First topic message reminder : BOCZNE ALEJE Tuż na granicy Deadberry znajdują się Boczne Aleje, przez wielu nazywane ziemią niczyją. Przylegają bezpośrednio do barier wyznaczających granicę pomiędzy magiczną i niemagiczną częścią Deadberry; być może dlatego nikt nie poświęcał im szczególnej uwagi, co sprawiło, że nie grzeszą urodą. Boczne Aleje to miejsce zamieszkania biedniejszej części magicznej społeczności - uliczki są tu zdecydowanie mniej zadbane, kamienice niższe i nie tak reprezentacyjne jak te, które odnaleźć można przy Głównej Ulicy. Również prowadzone tutaj biznesy nie są tak lukratywne, przyciągając wyłącznie specyficzny rodzaj klienteli. Rytuały w lokacji: rytuał skonfudowanego, rytuał wykluczenia (moc: 127) [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Pon Paź 02 2023, 22:57, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Dwa westchnięcia, jedno uniesienie brwi i dokładnie zero słów — poświęcił oliwkom więcej namysłu niż przez ostatni rok. Nadrukowanie twarzy wuja na etykiecie nie byłoby złym pomysłem; jedna marka już słynęła z bombastycznych spojrzeń posyłanych z szerokości geograficznej butelki — nic nie nakręca kapitalistycznej machiny, co zdrowa rywalizacja i wolny rynek konkurencji. Powinni kupić winnicę i wypuścić na rynek przedwyborcze wino; Ronaldinho to całkiem chwytliwa nazwa. — Oryginalny Baccarat w Deadberry — tym samym tonem Williamson mógłby obwieścić, że nocą przewidywany jest porywisty wiatr i mocne ulewy, a orzęski rozmnażają się przez pączkowanie; większym dramatyzmem popisał się szary kamyk czmychający spod drogiego bucika Thibalta. — Właśnie strąciłeś przemowę mojego wuja z piedestału cudu dnia. W słowach Ronalda cudów było wiele, obietnic jeszcze więcej, kłamstw nie było sensu zapamiętywać — łatwiej rozliczyć Trzecią Rzeszę ze zbrodni wojennych niż polityka z przedwyborczych obietnic. Łatwiej wyłączyć prąd w okolicy źle rzuconym tenebris niż zmusić Thibalta do milczenia. Woda w wino — kolejny znak z dna piekieł; dotarł do życiowych rozdroży, czas unieść szlaban i wpuścić do rezerwatu magię wariacyjną — a wino w słowa; Overtone mówił, Williamson milczał, osad nadpalonych desek zostawiał na dłoniach szare smugi. W szerokiej gamie spraw, na których po prostu się znał — lub o których myślał, że ma na ich temat jakiekolwiek pojęcie — artyści plasowali się na końcu listy, zaciekle walcząc o miejsce z umiejętnością wyszywania łysych kotków na obrusach. Od zawsze — przynajmniej trzech dekad; to więcej, niż na aktach urodzenia co poniektórych — Teatr Overtone znajdował wytrych do jego życia. Williamson akceptował obecność aktorów tak, jak akceptuje się zaciek na suficie albo pęknięcie w płycie chodnikowej — od lat próbował przeoczyć, z coraz gorszym skutkiem, istnienie tych nie—do—końca—logicznych ludzi, którym zawsze towarzyszył znacznie bardziej interesujący cień tajemnic. Politycy upychali trupy po szafach; artyści zamykali je w budkach suflera. — Głuchniesz, Overtone? To niebezpiecznie w twoim zawodzie — trzask przerzuconej do taczki dechy — ósmej, czterdzieści dwie jeszcze przed nim, ale kto by liczył? — próbował zagłuszyć przelotną myśl; z jednego słowa utkał cały plan uciszenia Thibalta. Dla wielu organizacji — zwłaszcza z czernią w tytule — to oczywiste rozwiązanie. — Drugi. Jak wojna światowa, próg podatkowy albo walc Shostakovicha. Najlepiej byłoby go zabić. Williamson powinien upozorować wypadek z taczką w roli głównej; będzie mieć na głowie kolejnego trupa i rozpęta się piekło, ale nie tak straszne, jak z żywym Thibaltem — żywy Thibalt miał to do siebie, że prędzej czy później rozpętywał awantury tak rozbestwione, że wszyscy gotowi byli pomordować się nawzajem. Gdyby nie wino, słowo stałoby cię ciałem, pomysł aktem, a Overtone znacznie przyjemniejszą — milczącą — wersją siebie; zamiast szacować głębokość grobu, Williamson zaczął liczyć ilość kieliszków niezbędnych do przetrwania tego dnia. Po ósmym za mało uznał, że w drodze na Stare Miasto kupi burbon. — Thibalt, taczki nie widziałeś? — może nie widział, posiadał za to wrodzony dar do powożenia — nawet, jeśli tylko przez szesnaście centymetrów. — Byłoby ci łatwiej wozić w niej ego. Musieliby po prostu kupić większą. Kolejne słowa — i łyki lokalnego wina; po drugim Barnaby musiał przyznać, że w Little Poppy sprzedawano gorsze, ale nawet ono miało koneserkę — utknęły w ustach; tak bywa, kiedy w zasięgu wzroku pojawia się prasa. — Pani Paterson, musimy przestać wpadać na siebie w ten sposób — w ten, czyli jaki? Skrajnie przypadkowy, zwykle z zaskoczenia, często, kiedy jedno z nich — z niewiadomych przyczyn, Williamson — upierdolony jest kurzem, błotem albo wymówkami, które kiedyś musiał serwować prasie na miejscu zbrodni? Dłoń trzymająca nadpaloną deskę nie poruszyła się o milimetr; dziś ściskali sobie ręce, jeden kontakt cielesny z dziennikarką za dużo i posądzą go o płomienny romans z mężatką. Pewnie sama napisałaby ten felieton. — Znalazła pani dość materiału do artykułu? — pytanie z serii retorycznych — na Placu Mniejszym kolejne wydanie Piekielnika napisało się samo; to, co ze słowami Ronalda Williamsona i wyborczymi obietnicami zrobi pani Paterson, może przekonać nieprzekonanych i przechylić szalę zwycięstwa na stronę wuja. Przed polityką nie ma ucieczki; nawet nad taczką z deskami. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Thibalt Overtone
Cuda to jego specjalność — skąd to zaskoczenie? Cudownie wygląda, cudownie śpiewa, cudownie pozbywa się obrzydliwych, białych włókienek z żółtka jajka — przemawia po prostu cudownie łagodnym głosem do gosposi, żeby była na tyle miła i usunęła ten abominacyjny zalążek z mojego śniadania, ponieważ, moja słodka precelko, czytam prasę; wystarczy mi obrzydzeń jak na jeden poranek. — Nie dzielę się sceną — to nie tylko kłamstwo oczywiste, ale też wierutne — Overtone za trzy sekundy zapomni, że padło. Za cztery wyprze się wszystkiego. Za około dziesięć powtórzy je ponownie — tym razem głośniej. W tym momencie głośne były westchnienia; Senat powinien rozważyć ustawowy zakaz pracy fizycznej, to przecież Stany, nie Związek Radziecki. — I na dodatek zna muzykę klasyczną — dłoń na wysokości serca, w sercu pieśń zachwytu — Barnaby Williamson, cichy wielbiciel Mozarta, oddany fanatyk Etiudy Rewolucyjnej. — Nie potrafię wyjść z podziwu, że tak długo udało ci się uniknąć drugiego małżeństwa. Wiesz, mam siostrę— To popołudnie przybrało wymiar metafizyczny; fizyką był sposób wrzucania desek do taczki, metą cel, do którego próbowali dotrzeć — co z tego, że żaden nie wiedział, gdzie ten się znajduje? — Zanim powiesz: Thibalt, na potęgę Lucyfera, jesteśmy kuzynami, pozwól, że uprzedzę te słowa krótkim, acz celnym — dłoń z wysokości serca powędrowała na wysokość nieboskłonu. Gest nadchodzącego monologu, epitafium dla doskonałości tego pomysłu, serenada zakazanej miłości — na koniuszku winnego (od wina, nie przewin) języka zaiskrzyła pieśń. Był rozczarowany samym sobą, że w efekcie odparł tylko: — Franchement, c'est le cadet de mes soucis — co w swobodnym tłumaczeniu sugerowało, że Thibalt Overtone miał to w serdecznym palcu; pod drobnym warunkiem, że ten tkwił akurat w dupie. Wątpliwości co do meritum zawartości dupy kuzyna nie posiadał — tym kijem stoczono niejedną potyczkę i niejedną walkę wygrano. Porzucony symbol klasy robotniczej chwilowo zakończył wkład Thibalta w odbudowę; musiał utrzymywać gardło w stanie permanentnego nawilżenia i pod odpowiednią temperaturą, a więc, kolejno — poprawić szalik, upić łyk wina własnej produkcji i delikatnie wygiąć usta w odpowiedzi. Jego ego z trudem mieściło się do sali teatralnej; w pojedynczej taczce mógłby zmieścić co najwyżej —go i to bez tancerki. — Tobie z kolei, taczka przydałaby się na ja— Jakże nieoczekiwane, ponowne spotkanie — głos dziennikarki za plecami zapoczątkował cud powstania. Uśmiech Thibalta rozpoczynał się w kącikach ust i opromieniał twarz — dziś nawet słońce nad Deadberry nie próbowało robić mu konkurencji. — Pani Paterson, jak miło, że pani dołączyła! Pan deSeosa jest spokojniejszy o swoją przyszłość? — na miejscu pana deSosa, Overtone martwiłby się o urząd emigracyjny, nie przyszłość sklepiku; nie próbował ukryć rozbawienia, kiedy Williamson płynnie zawiązał mentalny krawacik, narzucił emocjonalną marynareczkę i błysnął skąpym uśmiechem — te w tej metaforze były lakierkami. Mógł odgradzać się od rodzinnej polityki, ale próba stłumienia kilkuset lat tradycji wymagała znacznie więcej, niż brudzenia sobie rąk budżetówką. — Ah! Wystrój, naturalnie — ciche klaśnięcie w dłonie — de facto, dłonią w palce owinięte wokół nóżki kryształowego kielicha — położyło kres dywagacjom nad taczką. — Warto zacząć od poprawienia pierwszego wrażenia. Szyld z daleka przypomina— Właściwie, nic, wychynęłoby na usta poniewczasie — w pierwszym momencie zamierzał zacytować kuzyna. Wygląda gównianie. — Ividere — subtelnie skierowany na szyld czar posiadał klarowny cel — klienci to mole, świecący szyld to płomień świecy. W dni pochmurne — tych w Maine nie brakowało — i pełne pluchy, wnętrze Bibelotów będzie uroczym skarbem w brzydkim świecie obdrapanych kamienic i smutnych, biednych ludzi. Ividere: 54 + 15 = 69, udane i to jak! |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : aktor musicalowy, reżyser teatralny
Wendy Paterson
ILUZJI : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 167
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 9
TALENTY : 16
- Jak najbardziej! Będę musiała tylko wszystko sobie poukładać i zapewne już jutro będą Panowie mogli czytać owoc mojej dzisiejszej pracy! - Zebranie materiału z takiego dnia nie jest wcale problemem. Większą trudność sprawi mi napisanie artykułu, który przecież będzie zdobić pierwszą stronę gazety. Muszę się nadto postarać, bo nie ukrywam - przydałaby mi się premia. - A tak swoją drogą... - W tym momencie zmrużyłam charakterystycznie dla mnie oczy, co Pan Barnaby mógł bez problemu znać z naszych wcześniejszych rozmów. Wzrok ten zawsze pojawiał się w momencie, kiedy coś zaciekawiło mnie na tyle, że trudno będzie mnie teraz spławić. - ... pamięta Pan nasze ostatnie spotkanie? Minęliśmy się wtedy w Wallow, pod moim rodzinnym domem. Zechciałby mi Pan zdradzić cel tamtej wizyty..? - I teraz już wzrok znowu zamienił się na taki zwykły, pogodny. Przynajmniej na razie. Spokojniejszy o swoją przyszłość? Wątpię. Dopóki czarownicy nie poczują się tutaj bezpiecznie, nie ma co liczyć na to, że pojawią się, żeby porobić zakupy. Deadberry przestało być atrakcyjnym miejscem turystycznym dla magicznych z całego świata, a zakładam, że to właśnie turyści napędzali ten biznes. Nie pozostało nam nic innego, jak liczyć na polepszenie sytuacji, a następny numer piekielnika, który będzie posiadał mój artykuł z dnia dzisiejszego może zmienić sytuację pana deSeosa i jego sąsiadów. - Trudno powiedzieć. Może robił dobrą minę do złej gry. Na pewno będzie spokojniejszy, gdy pojawią się tutaj ludzie. - Westchnęłam tylko bezradnie, pozwalając w tym czasie Overtonowi popisać się magią. - Wow...- - Odezwałam się po paru sekundach, jakby próbując znaleźć jakieś większe plusy w świecącym szyldzie. Nie wyglądał on za najlepiej, ale miałam wrażenie, że wcześniej wtapiał się w te pruskie mury. Teraz był bardzo wyróżniony na ich tle, co miało swoje plusy i minusy. - Chyba zobaczą go nawet z Placu Aradii... - Dopowiedziałam jeszcze, zwracając uwagę, że czar było dosyć mocny. Nie byłam przekonana, czy właściciel będzie zadowolony, ale za to byłam pewna tego, że jeśli zaklęcie utrzyma się przez noc, to niezadowoleni będą mieszkańcy okolicznych alejek, którym świecący szyld na pewno utrudni w nocy zasypianie. Jednak jeśli przyciągnie nowych, bądź starych klientów, to był to dobry ruch marketingowy, jeśli mogę to tak nazwać. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Dziennikarka w Piekielniku Codziennym
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Zmęczenie — podstępne jak socjalistyczni utopiści — nabierało rozpędu z każdą sekundą. Cud stworzenia był cudem istnienia; a Thibalt Overtone istniał całym sobą. Przejrzałe owoce słów rozbijały się o szary bruk sparaliżowanego strachem Deadberry; gdzieś w powietrzu wirowały ochłapy pożogi, gdzieś w zaprawie ocalonych kamienic snuł się swąd spalenizny, gdzieś matka opłakiwała straconego syna, żona męża, dzieci ojca. O ofiarach dwudziestego szóstego lutego nie należy mówić za głośno (nie należy mówić wcale) — trupy psują słupki wyborcze. — Thibalt, na potęgę Lucyfera, jesteśmy kuzynami — upstrzona sadzą deska gruchnęła o kurhan wzniesiony z ciał swoich sióstr — drewniana piramida na chybotliwej taczce odgrażała się z każdym słowem, które — wybrzmiewając w pustej alejce — próbowało wypełnić nienaturalną pustkę. — Poza tym ma dwanaście lat, co oznacza, że posiada nad tobą emocjonalną przewagę — huknięcie numer dwadzieścia siedem zabrzmiało donośniej; małżeństwo to niewygodny temat. To kamyk w bucie, drzazga pod paznokciem, ranka wewnątrz ust; piecze przy każdym muśnięciu koniuszkiem języka i chociaż umysł wie, że szczypie, nie potrafi powstrzymać się przed kolejnym zamachem na ośrodek bólu. Ratunek spłynął ze stron gazet — nie pierwszych, te należały do Thibalta; obecność pani Paterson oznaczała, że od tego momentu każde słowo zostanie zapamiętane, zanotowane i wydrukowane w najnowszym wydaniu Piekielnika. — Pani Paterson, skąd to pytanie? — złamana w pół deska w jego dłoni wyglądała, jakby zamierzała zapytać o to samo — Williamson nie brzmiał na zaskoczonego; pamiętał przelotne dzień dobry, które zwieńczyło kontrolę w szopie i zgromadzenie materiału dowodowego; ten ostatni w efekcie dowiódł, że nic nie może równać się z wiejskimi wypiekami. — Nie rozmawia pani z własnym ojcem? Dwóch może grać w tę grę; było coś komicznego w odbijaniu pytań zawodowego pytajnika — od czasu do czasu nawet dziennikarz powinien zmienić rolę i znaleźć się po drugiej stronie długopisu. — Byłem na służbie. Nie mogę mówić o szczegółach interwencji. Ani policyjnej, ani gwardyjnej; w przypadku tej pierwszej mógłby podsunąć pani Paterson poszlakę — coś o nieopłaconym mandacie, skardze na hałas, doniesieniu od zatroskanych sąsiadów, że pan Marwood konstruuje w szopie broń jądrową. Szczegóły wizyty gwardzisty powinny zostać tam, gdzie miejsce samego Czyściciela; w cieniu. Na światło słoneczne mogli wywlec powód, dla którego każde z nich znajduje się w tym zakątku dzielnicy, zamiast spędzać czas w pracy, z rodziną albo nad szklanką burbonu w towarzystwie poskromionych żelem loków. — Uprzątnięcie okolicy pomoże wizualnie — to dopiero początek — całe Deadberry można przypudrować, postawić drewnianą atrapę nienaruszonych elewacji i liczyć na najlepsze, ale zaklejona plastrem rana postrzałowa wciąż domaga się zabiegu; ten — jak na amerykańską służbę zdrowia przystało — wymagał sfinansowania. — Nie wykluczam, że z zebranych dziś funduszy uda się zorganizować kampanię reklamową. Biznes pana — jak—mu—tam; cienkie pęknięcie między brwiami podsyciło meander pamięci — deSosa mógłby być jednym z wymienionych. Krótkie spojrzenie na rozświetlony magią kuzyna szyld upewnił Williamsona w przekonaniu, że niektóre biznesy skazane są na porażkę; szczególnie Takie i Owakie. — Nawyk z teatru. Im mocniej oślepia, tym mniej niedociągnięć widać — szyld nad sklepikiem pana deSosa przez najbliższy tydzień będzie spędzał sen z powiek okolicznych mieszkańców, ale w końcu przywykną. Część naturalnej selekcji, którą człowiek przyswoił do perfekcji; dostosuj się albo giń. — Wybaczcie, ktoś musi odwieźć deski do punktu przeładunkowego — drewniana konstrukcja z nadpalonego drewna i zrujnowanego poczucia bezpieczeństwa nie zniesie dodatkowego balastu — Williamson zrobi jeszcze jedną rundę zanim pochłonie go nieoficjalna część siódmego marca; Chyży Ghoul, kolejka na jego koszt, grono najwytrwalszych zwolenników zabranych na podbój Little Poppy. Polityka nie odpoczywa nigdy; gwardziści razem z nią. — W imieniu wuja jeszcze raz dziękuję za pomoc — nadanie taczce odpowiedniego kierunku — trochę w prawo, lekko skosem, byle do celu — wymagało trzech manewrów i dwóch stłamszonych przekleństw. — Overtone, nie bierz pani Paterson za zakładnika. Do widzenia zabrzmiałoby jak zachęta — tego wolałby uniknąć, szczególnie po niedawnych przygodach ze Zwierciadłem. Zamiast do widzenia był tylko klekot taczki, wystawiony na próbę udźwig i kilkadziesiąt jardów podróży, która była dopiero początkiem końca. sprawne pchanie taczki: 65 + 13 + 5 (udźwig) = 83 z tematu, dziękuję! <3 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Popołudnie oraz przemowa Ronalda nadeszły i przeminęły — po echu słów płynących z mównicy na Placu Mniejszym nie pozostał ślad inny niż ten w notatkach Wendy i wspomnieniach każdego z obecnych. Zwykle zapomniane Boczne Aleje na przynajmniej kilkadziesiąt minut stały się centrum mikroświata; to tutaj Ethan Carter, Oscar Nox i Barnaby Williamson nieśli pomoc poszkodowanym, to tutaj niecieszący się popularnością biznes pana deSosa nawiedzony został przez Thibalta Overtone, Percivala Hudson oraz przedstawicielkę prasy, Wendy Paterson. Przez kilkadziesiąt minut, w trakcie których rzucone zostały dwa rytuały ochraniający lokację, a ubożsi mieszkańcy Deadberry mogli liczyć na profesjonalną pomoc medyczną, kataklizm dwudziestego szóstego lutego chociaż na kilka chwil wydawał się tylko odległym mirażem. Cielesne rany zostały zasklepione; o tych finansowych i emocjonalnych mówiono niechętnie. Po dobrze wykonanej pracy, Ethan oraz Oscar mogli wrócić do utartego trybu dnia — ich wkład w pomoc był dokładnie tym, czego potrzebował ten zakątek dzielnicy. Również Barnaby po odprawieniu rytuału i oczyszczeniu terenu mógł poczuć, że jego obowiązek względem rodziny i Deadberry został spełniony; każdy z nich wciąż miał przed sobą znaczną część dnia, w trakcie której mógł odpocząć lub poświęcić uwagę innym zobowiązaniom. Po chwili w zwykle niezatłoczonych Bocznych Alejach został tylko Thibalt oraz Wendy — każde z nich doskonale świadome wyzwań, z którymi musiał zmagać się pan deSosa. Ich słowne wsparcie i zapewnienia, że skromny biznes nie zostanie pozostawiony sam sobie, wydawały się zażegnywać widmo kolejnej nieprzespanej nocy właściciela sklepiku; panu Overtone i pani Paterson nie pozostało nic innego, jak wrócić do swoich żyć. Nawet niebo sugerowało podobne rozwiązanie — znad horyzontu nadciągnęła szarawa chmura, z której kilka niepozornych kropel spadło na chodnik; żadne z nich nie mogło wiedzieć, czy te nie przerodzą się w ulewę — Deadberry miało swoje sekrety, a mieszkający w nim czarownicy niejednokrotnie odbijali swoją bytność na małych anomaliach pogodowych. W związku z oficjalnym zakończeniem minieventu oraz faktem, że zarówno Thibalt, jak i Wendy do rozliczenia wątku potrzebują po jednym poście, Zjawa zachęca do domknięcia rozgrywki do poniedziałku (30.10). Tylko wtedy Wasz wątek będzie mógł dołączyć do rozliczanych w ogólnoforumowym wydarzeniu. Oscar oraz Ethan oficjalnie z tematu. Percival — aby zgodnie z Twoim postem z Placu Mniejszego przekazać datek na zbiórkę, konieczne jest założenie rachunku bankowego i odliczenie przekazanej sumy od posiadanych funduszy. Podsumowanie działań w lokacji: dwa udane rytuały (skonfundowanego oraz wykluczenia), wsparcie duchowe, merytoryczne i emocjonalne lokalnych przedsiębiorców, pomoc medyczna mieszkańcom uboższej części Deadberry. Numery zadań ogólnoforumowego eventu "Pomożecie? Pomożemy!": 4, 5, 8. |
Wiek : 666
Thibalt Overtone
Thibalt, wyrzekł tonem, gdzie nie istniał rytm, maniera i modulacja, na potęgę Lucyfera, jesteśmy kuzynami. Thibalt — wywołany na scenę, w połowie poprawiania apaszki pod szyją — byłby zaskoczony, gdyby kuzynami nie byli. Krąg był instytucją nomen omen; geny krążyły nim w kółku i organizowały przyjęcia, a z każdego wypitego kieliszka szampana powstawał nowy bąbelek. Szalenie trafna interpretacja — Overtone podzieliłby się nią na głos, gdyby nie prasa. Niuans rozmowy, która rozgorzała pomiędzy panią Paterson i Williamsonem umknął mu przez podstawowy błąd początkujących pisarzy — brak punktu odniesienia. Tych dwóch aktorów łączyła jakaś przeszłość, widz nie wiedział, jaka; mógłby zapytać dlaczego nagabujesz ojców mężatek, Barnaby? Chciałeś prosić o lewą rękę, skoro na prawej nosi obrączkę?, ale prawdę mówiąc — za bardzo zajęło go podziwianie efektów własnej pracy. O dopijaniu wina własnej, wariacyjnej produkcji nie napomykając. — Musimy dołożyć starań, aby się pojawili — piękny frazes ozdobił jeszcze piękniejszym uśmiechem i kiedy wydawało się, że limit urody na metr kwadratowy został osiągnięty, Barnaby wreszcie poderwał taczkę w górę — walory estetyczne wzrosły proporcjonalnie do ilości napiętych mięśni i wywożonych, nadpalonych desek. Na lingwistycznie wylewne uznanie pani Paterson — wow w przypadku prasy to pochwała najwyższej klasy, za wow można na Broadwayu zabić i to zdecydowanie nie jest lingwistyczna przesada — jedynie machnął ręką z gracją; w teorii odganiał komplement, w praktyce chwytał go między palce i przytulał do policzka. — To nic takiego, zwykła sztuczka — ta sztuczka pozwoli sąsiadom oszczędzić prąd przy wieczornym czytaniu i na pewno będzie przyciągać — jeśli nie klientów, to ćmy. Chwilowo odganiała Williamsona; bywały dni, kiedy Thibalt odnosił wrażenie, że kuzyn pochłania światło — jak ta—taka w kosmosie lub te—takie w próżni, nie pamięta nazw, nie może być geniuszem we wszystkim — i żeby ukryć ten sekret, trzyma się od jego źródeł z daleka. Ta niebezpiecznie bliska prawdy analiza musiała zaczekać; Deadberry chwilowo nie potrzebowało pomocy innej niż już zaoferowana. — Pani Paterson, pani towarzystwo znacznie osłodziło ten dzień — nic nie zacierało posmaku spalenizny skuteczniej od nektaru triumfu; zadziałali tak wiele, poświęcili tyle czasu, zdobyli bezcennie zbędnego wiernego w formie imigranckiego właściciela sklepu, a wszystko to w obecności przedstawicielki Piekielnika. Nawet Barnaby i jego taczka rozczulali; Overtone złapałby łzę do opróżnionego kieliszka, gdyby nie pora obiadowa. Dziś zamierzał zjeść dwie oliwki w martini — musi kontrolować spożycie kalorii nieznanego pochodzenia. — Wbrew ostrzeżeniom kuzyna, nie zwykłem porywać prasy — chyba, że piszą niepochlebne artykuły na temat jego premier. Poświęcił pani Paterson ostatni uśmiech, zanim czas, znużenie i poczucie spełnionego obowiązku nie nakierunkowały go tam, skąd przyszedł; nie do końca pamięta, skąd dokładnie, ale przecież nie zgubi się w Deadberry. Prawdopodobnie. — Życzę miłego dnia, pani Paterson! — subtelna woń perfum, za których równowartość mógłby wykupić połowę asortymentu Bibelotów Takich i Owakich po chwili była wszystkim, co pozostało po wizycie Thibalta Overtone — to oraz świecący z daleka szyld, który zachęcał do wizyty w podupadającym lokaliku. z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : aktor musicalowy, reżyser teatralny
Wendy Paterson
ILUZJI : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 167
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 9
TALENTY : 16
Sama nie wiem, czego spodziewałam się po tym pytaniu dla Williamsona. Liczyłam na dobre wieści, miałam nadzieję, że moje zmartwienia były niepotrzebne, że wcale nie była to wizyta związana z jego służbą w policji. A jednak. Teraz mogłam znowu wrócić do zamartwiania się, czy jest to coś poważnego i czy powinnam martwić się o los mojej rodziny. - Interwencji? - Wzrok mój momentalnie posmutniał, jakbym wcale nie chciała tego słyszeć. Ciekawość została zaspokojona i na jej miejsce przyszła dawka stresu. - Racja, przepraszam. Nie powinnam była pytać - Otrząsnęłam się i teraz udawany uśmiech pojawił się na mojej twarzy, mimo że głowę napastowały nieprzyjemne myśli. Odprowadziłam już tylko wzrokiem policjanta, nie decydując się zebrać na kolejne słowa, a potem mój wzrok ponownie przeniósł się na Overtone'a. - E tam. Nie wolno nazywać czegoś zwykłą sztuczką, jeśli ta wywodzi się z wyjątkowej magii..! - Puściłam mu przyjaźnie oczko, oglądając tym samym ten szyld. Nawyki wyniesione z domu wzięły górę, dlatego zdecydowałam się poprawić mężczyznę. - Teraz to Pan mi schlebia - Zachichotałam w odpowiedzi, poprawiając przy tym okulary o grubych oprawkach. - Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że Pańska obecność nie wzbudziła we mnie podobnych emocji... - Miałam wrażenie, że mężczyzna mi się tak troszkę, może nawet bardzo troszkę podlizuje. Mogło to być złudne wrażenie, ale też grałam w tę grę miłości, tęczy i miłowania bliźniego siebie, bo nie chciałabym wyjść na wredną dziennikarkę. Na ten tytuł jestem jeszcze stanowczo za młoda, a Thibalt może ze względu na moją dzisiejszą uprzejmość, wynagrodzi się darmowym biletem na premierę jakiejś sztuki. - Nawzajem! - Kiwnęłam mu głową na pożegnanie, zdając też sobie sprawę, że mężczyzna pachniał milion razy ładniej ode mnie. Zapach jednak minął szybko, a ja wróciłam do tej czarno-białej rzeczywistości oświetlonej dziwnym neonem, kiedy to wolontariusze kończyli swoją pracę, a ja dopiero swoją zaczynałam. Skierowałam się więc prosto do Piekielnika, żeby w ekspresowym tempie skonstruować artykuł, który znajdzie się na pierwszej stronie gazet. Wendy z tematu |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Dziennikarka w Piekielniku Codziennym
Dominic Castor
NATURY : 20
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 19
01-04-1985 Taki piękny początek wiosny był doskonałą okazją, żeby przypomnieć dziecku, że go stary (tak naprawdę moim zdaniem w kwiecie wieku!) ojciec kocha, a to nawet nie tak, że się w tym wieku ckliwy zrobił, że dziecko już dorosłe, tylko trochę zawsze taki był, jak to mówią ludzie, miętki i szanujący swoje i cudze emocje, cechy bardzo niepożądane u mężczyzn w tych (i późniejszych, mimo wszystko) czasach, a zwłaszcza zaskakujące u chłopów podobnych do Dominica posturą. Tak zatem zakup słodyczy dla kochanej córci, która te słodycze kocha do tego stopnia, że je zawodowo wypieka, wydawał się być dobrym pomysłem, zwłaszcza, że poszła plotka, że ktoś tu handluje takimi fantazyjnymi bombonami. Zaskakująco łatwo przyszło mu odnaleźć wspomnianego handlarza, zupełnie, jakby już czyhał na swojego kolejnego klienta, żeby nie mówić ofiarę. Poproszę wszystkiego po dwadzieścia deko nie wchodziło w grę, bo się handlarz dziwak upierał, że nie i on wybiera i nie dyskutuj człowieku. No nic, zgodził się jednak, naiwnie, skosztować któregoś, chociaż metoda podania przez handlarza słodyczy była krypna, ale Dominic przełknął instynkt samozachowawczy, a zaraz po tym przełknął ofiarowanego mu żelka, o kwaśnej posypce, z przełamującym ten smak słodkim sokiem wewnątrz oka. Smaczny, chociaż nie w jego gusta, ale uznał, że niech będzie i już miał prosić o torebkę takich dla Midge, kochanej córeczki, na której kartę czekam, weź się pospiesz, ale gdy oczy otworzył, po handlarzu ani śladu. Wyprostował się, zdziwiony, brwi marszcząc i rozejrzał, przeżuwając dalej tego żelka, kiedy ulica zaczęła szarze, przechodząc ostatecznie w białe barwy, a wszystkie inne kolory przeszły w barwy przeciwstawne. Otruł go jak nic, a on, głupi stary baran dał się nabrać na te tak zwane substancje narkotyczne! Tak, jakby nie przeżył lat 60 i nie pamiętał z czym się wiązały. - Psiajucha. - Mruknął, unosząc dłonie, aby spojrzeć na ich wierzch i jak byk były niebieskie, a no, nie powinny. Warto też zaznaczyć, że Dominic należał do tego grona osób, które nigdy nie przeklinały na czysto, a wachlarz jego wulgaryzmów był bardzo szeroki, ale dosyć niepopularny, a najwyższym w hierarchii po skruczygnacie było określenie na jaja Lucyfera, ale jeśli padło, to było już bardzo poważnie. I chyba bardzo był bliski wyrzucenia z siebie akurat tego przekleństwa, kiedy obraz zaczął się krzyżować za sprawą zeza. Przymknął powieki, bo go już łeb rozbolała od tego obrazu, a to dopiero początek. Musiał wymyślić, jak w tym stanie się dostać do najbliższej budki telefonicznej, żeby wykonać telefon do przyjaciela, albo najlepiej od razu po medyka. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : wallow
Zawód : chef
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
1.04.85 Początek wiosny, pierwszy dzień kwietnia, jak zwał, tak zwał. Długo oczekiwane, pozimowe słońce w końcu zaświeciło na dobre nad Hellridge co sprawiło, że na ulice wyszły dziesiątki mieszkańców złaknionych dobrej pogody. Nie musiał się długo zastanawiać nad krótką propozycją, na którą przystanie skutkowało możliwością opuszczenia zimnych murów kazamatów, z dala od papierologii (raporty same się nigdy nie chcą napisać, trzeba to robić samodzielnie) i paskudnej kawy z równie paskudnego ekspresu. Powiew świeżego powietrza powitał z uśmiechem; czuć w nim było wiosnę, a razem z nią słodkawy zapach magii, który roznosił się pod Deadberry. To, co się tu stało było już tylko wciąż żyjącym w świadomości wspomnieniem, którego Gwardia i kościelne władze wciąż dociekały. Prawda jednak nie miała ujrzeć światła dziennego a światło dzienne prawdy. Jeśli mieli coś zdziałać i miałoby przynieść to jakiś skutek, to Williamson miał rację. Musieliby za to zapłacić też wysoką cenę. Mogli sobie na to pozwolić? Jego uwagę przyciągnęło niewielkie stoisko ze słodyczami, które w pierwszej chwili ominął, by szybko się cofnąć. Kolorowe cukierki, czekoladki i ciastka kusiły nie tylko zapachem ale i samym wyglądem. Już wyciągał rękę by wskazać sprzedawcy, które chciałby kupić, kiedy ten klepnął wierzch jego dłoni: - Nie, nie, nie. Ja panu wybiorę - zacmokał sprzedawca kręcąc głową. Rzecz to była nietypowa, jednak Orlovsky uznał, że to część atrakcji. Przytaknął, a kramarz chwycił jedną ze słodyczy - kwaśną żelkę, która wyglądem bardziej pasowałaby do święta Halloween. Biznes to był jednak biznes i gwardzista mógł mieć jedynie nadzieję, że żelka nie okaże się starociem z zeszłego sezonu. Podziękował jak należy, zupełnie nieświadom tego, jakie konsekwencje przyniesie zjedzenie łakocia i udał się do najbliższej kawiarni; od rana miał ochotę na czarną z mlekiem i cynamonem. Sylwetkę Castora dostrzegł już z daleka; mało kto miał tak siwy i zarośnięty łeb. Upił łyk kawy i ruszył w jego stronę. - Wywiało cię z domu, co, Dom? - odezwał się gdy już dzieliło ich zaledwie kilka metrów i wyciągnął z kieszeni papierową torebkę, w której znajdowała się żelka. Castor tymczasem wyglądał, jakby zagubił się w czasie i przestrzeni. - Co jest...? Poczekaj... - odpakował cukierka by wsadzić go do ust i ruszył koledze na pomoc, by go przytrzymać, cokolwiek. Tak, jak na protektora przystało. Co mogło pójść nie tak? W momencie, w którym przełknął żelka - wszystko. Pobielało mu przed oczami zaraz po tym, gdy chwycił sąsiada za ramię. Ulica straciła kolory, by potem zacząć nabierać nowych, bezładnych, losowych i niewłaściwych. W pierwszej chwili go zmroczyło, w drugiej i trzeciej również. Przez moment miał wrażenie nudności - to był główny powód, dlaczego nigdy nie wstąpił do sił powietrznych. Spojrzał na Dominica, a ten stał się cały zielony gdy niebo nabrało żółtych barw a słońce przecież jeszcze nie zachodziło. Zamrugał, ale nic się nie zmieniło. W końcu i tracić zaczął ostrość widzenia, kiedy nieświadomie zaczął zezować. - Co jest...?! |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Dominic Castor
NATURY : 20
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 19
Dominica łatwo było z daleka wytropić, nawet jeśli nie miał na sobie dzisiaj jednego ze swoich obszernych, kolorowych kardiganów, które sam sobie dziergał na drutach wieczorami przed snem. Niektórzy mają swoje rytuały przed położeniem się do łóżka, które zazwyczaj obejmują przeczytanie strony w książce, czy odsłuchaniu wieczornych wiadomości. A Dominic, zmęczony czy nie, nietrzeźwy czy rześki, po wieczornej toalecie dawaj dwadzieścia siedem oczek musiał nawlec, czasami więcej, jeśli miał czas i ochotę. I bardzo lubił te włóczki, które nie były w jednym kolorze, tylko przechodziły od jednego do drugiego. Jak teraz jemu świat przed oczami. - Charlie! Chodź szybko! - Dziękował piekłu, że mu się nawinął Orlovsky akurat, z wszystkich znanych mu opcji ta była jedną z najlepszych, chociaż nie pogardziłby nawet... W sumie Dominic nikim nie gardził. Odetchnął, wyciągając dłoń, do mężczyzny i łapiąc go za ramię. - Skurczybyk, otruł mnie. Handlarz landrynek. Dobrze, że jesteś... - Pewnie o pół sekundy za późno to ostrzeżenie padło, bo zobaczył dwoma kątami oczu jak dwóch Charliech ma chyba odruch wymiotny i gdyby nie byłby w tak beznadziejnym położeniu być może doceniłby, jak zmieniały się barwy na dwóch obliczach dwóch Orlovskich, co go w dwójkę za jego dwie z czterech rąk trzymali. - Co, kupiłeś od niego też? - Zacisnął dłoń mocniej na ramieniu kumpla, oddychając ciężej trochę z tego stresu, prawie hiperwentylując bo organizm znalazł się w absurdalnej sytuacji nagle, do której nigdzie we łbie nie było schowanej instrukcji. Oczywiście byłoby prościej, gdyby któryś z nich trafił na medyka, co to by spadł z nieba, ale co to chłopy rosłe dorosłe sobie rady nie dadzą? Chłopy razem silne. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : wallow
Zawód : chef
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Cardiganów Castor dziergał bez liku, a potem od czasu do czasu obdarowywał nimi sąsiadów, kolegów i ulubionych klientów swojej restauracji. Orlovsky sam miał w szafie ze trzy: jeden czerwony, który dostał w zeszłym roku z okazji świąt Aradii, jeden zielony, ponieważ Dominic pewnie uznał, że mu w tym kolorze będzie dobrze i jeden wielobarwny i najbardziej obszerny - jak utyjesz, to będzie jak znalazł. Znów mu zawirowało przed oczami, kiedy niebo nad ich głowami oraz znajdujący się obok budynek kolejny raz zmieniły kolory. W jednej chwili zaczął przeklinać swoje łakomstwo. Gdyby nie ono, nie zatrzymałby się przy żadnym podobnym stoisku. Ile osób jeszcze sprzedawca tak nabrał? Teraz się nad tym nie zastanawiał, skupiając na trzymaniu ramienia Castora. Tylko dzięki temu wiedział, że jeszcze stoi na własnych nogach. - Cholerny... - potrząsnął głową mając nikłą nadzieję, że to w czymkolwiek pomoże. Nie pomogło. - Jak go dorwę... - nie dokończył. Gwardzista, który dał się zrobić na słodycze jak dziecko? Na szczęście Dominic nie miał o tym pojęcia. Dla niech Orlovsky był tylko byłym żołnierzem, który zbija teraz bąki często znikając z domu na długie godziny. Wielu z jego otoczenia mogło myśleć, że po przejściu na wcześniejszą emeryturę po prostu szlajał się po mieście lub motocyklu nie mając co z sobą zrobić. Trzymali się więc tak za ramiona, widząc siebie i resztę otoczenia podwójnie i w ruchu. Nawet po bimbrze Marwooda go tak nigdy nie ścięło; zwykle, gdy zaczynało mu mocno szumieć w głowie po prostu szedł spać. Tym razem... - Możesz iść? - zapytał zezując na Castora, który niewyraźny i rozmyty zaczynał zmieniać kolory niczym policyjny kogut. Czerwony, niebieski - niebieski czerwony; a gdy zaczynał mówić, robił się fioletowy. Nawet się nie zorientował, kiedy wypuścił z dłoni papierowy kubek z kawą. Jeśli ta popołudniowa godzina zaczęła się źle, to teraz był pewien, że kolejna ma szansę być jeszcze gorsza. - Trzeba się stąd ruszyć... K6 losowa, jeśli Dominic zdecyduje się ruszyć z miejsca: 1,4 - potykasz się o stopę Charliego 2,6 - świat wokoło został pomalowany na żółto i na niebiesko, widzisz podwójnie, momentami wcale, ale udaje się ruszyć przed siebie 3,5 - ruszasz się przed siebie, w stronę Orlovsky'ego. Tylko którego? Nie ważne, zderzamy się czołowo! |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Ale Dominic prawdopodobnie miał kłopot, aby pójść dalej. Powody mogły być różne, a żaden z potencjalnych problemów nie wydawał się na tyle nieskomplikowany, aby rozwiązać go w kilka minut. Może też dlatego mężczyźni stali sobie beztrosko pośrodku jednej z bocznych alejek i trzymali się za ramiona. Dla osoby postronnej widok ten musiał być co najmniej osobliwy, zwłaszcza że żaden z nich nie wyglądał, jakby młodością jeszcze grzeszył (jeden bardziej od drugiego). Cała ta szopka z próbą zmycia się z alejki miałaby jeszcze szansę przejść niezauważona, gdyby tylko nie napatoczyła się osoba trzecia. I to nie byle jaka, bo odziana w policyjny mundur. Mężczyzna był przysadzisty, wąsaty i ewidentnie rozdrażniony… chyba? Taką właśnie miał minę, chociaż tak bardzo plątała się ona z obrzydzeniem, że trudno było stwierdzić, na jaką emocję ostatecznie się zdecyduje. - Cośta panowie tak stoita? - Zapytał, zaczepiając palec za pasek nieco przyciasnego munduru i skupiając wzrok na palcach Charliego zatrzymanych na ramieniu Castora. Bez problemu można było zgadnąć, co konkretnie go bulwersuje, ale najwidoczniej ta bomba miała spaść dopiero później. Póki co zaczęło się niemniej poważnie, ale nieco mniej społecznie. - Przed południem już żeśta gardło zwilżali? Jakośta niewyraźnie wyglądata. - Mistrz spostrzegawczości oto właśnie przemówił, ale nie potrafił dodać dwa do dwóch, bo żaden z facetów mu wódką nie śmierdział. Mechanizmy powoli przesuwały mu się pod nietęgą czaszką, gdy analizował, co takiego mogło się dziać. Dziwnie wyglądali, zwłaszcza ten jeden, który pod stopami miał kałużę z rozlanej kawy i rekwizyt w postaci przydeptanego kubka z kawą. - Pokaż no pan jakieś dokumenty - zarządził wreszcie, machnąwszy dwukrotnie dłonią, aby popędzić Charliego. Gdzieś w tym momencie nawet zamachał mu przed twarzą odznaką, ale przy obecnym „kolorowym” problemie panów, równie dobrze mógłby z kieszeni wyciągnąć papugę. Różnica byłaby niewielka. Zjawę prowadzi Maurice Overtone. |
Wiek : 666
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Ciężko stawiać kroki, kiedy świat przed oczami co chwilę zmienia barwy zdając się wirować. Przypominało to oglądanie rzeczywistości przez kalejdoskop. Daleko tej próbie wędrówki było od spaceru w chmurach. - Czekaj, Dom, jeszcze raz... - zacisnął palce mocniej na ramieniu kolegi chcąc go pociągnąć za sobą, ale zachwiał się jedynie. W tym tkwił cały sekret, dla którego nie nadawał się do lotnictwa. Źle znosił takie atrakcje; gdyby miał w myśliwcu wykonać jakąś większą akrobację, zarzygałby cały kokpit. Grzał więc miejsce w biednej, pierdolonej piechocie. Być może i poradziliby sobie jakoś, być może udałoby im się dotrzeć do najbliższej ławki, żeby na niej usiąść i spróbować przeczekać to wszystko, co ich spotkało. Los jednak postanowił zakpić z nich raz jeszcze stawiając na drodze przysadzistego mundurowego, który wyraźnie był dziś nie w sosie. Orlovsky widział, że jego fioletowe wąsy... zaraz, zielone, jasno na to wskazują. - Panie władzo - zaczął, biorąc rozmowę na siebie. Być może niezbyt rozsądnie, ale sytuacja zdawała się być patowa. - Nic nie piliśmy. Kupiliśmy na straganie cukierki, które... - rozejrzał się, by wskazać miejsce, w którym jeszcze kilka minut temu znajdowało się stoisko. Teraz nie było po nim żadnego śladu. - Coś w nich było i w tej chwili... mam zaburzony obraz widzenia. Spróbował zrobić krok w przód, ale Dominic nie był tego taki pewny i stał w miejscu. Wszystkie kolory znowu zmieniły swoje miejsca, wąsy policjanta tym razem przybrały pomarańczowy odcień, mundur purpurowy. Niebo tymczasem śnieżyło niczym stary telewizor próbujący wychwycić właściwą stację. Znowu zakręciło mu się w głowie. - Już, już daję - sięgnął do kieszeni by wyciągnąć z niej portfel. Znajdował się w nim dowód osobisty, prawo jazdy i legitymacja Gwardii, schowana za kartą stałego klienta w lokalnej sieci supermarketów "The Frog". Dokumentów też zaczął szukać Dominic. Nie pili, nic nie brali, nie zdążyli nawet napić się kawy. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor
Policjant nie wyglądał na człowieka, który uwierzyłby w tak idiotyczne tłumaczenie. Zwyczajnie nie byłby w stanie przyjąć do wiadomości, że „zaburzone widzenie” dopadło was o tak o, zupełnie z przypadku. - Ach, cukierki… - westchnął, przesuwając machinalnie spojrzeniem po okolicy, aby zapoznać się ponownie z pustotą alejki, w której się znajdowali. Jedna z brwi wąsatego jegomościa uniosła się wyżej, jak gdyby tylko czekał, aż panowie zaczną dalej wciskać mu na sprzedaż jednorożca. Zastanawiał się nad czymś, ale najpewniej nie brał pod uwagę waszej szczerości i możliwości odprowadzenia was na tę ławkę, a coś zgoła innego. Gdyby udało mu się namierzyć i zgarnąć skurwysyna sprzedającego „cukierki” jeszcze na tej zmianie, może mógłby w końcu liczyć na awans. Postanowił dać im jeszcze jedną szansę na wytłumaczenie się. - Wiecie no przecie jak to brzmi, hę? - Zauważył, przyjmując dokumenty od tego wygadanego, młodszego mężczyzny i zawieszając na moment wzrok na jego dłoni. Zamrugał, zmieszał się. Poszukał czegoś w dokumentach Charliego. - Powiedz no mi… Orlovsky - zawiesił na moment głos, kiedy docierał do jego personaliów. - Cośta sobie z ręką zrobił? Pytanie nie było związane z przedmiotem wylegitymowania, więc oczywiste było, że powodowała je zwykła, niezdrowa ciekawość człowieka „przy władzy”. Wyjął dowód osobisty gwardzisty, obejrzał go z obu stron i to samo uczynił z prawem jazdy. O wyjmowaniu karty stałego klienta sklepu z żabami nawet nie pomyślał i może to i lepiej? Krawężnik nie wyglądał na człowieka, który kiedykolwiek magię widział na oczy i jeszcze by się zainteresował procederem podrabiania dziwacznych legitymacji… albo sektę zaczął węszyć. - Kto wam te „cukierki” sprzedał? Opiszta go. I za ile? - Jego pytanie brzmiałoby trochę tak, jakby sam był zainteresowany kupnem, gdyby tylko nie miał na sobie munduru. Motywacje wąsatego były jasne jak słońce. Wyciągnął w stronę Charliego jego dokumenty, aby mu je zwrócić i zaczął weryfikować papiery Dominica. |
Wiek : 666
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Kolejna zmiana kolorów przyprawiła go o zawrót głowy. Przeklęty handlarz, wyzwał go w myślach, powinien beknąć za swoje numery. Ile takich dziś wywinął? Orlovsky nie miał teraz głowy, by się nad tym zastanawiać. Biel szarzała a niego zaczynało śnieżyć, jak popsuty telewizor. Stojący przed nim policjant nabrał barw fioletu i zieleni, gdzieniegdzie poprzetykanej soczystym pomarańczem. Castor, znajdujący się po jego drugim boku, wyglądał jak jeden ze swoich dzierganych swetrów. Prawie przewróciło mu się w żołądku, gdy zbyt szybko odwrócił się w stronę mundurowego. - Tam stał, no dosłownie przed chwilą - machnął ręką by wskazać właściwy kierunek. Sprzedawcy jak nie było, tak nie było. W Deadberry nie takie numery się zdarzały, ale Orlovsky jeszcze nigdy nie padł ofiarą żadnego z nich. Do teraz, a zaprowadziło go to tego jego własne łakomstwo. - Brzmi, jakby ktoś tu sobie pofolgował z magią - stwierdził zamykając na kilka chwil oczy myśląc, że wtedy może wszystko się uspokoi. Nic z tego. Otworzył je więc i przyjrzał się uważnie policjantowi. Na tyle uważnie, na ile w ogóle był w stanie. Jego wąsy właśnie zrobiły się purpurowe. Gwardia nie raz współpracowała z policją; niejeden gwardzista z resztą, pracował też w policji. Tego jegomościa nie kojarzył, a był co najmniej charakterystyczny. - Śrubokręt mi się omsknął - zerknął na zadrapaną dłoń. Samodzielne zabawy mechaniczne niosły ze sobą ryzyko zranienia. W taki sposób można było tłumaczyć sobie każdy uraz. Castor podał mundurowemu swoje papiery, druga ręką przecierając czoło. Wyglądał równie średnio, co Orlovsky. - Mówię przecież, facet miał stragan - wskazał ręką miejsce, w którym jeszcze kilkanaście minut temu znajdowało się stoisko. Problem polegał na tym, że w tej chwili nie było po nim żadnego śladu. - I... i zniknął. Średniego wzrostu, siwe włosy, złoty ząb - ten zauważył, gdy mężczyzna się do niego uśmiechał podając torebkę z cukierkiem. - Z Teksasu - ten akcent znał doskonale i rozpoznałby go w środku nocy. - Miał karmelki, miał pianki, herbatniki... - zaczął wymieniać Dominic zaciskając powieki. - Nawet ptasie mleczko...! - Kilka centów, jak za zwykłe ciastko - próbował mu dalej tłumaczyć. W tej chwili powinien po prostu wyciągnąć informację, wyłgać się tajną i sekretną operacją prowadzoną przez gwardię i pogrozić wyczyszczeniem pamięci, ale to ani nie było rozwiązanie, ani nie było w jego stylu. Nie dziś. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor