First topic message reminder : ULICA RZEMIEŚLNICZA Bezpośrednio do Ulicy Handlowej w Deadberry przylega Ulica Rzemieślnicza; to właśnie tutaj odnaleźć można wiele rozsławionych, magicznych biznesów i zaopatrzyć się w zarówno magiczne, jak i niemagiczne elementy życia codziennego. Od materiałów, przez meble, aż po ozdoby i bibeloty - każdy czarownik od maleńkości zna to miejsce oraz prowadzących lokalne biznesy współbratymców. Ulica Rzemieślnicza nie jest ani długa, ani szeroka i mieści zaledwie kilka sklepów o eleganckich witrynach; do każdego z nich można dotrzeć po krótkich schodkach. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Mogłabym się założyć, przynajmniej bym wyszła z dodatkową premią za doskonale odjebaną robotę. Huk i wrzask wieczorową piątkową porą to cząstki równania, które dać mogą tylko jeden wynik. Światła w oknach się zapalają, chociaż ciekawscy ich nie otwierają, ale mogę sobie wyobrazić, jak przecierają zaspane oczy i wyginają się pod kątami wszelakimi, aby spojrzeć, co się stało. Czy to jakieś nieudane fajerwerki, czy znowu napad na sklep? Trudno zgadnąć. Ów Jackson miał ogromny problem z inteligencją, bo jeszcze próbował się odwinąć zaklęciem. Miał jednak na tyle pecha, że ani już leźć dalej nie mógł, ani magia nie chciała go posłuchać. I dobrze. Nie posługiwałam się tak biegle magią natury, ale przypuszczalnie wiem, że nie miałam ochoty bawić się z pełzającymi wszelkimi otworami robaczkami. Podchodzę do ciemnoskórego już krokiem spokojniejszym. Nie muszę go gonić, nigdzie już nie ucieknie, chyba że okaże się akrobatą cyrkowym, co umie popierdalać na rękach. Ostatnio wiele niemożliwych staje się możliwe. — I warto było? – szaleć tak? Odpowiedź jest prosta, ale nie pada, bo słyszę swoje nazwisko padające kawałek dalej. Williamson też stał spokojnie nad dzieciakiem, który również już raczej nie pobiegnie. Szybka akcja, spodziewałam się większego rozpierdolu. Mogłabym być z nas dumna. — W porządku – odpowiadam mu krótko, bo się jeszcze chłopak przejmie. Może jestem stara, ale wzrok mam jeszcze dobry. I palec na spuście też zresztą sprawny. – Trzeba zawiadomić naszych. Daleko do Kazamaty nie jest, ale ja sama nie uniosę żadnego z nich. Przypuszczam, że Williamson mógłby się zająć gówniarzem, ale czarny przede mną (i nie był to gwardzista) wyglądał na kawał potężnego chłopa, z którym trzeba się trochę pofatygować. Właśnie. Nie wiem, na ile zna się na pierwszej pomocy. Ja coś tam kojarzę z kursów, ale pamięć już najwidoczniej nie ta, coś mi majaczy w głowie, ale za głęboko, żebym była w stanie wymyślić jedną mądrą radę, która przypadkiem by chłopu nie zaszkodziła, dlatego nie mówię nic. Musimy się po prostu pospieszyć. — Twój nie ucieknie, przypilnuję tego, żeby nie zdechł. – Nie powinnam trafić w tętnicę, ale strzeżonego Lucyfer strzeże; zrzucam więc na barki Williamsona dogadanie się z gwardzistami pełniącymi akurat służbę i poganianie ich, żeby się nie opierdalali. Jeden przynajmniej powinien znać się na pierwszej pomocy medycznej; obaj podejrzani, teraz już oskarżeni będą jej potrzebowali. Nie zajmuje to długo. Kilka chwil po powiadomieniu zjawiają się dobrze znane sylwetki w czarnych mundurach. Kiedy zajmują się poszkodowanymi, my możemy zebrać dowody w postaci plecaka, który wcześniej mi umknął – teraz, po jego otworzeniu, okazuje się, że w środku była kryształowa esencja. Nie znam się na dragach, ale jedno, co mogę o nich wiedzieć, to że są nielegalne. A panowie właśnie chcieli doprowadzić do uszczerbku na zdrowiu czarowników. Jakiś prawnik na pewno wymyśli na to paragraf. My zabieramy i dwóch panów, i wszelkie dowody, i siebie zresztą też. Im prędzej tym lepiej, zanim okoliczni lokatorzy zaczną być aż zanadto wścibscy. Muszę znaleźć coś, co sprawi, że strzelba będzie chodzić ciszej. Pistolet zresztą też. Coś innego niż tłumik. Coś bardziej magicznego. — Ładnie se poradziłeś – mówię jeszcze Williamsonowi, kiwając w stronę dzieciaka. Czar, jakiego użył, poznając po efektach, nie był łatwy. Chwila dekoncentracji, a biegałby za nim po całym Deadberry. Na szczęście tak się nie stało – dla nas jest już fajrant. Widocznie bardzo nam się spieszyło na tego Burbona. Może nawet kiedyś go wypijemy. Judith z tematu |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Na początku było słowo, słowo ciałem się stało, ciało gruchnęło o ziemię i wtedy zabrakło słów — został tylko wrzask. Cywilizacja trzaska w ułamku sekundy; razem z nią ścięgna, stawy i ostatnia deska ratunku — gdzieś w monosylabie zdartego winylu, gdzie ze śpiewnych inkantacji zostało tylko a—a—a (zamknij buzię, Kevin, bo ci mucha wleci), ktoś nad ich głowami miksował rzeczywistość, Ostatnie dźwięki wydawanego przez wystrzał hałasu płynnie przeszły w ryk; zezwierzęcenie człowieka to kwestia cierpienia. Po przekroczeniu pewnego pułapu, razem z wydechem z płuc odpluwana jest cywilizacja. — Kevin, Kevin, Kevin — sam w kazamacie — trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Zawieszone w rześkim powietrzu spojrzenie zrozumiało błąd; jedyne miejsce, w jakie mógł teraz zejść diler, to z tego świata. Williamson cmoknął — cicho, chociaż przed momentem dwie najbliższe ulice otrzymały darmową dawkę decybeli w wykonaniu zatrzymanych — unosząc lekko brew; Kevin nie docenił dowcipu. — Zły dobór słów? Zła noc na próby łamania prawa. Zerknięcie w kierunku Carter potwierdziło to, co obiecały słowa; była cała, jej nowy kolega nie — mozaika zapalanych w oknach świateł odliczała minuty do tego, aż któryś z nadgorliwych obywateli Deadberry sam nie wykręci numeru do Gwardii, ale Williamson nie zamierzał czekać — ani na kolejne udane zaklęcie Kevina, ani na zbawienie. Pierwsze nie nadejdzie już nigdy, drugiego nieszczególnie chce doznawać. Zerwany z szyi pentakl zniknął w kieszeni; krótka rewizja osobista — chłopak próbował coś mówić, ale miał zmęczone gardło; wrzask zamienił jego głos w skrzek — przypieczętowała plan Kevina na przynajmniej cztery najbliższe lata. Z taką tablicą Mendelejewa w kieszeniach, zapewnił sobie pobyt w pozbawionym luksusów przybytku, za który nie musiał nawet płacić; chyba, że za walutę uznana zostanie wolność. Kilkanaście jardów przed nimi — tam, gdzie w noc próbował czmychnąć Kevin — kurzyła się zapomniana budka telefoniczna; w Deadberry były rzadkością, ale też koniecznością — jedna z nich właśnie rozegrała się na bruku ulicy Rzemieślniczej. Williamson przebiegł oddzielający go od słuchawki kawałek i odruchowo wystukał wewnętrzny numer; sygnał rozległ się dwa razy, zanim świeży rekrut po drugiej stronie zapytał, czy może przyjąć zgłoszenie. Nie, kretynie; musisz. Krótki opis i miejsce zdarzenia, numer identyfikacyjny, ciche zaraz będą i echo przerwanego połączenia — od gmachu Kościoła dzieliło ich z pięć ulic; posiłki potrzebowały trzech minut, żeby dotrzeć do zgłoszenia. Od tego momentu zaczynała się procedura — kto, po co, dlaczego, zaklęcia lewitujące i wędrówka w kierunku kazamaty; sprawna interwencja mogłaby wciąż trwać, gdyby nie Carter i złamany rytuał. Pierwsza zasada magii natury — rzadko porasta przeciwnika kwiatami. — Co mogę powiedzieć, Carter? — etap dziękuję zostawili za sobą zanim na dobre zaczęli; znajomość, służbę, nocne wyprawy w poszukiwaniu czarowników, którzy prawdo kościelne trzymali dokładnie tam, gdzie Jackson kulę — niebezpiecznie blisko chuja. — Zawsze chciałem użyć tego zaklęcia. Gdyby nie znała go lepiej, mogłaby uznać, że był o jedno drgnięcie kącików ust od uśmiechu. Gdyby nie znał lepiej samego siebie, wiedziałby, że to kłamstwo. z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Mary Wood
ANATOMICZNA : 5
NATURY : 5
POWSTANIA : 12
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 165
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 8
TALENTY : 10
5 maja 1985 roku Coraz lepiej czuje się na ulicach Saint Fall, orientując się w nowej dla siebie przestrzeni. Nadal bywają momenty, kiedy zapędzi się w jedną z bocznych alejek i zatrzyma się przed ścianą, ale hej — wszystkiego można nauczyć się w praktyce! Tego dnia zdecydowała, że kilka godzin przed rozpoczęciem zmiany w Nine Fine, wybierze się do Deadberry. W rodzinnym Plymouth miała sprawdzonych dostawców ziół i korzeni, jednak w Maine dopiero rozgląda się za najlepszymi. Kiedy dziś rano wspinała się na palce, by z najwyższej półki zdjąć słoiki z ingrediencjami, zauważyła znaczące braki. Cmoka z niezadowoleniem i dopijając w biegu herbatę, zapina suwak dżinsowych spodni. Wsunięta za ich pas zszarzała koszulka nosi logo Bon Jovi — zespołu, którego zna wyłącznie z jednego kawałka. Pusty kubek dołącza do narastającego w zlewie stosu i już po chwili rozlega się szczęk zamka w drzwiach. Przedostaje się do sąsiedniej dzielnicy, którą zdążyła już polubić. W Plymouth nie ma miejsc poświęconych wyłącznie czarownikom, co jest bardzo odświeżającym doświadczeniem. Wszechogarniająca magia wibruje w powietrzu, zachęca do spędzania tu czasu, zwłaszcza tak ciepłe, majowe dni. Spaceruje przez dłuższą chwilę po Placu Aradii, podziwiając architekturę okolicy, jakże różnej znów od tej angielskiej. Każdego dnia coraz bardziej umacnia się w przekonaniu, że mogłaby w Hellridge zapuścić korzenie. Czy będzie mieć tu przestrzeń, by przeżyć swój amerykański sen? I czego tak naprawdę pragnie? Brzęczenie zawieszonego u drzwi wejściowych dzwonka zwiastuje koniec zakupów. Dzisiejsze łowy okazują się być sukcesem, a w głowie Wood już pojawia się seria wiązanek, które mogłaby upleść w rozmaite wzory. Zeskakuje z kilku stopni na równy chodnik i rusza przed siebie ze wzrokiem utkwionym nie tam, gdzie powinien być. Pod jedną pachą trzyma obfitą wiązankę gałązek czarnego bzu, drugą ręką zaś manipuluje przy zapięciu torby. Brakuje jej dodatkowych kilku palców, którymi mogłaby przesunąć ten pasek, zahaczyć o oczko i… Rozlega się głuchy trzask, trafione w zderzeniu ramię traci na stabilności i cały stos gałązek ląduje na ziemi. Trzymany w drugiej ręce pasek rozluźnia się gwałtownie, uwalniając papierową torbę i niedokładnie zamknięte w niej główki stokrotek. - O matko! - wyrywa się z dziewczęcej piersi, kiedy orientuje się, że robi scenę na środku ulicy. - Ja pana najmocniej przepraszam! - z miękkim, brytyjskim akcentem zwraca się natychmiast do stojącego obok czarownika, na którego najwidoczniej wpadła. Czy wyrządziła mu jakąś krzywdę, nadepnęła na stopę, wydłubała oko jedną z gałązek? Nie obdarza go jednak żadnym spojrzeniem, bo rzuca się na chodnik, by pospiesznie pozbierać ingrediencje do torby. No brawo, nic dziwnego, że w dalszym ciągu nie masz tu znajomych, skoro tak zawiązujesz kontakty. - Gapa ze mnie, zupełnie nie patrzę pod nogi, stale mi się to zdarza - tłumaczy pospiesznie, próbując się jakoś usprawiedliwić. Czy głupota jest odpowiednim wyjaśnieniem dla tego całego zajścia? |
Wiek : 21
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : barmanka zielarka
Genevieve Paganini
ANATOMICZNA : 10
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 22
TALENTY : 10
30 maja 1985 roku Dni podobne do tych — gdy popołudnie łapało wieczór za ogon i ciągnęło z całych sił — bezpardonowo połykały godziny. Czas przeciekał przez palce, którym brakowało towarzystwa schłodzonego Chianti; z kieliszkiem wina w dłoni wszystko było lepsze — owoce morza, samotne weekendy i półmrok w Deadberry. Niepostrzeżenie zapadł wieczór; zupełnie spokojny, pozornie zwyczajny wieczór w mieście, podobny do wszystkich innych wieczorów we wszystkich miastach. Ostatni spóźnialscy pędzili w pogoni za nienazwanymi sprawami, pierwsi ryzykanci wyruszali na nocy łów, a pośród tego wszystkiego były one — dwie zagubione w poczuciu czasu i wypełnione niedosytem odkryć kobiety. Wyłoniły się z apteki — przyczółku, w którym Genny poszukiwała odpowiedzi na pytania z trudem ubierane w ciężkie całuny słów (czy ma pani eliksir na—? dopiero przy trzeciej próbie zakończyło się sukcesem dopowiedzenia: układ rozrodczy, jakże naukowo, jakże bezuczuciowo, jakże niehumanistycznie; zupełnie nie w Rousseau—sposób). Po wizycie numer—bez—znaczenia plakietki obcych sobie kobiet wymieniły na coś nowszego; znajomość z zadatkiem na przyjaźń? Ostrożne zaufanie napędzane nadzieją, że w końcu — w końcu! — Lorraine znajdzie sposób, by marzenia signory Paganini opuściły krainę snów i otulone zostały w miękki, dziecięcy kocyk? Do pieniędzy wymienianych na eliksiry nad ladą Panacea Inferialis dołączyły eleganckie koperty; zaproszenie na zamkniętą kolację w Palazzo, na otwarcie galerii w Bostonie, na przyjemności małe i duże — wszystko w ramach wdzięczności, która przestała być wyłącznie podziękowaniami. Zaczynała przypominać przyjaźń; rzeczywistą i realną na tyle, na ile rzeczywiste i realne mogą być relacje między pozornie niepowiązanymi z sobą kobietami. Genny doceniała talent i intelekt Lorraine — w świecie, gdzie kobiety nadal postrzegano jako inkubatory z rozszerzoną funkcją sprzątania, pani Faulkner była powiewem świeżości; cennym o tyle, że za jej sukcesem nie drzemał majątek Kręgu. Tego wieczora — z cieniutkim papierosem w ustach i garsonką upodabniającą Genny do Jackie Kennedy zanim odkryła smak mózgu męża — signora Paganini próbowała odpokutować za minione dwie godziny. — Wybacz, że zajęłam ci dziś tyle czasu — od opuszczenia apteki minęło kilka minut; Genny zdążyła zapalić papierosa i przekląć samą siebie, że nie potrafi odrzucić paczki w kąt, skoro coraz więcej badań dostrzega powiązania między tytoniem i płodnością, nałogiem i skutkami ubocznymi. — W ramach nadgodzin wyślę butelkę wina. Włoskie, francuskie, mam cię zaskoczyć? Po dniu nie było śladu; słońce schowało się za horyzontem, układając mieszkańców Saint Fall do snu.[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Genevieve Paganini dnia Wto Lis 12, 2024 7:43 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 29
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : specjalistka ds. PR w Palazzo, realizatorka przyjęć
Stwórca
The member 'Genevieve Paganini' has done the following action : Rzut kością '(S) Kość zmroków' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
Pewne kobiety mają swoje własne, kobiece sprawy. Jak na przykład Genevieve Paganini. Gdy przeszła przez próg mojej apteki, nie przypuszczałam, że znajomość pomiędzy nami zacieśni się do aż takiego stopnia. Chciałabym powiedzieć, że zwykle staram się nie przekraczać pewnego stopnia profesjonalizmu, ale, cóż… Mogę śmiało wyliczyć, dla kogo zrobiłam takie wyjątki. Leander – choć jego znam jeszcze z liceum, więc nawet nie powinnam go liczyć. Ale choćby Barnaby Williamson, Hiram Laffite i jeszcze kilka osób z Kręgu. Zabawne, że chociaż byłam z zewnątrz, moje otoczenie właśnie skupiało się na rodzinach z Kręgu. W większości robiłam to specjalnie, ale nie w przypadku Genevieve. O jej sympatię nie zabiegałam, nasze interesy zresztą pozornie były rozbieżne – i może właśnie to mi się najbardziej podoba w tej relacji. Jest miłym powiewem większej bezinteresowności, jakiej brakuje w moim życiu. Nie tęsknię za nią za specjalnie, nauczyłam się istnieć w świecie, w którym żyję i dzięki któremu jestem, kim jestem. Signora Paganini przychodzi do mnie z osobliwym problemem i potrafi zabierać mi cenne minuty z grafiku, nawet bez większego wyrzutu. Mojego wyrzutu, oczywiście, ponieważ sama stara się wynagradzać ten czas jak tylko potrafi. A to przysyłając mi coś miłego, a to zapraszając na zamkniętą kolację. Czasem żałuję, że wszystko, co mogę dla niej zrobić, to jedynie przyrządzić eliksir, który wspomoże ją w spełnieniu marzeń. Nawet jeśli zostanie matką nigdy konkretnie moim marzeniem nie było. Dla mnie ciąża była uciążliwa. Odebrała mi młodość i odebrała mi zgrabność. Odebrała mi wartość, o którą walczę po dziś dzień. Jest jednym z powodów, dla których na palcu noszę pierścionek z oliwinem i dla których wykupuję namiętnie fioletowe świece, opanowując niemal do perfekcji rytuał z magii wariacji. Dzisiaj przybyła po raz kolejny i nie miałam jej tego za złe. Ostatnie godziny spędziłam w miłym towarzystwie, ale nieubłagane wskazówki zegara mówiły jasno, że czas już zamknąć interes. Przynajmniej dzięki obecności signory Paganini nie będę siedzieć dłużej i dłubać na zapleczu w kociołku. Klucz przekręcił się w zamku, światła zostały zgaszone, mogłyśmy odejść kawałek na ot, niezobowiązującą rozmowę. A kąciki ust unoszą się w uśmiechu. Och, Genny. Wcale mi nie musi wynagradzać tego czasu. — Lubię być przyjemnie zaskakiwana – wyznaję. Mogłabym podkreślić, że przyjemnie, bo niezapowiedziane kontrole z ratusza, obecnie zminimalizowane niemalże do zera, z pewnością byłyby niespodzianką, z którą nie chciałam się mierzyć. – Jakie masz plany na dziś? – zagaduję beztrosko. Mam kawałek drogi do mieszkania, to dość niedaleko. Tylko że przed nami pojawia się pewien mężczyzna, który nakleja na naszych oczach plakat. Spojrzenie samoistnie wędruje do treści, ze zdumieniem odnotowując plakat przedstawiający umięśnionego Lucyfera otoczonego czarownicami i płonącymi krzyżami. — Wiem, że mamy kampanię wyborczą – państwo Williamson wyrazili ogromną i dobitną chęć prezentowania twarzy Ronalda Williamsona z witryny mojej apteki – ale nie wiedziałam, że Lucyfer też kandyduje na burmistrza – dodaję z uśmiechem. Taka jestem niedoinformowana. Ale plakat jest w Deadberry, więc niech tutaj sobie wisi, co chce. Niespecjalnie mnie to interesuje. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki