Główne wejście Wejście do teatru przenosi odwiedzających w czasy złotej ery. Bogato zdobiona fasada budynku, inspirowana stylem lat 30. XX wieku, zachwyca elegancją i finezją. Wysokie drzwi z drewnianymi okleinami i subtelnie wygrawerowanymi detalami witają gości, jakby otwierały bramę do magicznego świata sztuki scenicznego. Na jednej ze ścian wiszą kolorowe afisze, zapowiadające huczne premiery i spektakularne przedstawienia. We wnętrzu galerii ściany zdobią obrazy i portrety związanych z teatrem artystów, oddając hołd dziedzictwu sceny. Bogato zdobione balustrady prowadzą na balkony, skąd widzowie mogą podziwiać przedstawienia. Huczne premiery i spektakle, które odbywają się na scenie, wypełniają przestrzeń galerii dźwiękami muzyki i owacjami publiczności. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
07/03/1985 Ostatnie nuty skrzypiec umilkły po dłuższym zawodzeniu. Publiczność zamarła na sekundę lub dwie. Kompozycja nie doczekała się kontynuacji. Jasnowłosy śpiewak stojący pewnie na samym skraju sceny przesadnie zamaszystym gestem wyciągnął ramię do ukłonu. Uginając kolana, słyszał dziką wrzawę tłumu. Oklaski padały z każdego kąta ogromnej sali, a gdy na scenę wpadli pozostali aktorzy, tumult znacząco przybrał na sile. Nastąpiła seria ukłonów, nazwisk przypisanych do fikcyjnych postaci i uśmiechów posyłanych wdzięcznie ku rozanielonej publiczności. Energia, adrenalina i satysfakcja wypełniły blondyna, aż po sam czubek uszu. Z trudem zachowywał spokój, dostosowując się do protokołów schodzenia ze sceny i udał się do garderoby. Rozdziewanie się z kosztownego stroju nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Asystentki sprawnie rozsupłały wszelkie sznurowania na jego plecach, gdy Maurice zmywał z twarzy grubą warstwę makijażu. Widziały, że się spieszy, nie pytały. Nie wskazały mu nawet, że ominął jedno miejsce z tyłu ucha, tuż obok niewinnie wyglądającego skrzela, a sam Overtone był zbyt przejęty wybieganiem zza kulis. Przemknął pomiędzy ostatnimi maruderami, oddzielony od nich swoim osobistym wsparciem - barczystym czarownikiem, groźnie łypiącym na każdą niewiastę próbującą chwycić śpiewaka za ramię. W końcu wypadł na ulicę, niepewnie przemierzając tych kilka ostatnich kroków i rozglądając się uważnie. Zanim go znalazł, na jego ramiona wylądował imponujący bukiet z fioletowymi i białymi eustomami, spontanicznie przeplecionymi jasnoróżową lilią. Uśmiechnął się szczerze i podziękował. Ktoś tu odrobił pracę domową i zapamiętał, jakie kwiaty uwielbiał. Opuścił kiczowaty, kolorowy bukiet, ponownie wyciągając szyję. Dostrzegł go, gdy obracał się ponownie w stronę wejścia. Stał tam sam, elegancki i ewidentnie zmęczony. Podkrążone oczy i lekko zgarbione plecy zdradzały, że prawdopodobnie zgarnął partnerkę, jadąc do teatru prosto z kancelarii. Nie zdążył wypocząć. Ściągał wargi, zerkał na zegarek. Czekał na nią, na swoją piękną panią Verity, która złapała Lucyfera za kopyta i wieszała się co krok na jego ramieniu. Maurice pchnął bukiet w ramiona swojego barczystego towarzysza i swobodnie odszedł. Ochraniany przez wymowne spojrzenia i groźne zaciskanie warg, bez problemu dotarł do znajomego z lat szkolnych. Bez najmniejszej wstrzemięźliwości sięgnął ku jego ramieniu i jak zwykle brawurowo skrócił dystans w ledwie dwóch krokach. Jego uśmiech był szeroki i szczery, a chociaż oczy wydawały się zaskoczone widokiem Marcusa, była to tylko jedna z wielu gierek trytona. Widział go już ze sceny, poszukiwał. Chciał zamienić z nim słowo, ale nie wiedział, jak wiele ma czasu. Przecież zawsze był taki zapracowany… - Dobry wieczór, zgubiłeś swoją towarzyszkę? - Zapytał głosem lekko ochrypłym od śpiewu i cofnął palce, nie chcąc budzić przesadnego zainteresowania. Już i tak czuł, jak w jego plecy wbija się grad spojrzeń, ale taki był jego wizerunek. Łamał wszelkie granice strefy osobistej i bezceremonialnie zbliżał się zarówno do kobiet, jak i mężczyzn. Element rozgrywki w przykuwaniu spojrzeń i budowania własnej marki? Na pewno. Hobby? Jeszcze jak. Badał jego reakcję czujnym spojrzeniem błękitu. - Jak podobało się panu przedstawienie, panie Verity? - Wrócił do oficjalnej formy z porażającą lekkością, gdy ostatnim przeciągłym ruchem palców zabrał dłoń z jego marynarki. Cofnął się o krok dla przyzwoitości, szczerząc się przed nim jak dziecko, które przecież tak dobrze pamiętał. Ten uśmiech nie zmienił się ani odrobinę. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Na ulicę przed teatrem wylewali się powoli goście, zaangażowani jeszcze w niewątpliwie ambitne dyskusje na temat dzisiejszego spektaklu. Część z nich snuła się jeszcze nieopodal baru, korzystając z okazji na zmarnowanie kilku kolejnych kwadransów swojego życia. Tego wieczoru Marcus nie miał cierpliwości do udawania towarzyskiego. Dzisiejszy dzień testował ją na każdym kroku, wpychając mu do gabinetu szlochające histerycznie wdowy, niepełne komplety dokumentów i, co gorsze, natrętne telefony z domu. Zaczęły się przed czternastą, od uprzejmego przypomnienia o wieczornym spektaklu. Tak, pamiętam. Następny doprowadził go do szewskiej pasji po szesnastej, gdy pani Verity uznała za stosowne pouczyć go o wadze punktualności. Zdołała zirytować go do tego stopnia, że piętnaście minut później faktycznie zapomniał, a może raczej wyparł ze świadomości, o ich planach. Ostatni telefon wyrwał go z koncentracji zdecydowanie za późno (odniósł wrażenie, że tym razem zwlekała z premedytacją), by zdążył choćby wejść do domu. Zatrzymał się pod posiadłością z piskiem opon, a drzwi za panią Verity zamknął nieco zbyt stanowczo. Trasę spędzili w ciszy. Już wtedy poczuł pierwsze dźgnięcia migreny w skroniach. Musiał przyznać, nie potrafił skupić się na scenie. Nie miał pojęcia, o czym był sztuka, którą przed momentem obejrzał. Pamiętał tylko dźwięki muzyki i śpiewu, który zagłuszył budzące się do życia echa przeszłości. Cały spektakl był nieobecny, bijąc brawo wraz z resztą publiczności, skupiony na liczeniu własnych oddechów. Jego towarzyszka zdążyła złapać ostatni cień grymasu na jego twarzy, nim sala rozbłysła blaskiem kinkietów, a on zacisnął zęby i zamaskował dyskomfort uprzejmym uśmiechem. Może dlatego nie opierała się, gdy żegnał się z Hudsonami, sprytnie wymigując od jakichkolwiek pogawędek. Mieli już inne zobowiązanie, taka była oficjalna wersja wydarzeń. Spieszył się na zewnątrz, w poszukiwaniu świeżego powietrza i papierosa. Dlatego, gdy drobna dłoń zniknęła z jego ramienia w kierunku toalet, skinął tylko w kierunku drzwi wyjściowych. Ten jeden raz będzie musiała sama odnaleźć drogę do wyjścia. Palił już drugiego papierosa, czuwając nad przeparkowanym samochodem. Zaczynał się niecierpliwić. Nie, żeby usychał z tęsknoty za towarzystwem pani Verity, broń Lilith, lecz każda kolejna minuta zwiększała ryzyko zostania zaczepionym przez któregoś ze starych, dobrych znajomych. Tego wolałby uniknąć. Kątem oka dostrzegł zamieszanie przy stopniach, nagłe wzburzenie wśród gapiów. Nie była to jego żona. Wrócił do pilnowania zegarka, obserwując popiół frunący ku chodnikowi. Znów odpłynął, zatrzaśnięty w pęknięciach kostki brukowej, aż ktoś zacisnął palce na jego ramieniu. Drgnął instynktownie i ledwo powstrzymał się przed wyrwaniem z uścisku. Pani Verity wiedziała, by nie dotykać go bez ostrzeżenia. To nie pani Verity stała przed nim, z idiotycznym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Kogo jak kogo, Overtone’a się tutaj nie spodziewał. Czy nie widział go przed kwadransem na scenie, w makijażu, pod którym prawie nie było widać jego twarzy? Teraz nie było po nim śladu. Prawie. Rzęsy miał wciąż poczerniałe. Odzyskał rezon w ułamku sekundy. - Mam nadzieję, że nie - przyznał, połowicznie zgodnie z prawdą, zerkając jeszcze raz w kierunku wyjścia. Ile można pudrować nos? Maurice w tym czasie zdążył całkiem zmienić przyodziewek. Tylko jeden guzik koszuli zapomniał zapiąć. - Artyście nie przystoi tak łowić komplementów, panie Overtone - przyganił głosem nasyconym nie reprymendą, a rozbawieniem. Nagła formalność brzmiała w ustach śpiewaka co najmniej śmiesznie. - Muszę przyznać, że jego poziom mnie nie zaskoczył, ale przecież wszyscy wiemy, że po waszej instytucji należy spodziewać się najlepszego. Nie kłamał. Może i nie miał pojęcia, co oglądał, ale muzykę pamiętał. Nie doszukał się w niej żadnego potknięcia. Poza tym, na rany Aradii, Overtone’owie nigdy nie wypuściliby na scenę czegoś, co nie graniczyło z perfekcją. Odetchnął w duchu, gdy palce śpiewaka uwolniły jego rękaw. - A tobie? Jesteś zadowolony? - odbił piłeczkę, zaciągając się ostatni raz papierosem i zdeptał niedopałek. - Wyglądało, jakbyście wyprzedali wszystkie miejsca. Przyglądał się twarzy artysty, nie tyle ciekaw przychodów jego rodziny, ile jego intencji. Przecież nie mógł zjawić się tutaj bezinteresownie. Niegdyś ta złota głowa pełna była absurdalnych pomysłów, ale przecież mógł się zmienić, wreszcie wydorośleć, nawet jeśli zaczepny uśmieszek wciąż nosił ten sam, tak jak i zwodniczy błysk w oku, który niewątpliwie wielu już zwiódł na manowce. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Maurice nawet nie mrugnął, gdy Marcus drgnął pod jego dotykiem. Miał dostatecznie wiele wprawy w aktorskich popisach, aby bez uszczerbku na godności maskować własne emocje i poczucie urazy, jakie wywołała w nim ta reakcja. Żaden racjonalny argument nie trafił na żyzną glebę. Co z tego, że równie dobrze to kloszard mógł go właśnie szarpać za marynarkę? Szarpał go on, a na jego obecność reakcja zawsze powinna być jedna i niezmienna. - Proszę o wybaczenie, moje nadzieje są zupełnie przeciwne. Nie codziennie można rozkoszować się twoim przystojnym profilem łypiącym na pospólstwo. Im dłużej go nie ma, tym potem więcej blasku spijamy z twych spojrzeń. - Po raz kolejny ukłonił się teatralnie, tym razem jednak z zaczepnością wyzierającą z błękitu jego oczu. Ukrył usta za fałszywie skromnym gestem dłoni, gdy uśmiechnął się z pełnią rozbawienia. - Och, jakże to? Czyż nie po to przyszliśmy na świat, aby obsypywano nas komplementami, miast obowiązkami? - Ironizował, wprost naigrywając się ze sposobu życia, jaki wybierała jego rodzina. Ekstrawagancja nie zawsze budziła pozytywne emocje wśród ludu, tak samo jak nazwisko wyrwane wprost z Piekielnika Codziennego i to z rubryczki towarzyskiej. Ścieżki losu Veritich i Overtonów nigdy nie były aż tak niezbieżne jak dziś. - Mój drogi, moja odpowiedź jest zależna wyłącznie od twojego zdania. Jeżeli ty jesteś zadowolony, to i ja nie mam powodów do narzekań. Wszakże po to tutaj jestem, dla waszej rozrywki. - Nietrudno było dosłyszeć warkotliwą nutę goryczy wplątanej w jego słowa. Zupełnie przeczył jej uprzejmy uśmiech, który natychmiast przywdział na usta. Obserwując ich z daleka, nikt nie mógłby podejrzewać Maurysia o żadne negatywne emocje. - Dawno do nas nie zaglądałeś. - Zauważył, poważniejąc i udał, że musi poprawić mankiet koszuli. Gmerał przy nim przez chwilę, zerkając na niego znad pokrytych czernidłem, długich rzęs. - Mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz dla nas więcej czasu. W przyszłym tygodniu obstawiam większość występów. Wyciągnął ku niemu dłoń, oferując mu coś, co trzymał w zaciśniętej pięści. Chochliczy błysk rozpalił błękit jego oczu. - Coś ci wypadło. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Ku jego zaskoczeniu — wciąż nie był pewien, czy miłemu — Maurice niewiele się zmienił. Ich ścieżki przecinały się na bankietach, mszach i wszelkiego rodzaju spędach, na których dumnie reprezentowali swe nazwiska, lecz w tym pedantycznie kreowanym, plastikowym środowisku nigdy nie było to tak jasne. Wszelki indywidualizm i osobowość zostawały za progiem, wyparte przez kodeksy konwenansów, błahych uprzejmostek i towarzyskich intryg. Teraz, gdy stał przed nim, by deklamować słowami godnymi Hamleta, wyglądał i brzmiał, jak przed laty, gdy stąpając po skromnej scenie w auli Frozen Lake, zagarniał dla siebie niepodzielną uwagę publiczności. Chciałby wierzyć, że pozostawał obojętny na wrodzony urok Overtone’a, lecz obawiał się, że nie byłoby to niczym więcej, niż myśleniem życzeniowym. Nie był w nim zbyt dobry, co potwierdzały lata niemych konwersacji z cieniami przeszłości. - Powinienem zatem korzystać ze swoich pięciu minut. Jestem pewien, że towarzystwo mojej pięknej małżonki przyćmiłoby ten blask - przypomniał uprzejmie, bo choć on zdążył przyzwyczaić się do niebanalnego poczucia humoru artysty, przyzwoitość nakazywała mu stać na straży honoru nieobecnej pani Verity. Nic nieznaczące zaczepki mogły być częścią imidżu Maurice’a, ale Marcus miał inny imidż do podtrzymania. Zbyt dużo czasu inwestował w granie przykładnego męża, by pozwolić sobie na przyznanie, że jej nieobecność teraz wcale mu nie przeszkadzała. - W twoim przypadku na pewno, ale nawet ty musisz wiedzieć, że komplement wyproszony smakuje spalenizną - właściwie, nie był pewien, czy wiedział. Tak, jak i lata temu, wciąż nie potrafił odseparować aktorskiego kostiumu od aktora. Był pewien, że nie spoiły się jeszcze w całość, lecz talent mężczyzny sprawiał, że odnalezienie szwów przebrania było niemożliwe. Przyglądał się mu więc, z tą samą uprzejmością, od czasu do czasu łapiąc zza pleców blondyna ukradkowe spojrzenia mijających ich przechodniów. Miał złudną nadzieję, że być może żółtawe światło latarni pomoże mu dostrzec twarz artysty pod sztuką. I dostrzegł ją, a raczej usłyszał, w ochrypłym głosie. - Doprawdy? Rozumiem, że opinie krytyków ze szmatławców na temat awangardowej sztuki, której nie rozumieją, również negują wartość twoich wysiłków? - uniósł brew, chwytając się migotliwej nici szczerości. - Zawsze wydawało mi się, że rolą artystów jest raczej bycie artystami, niż pajacykami bezmyślnie podskakującymi ku uciesze gawiedzi, ale może się myliłem. Nie planował organizować debaty na chodniku przed teatrem. Był zwyczajnie ciekaw, czy Maurice naprawdę pozwolił się sprowadzić do tego poziomu. Z jakiegoś powodu, ta możliwość wydała mu się bardzo przykra i to nie o zmarnowany talent chodziło. Oparł się o bok samochodu. Najwyraźniej ich rozmowa okazała się bardziej zajmująca od audycji z zamierzchłych czasów, których był stałym radioodbiornikiem. - Sam wiesz, jak to jest. Nie można kazać sprawiedliwości czekać - wzruszył lekko ramionami, gotów zbyć nadzieję śpiewaka. Zawahał się na moment. - Jeżeli kolejne spektakle mają być na tak samo wyjątkowym poziomie, może uda mi się znaleźć wolny wieczór dla sztuki - może nawet szanowna pani Verity przestanie skarżyć się na stęsknione koleżanki i suknie, które marnują się w garderobie. Przyjrzał się dłoni mężczyzny z uzasadnioną podejrzliwością. Spojrzenie, które posłał Maurice’owi, przypominało ostrzeżenie. Znużone ostrzeżenie, które nie miało szans zostać skutecznym — już to znali. Otworzył dłoń pod zaciśniętą pięścią śpiewaka. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Nie roześmiał się, co natychmiast uznał za swój osobisty sukces. Piękna małżonka, która wciąż nie podarowała mu dziecka. W obliczu nacisków, jakimi sam został poddany, szczerze wątpił w jakąkolwiek tęsknotę Marcusa za damą jego serca. Za zamkniętymi drzwiami kancelarii na pewno działo się więcej, niż pokazywano to opinii publicznej. Chociaż kochał plotki nawet bardziej od wspaniałej, jaśminowej herbaty, którą raczył się popołudniami, miał dostatecznie wiele instynktu samozachowawczego, aby przyjąć upomnienie. Ułożył dłoń na wysokości serca i nieznacznie skinął głową, aby zasygnalizować mu porzucenie tej kwestii. - Nawet ja… czuję, że powinienem poczuć się urażony. Porzucę więc tę kwestię i z bólem serca uduszę się spalenizną. - Powieka nawet mu nie drgnęła, a cokolwiek sobie pomyślał przed poprawieniem na twarzy nieprzeniknionej maski, na zawsze już zniknęło pod wymaganym w tych okolicznościach ostrożnym kalkulowaniu swego rozmówcy. Pozwolił, aby dostrzegł jego zamyślenie, jeszcze wyraźniej wchodząc w swoją rolę kukiełki ściągniętej z desek teatru. Chwycił dłonią za swój łokieć i uderzył kilkukrotnie palcami drugiej ręki w swoje zaciśnięte usta. Popis, który mógł idealnie pamiętać z korytarzy szkolnych. Fałszywe zastanowienie. - Szmatławców? Mój drogi przyjacielu, zdaje się, że się zapominasz. W naszej wspaniałej społeczności nie ma miejsca na dziennikarstwo niskich lotów. - Upomniał go na pokaz, posyłając mu dłuższe spojrzenie, z którego tym razem można było wyczytać jego intencje. - Artysta, pajacyk… w niektórych słownikach te określenia są umiejscawiane na jednej kartce, tuż obok kłamców i zabawek. Rolą lingwistów jest marszczyć brew nad prawidłowością tego typu działań i osądów, nie uważasz? Postawił sprawę dostatecznie jasno, aby nie pozostawiać przed nimi złudzeń. Na swobodę dyskusji w tym zakresie nie mieli co liczyć. Nie, gdy za ich plecami wciąż spacerował tłum, a osobista ochrona Maurysia prawie dosłownie dyszała im w karki. Nie dziś, ale może już niedługo. - Na to liczę. Sprawiedliwość nie opuści nas przez te dwie godziny, jestem o tym przekonany. Stare porzekadło prawi przecie o tym, że gdy otaczamy się pięknem i rozwijamy swą duszę, to wszelki mrok jedynie obserwuje nas z daleka, nie ośmielając się zaburzyć tej równowagi nawet przez jeden nierozważny krok. - Oznajmił, ponownie pozwalając sobie na nieco zbyt przesadną gestykulację. Pasowała do niego niemalże tak dobrze, jak druga skóra, którą przywdziewał w ramionach oceanu. Jednakże jego słowa nie pozostawiały złudzeń co do stopnia zaawansowania plecenia bzdur, jakie weń powciskał. Jeśli byłyby ku temu wątpliwości, to zdradziecko drżący kącik ust Overtona, wymykający się spod całkiem zgrabnej gry aktorskiej, zupełnie je rozwiewał. Oczywiście, że pozostawał niepomny na ostrzegające go spojrzenia. Tutaj niewiele się zmieniło, zwłaszcza w zakresie entuzjazmu, z jakim zareagował wewnątrz siebie, gdy dłoń Pana Piękny Profil wreszcie łaskawie się rozwarła. Maurice przesunął palce tuż nad jego skórą, nie ośmielając się go dotknąć, nawet pomimo palącej potrzeby naruszenia ponownie jego granic. Zamiast tego, zadrapał jego naskórek cienkim kawałkiem starannie złożonego papieru, który ostatecznie mu podarował. Cofnął ręce dość szybko, by nie wzbudzać zbędnych sensacji. Nie uświadamiał go co do zawartości swojego prezentu. Był ciekaw, czy postanowi zapoznać się z nim teraz, czy później. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Nie podobało mu się rozbawienie, jakie zaiskrzyło w oczach Maurice’a przed jego przesadzonym pokazem skruchy. Choć gościło tam zaledwie ułamek sekundy, zdążyło zasiać w Marcusie ziarnko wątpliwości. Zniknęło tak szybko, jak się pojawiło, lecz pozostawiło po sobie posmak nieufności. Sensacyjne plotki za kulisami teatru Overtone’ów były ostatnim, czego potrzebował. - Skądże. Nie w mojej gestii jest dyktowanie, jak powinieneś i nie powinieneś się czuć - odparł dyplomatycznie. Prawdę mówiąc, jego wcześniejsze słowa nie miały na celu urazić delikatnego ego aktora, choć, najwyraźniej, powinny. Wydawało mu się, że Maurice sam rozumie różnicę między pochlebstwem szczerym, a wyproszonym. Przyznanie się do tego błędu w kalkulacji smakowało rozczarowaniem. - Nie uważam - zaprzeczył z łatwością, na jaką pozwolić może sobie człowiek, który zjadł zęby na spieraniu się z cudzymi racjami. - Rolą lingwistów jest obserwowanie tych procesów oraz poszukiwanie ich przyczyn. Słowa mają takie znaczenie, jakie im dajemy. Ale rozumiem, dlaczego skróty myślowe mogą być wygodniejsze od ich definiowania. W kwiecistych metaforach i słowach, które nie należały do Maurice’a, zgubił cel ich pogawędki. Po co właściwie właściwie marnował swój cenny czas tutaj, zamiast pławić się w uwadze i pochlebstwach (wyproszonych bądź nie) swoich fanów? Oni mogliby kupić sieczkę, jaką próbował wcisnąć mu mężczyzna. Wiele słów potrzebował, by nie powiedzieć nic. - Gdybym wspomniał o tym porzekadle swoim klientom, zostałbym bez pracy. Na co komu adwokat, skoro wszystkie problemy można przegonić krótką recytacją Keatsa? - darował sobie przewracanie oczami. W którymś momencie stał się częścią spektaklu, na jaki wcale się nie pisał. Nie zdziwiłby się, gdyby z zaciśniętej dłoni Overtone’a trysnął na niego strumień wody, lub gdyby wyskoczył zeń paskudny klaun na sprężynie. Przyjmując tajemniczy podarek, grał dalej swoją rolę w tym przedstawieniu. Szkoda, że nie wiedział, jakie są kolejne kwestie, ani na jaką puentę może liczyć. Rozłożył kartkę, przechylając papier ku światłu latarni. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Pragnął roześmiać się po jego słowach. Och, z pewnością nie jest to jego rola, by narzucać mu cokolwiek. W kolejce do tej roli stało zdecydowanie zbyt wiele osób, aby to Marcus mógł nazwać się osobą uprzywilejowaną w tym zestawieniu. Ładnie skrojony uśmiech był jednocześnie jego największą wadą, jak i zaletą. Emocje tego typu należało czytać między wierszami, szkoda że jego rozmówca nie wydawał się równie zaangażowany w obserwacji, jak jego partner w zbrodni w odgrywaniu swojej roli. Będzie musiał zadowolić się tylko pięknym profilem. Maurice pozwolił sobie na chwilę przedłużonej ciszy, nie mając zamiaru spierać się z nim w kwestiach typowo językowych, ani tym bardziej dyskutować o ograniczeniach w odczuwaniu. Przez tę krótką chwilę jego spojrzenie czujnie zbadało otoczenie wokół nich. Wydawał się ostrożny, kalkulujący. Ten moment był, jak dotąd, najwyraźniejszą wyrwą w jego samokontroli. Rozproszony poszukiwaniem zagrożenia, wkrótce odkrył, że przez ten jeden moment nikt szczególny się nimi nie interesuje. Większy tłum zdążył się już rozejść, a ewentualni maruderzy byli stosunkowo szybko rozpraszani w swoje strony przez obsługę teatru. To był ich moment. Podając mu kartkę, przyjrzał mu się z uwagą. Pragnął odczytać jak najwięcej emocji z jego równie wyćwiczonej w kłamstewkach twarzy, bo sprawa w tym wypadku była szalenie osobista. Cienka karteczka skrywała odrobinę fioletowego atramentu, którym skreślono pospiesznie szereg cyfr. - Do mnie. Zadzwoń, jeśli będziesz chciał pogadać bez tego wszystkiego. - Oświecił go, jednocześnie wskazując dość nonszalancko na swoją pozę. Nie wiedział, czy w ogóle zainteresuje go ta propozycja, ale musiał spróbować. Odkąd czmychnął z domu rodzinnego, ich kontakt praktycznie nie istniał poza wszelkimi ważnymi wydarzeniami Kręgu i świętami, a chociaż Marcus zapewne miałby unieść brwi na samą taką myśl, Maurice rzeczywiście czasami bardzo za nim tęsknił. Wspominał jego ślepe podporządkowanie się odgórnym zasadom panującym w ich otoczeniu, a zarazem nieugiętą zaciekłość w obronie własnych racji, tak widocznych w klubie dyskusyjnym, na który kiedyś go zaciągnął. Wspominał wybryki, za jakie dostawali po uszach, a które zawsze inicjował on sam. Dreszczyk emocji, a potem konsekwencje i dotkliwe szlabany. Takie rzeczy zbliżały ludzi i nawet jeśli bardzo by chcieli, aby było inaczej, Maurycy nie potrafił o tym nie pamiętać. - A jeśli nie, śmiało zrób sobie z niego podpałkę do kominka. Sprzedawca zapewniał mnie, że ten atrament jest ognioodporny, ale przestałem mu wierzyć, gdy doprowadził do samozapłonu mojego ulubionego kuferka na przybory pisarskie. - Jak zwykle spróbował przegadać odczuwany dyskomfort, starając się odegnać od siebie absurdalny lęk wywołany przez przypuszczenie, że Verity zaraz zemnie karteczkę w dłoni i ciśnie ją mu pod nogi. Maurice nigdy nie przyjmował dobrze odrzucenia wyciąganej przez siebie dłoni. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Milczenie, które rozciągnęło się między nimi, było niezręczne, nie dało się temu zaprzeczyć. Nie przerywał go, oparty o wypolerowane drzwi Bentleya, choć widział, jak pożera kolejne promyki entuzjazmu igrające dotychczas na twarzy Overtone’a. Milczenie było potężną bronią — nauczył się tego szybciej, niż nauczył się mówić. Niegdyś z jej czubkiem przy krtani, żałośnie wyczekując słów, które nigdy nie nadchodziły, teraz umiał już pewnie dzierżyć ją w dłoni. Nie mierzył w Maurice’a, właściwie, nie mierzył w nikogo, przyglądając się ostrożności kiełkującej w błękitnym spojrzeniu. Czy dopiero teraz uświadomił sobie, że niewiele mieli już ze sobą wspólnego? Goryczy olśnienia poszukiwał na jego twarzy ze zniecierpliwieniem. Nie odnalazł jej, aż zmuszony został odwrócić wzrok, by zapoznać się z równą kosteczką papieru. Dziesięć cyfr naskrobanych znajomym, absurdalnie wymyślnym charakterem pisma, ni mniej, ni więcej. Do kogo?, przemknęło mu najpierw przez myśl, popędzone przez po co? i dlaczego? na płowych rumakach. Zerknął z powrotem na śpiewaka, szukając wyjaśnienia. To, które otrzymał, odpowiedziało tylko na jedno z pytań. Trybiki w głowie Marcusa pracowały na najwyższych obrotach, by rozwiązać skomplikowaną intrygę, jaka musiała stać za tym nietypowym podarkiem. “Pogadać”, brzmiało absurdalnie. O czym mieliby gadać? Przecież Overtone’owi nie mogło chodzić o coś tak banalnego. Verity nie był towarzyszem do “gadania”. Doszukiwał się w intencjach wszystkiego — propozycji biznesowej, prośby o przysługę, poradę prawną, albo nawet zaproszenia na galę charytatywną. Szczerej (przynajmniej z pozoru) oferty bezinteresownej (przynajmniej wedle zeznań) rozmowy nie mógł się spodziewać. A jednak nawet jego wartki umysł musiał przyznać się do porażki w obliczu tak dojmującego braku przesłanek. – Dziękuję – odpowiedział w końcu, ostrożnie składając kartkę wzdłuż wyraźnych już zmarszczek. Wsunął ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Jak na kilka gramów papieru, była cholernie ciężka. Po chwili namysłu wygrzebał zza pazuchy jedną z wizytówek, które zawsze nosił ze sobą, na wypadek znalezienia się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Wyciągnął kartonik ku Maurice’owi. – Oszczędzę ci wertowania książek telefonicznych. Nie krepuj się, jeśli będziesz czegoś potrzebował. Nie dochodziłem jeszcze odszkodowania za “doprowadzenie do samozapłonu ulubionego kuferka na przybory pisarskie”, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Uśmiechnął się — trochę szerzej, trochę szczerzej, w wyćwiczonym uśmiechu z rodzaju tych “ośmielających” — pomimo niepewności łaskoczącej żołądek. Wiedział, że coś mu umyka. Znał to uczucie, lecz w większości przypadków wystarczyło kilka godzin zarwanych nad aktami, by odnaleźć brakujący kawałek układanki. Overtone’a nie mógł rozłożyć na biurku i przewertować. |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Chwila na namysł, z której skorzystał Marcus, nie była szczególnie zaskakująca. Spodziewał się, że wręczanie swojego numeru telefonu niekoniecznie było czymś, czego mógłby po nim oczekiwać, bo i po co. Minęło wiele lat, a większość łączących ich elementów już dawno odeszła w niepamięć. Już nie musieli mijać się na szkolnych korytarzach, nie musieli spędzać ze sobą czasu na projektach grupowych, ani tym bardziej iść ramię w ramię, gdy wracali do swoich domów rodzinnych. Teraz każde z nich miało swoje zajęcia, swoje rodziny. Maurice jednak nie zwykł palić za sobą mostów, nie tak dosłownie. Skoro nadarzyła się okazja, to skorzystał. Chodziło tylko o to, o okazję, prawda? Uśmiechnął się podejrzanie entuzjastycznie, gdy otrzymał wizytówkę. Oczywiście, że mógł go bez większego problemu odszukać w książce telefonicznej. Oczywiście, że cała jego rodzina doskonale była zapoznana z kancelarią prawną Veritich. A jednak ten prosty gest wywołał na jego twarzy oczywistą oznakę zadowolenia. Przyjął sztywny kartonik, obracając go nerwowo w palcach i lustrując wzrokiem sztywną, zwięzłą formę oferowanych usług. - Mam nadzieję, że w zakresie pańskich kompetencji znajdzie się również miejsce na pogaduszki o dawnych czasach, panie Verity. Byłoby szkoda, gdyby rozmowy telefoniczne w rzeczywistości ograniczyły się wyłącznie do kwestii spalonych kuferków. - Spróbował ponownie zasiać w nim ziarenko konkretów, które mu oferował i uniósł kartonik w specyficznym geście, nim wsunął go do górnej kieszeni eleganckiej marynarki. Błękitne spojrzenie objęło go czule ciekawością zeń wyzierającą, ale wkrótce umknęło płocho za jego plecy. Dosłyszał nawoływanie swojego towarzysza. Czekała na niego „limuzyna”, która miała odwieźć go do Maywater. - Wybacz, na mnie już pora. Miło było cię zobaczyć cię na sali, Marcusie. Do zobaczenia. - Dygnął przed nim oszczędnie, sprytnie unikając uścisku dłoni, na co wewnętrznie aż sam przewrócił oczami. Jednocześnie pewność w jego słowach była dość stabilna, aby zdradzić, że rzeczywiście wierzył, iż w tym konkretnym przypadku postawi na swoim. Cóż, biedny, zbyt pewny siebie Overtone… Stukot obcasów eleganckich butów odprowadził go do kosztownego samochodu z zacienionymi szybami. Wsuwając się na miękkie siedzenie nawet nie obejrzał się na Veritiego. | zt |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Marcus Verity
ILUZJI : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 163
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 13
Jego wizytówka, choć przemyślana i niezaprzeczalnie gustowna, nie zasługiwała na tak entuzjastyczną reakcję, ale przecież nie był to pierwszy raz tego wieczoru, gdy Maurice zgrabnie wyminął jego oczekiwania. Cokolwiek wiło się w złotej główce Overtone’a, przerastało wyobraźnię skromnego adwokata. Dziś pozostało mu tylko zaakceptować ten fakt. – Miłego wieczoru – odprowadził go wzrokiem do samochodu. Wytężał wzrok, lecz na plecach mężczyzny nie potrafił dopatrzeć się odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania. W końcu zniknął za zakrętem, zabierając ze sobą wizytówkę i wszystkie swoje tajemnice. Jemu została złożona w kwadracik karteczka. Nie był pewien, ile czasu minęło, aż pośród innych szanownych dam kręgu wypatrzył profil pani Verity. Dla własnej satysfakcji pozwolił jej mrużyć oczy przez kilka długich sekund, nim łaskawie uniósł dłoń, zdradzając swoją kryjówkę. Niepewne spojrzenie, jakim obdarzyła go kobieta wślizgując się na siedzenie pasażera przypomniało mu, że powinien być wściekły. Gdy opuszczał ją w holu, był już jedną nogą w samochodzie. Cokolwiek zatrzymało czarownicę w teatrze, pożarło kilkanaście cennych minut jego czasu. Jakakolwiek jatka byłaby teraz w stu procentach uzasadniona. A jednak, drzwi zamknął za nią z należytą delikatnością. Wnętrze Bentleya nie drżało już od napięcia, które towarzyszyło im całą drogę na spektakl. Milczenie wymienili na cichą, spokojną rozmowę o szczegółach przedstawienia, których za cholerę nie pamiętał. Pogawędka o banałach, o które żadne z nich tak właściwie nie dbało — początkowo zaledwie uprzejma, przesadnie ostrożna, jak pierwsza jazda próbna od mechanika, zanim odzyskali pewność w swoim specyficznym sojuszu. Jeżeli zauważyła jego rozkojarzenie, nie dała po sobie niczego poznać, tak jak i on nie skomentował zapachu wiśniowych cygaretek, którym zdążyły nasiąknąć jej włosy. | zt |
Wiek : 29
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat (również diabła)
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
| z posiadłości Motocykl ruszył, a znajome uderzenie powietrza na moment odebrało artyście dech w piersi. Alisha jechała szybko… albo to jemu tak się wydawało. Ze wsiadaniem na maszynę problemów nie miał, lecz zdecydowanie gorzej radził sobie z odczuwaniem prędkości, która w samochodzie nigdy nie robiła aż tak wielkiego wrażenia. Kiedy szyby były zamknięte, ciężar drogi praktycznie nie istniał. Chociaż teraz też sunęli po równej drodze jak ciepły nóż po brzegu masła, warunki były zdecydowanie inne. Ryk motocykla zaczynał milknąć. Pięknie zdobiona fasada budynku teatru witała ich z daleka swoją nieskromnością, gdy zatrzymywali się w pewnej odległości od głównego wejścia. To Maurice poprosił o zatrzymanie się tutaj. Dobrze wiedział, że przy drzwiach zastaną wiele par oczu, które chętnie skonsumowałyby fakt, iż Overtone obejmował ramieniem dziewczynę biorącą udział w przesłuchaniach. W ten sposób pożrą ich spojrzeniami nieco później, korzyść nie do zignorowania. Zsiadając z pojazdu, przez moment znowu zabawnie borykał się z dziwacznym poczuciem nieważkości. Oddając Alishy kask, prawie dyskretnie otarł też wilgoć w okolicach skroni, wywołaną - Gotowa? - Teraz to on zapytał, posyłając jej pokrzepiający uśmiech i lekko skinął głową w kierunku chodnika. Aby poznać przyszłość panny Dawson, musieli podejść bliżej. Piękne i eleganckie plakaty z nazwiskami nie były dość duże, aby można było się z nimi zapoznać bez wchodzenia prosto w kółeczko złożone z rozśpiewanych kandydatów. W pierwszej chwili nawet pozostawali względnie niezauważeni. Maurice wbił się śmiało pomiędzy dwie kobiety lamentujące nad tym, że dostała się tylko jedna z nich, aby przyjrzeć się liście. Chciał znaleźć nazwisko swojej towarzyszki jako pierwszy. Biedactwo w tym wszystkim zupełnie nie zauważyło, że wokół niego nagle zrobiło się jakoś dziwnie cicho… |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Dojechali na miejsce bez większych problemów. Tym razem nie tylko Maurice miał problemy z jazdą, ale też Alisha. I wcale nie chodziło o prędkość. Zwyczajnie żołądek przewracał jej się na wszelkie możliwe strony, a mdłości krzyczały do mózgu, że pora zawrócić, schować się pod koc i stamtąd nigdy nie wyjść. Po co tam właściwie jedzie? Żeby być świadkiem własnej porażki? Lepiej, że się nie dostała. Nie wytłumaczyłaby rodzicom, że znów się naraża, ani Paganinim, że dostała teraz angaż w teatrze i musi trochę zmodyfikować grafik. Ten cały przyjazd tutaj to strata czasu. A jednak przechwytuje od swojego towarzysza kask i chowa go. Ze zdumieniem zbyt lekkim jak na stan ogólnego oszołomienia przyjmuje jego kosmetyczne troski, które były dość naturalne w środowisku artystycznym – ale czy konieczne, kiedy miała zniknąć w tłumie głodnych sukcesu kandydatów? Jedno pytanie – wiele wątpliwości. Wiele odpowiedzi. — Nie – odpowiedziała, chociaż wargi rozświetlał uśmiech, a oczy krzyczały w panice o ratunek. Mimo wszystko poszła za nim, jak na ścięcie. Widocznie nie potrafiła odmawiać. Może Maurice zobaczy, kto nowy zagra, a potem wrócą sobie do domu. Obiecała go podwozić, czasem. Może czasem też spędzą czas. Może dzisiaj? W pewnym momencie nawet puściła go przodem, gdy tak pewnie wpychał się pomiędzy tłum niezadowolonych artystek (choć kilka z nich było widocznie ucieszonych, najwidoczniej znalazły swoje nazwiska na listach). Alisha byłaby ślepa, gdyby nie dostrzegła, jak nagłe poruszenie gwałtownie zmalało, a wokół zapanowała dziwna cisza. Tak wszyscy reagowali na kogoś z rodziny Overtone? Okropne… Rzuciła okiem jeszcze na kilka dziewczyn, nim z westchnięciem poszła ślad za Mauricem, aby rzucić okiem na wywieszone listy. — Mówiłam, że nie mam po co tutaj- - mruczała pod nosem jeszcze zanim jej wzrok dotarł do samego szczytu listy, gdzie widniały nazwiska odtwórców głównych postaci. Alfredo Germont: Maurice Overtone Violetta Valery: Alisha Dawson Ale… jak? Nie była w stanie oderwać od listy wzroku. Świat przestał istnieć, a ona zapomniała, jak się oddycha. Już nawet dziwna cisza przestała być podejrzana. Czuła, że kręci jej się w głowie. Jak? |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Bieganie palcem po liście nazwisk w końcu stało się podejrzane. Skoro Alisha tak łatwo odnalazła tam samą siebie, to kogo szukał Maurice? W zasadzie nikogo więcej, ale zbędne, przerysowane gesty nie były mu przecież obce. Udając, że nie widzi, mógł zmotywować ją do zaangażowania się w poszukiwania. Mógł sprawić, że będzie chciała się tam znaleźć nawet dla samego przerwania tej dziwnej gry, w którą ją angażował. Zadziałało? Wnioskując po braku zniecierpliwionego „chodź już” (czy Allie w ogóle byłaby zdolna do takiego pogonienia go?), założył, że znalazła to, czego spodziewał się już od samego początku. Mimo wszystko nie mówił „a nie mówiłem”, nie szczerzył się też głupio, bo obecność dziesiątek obcych oczu zdecydowanie wykraczała poza zakres komfortowego świętowania. Zwłaszcza że te same oczy właśnie wypalały im dziury w plecach. Tłum nie potrzebował potwierdzenia werbalnego. Widział jak Alisha zamiera podczas wbijania wzroku w sam szczyt listy. Tylko dureń by się nie domyślił. Tylko dureń stałby tak dłużej, niż to absolutnie konieczne. Dywersja była więcej, niż wskazana, dostrzegał to nawet Overtone. Pewnym ruchem obrócił się na pięcie, kierując w stronę tłumu firmowy uśmiech numer pięć i ukłonił się przed zebranymi. - Do zobaczenia na próbach - rzucił z nadzieją, że syrenia aparycja pozwoliła mu na wyduszenie z siebie odrobiny niewerbalnego lamentu. Sekunda zawahania była tym, czego było mu potrzeba. Odwrócił się ponownie, tym razem twarzą do Alishy i chwytając ją za nadgarstek, wymacał klucz wciśnięty w kieszeń spodni. Wsuwając go do zamka, uchylił przed nimi wrota piekieł, a kiedy tylko przekroczyli próg, zatrzasnął je za nimi z niepotrzebną werwą. Ponownie pozdrowił ich cichy szczęk, a gwar na zewnątrz wybuchł na nowo po dwóch sekundach absolutnego milczenia. Wewnątrz było ciemno i zimno. Długie kotary osłoniły ich od świata zewnętrznego, całkowicie blokując dostęp naturalnego światła, a chociaż włącznik światła był tuż obok wejścia, Maurice nie kłopotał się uruchamianiem go. - Chodź, tu jest stopień. - Ponaglił Alishę i delikatnym ruchem pociągnął ją znów za sobą, kierując ją nieco na prawo, prosto w półmrok. Buty stuknęły, kiedy Overtone zszedł niżej. Odwrócił się, aby posadzić tę maleńką kukiełkę na miejscu, zanim rzeczywiście zemdleje i będzie musiał z powrotem wynosić ją z teatru. Czy kukiełka miała zamiar współpracować? Popatrzył na nią wyczekująco, aby nieco pomóc jej w podjęciu decyzji. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Wszystko wszędzie na raz. Cisza stała się nagle głośnym, wbijającym się w świadomość doznaniem potęgującym spięcie mięśni do granic możliwości. Lista wywieszonych obsad okazała się niespodziewanie przedmiotem, na który ktoś nałożył hipnotyzujący rytuał – z tym, że ten działał tylko na Alishę. Mogłaby podjąć próbę dyskusji, że to dlatego, że podeszła za blisko, ale wszyscy wiedzieli, jaka jest prawda. Ona również. Nieważne, gdzie by teraz stała – zachowywałaby się tak samo. Okolica przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy w płucach zaczynało brakować tlenu. Nawet nie wiedziała, kiedy przestała oddychać, a wielkie oczy skutkiem były zatrzymanych procesów myślowych na poziomie – jak? W środku, w jej umyśle, panowała cisza. Cisza, która zazwyczaj zwiastuje burzę. Szczęk zamka, rzucane słowa, teatralne ukłony były elementami, których ani nie słyszała, ani nie widziała. Nie poczuła nawet uścisku na własnym nadgarstku, kiedy Maurice zdecydował się zabrać ją do wnętrza teatru. Poszła za nim jak bezwolna pacynka, przeszła w ciemności kilka stopni, a potem pozwoliła usadzić się… gdziekolwiek ją Maurice posadził. Pusty, pełen przerażenia wzrok wbijał się teraz w posadzkę, kiedy bezwiednie, lodowatymi z nerwów dłońmi dotknęła gorącej twarzy. Jakie słowa może powiedzieć dziewczyna, która właśnie dostała angaż w teatrze? — Co ja zrobiłam? Z pewnością nie takie. Szept rozbrzmiewał echem po okolicy, wytłumiany jedynie przez wiszące, zaciemnione kotary. Alisha jeszcze przez chwilę siedziała z dłońmi przyłożonymi do rozpalonej twarzy i wzrokiem tępo wbitym przez siebie, niewidzącym, niemal nieprzytomnym. — Przecież mama mnie zabije. – To także nie były słowa przyszłej primadonny, ale przynajmniej wzrok zaczynał odzyskiwać świadomość, kiedy przenosiła go powoli na twarz swojego towarzysza. – Przyszłam tutaj, bo krył mnie przyjaciel, przez cały czas nic nie wiedzieli… ale jak się dowiedzą, że znowu próbuję dostać się na scenę… przecież mnie zamordują. – Z ledwością była w stanie przełknąć ślinę, ale siła, z jaką wstała była ogromna. Kroki w tę i z powrotem rozbrzmiewały po korytarzu, kiedy zmartwiona dziewczyna wydreptywała kółeczko w teatralnym korytarzu. – Co ja im powiem? I co powiem w pracy? Przecież pewnie mnie nie puszczą, nie ma szans, żebym dostała wolne, żeby przychodzić tutaj na próby. Stracę pracę, a potem stracę wszystko, i w dodatku to wszystko się powtórzy. Dłonie wczepione teraz były w jasne włosy przy skórze, jakby miała w zamiarze rwać je sobie z głowy. Faktem było, że ogarniała ją coraz większa panika, a wspomnienia sprzed niecałego roku powracały. Kiedy to wynieśli ją na noszach, po premierze, transportując do szpitala. — Matko… matko, matko, matko. Co ja zrobiłam? – narastająca panika odbierała oddech, ten stał się szybki i płytki. – Nie mogę wrócić. Nie mogę w tym zagrać. Maurice, trzeba to jakoś odkręcić. – Nagle Overtone miał stać się deską ostatniego ratunku, kiedy jej dłonie wystrzeliły do jego ramienia, jak gdyby to na nich miała znaleźć swoją stabilność. Po przerażonych oczach można było się domyślić, że nie będzie to łatwe. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone