie na myśl. Ma dość sprecyzowane oczekiwania, co tylko trochę go zaskakuje. Każdy ma w końcu jakieś marzenia, prawda? On też szybko byłby w stanie podsunąć kilka rzeczy, które chciałby przed śmiercią osiągnąć, ale nie wszystkie niestety są na wyciągnięcie ręki - no bo jak zmusić kogoś do miłości? Tej jedynej i prawdziwej, która ogarnia całe ciało oraz duszę, wieczną i nieskończoną, której mógłby oddać się bez reszty. Czy będzie mu to jeszcze dane? - Torty brzmią naprawdę smacznie, najlepsze są takie nie za słodkie - kiwa głową, czując, że ślinianki zaczynają już pracować, a oczy wyobraźni gnają przed siebie, sięgając wielowarstwowych dzieł biszkoptowych przekładanych kremem. Przed miesiącem miał przyjemność raczenia się otrzymanym w dniu urodzin ciastem, który okazał się być wybornym tworem o lekko kwaśnym posmaku - Piekło w ustach! - Ale hej, motor? - uczepia się tej myśli zaintrygowany. - Od jak dawna prowadzisz? Jaka była twoja najdłuższa wyprawa? - Jest tym szczerze zainteresowany, bo oprócz Alishy nie miał dotąd przyjemności poznać dziewczyny, która lubowałaby się w jednośladowcu. A może jest to jakaś domena kobiet z Saint Fall? Może jednak to miejsce nie jest takie złe? - Czy to oznacza, że masz słabość do prędkości, a może do ryzyka? Motor chyba nie jest najbezpieczniejszym pojazdem świata, hm? - W jego głosie można wyraźnie wyczuć ekscytację, która ogarnia go na samą myśl o zastrzyku adrenaliny. Tej nigdy sobie nie odmawia i łatwo byłoby go namówić na taką przejażdżkę. Cyrk musiałby chwilę zaczekać. - Dla ciebie się nauczę - stwierdza z rozbrajającym uśmiechem, choć gdyby naprawdę zwróciłaby się do niego z prośbą o taką pomoc, nie byłby w stanie sięgnąć po piłę. Ani nóż, ani inną maczetę. Jest w stanie znieść widok krwi i wystających z kończyn kości, ale bez przesady. Kiwa potulnie głową, kiedy pada polecenie o zajęcie się słodyczami. Mocuje się z folią batonika, bo kimże jest, żeby odmawiać lekarce, kiedy podsuwa mu złote rady? Dociera do czekolady i już ma unieść go do ust, kiedy kątem oka dostrzega zbliżającą się ku niemu dłoń. Nie ogląda się na nią, a zastyga w bezruchu, zastanawiając się, czy dostanie w czerep (za to?!), czy też zadzieje się coś zaskakującego. Czuje przesuwające się między włosami palce, lecz nie wznosi słowa sprzeciwu, bo niespodziewany dotyk sprawia, że wzdłuż pleców przebiega go przyjemny dreszcz. Czerwień jej policzków staje się coraz to bardziej intensywna, co tylko dodatkowo łechce męskie ego. Teraz już nie ma żadnych wątpliwości, że laska na niego leci. Albo nie miewa często kontaktu z facetami, ale tę myśl odsuwa gdzieś daleko poza świadomość, bo nie pasuje mu do wymyślonego obrazka. Pochwyca jej dłoń, nim zdąży się od niego odsunąć; delikatnie, w przeciwieństwie do cygańskiej staruchy, która bezwzględnie ją szarpnęła. - Widzę, że dbasz o ludzi, nawet kiedy nie cierpią katuszy - zauważa, przesuwając kciukiem po jej wierzchu, po czym schyla się nieznacznie, by musnąć ją wargami. - Pozwól mi dziś spełnić jedno z twoich marzeń. Nie, nie umiem gotować i nie, nie bardzo mam czas, żeby jechać teraz z tobą do Meksyku. - Ale chętnie wybrałby się w taką podróż, najlepiej Boską Betty. Czy liczyłoby się, gdyby każde z nich sięgnęłoby po własny środek transportu? Wypuszcza jej dłoń, by nie przeciągać chwili, w razie gdyby przekraczał którąś z jej granic, bo przecież nie o to mu chodzi. Francesca ma się przy nim czuć swobodnie. Podnosi się z miejsca i przerzuca kurtkę przez jedno ramię, jednocześnie wgryzając się w ofiarowanego batonika. - Tak, wiem, dużo dzisiaj pracowałaś, jesteś zmęczona po dyżurze, ale obiecuję, że jak zaczną się pod tobą uginać kolana, to do domu zaniosę cię na rękach. - Kiwa głową w kierunku wyjścia ze skweru. Z wolna zaczyna już zmierzchać, a to znaczy, że w klubach rozpoczyna się impreza. | zt x2 |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : przyszły impresario, nauczyciel żonglerki
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
21 V 1985 r. Przyjechała do Saint Fall o świcie i miasto swędziało ją już pod skórą, kleiło się do niej nieprzyjemnie lepko, domagało się prysznica i przynajmniej godziny gdzieś, gdzie oddycha się raczej żywicą niż smogiem, w uszach brzmi raczej ptasi śpiew niż dźwięki samochodowych klaksonów. Jeszcze rano pożaliła się gołębiom w cukiernianym ogródku, ale nie rozumiały. Mówiła im o lasach i górach, a one patrzyły na nią tylko, kręciły tymi swoimi łebkami i, po chwili zadumy, na jej zachwyt nieokiełznaną naturą odpowiadały ekscytacją na nowo wybudowaną wiatę śmietnikową na pobliskim osiedlu i sennymi marzeniami o worach pełnych ziarna. Kochała je wszystkie, ale czasem były bardzo tępe. Kilka pater słodkości, kilka litrów kawy i kilka drobnych oparzeń później wiedziała już, że to nie jest jej dzień. Że może byłby, gdyby się wyspała – ale się nie wyspała, bo samochód wciąż miała w warsztacie, a wyprawa do miasta autobusem wymagała niehumanitarnie wręcz wczesnego budzika. Że może byłby, gdyby nie musiała być dzisiaj w pracy, tylko, na przykład, w górach – ale no nie, właśnie praca, i to nie tylko rano, ale aż do samego wieczora, bo dzisiaj przecież wypadało jedno z tych spotkań. To tak strasznie brzmi, te spotkania. Czasem mogłaby po prostu nazwać rzeczy po imieniu. Imieniu, nazwisku, stanowisku w Kościele, marzeniach byłych i obecnych. Była dość zmęczona, by niecierpliwie kołysać nogą założoną na nogę, gdy się spóźniał. Miała wciąż dość sił, by cieszyć się z przewrotnego zaproszenia, by dzisiaj przyszedł właśnie tutaj. Nie przewidziała, że to naprawdę nie był jej dzień. Spłoszone stado gołębi poderwało się do lotu, przegonione przez piskliwie rozchichrane dziecko, które wpadło w sam jego środek. Berbeć komicznie wymachiwał rękami, jakby próbował pochwycić któregoś z ptaków, a Claire przyglądała się temu z politowaniem, bo choćby nawet dzieciak był dwa razy wyższy, wciąż mógłby sobie co najwyżej pomarzyć o ptasich pierzach. Potem przyglądała się z politowaniem także sobie, bo wzrok padł jej na białą plamę pozostawioną na koszuli. - Naprawdę? – zazgrzytała zębami. Chusteczek, jak na złość, nie znalazła ani w pierwszej, ani w drugiej z przegrzebanych kieszeni plecaka – dopiero w trzeciej, niemal na samym dnie. Ptasie stado z powrotem przysiadło na skwerze, niedaleko, raptem parę kroków od jej ławki. Jeden gołąb przyglądał jej się intensywnie. Finnegan nadęła się. Potrzebowała jednego rzutu oka, by upewnić się, że nikt nie słyszy. Drugiego, by prześwidrować ptaka wzrokiem. - Dumny z siebie jesteś? – wygruchała napastliwie. Gołąb odgruchał, coś że przeprasza, że przecież to nie specjalnie, że ona powinna wiedzieć to lepiej niż ktokolwiek inny, i że w ogóle mogłaby zrobić coś z tymi dziećmi, bo to przecież nie może tak być, żeby... Przestała słuchać w połowie, trąc tylko koszulę z coraz większym zapamiętaniem. Gdy w końcu uniosła wzrok, a po nieprzyjemnym prezencie pozostał w miarę łatwy do przeoczenia ślad – chwała Trójcy! – w tłumie przechodniów dostrzegła tego, na którego czekała. No w końcu. Wyrzuciła chusteczkę do pobliskiego śmietnika, wygładziła koszulę, założyła za ucho parę blond kosmyków. Do tego jeszcze firmowy uśmiech numer trzy – była gotowa. - Charlie! – rozpromieniła się dokładnie tak, jak zawsze – i dokładnie tak, jak zawsze, nie wstała z miejsca, uważając to za poniżej swojej godności. - Zegarek ci się popsuł? – spytała słodko, choć oboje wiedzieli, że się nie popsuł, i że spóźnienie naprawdę było karygodne, niewytłumaczalne, zdecydowanie poniżej pewnego poziomu, którego mieli prawo oczekiwać – czy raczej, którego Claire zwykła była oczekiwać. Wyjaśnienia, że służba, że nieprzewidziane zadania – to nigdy do niej nie trafiało. Miała swoje standardy, a te były nieugięte nawet wobec munduru. Kość na gołębie: 3 – Spłoszone stado przelatuje nad Twoją głową, a jeden z gołębi pozostawia białą pamiątkę na Twoim ubraniu.[/url] |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
21.05.85 Przed wstąpieniem do armii nie był poranną osobą. W weekendy lubił spać do dziesiątej a na pierwszą lekcję zawsze był spóźniony, przez co niemal zawsze musiał zostawać po szkole. Niemal dwadzieścia lat później działał jak szwajcarski zegarek; cała rutyna, pobudka, rozgrzewka, zimny prysznic i dopiero potem cała reszta. Mięśnie od wczoraj paliły, ale z każdą kolejną godziną było lepiej, do południa był już w stanie bez podparcia się wstać od biurka. Przeglądał raporty z ostatnich wydarzeń, przeczytał raz jeszcze i te, które złożyli niedawno z Williamsonem. Zaatakował ich gatunek, którego nie powinno tutaj być, rzecznicy sprawdzili to kilka razy. Co sprawiło, że ptaszyska pojawiły się w Cripple Rock? Odpowiedź była zbyt ogólna, by być wystarczającą. Jedną z opcji mogły być tunele; niedawno odkryte, wciąż nie do końca zbadane, część z nich zablokowana ze względu na niebezpieczeństwo. Były pilnowane dzień i noc przez przewodników i wyznaczonych gwardzistów ale był pewien - to było bardziej niż pewne, że wciąż łatwo było przemknąć nimi niezauważonym. Przypomniał sobie też o znalezionym w gnieździe dziecku, które pewnie leżało teraz w jednej z kołysek w sierocińcu. Z tego co się dowiedział, jego matki wciąż nie odnaleziono; pewnie już się nie znajdzie. Westchnął ciężko przecierając twarz dłonią i odłożył teczkę na bok i sięgnął po kolejną. Tak można było bez końca, jedne akta za drugimi, sprawa za sprawą; każda z nich to było mniejsze lub większe gówno, po którym czasem trzeba było się przeczołgać, żeby osiągnąć jakikolwiek efekt. To, co się wydarzyło podczas mszy nie mogło przejść nie tyle co niezauważone, co zbagatelizowane. Nastroje mieszkańców miasta wydawały się coraz bardziej jednoznaczne, a wszystko zmierzało raczej w stronę eskalacji. Rozumiał ich i argumenty, które podnoszono. W którymś momencie złapał się na myśli, że się zgadza, jednocześnie mając poczucie winy. Kobieta, którą Veirty z Williamsonem wyprowadzili miała... przypomniał sobie, co wyszeptał do ucha Charlotte Williamson i zacisnął powieki gdy zalała go nagła fala wstydu. Dał się podejść jak dzieciak, zupełnie nie orientując, że pierwszorzędnie oberwał w pysk demonem zaklętym w jakimś przedmiocie. Zbyt zdezorientowany, wszystko zrzucił na osłabienie związane z utratą krwi i duchotą panującą w kościele. - Ja pierdzielę... Po drodze wstąpił do najbliższej kawiarni po dwie kawy na wynos. Nie, nie dwie kawy; jedną, i jedną mrożoną herbatę. Finnegan na co dzień miała pod nosem hektolitry kawy, którą sprzedawała w swojej cukierni. Mrożonej herbaty pewnie też. Co za różnica, mógł jedynie wzruszyć ramionami. Próba przekupstwa czasem mogła być nieudana, najwyżej znów do niej zajdzie, żeby kupić karton pączków, który potem zostawi w kuchni; będą jedyną słodyczą przełamującą stęchliznę zimnych ścian kazamatów. Dostrzegł ją na jednej z ławek poustawianych na skwerze. Nim zdołał się odezwać, już mówiła. Pozostało mu tylko sapnąć z niedowierzaniem unosząc ręce - w każdej dłoni trzymał kubek z napojem. - Byłem w kawiarni - wcale się nie spóźnił. Nie tyle, żeby to wytykać. W tym samym momencie na jego nadgarstku usiadł gołąb. Potem kolejny, na przedramieniu drugiej ręki. Chwilę potem następne dwa ptaki zagościły na jego ramionach, zbijając pazury w materiał dżinsowej kurtki. Spróbował je strzepnąć uważając jednocześnie, by nie rozlać zawartości kubków, z marnym skutkiem. - Cholerne...! Pomóż mi! K2, zamieniam się w Pigeon Lady z Kevina. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Przyjmowała łapówki tak, jak przyjmowała komplementy i zaproszenia na randkę – z ochotą, szerokim uśmiechem na policzkach i doskonale udawaną obietnicą, że cokolwiek ta łapówka, komplement czy zaproszenie załatwi. Zwykle nie załatwiało. Od Charliego takie czy inne przekupstwa przyjmowała szczególnie chętnie, głównie dlatego, że a) już ją do nich przyzwyczaił, zwyczajnie ją pod tym względem rozpuścił i b) w obdarowywaniu jej Orlovsky wciąż wydawał się zaskakująco szczery, nie tak całkiem interesowny, a to było dla Claire szczególnie dziwne. Niespotykane. Niemal zupełnie nieprawdopodobne. Nie miało więc znaczenia, czy w cukierni kawy miała na hektolitry, i czy równie łatwo było jej opić się mrożoną herbatą; nie miało znaczenia, że pączki to mogła upiec sobie sama, z dużą dozą prawdopodobieństwa lepsze od wszystkiego, co Charlie mógł dostać w pobliskiej piekarni; i nie miało też znaczenia, że wcale nie lubiła czekolady z orzechami. Brała wszystko, brała chętnie – i uśmiechała się wyjątkowo szczerze, bo podobne, drobne gesty trącały w niej nuty, których, jak sądziła, pozbyła się już lata temu. Oczywiście, Orlovsky nie musiał tego wiedzieć. Nie mógł tego wiedzieć. Nie po to przecież pracowała na swoją markę, żeby teraz wyjść na– Kawiarnia niczego więc nie usprawiedliwiała (pozornie), podobnie jak dwa kubki w dłoniach Orlovsky’ego nie były okolicznością łagodzącą (tylko na pozór). Claire uniosła tylko brew znacząco, rozparła się wygodniej na ławce – i parsknęła cicho, gdy Orlovsky nie zdążył jeszcze zająć miejsca obok, a już stał się ofiarą napastliwego, pierzastego stada. Finnegan spojrzała na gołębie. One spojrzały na nią. Gdyby tylko mogły, Claire była pewna, że właśnie uśmiechałyby się tyleż samo niewinnie, co zupełnie fałszywie. Kochała je nad życie, ale czasem były nie tylko głupie, ale też zwyczajnie złośliwe. - Robię to tylko przez wzgląd na kawę. Albo herbatę. Albo czekoladę? – Zastrzegła lojalnie, zerkając na kubki. Nie wiedziała, który był dla niej i nie miała pewności, co jest w środku, ale to nic. Charlie poznał ją już dość dobrze, by ryzyko nietrafionego zakupu było wystarczająco małe, by się nie przejmowała. To przecież już nie tak, jak na początku, gdy bezczelnie grymasiła za każdym razem, gdy Orlovsky chciał dobrze, a wychodziło jak zwykle. Tak czy inaczej, z teatralnym westchnieniem sięgnęła do plecaka i namacała woreczek z ziarnem – miała go zawsze przy sobie, wszak musiała przecież jakoś płacić za znoszone jej plotki. Nabrała solidną garść i od niechcenia sypnęła smakołykami przed ławkę. Gołębie zafurkotały, zagruchały entuzjastycznie – grunt, że pozostawiły Charliego samemu sobie, przynajmniej na razie. Za co? Za co? Jeszcze nic nie opowiedziałyśmy. A ten tu? To twój? Mamy go pilnować? Czy– Niesłuchanie ptasiego bełkotu było czasem naprawdę trudne. Co jasne, nie pokusiła się o żadną odpowiedź. Nie mogła. Charlie przecież nic nie wiedział. Chrząknęła cicho, otrzepała ręce, łaskawie przesunęła się kawałek, robiąc Orlovsky’emu miejsce na ławce, między sobą a ptasią kotłowaniną. Bez słowa wyciągnęła ręce po należny jej kubek, a gdy jej podał, z przyjemnością pochyliła się nad pokrywką i obwąchała. Pachniało słodko. Owocami. Chyba też miodem. Upiła łyk i westchnęła z przyjemnością. - Dobre – wydała werdykt i uśmiechnęła się leniwie. Uśmiech spoza katalogu, jeden z tych, który przychodził sam z siebie i nigdy nie był planowany. Jeszcze jeden łyk i znów rozparła się na ławce wygodniej. - Tydzień temu ktoś okradł panią Schmidt, tę z North Hoatlilp – rzuciła lekko, od niechcenia, bo to zawsze było właśnie tak – mówiła, co się dowiedziała, a jeśli się nie dowiedziała, zmyślała wedle uznania. Dzisiaj nie musiała jednak kłamać. Dzisiaj miała plotki. Połowa pewnie zupełnie Charliemu niepotrzebna, ale przecież zapyta, jeśli będzie chciał czegoś konkretnego. Już umiał. Już wystarczało mu śmiałości. - A na Alchemików szepcze się o podpaleniach – dodała tak, jakby wspominała możliwość mżawki dzisiejszej nocy. Lekko. Bez konkretów. Bez przejęcia. Upiła niespiesznie kolejny łyk i odchyliła głowę do tyłu, pozwalając, by jasne włosy spłynęły jej kaskadą za oparciem ławki. Gołębie gruchały. Nie słuchała. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Kolejny gołąb przysiadł na uniesionym ramieniu a on coraz bardziej czuł się jak strach na wróble. Nie tak to sobie zaplanował, o ile w ogóle cokolwiek dziś miał jakiś plan. Jak to w armii mówili, biednemu zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę. Tym razem miał okazję zostać jeszcze obsrany. - No proszę cię - jeszcze raz poruszył ramionami chcąc zrzucić z siebie ptactwo. Gołębie okazały się bardziej uparte, niż myślał. Uczepione rękawów dżinsowej kurtki nie zamierzały się nigdzie podrywać. Tak im najwyraźniej zrobiło się najwygodniej. - Herbata - zdołał wypowiedzieć kręcąc się i niezdarnie machając rękami, chcąc przepędzić gołębie. Latające szczury. Początkowo się starał; początkowo mu bardzo zależało na wymianie informacji. Za każdym kolejnym razem gdy się wyżywała i kpiła starał się mniej. Aż w końcu opracował prozaiczny patent z kawą lub herbatą. Kontakt z Finnegan był cenny, ale potrafiła wysysać chęci i duszę. Wszystko zależało od tego, jaki miała dzień, a on ani nie był medium, ani nie potrafił przewidywać pogody. Przez chwilę mógł być tylko wdzięczny, że zdjęła ptactwo z jego ramion. Po rozsypaniu ziarna, odpuściły. Uniósł lekko ramiona zasłaniając się, gdy gołębie wzbijały skrzydła by wylądować na chodniku. Dopiero wtedy usiadł na ławce obok Finnegan. - No ja myślę, że dobre - westchnął, gdy odsuwała kartonowy kubek od ust. - Czekolada latem? Daj spokój. Nie pasuje, nie do dnia. Nie miał pojęcia, skąd Finnegan czerpie swoje informacje i nie zamierzał w to wnikać. Ważne było to, że wiedziała. - Biedna pani Schmidt - spojrzał na nią upijając łyk kawy. - Jakoś będzie musiała się pozbierać. Kimkolwiek była pani Schmidt. Druga informacja wydawała się ciekawsza. Podpalenia mogły prowadzić do późniejszych zamieszek. A tych kościół nie chciał. - Wiesz coś o tym, co się dzieje w Cripple Rock? - zapytał w końcu upijając kolejny łyk kawy. Być może nie wiedziała, raportów mieli sporo. Każda informacja wydawała się jednak cenna. Czy coś, gdzieś, ktoś. Gwardia reagowała na większość z magicznych anomalii, ale zawsze mogli coś przeoczyć. - A jak wyglądają nastroje w mieście? Były nie najlepsze, to również było oczywiste. Jak blisko było do protestów i publicznych manifestacji? Tutaj nikt nie wsunie kwiatka w wymierzoną lufę broni. - Należy się czegoś obawiać? Lud wyjdzie na ulice? Miał nadzieję, że nie. Inaczej czekała go naprawdę brudna robota. Nigdy nie chciał występować przeciw tłumowi. Szczególnie, gdy zgadzał się z częścią poglądów. - Cokolwiek? - spojrzał na Clarie licząc na jakiekolwiek odpowiedzi. Ciężko było znaleźć się między młotem a kowadłem. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor