First topic message reminder : ŁUKI ARADII W południowej części Placu Aradii dawno temu wzniesiono dwa eleganckie, marmurowe łuki; latem porasta je zielony bluszcz, zapewniając spacerowiczom cień, okolicy z kolei - wyjątkowego uroku. Miejsce pod łukami dla wielu czarowników od zawsze było idealnym punktem orientacyjnym; to tutaj umawiają się przyjaciele oraz zakochane pary, z kolei matki z dziećmi odnajdują chwilę wytchnienia od zgiełku panującego na głównej części Placu Aradii. O czystość i renowację Łuków Aradii od zawsze dbał Kościół, miejsce to więc darzone jest należytym szacunkiem. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: baby są głupie W teorii można by uznać, że w opinii Verity'ego nie miało najmniejszego znaczenia, z czyjego konta uciekają dolary na rzecz Gwardii. Kościół żył z datków wiernych i skromnych dotacji ze strony Ratusza, Ratusz z podatków całych szerokich i pięknych Stanów oraz skromnych datków Kościoła. Te same pieniądze obracały się dwa, czasem i trzy razy w tych samych rękach. Monety w końcu wycierały swój blask, dolary darły się pod paznokciami, a ktoś ślinił palce, żeby jeszcze raz je przeliczyć — zawsze brakowało dziesięciu procent. Dziesięć procent rozpływało się w rękach kapłanów. Wszyscy wiedzieli, nikt nie mówił. Opatrzność sprowadziła na ten świat podziały, a Verity na Londyn pożogę. Podsumujmy: czarni słuchali się swoich kapłanów, bo to oni opłacali im przedszkola dla dzieci i kiepskie piwo co czwartek. Gdyby to nie Kościół, a Ratusz wypłacał pensje — to Magister, a nie Arcykapłan miałby prawo do ostatecznych decyzji. Na Magistra nieco łatwiej wpłynąć, ma mniej wybujałe ego. Pozostawał jeden jedyny drobny jak kutas L'Orfevre problem — to nie chrześcijańska sekta, czarni naprawdę służyli Piekłu, a Piekło — jak sama nazwiska wskazuje — dzieliło wszystkim po równo. Wszystkim? — Twoja wizja, siła i determinacja jak zwykle są godne podziwu, ale ja też mam dla ciebie perspektywę. Nowe światło na wspólne cele. Gwardia to wykonawcy — głos ściszył nie bez powodu. — Robole. W 90% ledwie nieco bardziej doświadczeni niż pospólstwo van der Deckenów na kutrach albo małpy robiące u Paganinich. Oczywiście, mamy te, powiedzmy 10% wybitnych jednostek. Jestem adwokatem diabła, obcuje z nimi na co dzień i nie mam zamiaru udawać, że niektórzy z nich nie wzbudzają mojego podziwu. Bo wzbudzają. Ale to dalej tylko wykonawcy, Richie — zatrzymał się na moment, aby przyjrzeć się twarzy rozmówcy. Słuchasz, Richie? To będzie dobre. — Każdy precedens i każde prawo ustala się w sądzie, nie w kazamacie. Chcesz chwycić społeczeństwo za mordę? — nie jestem idiotą. Richie, Richie, Richie... znamy się nie od dziś. Argumentów mogło być wiele, ale to ten wydawał się sensowny. Richard lubi władzę — Benjamin lubi wygrywać. To nie to samo, to można połączyć. — Daj im zasady i dopiero wtedy wymagaj przestrzegania. W innym wypadku masz rozproszone dzieci, które będą chwytać się choćby brzytwy, nie rozumiejąc, że wystarczy nie skakać do wody. Środki, które chcesz przekierować, mają swoją wartość, ale zastanów się nad długofalową efektywnością. Tak lekko rzucać słowa, gdy wizja Richarda stawiającego buta nad całym miastem, nie dotyczy Veritych. Są ci lepsi i ci, którzy całe życie będą pracować, by choć zbliżyć się do tego pułapu. Na resztę przyjdzie czas. Na rozmowy nad kształtowaniem opinii, osiąganiem celów. Maksymalizacja zasobów dostępnych dla sądów, walka na każdym froncie, promocja interesów — wszystko chuj. Liczyły się wpływy, a wpływy nie rodziły się z żołnierzyków wypuszczonych na ulice miasta. Każdy, kto myślał, że wojny wygrywa się konwencjonalnie, był idiotą. — Jesteś idiotą, Ben? — Nie, po prostu jestem pazerny. Odgrywanie scenek najlepiej wyglądało na deskach Overtonów — najlepiej przez pizdy w rajstopach. Benajmin udawał, że wszystko to robił z dobroci serca. Richard, że piłby drinki i prowadził tę rozmowę z nim, nawet jeśli miałby na nazwisko Smith. Verity i Williamson byli w Kręgu od początku, a to zobowiązywało to pewnej zażyłości. Abernathy, Devall, Lanthier, Overtone, Padmore — kolejne nazwiska, które na politycznej scenie liczyły się mniej, za to na Kościelnej aż nadto. O Fogartych każdy wolałby zapomnieć. Nie bez powodu orędownicy tej wspaniałej socjety z żadną z pierwszych rodzin — tak szanowanych przez Bena — nie mieli negatywnych stosunków. — Koniak. Nie obrażaj mnie — wybrzmiało z uczynnym śmiechem. — Chyba, że wolisz drinki z palemką. W Amnesii dalej pracuje Ana — pamiętasz? Rude włosy aż do okrągłej jak brzoskwinia dupy. Potrafiła otworzyć szampana cyckami. Nie było powodu, aby częstować młodszego Williamsona czymkolwiek gorszym niż butelka 20-letniego trunku, którego banderola została zerwana specjalnie na tę okazję. Richard musiałby popełnić co najmniej pięć błędów z rzędu, które potem ujrzałyby światło dzienne, żeby spaść z honorowego skórzanego fotela w klubie dżentelmenów u Hudsonów. Ci zresztą byli wybitnym przypadkiem — wieloletnie kłótnie z Williamsonami skończyły się na nazwaniu sali w klubie imieniem jednej z matron ich rodziny. Oblani złotem potrafili wyciągnąć pieniądze spod ziemi. Audrey potrafiła stamtąd wyciągnąć resztki sumienia Benjamina. Dzisiaj miała 30 lat, a jak każdy wie, kobieta ma swój termin ważności. Reszta jest milczeniem. Richard jest transakcją wiązaną. Wobec innych byłby mniej łaskawy, ale: Marcus jest ważny, Barney jest ważny — Richard jest wspomnieniem Harvardu, jest przyjacielem, jest odpowiednio miękką i nakremowaną dłonią, która pieczętuje umowy. Richard jest ważny. Richie jest ważny, ale Ronnie jest ważniejszy. Ronnie wygra te wybory — prawdopodobnie. Tylko głupiec (jesteś głupcem, Ben?) zapomniałby o korzeniach jego rodu — niemagiczni mieli być przekleństwem tej ziemi. 100-letni kandydat pamiętał te czasy, gdy Williamsonowie woleliby Biały Dom zamienić w zgliszcza, dzisiaj mogliby tam mieszkać. Świat był większy niż Hellridge, nawet jeśli to tutaj było jego epicentrum. Ronald Williamson doskonale o tym wiedział, nie wracałby z emerytury, gdyby nie chciał zapisać się w historii literami większymi niż jego przodek, Edward. Nikt nie mówił o tym głośno, być może nikt nawet nie podejrzewał, ale wątpliwości przyszły po przeczytaniu ogłoszenia. Potem pojawiła się niepewność. Ronald — prawdopodobnie — wygra te wybory, ale to musiało nieść za sobą konsekwencje. Verity mieli pozostać neutralni, tak samo, jak skóra ich portfeli. Pańskie oko konia tuczy, ale w stajni ktoś na belkach pod sufitem powystawiał wiadra gówna, tylko czekające, aby przewrócić się i spaść prosto na czubki ich głów. Ogromne zęby — mógłby nimi przegryźć deski, zbudować tamę i raz na zawsze odciąć od North Hoatlilp napływ nowobogackich pizd — na szczęście ugięły się pod wpływem czaru, a Benjamin machnął ręką na wieść o pozwie. — Stawiam 200 dolarów, że to jakiś przebrany dzieciak, który robi sobie żarty. Twarze były nieistotne, ale spojrzał jeszcze w cień miejsca, gdzie zdawało się, że uciekł sprzedawca. Zakład nierozstrzygnięty. Na Richarda leci gówno — Richard jest sprytny, Richard robi krok w bok. Krok w bok — Zwierciadło jak zwykle swoje trzy centy wpychało tam, gdzie leżały tylko grube nominały. — Nie, nie czytam ich — uniósł wyżej brwi, nie kłamiąc. To, że ktoś już doniósł, to inna sprawa. Mów, Richie. Ja cię słucham. Przyglądał się temu jednemu punktowi między brwiami, tuż przy nasadzie nosa mężczyzny. Ten punkt, którego nikt nie lubi. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Piekło — jak sama nazwa wskazuje — dzieli wszystkim po równo. To niebezpieczne stwierdzenie; oznacza, że niemagiczni każdego dnia ocierają się o prawdę — codzienne wydanie ich gazet grzmi, że Związek Radziecki to piekło na ziemi. Gdzie w takim razie zaczyna się piekło polityki? Plac Aradii to dobre miejsce na otwarcie jego bram; nazwa zobowiązuje. — Bez kodeksu będą próbowali ustanowić własne zasady, a ja— Stop, stop; nie ma ja. Jesteśmy tu w dwójkę i chociaż pan Verity twierdzi, że jest Szwajcarią, musi zarabiać; jego bank to prawo. — A my preferujemy kontrolowane reguły gry. Kontrolowane przez kogo, Richie? Verity mówi dużo, Verity mówi mądrze, Verity posiada minutowy cennik; pewnego słonecznego dnia otrzymam rachunek i nikt nie zapyta, czy wolałbym na fakturkę. Ten dzień jeszcze nie nadszedł, mamy przecież pierwszy kwietnia i wszystko można potraktować jak żart; tylko rozmawiamy. To nic zobowiązującego, to tylko słowa, to tylko przyciszone głosy — lubimy jedno i szczycimy się drugim. Łączy nas niedola psikusa i uznanie dla tego drugiego — łączy nas przeszłość i nieprzerwana linia; Krąg to koło. Nie ma początku ani końca — wyłącznie środek, do którego skarbca trudno się dostać, za to łatwo opuścić jego kosztowne ramy. — Wrócimy do tego nad drinkiem. Trudno mówić o konkretach, gdy lokalne zgromadzenie gołębi próbuje mnie ochrzcić — rozbryzg na chodniku przypomina kleks; polityka to gówno, wiedzą o tym nawet ptaki. Wszyscy — ludzie, nie ptaki, choć cholera wie, co ukrywają ich móżdżki — lubią myśleć, że Ratusz to pusty budynek z korytarzami wypełnionymi szelestem biurokracji — nikt nie traktuje drzemiącej w salach konferencyjnych siły na poważnie. Nawet kapłani, nawet superkapłani, nikt; także ci, którzy obwieścili, że Kościół i polityka to dwie różne instytucje, chociaż każdy wie, że jedno nie istnieje bez drugiego. Oni wszyscy myślą, że to greps. Makieta postawiona dla porządku. Wydmuszka, która pozwala różnym ludziom gromadzić pieniądze, wydawać pozwolenia (pomagać biednym, ratować dzieci), ustanawiać uchwały, inicjować rozbudowy (wspierać chorych, pamiętać o wyborcach), stać na straży porządku, bo w chaosie kwitną bakterie, nie ludzie. A tymczasem to nie jest greps, tylko najprawdziwsza z prawd tego świata; władza to nieśmiertelność. Richie, jest tyle rzeczy, w których jesteś naprawdę wybitny, ale to — to sztuka sama w sobie. Szepczą do mnie Łuki Aradii i powietrze zasnute wspomnieniem pogorzeliska; mówi do mnie przeszłość, uśmiecha się przyszłość, po policzku gładzi teraźniejszość. Na szarych płytach są tylko dwa cienie, ale za nimi stoją dekady przodków; byliby z nas dumni? Być może. Byliby przerażeni tym, co jeszcze możemy osiągnąć? Mam nadzieję. Uczynny uśmiech Bena napotyka uśmiech numer siedem Richarda; uśmiechamy się do siebie i znów jest sympatycznie, bo Verity traci siekacze, które mogłyby zarysować świeżo położone płyty placu. — Ana? Brzmi trochę radziecko, od komunistów mogę zaakceptować co najwyżej cygara — kubańskie, nadal o smaku uczynnych palców skręcających je na udzie. Alkohol też robią niezły, ale to bez znaczenia; piję, bo muszę. Harvardzka przeszłość to wspomnienie głośnych nocy, młodych kelnerek, białych ścieżek, po których przyszłość bluszczowej ligi kroczyła z dumą i wysoko zadartymi — chociaż trochę białymi — nosami. Verity pamięta, co stało się ten jeden raz, kiedy zmęczenie wzięło górę nad zasadami; świat tamtej nocy krzyczał zamiast szeptać, lepkie od potu palce drżały uwięzione pod ramionami, rozszerzone źrenice pochłaniały to, co zostało ze światła. Ben, pomóż mi; tyle, że nie mam już dwudziestu lat. Ben, pomogę ci; dekadę później to nie wydmuszka wyborczej obietnicy — to stwierdzenie faktu. Zwierciadłu z nimi nie po drodze; Benjamonowi nie po drodze z plotkami, które rozsmarowały go po ósmej stronie. Valentina Hudson to śliczna dziewczyna, chociaż nie w moim typie — nad swoją krewną (mentalna notka: sprawdź powiązania z Audrey), poza dwoma głównymi argumentami, ma jeszcze jedną przewagę. Dwadzieścia pięć to nie trzydzieści. — Tym lepiej, horoskop mają jeszcze bzdurniejszy — bruk pod butami chrzęści w rytmie wznowionych kroków; Verity nie musi już ukrywać nowego, dentystycznego nabytku. — Byk, dobrze pamiętam? — a czy niebo jest niebieskie, wszyscy Fogarty to kryminaliści, a L'Orfevre cuchnie zdradą? Muszę wiedzieć rzeczy, które nie są tajemnicą; powinienem wiedzieć o tych, które są nią w teorii; lubię znać te, które powinny być sekretami. — Kompletne bujdy. Coś o niesłuchaniu kobiet w swoim otoczeniu, które próbują narzucać własne zdanie. Zupełnie, jakby Verity kiedykolwiek zamierzał ich wysłuchać. Zwierciadło bywa pouczające; ciocia Elizabeth tego żywym przykładem. Bywa też pełne przestróg; żywy przykład właśnie przechodzi pod Łukami Aradii — daleko im do triumfalnych, ale to też mogą zmienić. Kto ich powstrzyma? uniknięcie ptasiego mleczka: k100 + 4 (sprawność) + 5 (szybkość) {próg 50} |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 14 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Ogień tańczył w powietrzu na czerwonych sztandarach. Te falowały nad głowami tłumu jakby płomienie. Flaga, która symbolizowała rewolucję, stawała się niczym więcej niż przeszkodą. Zapowiedzią zimnej wojny — kto wie, kiedy się skończy? Czerwony jest ogień i czerwona jest flaga ZSRR zawieszona nisko, zdeptana i obsrana przez te same ptaki, które teraz tak ambitnie próbowały wysłać Richarda do pralni albo pod prysznic. Jakiś mężczyzna z papierosem zawieszonym nonszalancko na ustach przyglądał się scenie z dystansem, gdy Benjamin ledwie zmrużył oczy, odganiając go spojrzeniem. Gdyby to wszystko było przedstawieniem, oklaski zebrałby Overtone. — Bez zasad gra staje się nudna, za łatwo ją wygrać — wspomniał, znów wzrokiem wracając do towarzysza. Słowa leniwie wypłynęły z ust, jakby uprzedni monolog był tylko potwierdzeniem dobrej woli: patrz Richie, zrobimy tak. Ja pomogę ci, ty mi. Ty umyjesz mi ręce pełne jadu i krwi trupów, które chowacie w szafach; ja umyję ci ręce poklejone od kłamstw i kurzu, gdy przeciskacie się przez najwęższe szczeliny, aby dopiąć swego — były sposoby otwierające szerzej drzwi. Były kodeksy, które można było zmienić. Doktryny, które należało reinterpretować. Był Benjamin Verity II, który doskonale pamiętał, że system to tylko bańka. Gdy ta pęknie, świat zaleje powódź; tajfun śmierci. Krąg był jedyną osłoną. — Będę czekać na list — wypowiedziane szybko, zaraz ustępuje miejsca: — Jesteś pewien, że to nie mewy? — i nawet oczy wpatrzone w nieboskłon nad ich głowami, nie obawiały się przykrej ptasiej niespodzianki — upierzone kurczęta upodobały sobie kogoś innego. — W maju lecimy do Monako, pamiętaj — był pewien, że już parokrotnie wspomniał, w jaki sposób spędzą weekend, obchodząc trzydzieste trzecie urodziny Verity'ego (tak, byk). — Karty na stół, a oprócz nich zero zobowiązań — w głosie pobrzmiewała ledwie nuta ekscytacji. Wyrwać się stąd, zabrać dobytek, schować go w tobołek i wyruszyć w świat. Nim minie 3 doba, Valerio wniesie kogoś do samolotu, a ktoś zatrzaśnie się ze stewardessą w kiblu. Skoordynować tak wiele znamienitych person w jednym czasie graniczyło z cudem. Każdy miał przecież swoją cenę: 1200 dolarów za godzinę konsultacji, 1500, gdy cię nie lubię. Uścisk dłoni wystarczy, gdy mi się to opłaca. Pieniądze przyjdą same. Prosta filozofia życiowa była niezwykle skuteczna, gdy Benjamin nie wahał się stawiać na swoim. Nawet, wtedy gdy gra wchodziła na wyższy i wyjątkowo dobrze ukryty poziom. Tam czekał final boss — sąd ostateczny. Przecież prawo i polityka to najbrudniejsze sztuki. Wszyscy artyści to prostytutki (jak pisał anonimowy poeta z dalekiego kraju, pomiędzy kieliszkiem wódki a odśpiewaniem Międzynarodówki), a politycy to największe kurwy z nich. I tylko każdy prawnik to dziwka — potwierdzała skrzecząca mewa, która właśnie przysiadła na jednym z łuków. Pobliski plac spłonął, ale my stoimy, Williamson. Stoimy twardo, ktoś zresztą na pewno nazwie cię chujem. — Popsułeś się, Richie. Cyt-cyt — zacmokał z dezaprobatą. — Myślałem, że ją pamiętasz. No, chyba że zrobiłeś sobie miejsce na ważniejsze sprawy... W takim razie koniak — gdzie ten wesoły chłopiec, który spijał szampana z dupy profesor od antropologii? Przepadł. Z nim przepadła nieroztropność — każde zdjęcie może być wykorzystane, każda plotka może urosnąć do miary legendy. Gdyby spłonął — jak tenże plac — czy teraz Richard odrodziłby się z popiołów? — Richie, Richie, Richie... — brzmi jak mantra, gdy wyciągnięta z kieszeni płaszcza paczka Marlboro wkrótce pozbywa się jednego na rzecz ust Benjamina. — Zacząłeś wierzyć w horoskopy? Może jakaś cyganka przepowiedziała ci ostatnio bogactwo, piękną i młodą żonę, a do tego karierę? — jego śmiech był lekki, ale w oczach malował się cynizm. — Zwierciadło to bajka dla dzieci. Twoja siostra ostatnio była w ciąży z Cavanaghem, czyż nie? To materiał dla mas — ściszony ton przemyka wraz z dymem w górę, tylko na sekundę wpełzając w lewe ucho towarzysza. — Dla idiotów, którzy próbują żyć życiem lepszych od siebie. Każdy reporter tego marnego szmatławca ściga się w coraz większych bzdurach. Ile już razy na jego łamach brałeś rozwód? — wstyd, Williamson. Wstyd. — I ja i ty wiemy, że tylko głupiec zignoruje kobietę. Kobieta samym szeptem i plotką rozlaną na odpowiednio żyzny grunt jest w stanie wypowiedzieć wojnę — za to szanował Audrey. — A ja mam podejrzenie, że horoskopy nie piszę pani Boswell, tylko jakiś sfrustrowany Harris. William? Chyba dobrze się znacie? Ale jako ojciec dwójki córek muszę przyznać rację, to sztuka umieć im odmówić. Henry przekona się za kilkanaście lat — wszystko już umówione. Może gdyby nie Audrey, miałby do zaoferowania syna — to nie coś więcej ani coś mniej. To konieczność, aby przekazać dalej nazwisko. Valentina — Valentina to transakcja, która nigdy nie dojdzie do skutku. To jej delikatna dłoń, to sarnie oczy, długie nogi i okrzyki pomiędzy pocałunkami. To prawda, której nie znał nawet Barnaby, a plotka w Zwierciadle była niczym więcej niż potwierdzeniem zainteresowania tłumu. Audrey dostanie sukienkę — wszyscy będą zadowoleni. Wszyscy, tylko nie Valerio. Gdyby tylko był nieco bardziej zadziorny, spaliłby Harissom redakcje tak samo, jak inny Benjamin Verity (najpierwszy) spalił Londyn we wrześniu 1666. Dzisiaj miało spłonąć Deadberry, bo lecąca jakby w zwolnionym tempie ptasia kupa już zbliżała się do idealnej sylwetki Richarda. Ptasie zbiorowisko zamierzało namówić go na pralnię, czy prysznic? Verity parsknął śmiechem, zaraz potem wyciągając z butonierki własną jedwabną poszetkę — kupiona przed pół roku, więc całkowicie bezużyteczna — aby wręczyć ją obsranemu przez los. — To chyba dobra wróżba? — śmiał się dalej. To z sympatii. — Pomyślałeś życzenie? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Bez zasad gra staje się nudna, za łatwo ją wygrać. Uśmiech drży łagodnie w posadach; trzęsienia ziemi, kodeksów karnych i konstytucji zwykle zaczynają się od maleńkich tąpnięć. Za każdym słowem — bez zasad nie ma gry; bez gry nie ma zabawy — ukrywa się cień pojedynczej sylaby. Ja. W samym sercu podejmowanych wysiłków, składanych obietnic i ostatecznych werdyktów. Zawsze ja. Moja przyszłość. Moje życie. Moja wygoda. Moja nagroda i moje złoto. Egoizm ludzkiej natury nie zatrzymuje się na granicach miast, hrabstw, stanów ani krajów — za każdym spojrzeniem, bez względu na odcień tęczówek, tli się ognik próżności. Ja dominowało my; poczucie przynależności zawsze kapituluje pod ostrzałem potrzeb jednostki. Ty i ja; Yeats napisał kiedyś dialog jaźni i duszy, dlaczego więc Richie Williamson — podzielony wewnątrz siebie w sposób, którego biedny Yeats nigdy by nie zrozumiał — nie miałby mówić o swoim niezwykłym talencie jak o sojuszniku uwięzionym w jego czaszce? Dlaczego nie? Ben pewnie ma na to odpowiedź; ma odpowiedź na wszystko. — Nie cierpię mew. Ich krzyki o nic przypominają latynoskie kurwy — nie bez powodu jedno i drugie ma rodzaj żeński i żadnych praw. Trzydzieści i trzy Benjamina to zdublowana, szatańska cyfra; taki wiek trzeba uczcić. Taki wiek wymaga wolnego. Taki wiek przypada w środku kampanii wyborczej; z drugiej strony, kampanię można prowadzić z monakijskiego kasyna. — Szybkie kobiety, szybsze auta, Grand Prix urodzin Benjamina Verity — zasalutowałbym, ale ten gest przypomina mi o ojcu; myśląc o ojcu, czuję mdłości; czując mdłości, nie powinienem patrzeć na ptasie gówno u naszych stóp. Pewnego dnia zastąpi je świat, ale na to jeszcze przyjdzie czas; teraz Richie jest popsuty i uśmiecha się uśmiechem numer osiemnaście, katalog czwarty. Oczywiście, że jestem; od dnia narodzin. Najlepsi z nas przychodzą na świat uszkodzeni, a przez własne uszkodzenie, dążą do ideału — więc szukamy odpowiedzi, wkładamy kombinezony nurków, skafandry astronautów, foliowe czapeczki konspiratorów i dłubiemy w mitologii, w fantazji, w paranoi, w wybrykach natury, w tysiącach rodzajów irracjonalności. Wszystko po to, żeby poznać odpowiedzi, których nie zna jeszcze nikt. Zepsucie to konieczność, stadium, przez które wszyscy musimy przejść; chrzest ognia, hartowanie, oczyszczenie — ale warto. Na końcu zawsze czeka nagroda. — Małżeństwo ma dokładnie taką tendencję. Psucia, Ben; kojarzysz własną żonę? Panna Hudson nie zwiastowała niczego dobrego; Barnaby, ona go zepsuje, może mam w sobie coś z wróżbity albo to talent do rzucania klątw, albo zwykły rozsądek Williamsona, zwykłe stwierdzenie faktu. Barnaby, ona go zepsuje, wypowiedziane w przeddzień ślubu Benjamina Drugiego nad chłodnym drinkiem w dłoni; pamiętam spojrzenie brata, ruch papierosa w jego ustach, szklankę w dłoni i słowa, którymi cyklicznie przypominał wszystkim, dlaczego go tolerują. Wtedy my go naprawimy. Wiem, kim byli tamci my; my to rocznik pięćdziesiąty drugi, słaby dla bordeux, dobry dla Kręgu. My to chłopcy obrośnięci we Frozen Lake legendą; głębokie portfele, szerokie uśmiechy, dobre nazwiska i włoska znajda na smyczy. — Ben, Ben, Ben — poprzeczna zmarszczka na czole zagraża młodości; ignoruję ją w imię zasady. Tytoń cuchnie, gówno zresztą też — po powrocie do Thornhill po prostu wyrzucę ten płaszcz. — Wyglądam na kogoś, kto pozwala oddychać cyganom w swojej obecności? Potrzymam tę zmarszczkę jeszcze chwilę; tym razem odbija się czkawką odrazy. Horoskop to nie wiara, tylko medium; środek transportu wiedzy, którą można — i trzeba — przekuć w temat—paszę, słowa—haczyk. Kobiety lubią łykać, ale muszą mieć co; znaki zodiaku to całkiem sprawna przynęta. Plotki rozsiewane przez Zwierciadło mają dobrze dobrane proporcje; dziewięćdziesiąt pięć procent to bajka, która podbija sprzedać. Pięć procent to rozczyn prawdy — wystarczy prosta reakcja chemiczna, żeby wyłowić esencję z wody. Charlotte i ciąża z Cavanaghiem to bzdura, ale — ale! Zerwane zaręczyny z Cavanaghiem to prawda; jej lekkomyślne kontakty z wątpliwej jakości materiałem genetycznym — tym bardziej. — Zbyt szybko dochodzisz do — przerwa na wdech; to naprawdę piękny dzień, chociaż za moment będzie całkiem gówniany — konkluzji. Wiara w horoskop zaczyna się tam, gdzie uzależniam każde wyjście z domu od tego, czy Zwierciadło przewidziało, że wpadnę pod samochód. Niektórzy by się ucieszyli; zrobię im na złość. — Wiara w potencjał sugestii horoskopu zaczyna się tam, gdzie świadomość, że ta sama, rozsiewająca szepty i plotki kobieta na łamach gazety przeczyta o jurnym kochanku, którego spotka nim minie najbliższa pełnia — sprytnie rozsiany szept to jedno; ignorancja to coś zupełnie odwrotnego. Dobrze ustawiona na planszy kobieta może osiągnąć wiele, ale pionkami wciąż przesuwa męska dłoń. — Nie czytam ich dla siebie, tym bardziej w nie nie wierzę. Czytam je dla innych z wiarą, że wierzą oni. Czasem muszę iść po fałszywych tropach, w ślepe uliczki i mgliste obietnice Wszechświata, ale orbitowanie po jego tajemniczej, niewyjaśnionej całości, aż znajdę rzecz właściwą, syntezę, całość, która pozwoli na znalezienie punktu zaczepienia, to niska cena. Niska, czyli uczciwa. — William preferuje nieco mniej ezoteryczne, za to bardziej erotyczne tematy. Powinieneś przeczytać jedną z jego powieści, można się zainspirować. Ptak ma inne zdanie na ten temat; skrzydlata recenzja rozbija się na ramieniu płaszcza z plaśnięciem, które wróci do mnie w najbliższym koszmarze. Śpię po trzy godziny na dobę; sny to lepkie jak ptasie gówno pajęczyny. — Och, lepiej — dla kogo? Verity zanosi się śmiechem i nawet ja nie potrafię odmówić wymowności tej wróżby; jej esencja to zwykła analiza — interpretacja o dziwnie słodkiej jak na odchody woni. — To znak, że bardziej przesrane mieć nie będę. Może w tę wróżbę warto uwierzyć — ptasie mleczko podobno przynosi szczęście. Czas powstrzymać grymas, wrócić do domu i oznajmić, że potrzebuje nowego Hermèsa. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: o rasiźmie słów kilka — Latynoski, drogi Richardzie, mają dwie zalety — wygłasza niczym specjalista, na krótki moment zatrzymując się, gdy tuż obok przechodzi losowa kobieta. Nie musi znać odwiecznej multikulturowej prawdy. — Statystycznie najbardziej soczyste dupy na na tej półkuli i — pobłażliwy uśmiech — brak odruchu wymiotnego. To chyba kwestia ich jedzenia i syfu, w jakim żyją — stereotypy rządzą światem. To według stereotypu Richie ma wszystko. Wszystko on, wszystko wygra, wszystko będzie dobrze. Nazwisko zobowiązuje, Williamsonowie od blisko 300 lat nie pozwalają zapomnieć o swoim istnieniu na cyrkowej arenie. Richard to nie klaun, to poskramiacz lwów, który własną głowę wsadza im do pyska, pewien, że nie pogryzą. Jak mieliby, skoro nastroszona jest ostrymi ćwiekami — rusz Richarda, a pociągnie cię na dno — biada treserom, którzy byli zbyt butni. Znów mają po 20 lat, Williamson otwiera debatę debiutantów na Harvardzie, a Benjamin siedzi w pierwszym rzędzie i bije brawo. — Żonę zostaw w domu — to oczywiste. Żona jest niepotrzebna, gdy na miejscu będzie czekać dziesięć francuzeczek o długich nogach, małych cyckach i słodkim akcencie. Wywieszą białą flagę, zrobioną ze swoich fikuśnych koronkowych staników. Benjamin popsuł się kilka lat temu, wraz z drugim dzieckiem — Georgina jest metaforą dobrego życia, być może dlatego właśnie tak mocno ją kocha — może dlatego wkrótce znienawidzi ją, jeśli biały jak skóra Williamsona proszek dalej będzie ozdabiał kieszenie. Benjamina da się naprawić — Valerio spróbował miesiąc temu, włoska skóra przeszła krwią. Panna Hudson popsuła swojego męża w dniu, w którym przestała akceptować swoją rolę — niezależność bywała zdradliwą kochanką, a wyprany mózg potrzebował odpowiedniej opieki i przypominania o swojej obecności. Panna Hudson odkręciła pierwszą śrubkę, Barnaby rozpieprzył mechanizm na części własną pięścią, ale to krew rozlana na posadzce, gdy Benjamin III postanowił nie zjawić się na tym świecie żywy, połamała całą duszę — kiedyś miałem duszę. Nie ma jednak najmniejszego znaczenia, czy wieczór jest zdobiony kokainowym bufetem, czy rodzinnymi uśmiechami: cel jest jeden i jest nim "ja". Pasujemy do siebie, Richie. W milczeniu uśmiechnął się: po co potwierdzać, skoro wie, że się zgadzam? — Mogę cię oskarżyć o wiele, na pewno nie o liberalizm — o korupcję, egoizm, hipokryzję prędzej. — Rodzina twojej — Lucyferze miej ją w swojej opiece — szwagierki ma jednak inne zdanie. Imani Padmore jest czarna jak noc, a jej dzieci za kilkanaście lat Padmorowie pożenią dla sojuszy — świat pójdzie do przodu, daltoniści się objawią. Richie nie lubi cyganów, bo i nie ma za co ich lubić. Czarnych, Latynosów, hippisów, Włochów (Paganini to co innego, Paganini są przydatni), Polaków, Rosjan, Chińczyków — wszystkie grupy społeczne Richard opisuje małą literą, bo jeśli istnieje na świecie model człowieka, któremu daleko do skazy, to jest to biały człowiek. — Jesteś zbyt ważny, by zabił cię samochód. Zginiesz jak McKinley, pomijając gangrenę. Albo chociaż Lincoln — wizja śmierci jest odległa. — Wielcy ludzie nie giną ze starości, ale w ich śmierci nie ma żadnego przypadku. Kciukiem przejechał po krawędzi zębów, jakby orientując się, czy na pewno dalej są proste i białe — usta wyginają się z najlepszym uśmiechu. Z Williamsonem jest parę problemów. Pierwszy: Benjamin naprawdę go lubił. Dostrzeżony przed laty potencjał całkowicie narodził się w młodszym bracie Barnaby'ego, gdy temu został mundurek, pukawka i krótkofalówka przypięta do paska. Barnaby też miał swoje talenty, ale Richard? Richard był diamentem, którego szlifowaniem nie bez powodu zajął się sam Ronald. Kampania wyborcza to tylko preludium, Benjamin nie spodziewał się, że na burmistrzu się skończy. Ktoś musiał mieć plan, ktoś potrzebował władzy. Richard sprzedałby własną matkę dla swojej największej miłości i właśnie za to go szanował. — Zamiast poezji wolę działać — żona ci nie daje? Mnie też nie. Foreshadowing to taka sprytna bestia, pierwszy lepszy idiota by jej nie pojął: — Boston jest piękny o każdej porze roku, ale wolę wspierać miejscowe biznesy. Na koniec dnia i tak najlepiej mi we własnym domu. Ptasie gówno to kolejna metafora — wkrótce połowa tego miasta, będzie chciała go obrzucić swoim własnym. Jak małpy, którymi są. Touché. z tematu obydwoje |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
16 maja 1985 Krótka wymiana zdań tuż przy drzwiach kościoła była ostatnim, co zrobiłam. Spojrzałam jeszcze za siebie i dostrzegłszy, że w świątyni nie pozostał już nikt godny uwagi, wsadziłam ręce do kieszeni i poszłam dalej, przed siebie. Sebastian omdlał, ale musiało mu się poprawić, bo zszedł z ołtarza za kardynałem. Williamson poszedł razem z nimi. To znaczy, że muszę po prostu zaczekać – wszystkiego dowiem się w odpowiedniej chwili. Zaglądam jeszcze do torebki, która w chuj i trochę mi nie pasuje, ale pasowało ubrać się tak, żeby nikt w Kręgu się już nie krzywił. Nie przepadam za tymi formalnymi ciuszkami i nadal zamiast wciskać się w garsonkę, po prostu wybieram spodnie i płaskie obcasy. Wszystko zazwyczaj rozkładam po kieszeniach, żeby nie nosić ze sobą zbędnego balastu, jak dzisiaj. W torebce nie ma kluczyków, co znaczyło dokładnie tyle, że muszę się dowlec do samochodu Sebastiana spod Deadberry liczyć na jego uprzejmość, aż odwiezie mnie do domu. Wracałam z kolejnymi powodami do rozmyślań. Widziałam wciąż niewiele, zrobiłam tak samo mało, ale widziałam więcej – na przykład tego gówniaka, który zaczepiał mnie w barze, a teraz podjudzał ludzi. Był tam razem z koleżkami i cholerną Scully. Widocznie za mało dostała po dupie. Mogliśmy nie wypuszczać jej tak od razu, pieprzona psychopatka, którą powinni zamknąć u Nostradamusów, bo- Proszę, proszę. Ktoś obiecał zawiadomić Gwardię odnośnie rzekomego obrażania Lucyfera, a teraz właśnie spierdalał w podskokach przede mną, w kierunku sobie tylko znanym. — Mhm. Czas na show – mamroczę. Show zaczęło się już dawno, ona swoje miała pod koniec czarnej mszy. — Dobrze się bawiłaś? – odzywam się wystarczająco głośno, żeby mnie usłyszała. Dłonie wciąż trzymam w kieszeniach, ale zaciskam je mimowolnie w pięści. Nienawidzę gówniary i oby ją Piekło pochłonęło. Mąci tak samo, jak niegdyś mącili Fogarty. A najgorsze, że najwidoczniej jej się to podoba. Żadnego szacunku dla porządku. Żadnego szacunku dla czarowników, dla tych, którzy na niego zasługują. Jeśli to właśnie reprezentuje dla nich Lilith, bardzo mi ich żal. Przychodzę z ekwipunkiem ze mszy |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Z uśmiechem dumy na ustach oddalałam się sprawnie od tego całego zbiegowiska. Wszystko poszło zgodnie z moim planem, a do tego nadarzyła się okazja na dodatkowe i nieplanowane zamieszanie. Oby Cecilowi udało się jeszcze bardziej rozwścieczyć tego obrzydliwego mężczyznę i ośmieszyć go przed oczami wiernymi. Mijałam właśnie Łuki Aradii, gdy usłyszałam głos. Słabo znajomy, ale chwila namysłu rozświetliła mój umysł. Odkręciłam się, żeby zobaczyć tę samą Latynoskę, z którą miałam się pojedynkować jakiś czas temu. - A ty co, mój cień? - Chyba mnie przyłapała na gorącym uczynku. Mimo wszystko rozbawił mnie fakt, że chciało jej się za mną ruszyć, bo przecież z tej rozmowy i tak nic nie wyniknie. Przy najmniej nic dobrego dla mnie, jak i dla niej. Rozejrzałam się teraz po okolicy, żeby upewnić się, iż nie ma nieopodal zbędnych gapiów, czy jej sojuszników. Wiedziałam, że pewnie jestem ich wrogiem numer jeden, bo raczej najbardziej zaszłam im za skórę, przez ostre obchodzenie się z tamtą czarną. Powoli zaczęłam stawiać kroki w jej kierunku, odgarniając kosmyk włosów za prawe ucho. Chciałam widzieć ją dobrze i wyraźnie. Zatrzymałam się dopiero, jak dzieliły nas może dwa lub trzy wyciągnięcia mojej ręki. Nie bałam jej się, bo jakby miała wezwać gwardię, to nie przyszłaby tu sama. Chyba znudziło jej się życie w tej swojej leśnej chatce w Cripple Rock, więc postanowiła urozmaicić sobie czas małą kłótnią. Nie mam nic przeciwko. Pokaże tylko, jak głupi są radykaliści Lucyfera. - Niezbyt. Kapłan tak samo chujowy, jak jego kazanie. - Z zażenowaniem parsknęłam śmiechem. - Myślę, że arcykapłanka lepiej by sobie poradziła, ale... no tak... nie było jej. Ciekawe czemu..? - Zadałam prawdopodobnie retoryczne pytanie, bo wątpię, że jakaś stara suka z Kręgu zna odpowiedź na to pytanie. Musiał być ku temu powód, prawdopodobnie niewygodny dla kościoła. Może Onoskelis raczyła mieć więcej autonomii, niż chciałaby ta szajka mizoginów. Może wypowiedziała się na jakiś temat tak, jak nie chciał tego sam kardynał. - Jest jakiś powód, dla którego mnie zatrzymujesz, Judie? - Prowokujący uśmieszek pojawił się na mojej twarzy, gdy zdrobniłam jej imię. Nie wyglądała na taką, której by się to spodobało, co jeżeli okażę się prawdą, da mi niesamowitą satysfakcję. Głowę trzymałam wysoko, patrząc jej się w oczy, nie uciekając spojrzeniem po kątach. Chciałam zdominować ją swoją osobą, ale zdawałam sobie sprawę, że nie będzie to łatwe zadanie. Najwyżej znowu jej zamknę pysk, jak nałyka się trochę iluzorycznego białka. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Najwidoczniej mała gówniara pyskata była nie tylko w sytuacjach stresowych. Tak samo pyskata była w samotności, co tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że zwyczajnie jest pojebana. — Żałuję, ale nie. Gdybym nim była, zrobiłabyś może jedną rozsądną rzecz w ciągu dnia. Widzę, że gówniara ma się za kogoś ważnego, co mnie bawi tym bardziej. Wiem przecież, że jest byle studentką i ledwo mleko od nosa odstawiła. Może nawet jeszcze mieszka z rodzicami. No ale cóż, tak to jest, jak się jest młodym. Ja w jej wieku gryzłam tak samo każdego, kto mi się akurat nie spodobał. A że nie podobał mi się praktycznie każdy… Brwi nieznacznie się unoszą, kiedy słyszę to zdrobnienie. Judie? Jesteśmy przyjaciółkami? Śmieszne, bo o ile pamiętam, nie mam przyjaciół. Co najwyżej towarzyszy w obowiązkach i rodzinę. Żadnych bliższych więzi poza- — Widzę, że kolega zdążył mnie już przedstawić, Blair. – Cóż, mój kolega nie pozostał dłużny. Unoszę nieznacznie dłonie, jakby w geście niewinności, dobrych chęci, nim schowam je na powrót do kieszeni. – Zwykła obywatelska troska. Ponoć miałaś wrócić do tamtego pana z Gwardzistą. Daleko zaszłaś. Wydaje mi się, że ci w Kościele byli jednak bliżej. Widzę, że podchodzi. Widzę, jak wysoko ma uniesioną głowę, jakby się zabawiała w jakiegoś pawia, który zaraz mi wystrzeli ogonem, żeby tylko pokazać, jak wielki jest. No, próbuj, dziewczynko. Bo to pierwszy raz ktoś próbuje ustawić się nade mną. Może gdybym nie przeszła szkolenia na gwardzistkę, może wtedy by to na mnie podziałało. Na szczęście jako Carter wiem, że pies, co najgłośniej ujada, najczęściej jest najmniejszy. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Blair Scully
ILUZJI : 23
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 178
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Zaśmiałam się, słysząc jej niepotrzebny komentarz na temat bycia mojego cieniem. Widziałam po jej posturze i prostych gestach, że mnie lekceważy. Czy słusznie? Nie zgodziłabym się, bo prawdą jest, że gdyby tamtego dnia nie zdążyli pobawić się świeczkami, to jej towarzysze - gwardzista i ta czarna, mieliby swoje twarze przytulone do zimnej kamiennej podłogi. - Miałam? - Na mojej twarzy pojawiło się aktorskie zdziwienie. - Chyba musiałam się z nim źle zrozumieć... - Westchnęłam teatralnie, a że aktorka ze mnie była żadna, Judith bez problemu mogła mnie przejrzeć. Nie przeszkadzało mi to wcale, bo co z tego? Wiedziałam za dużo, żeby nasłać na mnie teraz gwardzistów, bo przecież mogłabym zaszkodzić jej koledze. Sebastian też dużo ryzykuje, biorąc aktywny udział w tej apokalipsie. - A przy okazji niekulturalnie jest podsłuchiwać rozmowy, które cię nie dotyczą. W Kręgu nie uczą jednak zasad dobrego wychowania? - Zmrużyłam teraz oczy, patrząc na jej reakcję. - Prawie bym zapomniała - Uśmiechnęłam się, gdy przypomniałam sobie ważną kwestię. - Wyrazy współczucia po stracie nestora. Najpierw ten wasz narcystyczny kapłan, mam nadzieję, że płomienie zbliżyły go wystarczająco do piekła, a potem jeszcze ta tragedia... - Położyłabym jej teraz rękę na ramieniu, ale trochę bałam się, że by mi ją złamała. Wyglądała na taką, co by potrafiła to zrobić. Wyczytałam w gazecie, że ten diakon wydał jakąś autobiografię. Ciekawe jak bardzo kogoś obchodziło życie tego mizogina, żeby zainteresowała go ta lektura od siedmiu boleści. - Choć nie oszukujmy się, że ci to jakkolwiek przeszkadza... Kolejne bezwartościowe pionki schodzące z planszy, byleby Tatuś Lucek był zadowolony. Ile jeszcze poświęci..? ile jeszcze wy poświęcicie, żeby odegrać się na Gabrielu? - Kolejne (zapewne) retoryczne pytanie przeszyło przestrzeń między nami. Gdy śmierć Cartera i tego kapłana była mi całkowicie obojętna, to życia niewinnych czarowników już nie. Mogła mieć mnie za okrutną zdzirę, ale ja przynajmniej nie miałam krwi na rękach wszystkich, którzy tamtego dnia zginęli, czy zaginęli (też zapewne zginęli). Mogłam tylko się domyślać, co zrobili po tym, jak matka nas ewakuowała z tej jaskini, ale przecież wiedziałam, że te wybuchy w Cripple Rock były ich sprawką. Byli zgrają morderców-sługusów, którzy nie cofną się przed niczym. Ostatnie dni kwietnia to pokazały. Odpowiedzą za to wkrótce, tego byłam stu procentowo pewna. Judie wraz z resztą powinna się znaleźć na publicznym stosie. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : saint fall, stare miasto
Zawód : studentka, prowadzi antykwariat