First topic message reminder : ŁUKI ARADII W południowej części Placu Aradii dawno temu wzniesiono dwa eleganckie, marmurowe łuki; latem porasta je zielony bluszcz, zapewniając spacerowiczom cień, okolicy z kolei - wyjątkowego uroku. Miejsce pod łukami dla wielu czarowników od zawsze było idealnym punktem orientacyjnym; to tutaj umawiają się przyjaciele oraz zakochane pary, z kolei matki z dziećmi odnajdują chwilę wytchnienia od zgiełku panującego na głównej części Placu Aradii. O czystość i renowację Łuków Aradii od zawsze dbał Kościół, miejsce to więc darzone jest należytym szacunkiem. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Wszystko jest polityką, a już zwłaszcza gdy jesteś członkiem Kręgu. Roche Faust z charakterystycznym dla niego spokojem słuchał to to kramarzy, to Johana, to Vittorii, wyciągając po cichu swoje wnioski. Albo wyjątkowe szczęście, albo ktoś z wesołej zgrai Ronalda Williamsona był dobrze poinformowany co do sytuacji małych przedsiębiorców. Takich ludzi jak Halny czy Foley było na pewno więcej, a jeżeli dostaną informacje o tym, że przyjaciele Williamsona – przecież tutaj byli, na jego wiecu – pomogli im w uzyskaniu ubezpieczenia. Lub w jakikolwiek inny sposób. W każdym razie kilka dodatkowych głosów może być na wagę złota. Złota, które teraz było potrzebne jak nigdy wcześniej. Foley może powiedziałby coś więcej, gdyby nie był zajęty drogim tytoniem, ale jeśli spojrzenie mogło zabijać, to pewnie jego kolega padłby właśnie trupem na bruk, tuż przed drogimi kozaczkami Vittorii. Siewca miał jednak przeczucie, że ta dwójka ma momenty w których potrafi współpracować i nie obrzucać przy tym złośliwościami, a ten teatrzyk – a jak niektórzy pewnie wiedzieli, Faust coś o teatrze wiedział dzięki swojej żonie – był mocno na pokaz, napędzany irytacją na beznadzieję sytuacji. — Widzą panowie, wyjście jest, nawet jak się nie zna na prawie. Osobiście mógłbym zaproponować mojego przyjaciela… — Ciekawe, gdzie ten Aurelius się teraz podziewał i czym się zajmował. — Aurelius Hudson. Jest księgowym, mogę wam wręczyć jego dane i skontaktujecie się z nim. Nie odmówi, jeśli wspomnicie, że jesteście ode mnie. Dobre stosunki z Hudsonami są przydatne nie tylko ze względu na tańszą składkę członkowską w country clubie. Z czystym sumieniem mógł go polecić, nie raz pomagał mu w sprawach finansowych. Mogło się okazać, że na którymś etapie, nie tylko uzyskiwania ubezpieczenia, będzie to dla nich użyteczna informacja. Och, kobieta w życiu mężczyzny jest niezwykle istotna. Vittoria w ich tercecie zdecydowanie nie zamierzała jedynie stać i słuchać zawodzenia zgromadzonych. Rękę dzierżącą papieros wyciągnął za siebie, by upewnić się, że popiół nie spadnie na niczyje ubranie. Nic tak nie brudzi jak pozostałości tytoniu, a on sam miał już na swoim barku wyzwanie dla pralni chemicznej. — Lafitte i ich koneksje… Powinno się udać, prawda? — podłapał myśl L’Orfevre, ale to musiał orzec van der Decken. Siedział w tym mocniej niż ich dwójka, a Roche nie czuł się na tyle pewnie, by cokolwiek w tej materii uznawać za pewne. Nikt z jego najbliższej rodziny nie pochodził z tamtych stron, wyłącznie słyszał to i owo. Na pytanie dotyczące szacowanych kosztów, jeden z ich wyrywnych towarzyszów zamyślił się, a pan Faust miał jedynie nadzieję, że nie zwęszył w tym okazji do wyciągnięcia jak największej kwoty na stół. Niech nie będzie pan zachłanny, pomyślał. Nie był otoczony naiwniakami, którym mógłby wcisnąć byle co i oni przyjmą to bez drgnięcia powieki. — Pięćdziesiąt dolców? Może trochę więcej, więc niż sto na pewno nie — Foley kopnął jakiś kamyk, który potoczył się między nogami Roche’a i Vittorii. — Wiecie, pani, panowie… To sprawa materiałów, towaru jaki sprzedawany był. Tego już nikt nie odda! — A czym wasza dwójka akurat handlowała? — podjął Faust mając na uwadze przedmiot przywodzący na myśl biżuterię, którą wydostał ze zgliszczy po stoisku jego właściciel. Co mogli takiego tutaj sprzedawać? Może jakieś rękodzieło albo jedzenie? Turyści i inne osoby przyjeżdżające z okolicznych hrabstw na pewno skusiłyby się na coś z ulicy, nie mówiąc o dzieciach męczących rodziców, by dostać — Moja żona robi biżuterię. To własna robota! — wyciągnął z kieszeni połyskujące cacko ze czegoś, co wyglądało jak srebro łączące ze sobą lazurowe paciorki. — Tym się akurat ja zajmowałem. Zabrałem co mogłem, ale duża część z tego, no, poszła z dymem. Panowie, może dla którejś z małżonek? Albo pani L’Orfevre? Małżonka. Skrzywił się mimowolnie. — Moja żona, drogi pani, nie żyje. Kramarz cały poczerwieniał. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
W tym całym rozgardiaszu niemal znowu oparł się o drewnianą konstrukcję, która wydawała się stabilna. Szybko się cofnął nie zamierzając kolejny raz łapać drzazgi. Przeklęte kramy, przeklęta, gówniana stolarka. Niech to wszystko szlag jasny trafi. Uniósł brwi przysłuchując się kolejnym lamentom, które zwiastowały dalszy ciąg prawdziwych, ludzkich dramatów. L'Orfevre miała głowę nie tylko do wyszywania, ale czarowania urokiem osobistym. Wciąż jej chyba nie doceniał tak, jak na to zasługiwała. Przyszło mu na myśl proste rozwiązanie, które co prawda rozwiązałoby problemy kramarzy, ale dołożyło roboty komuś innemu. Tego całego ubezpieczyciela można by było po prostu kupić, wypłacić odszkodowania i zamknąć. To by jednak dołożyło roboty komuś innemu. Faust słusznie zauważył, do czego dążył w tej rozmowie Van der Decken. Mieszanie we wszystko Hudsonów początkowo nie było mu na rękę, jednak... a, jebać ich, dlaczego by nie upiec kilku ryb na jednym ogniu? - Myślę, że na pewno mogą spróbować - spojrzał na Vittorię. Wystarczyło podstawić odpowiedniej wielkości marchewkę by teść zainteresował się pozornie błahym dla niego tematem. Na samą myśl o rozmowie z nim Johan poczuł się zmęczony. - Ubezpieczyciel dający wiarę temu, co piszą w gazetach to gówno, nie ubezpieczyciel. Z dobrym księgowym i doradcą finansowym możecie panowie zyskać więcej, niż by się mogło to wam wydawać. Mógłby zamienić kilka słów z Benem, ale czy pomoc kramarzom była aż tyle warta? Z drugiej strony wystarczyłoby, gdyby po prostu wysłał kogoś ze swojej kancelarii by postraszył prawnymi kruczkami kogo trzeba. Spojrzał na błyskotkę, którą Foley wyciągnął z kieszeni. Ręcznie robiona, tania biżuteria, którą sprzedawano na wszystkich jarmarkach, festynach i innych cepeliadach, którą reklamowano niemalże jako tubylcze rękodzieło. Szklane koraliki błysnęły w promieniu słońca; bransoletka tak naprawdę wcale nie była brzydka. Gdyby Johan tak bardzo nie przywykł do złota i srebra, które można nabyć u jubilera być może bardziej doceniłby ozdóbkę. Niezręczna cisza dopadła ich na kilka sekund, gdy tylko Faust zdecydował się wyjaśnić mężczyźnie, że jest wdowcem. Atmosfera nie zdążyła zgęstnieć, bo i po cóż? - Ale gdyby żyła, na pewno byłaby zachwycona! - klepnął Roche'a w ramię - pokaż no pan to cudeńko - wyciągnął rękę by obejrzeć bransoletkę. Z bliska wyglądała tak, jak ją ocenił z daleka. - Ile ich zostało? Wezmę kilka, mojej żonie pasuje błękit. Toria? - spojrzał pytająco na jasnowłosą. Przez zaledwie ułamek chwili zastanawiał się czy pamięta jak wyglądała w swoim naturalnym kolorze włosów. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Nikt nie chce litości. Za prostą prawdą — trudne wykonanie. Współczucie lubiło wymykać się poza ryzy kontroli i skapywać ze źrenic, które przeskakiwały z twarzy na twarz; pan Halny i pan Foley, pan Foley i pan Halny, poróżnieni latami niesnasek, zjednoczeni kwadransem tragedii. Jakiekolwiek decyzje nie przelewały się przez ich napędzane rywalizacją umysły, dziś nie miały znaczenia; dziś liczyła się tylko polityka. Czołowe nazwiska z list Kręgu podrygiwały nad truchłami straganów — gdyby Vittoria wierzyła w karmę, uznałaby to za złą wróżbę. Gdyby wierzyła w zabobony, zła wróżba zaczęłaby się od drzazg. Fantomowy ból w opuszku zniknął pomiędzy trzecim i czwartym zaciągnięciem papierosem — wątpliwości ulotniły się, kiedy w powietrzu wybrzmiała oszacowana kwota strat; wyrok, ale jakby żart. — Pięćdziesiąt dolarów? Na głowę? — nawet pod zmrużonymi powiekami — spod pociągniętych tuszem rzęs łatwo wydawać osądy — nie mogła ukryć zaskoczenia. — Che figata! Bzdurna kwota. Nie dla niej — uniwersalny przelicznik pani L'Orfevre zakładał koszty nici, materiałów, rachunki, pensje, dostawców i przypadki losowe; maszyny lubiły się psuć, igły gubić, a wino rozlewać. Siwa smużka znad papierosa ukrywała mankamenty skłóconych mężczyzn; teraz byli jedynie inwestycją, w którą każdy próbował wsunąć kilka centów. — Panie Halny, panie Foley, w dalszym ciągu walczcie o należne ubezpieczenie. Rodzina Lafitte z Salem na pewno zna kogoś powiązanego z firmą, której płaciliście składki — udział pani van der Decken wydawał się przesądzony, ale ciężka kawaleria dopiero nadciągała — niedopałek zginął pod kozaczkiem, a do posmaku tytoniu na ustach dołączył uśmiech. — Batalia może — i zapewne będzie; tego dodawać nie zamierzała — przedsiębiorcy i bez tego cierpieli na smutną przypadłość nadmiaru trosk — trwać długie miesiące, ale panowie muszą zarabiać. Prawdopodobnie rozumiała ich najlepiej z całej trójki przedstawicieli Kręgu; kwestia polityki zeszła na drugi plan. Teraz chodziło o solidarność magicznych przedsiębiorców — Vittoria mogła zostać twarzą tej kampanii. — Dziś na Placu Mniejszym rodzina Williamson przeprowadziła składkę na wsparcie Deadberry po katastrofie. Zapewnienie panom materiałów i towaru na nadchodzącą Noc Walpurgii to definicja wsparcia — przelotne spojrzenie na współtowarzyszy próbowało powstrzymać rozpędzony pociąg zysków i strat. — Porozmawiam z— Stop, Toria. Stop z dużej litery i na czerwonym tle; stop, które skierowało spojrzenie na van der Deckena i rozbudziło obawę, że jednym imieniem mogłaby oblać benzyną sześć lat tajemnicy. — Z kim trzeba. Kandydat na burmistrza — polityka, znów i zawsze, i wszędzie — nawet nad dopalanym papierosem i rytmicznie postukującym o bruk obcasem. — Ronald Williamson ze sceny zapowiadał dbanie o magiczną dzielnicę oraz dobro jej społeczności. Sto dolarów; była pewna, że Overtone w trakcie ziewnięcia wrzucił więcej. — Rozliczmy polityków z obietnic wyborczych, bene? — walka o poparcie rozpoczynała się tu i teraz — jeśli z jednej ze skarbonek skapnie zadatek na odbudowę kramów, poza dwoma głosami, Williamson kupi coś, czego nie sposób wycenić na dolary; dobra renoma pomoże zakreślić na kartach wyborczych właściwą kratkę. Niezręczna cisza pomoże wykreślić kilka sekund z ich żyć; martwi małżonkowie zazwyczaj oddziaływali w ten sposób — atmosfera robiła się drętwa. Zanim pociągnięte szminką usta rozchyliły się, by przerwać milczenie, Johan — swoim zwyczajem — przejął ster. To dało czas pani L'Orfevre na obserwowanie, jak dotychczas wokalny pan Halny wycofuje się w kierunku szczątków kramu bez słowa. Gdyby potrzebowała dowodu na to, że niechęć pomiędzy mężczyznami była tylko grą pozorów, właśnie go otrzymała; Halny pozwolił zarobić panu Foley bez cienia skargi. — Jako L'Orfevre powinnam powiedzieć: jedyna słuszna biżuteria wychodzi spod rąk naszych rzemieślników. Jako Paganini powiem— Ujęta w smukłe palce bransoletka błysnęła radośnie; Vittoria zerknęła na pana Faust, a kolejne słowa straciły azymut — nadal kierowała je pod adresem błyskotki? — È così bello — dłoń, swobodnie wsunięta pod ramię Johana, wystukała na jego rękawie ostrzegawczy rytm. Florence na pewno doceniłaby rzemieślniczy wyrób; wyglądałby na niej ślicznie, gdyby tylko była hippiską. — Liczy się gest — lekki uśmiech dla właściciela zrujnowanego kramu i zniżony do szeptu ton dla van der Deckena — zadbała, żeby usłyszał ją tylko on. — Później dokup jej coś u Cartiera, va bene? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Niewyraźny wyraz mający imitować uśmiech wykwitł na twarzy Fausta wraz z uderzeniem go w ramię przez van der Deckena, ale nawet na niego nie spojrzał ani nie odpowiadał na jego komentarz. Sissy Overtone rozpłakałaby się na widok bransoletki z kramu, w to nie wątpił. Pytanie brzmiałoby, czy jej łzy są oznaką szczęścia. Pytanie za dodatkowe punkty – na ile był to dramatyzm przejęty w spadku po ojcu-artyście, na ile prawdziwa reakcja. Nie ma jednak serca patrzeć dłużej na zawstydzonego Foleya, mieli tutaj polepszać wizerunek swój i reszty Kręgu. Poza tym kramarz nie miał obowiązku – chociaż nie każdy mógł się z tym zgadzać – wiedzieć, co się dzieje w każdej pojedynczej odnodze kręgowych rodzin. — Proszę wybaczyć — nie zabrzmiało to zanadto entuzjastycznie, ale było szczere. Zajrzał na przez ramię pani L’Orfevre, by przyjrzeć się temu rękodziełu. Gdyby swego czasu nie napatrzył się na błyskotki, to może zachwyciłby się bardziej niebieskimi koralikami. Żona Foleya na pewno nie była pozbawiona zdolności manualnych, ale komu on mógłby wcisnąć błyskotki? — Jeśli coś by pan miał jeszcze, to chętnie wezmę na prezent dla córki w Europie. Powinna się ucieszyć. Albo da to jakiejś koleżance, którejś na pewno się spodoba jak sprzeda to jako amerykańskie akcesorium. Niech straci, wyśle w jej w kolejne przesyłce. Ostatecznie, cokolwiek by się nie działo z tymi wytworami, niech Foley pocieszy się opchnięciem towaru małżonki bogaczom. — Oczywiście! Proszę, panie Decken, niech weźmie dla żony — Z kieszeni wyciągnął jeszcze cieniutki wisior niskokaratowego złota, wyglądało na barwione domieszką miedzi. Przynajmniej tak przypuszczał Faust widząc jego barwę. — Córka lubi złoto? Mam jeszcze coś takiego ładnego, reszta… Reszta będzie musiała zostać wygrzebana z tego złogu spalonego drewna albo wykonana, gdy tylko otrzyma pieniądze na nowe materiały. Zbicie nowego stoiska nie powinno zająć dużo czasu. O ile ma się z czym pójść do stolarza, rzecz jasna. Jeśli wszystko pójdzie dobrze – musiało, to przecież nie mogło być trudne – to i te niedługo się znajdą, a Foley będzie mógł się nieco szerzej uśmiechnąć i odzyskać energię, by pokłócić się o jeszcze nie jedną pierdołę z Halnym. Roche odchrząknął znacząco, przydeptując na bruku swój niedopałek, a resztę Parliamentów zamknął w papierośnicy i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Mogli tutaj stać nawet i godzinami, ale najpiękniejsze słowa zaczerpnięte z języka włoskiego, francuskiego ani angielskiego nie były w stanie sprawić, że deski same zbiją się i przyjmą na nowo postać eleganckiego stanowiska przyciągającego spojrzenia turystów. — To chyba jesteśmy rozmówieni? Porozmawiamy z kim trzeba, nazwiska panów już znamy, więc kontakt nie powinien być utrudniony. O ile będą go oczywiście szukać. — Nie wiem, co mógłbym powiedzieć! Naprawdę dziękuje, znaczy… — szybki gest w stronę Halny’ego, prawie jakby próbował go upomnieć jak dziecko o dobre maniery. — dziękujemy! Wreszcie ktoś się zainteresował tym bu- bajzlem, no! Siewca nie zamierzał zaburzać tego pięknego obrazu – ludzie pracy połączeni niezależnie od klas, do których należeli. Oni w krótkiej perspektywie nie mieli z pomocy kramarzom nic, ale dobrze wiedział, że ktoś inny właśnie zarobił niezwykle wiele w perspektywie czasu. Nie odpowiedział na to, jedynie wręczył dyskretnie zapłatę za świecidełko stworzone ze stopów różnych metali. Nie zamierzał jeszcze uciekać do swojego domu. Popatrzył po swoich towarzyszach nim złożył drobną propozycję, głównie wzrok zatrzymując na Vittorii. — Może wrócimy zobaczyć, co dzieje się na Placu Mniejszym? Miał być tam słodki poczęstunek. Roche Faust w swojej słusznej budowie raczej nie sprawiał wrażenia mężczyzny, który zajadał się chętnie ciastami. Pewnie jadłby ich więcej, gdyby tylko jego sąsiad podający się za jego przyjaciela (dla niepoznaki) nie kradłby regularnie tego, co zakupi w cukierni nieopodal Broken Alley. Roche z tematu, wracamy na Plac Mniejszy |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Sprawa wyglądała na zamkniętą, kramarze na pogodzonych (ze sobą i z własnym losem, o który obiecali zadbać możni tego miasta), stoiska jak były spalone tak pozostawały. Ci, którzy zgłosili się na ochotnika do sprzątania będą mieli pełne ręce Teraz musiał się wykazać jeszcze tylko Ronald Williamson. skoro zamierzał zyskać wyborców, musiał spełnić oczekiwania przynajmniej części z nich. Przyglądał się jeszcze przez chwilę srebrnym paciorkom udając, że jest pod wrażeniem. Nie był. Jarmarczne bibeloty i świecidełka to były jedne z ostatnich rzeczy, jakimi się interesował. Zgodził się wziąć i wisior, który mu podsunął sprzedawca. Niech ma, niech uznaje to za dobry dzień. Biżuteria miała być nie tylko ładna, ale i porządna. A jeśli porządna, to droga. Jakość zawsze szła w parze z ceną. Może powinien podsunąć tę myśl Halnemu i Foley'owi? Nim wypowiedział to na głos, drobna, smukła dłoń Vittorii wsunęła się pod jego ramię klepiąc ostrzegawczo. Podniósł niebieskie spojrzenie na kobietę. - Ma stai scherzando? Non glielo darò, wyobrażasz ją sobie w tym? - pokręcił lekko głową. Nie oszczędzał na żonie, choć gdy się czasem kłócili lubił zagrozić jej odcięciem od konta. Jeszcze ani razu nie zrealizował swoich pogróżek. - Będę miał później do ciebie interes, mia bella. - Panowie, nie ma za co dziękować. My, magiczni, musimy się trzymać razem, prawda? Szczególnie teraz, po tym wszystkim... - uśmiechnął się, wsuwając świecidełka do kieszeni płaszcza. W zamian kramarz dostał kilka banknotów. Przystał na propozycję Fausta klepiąc lekko zimną dłoń Torii. - Mam nadzieję, że to nie będzie ta śmierdząca grochówka... Z oddali usłyszeć mogli znany już głos ulicznego śpiewaka oraz niosący się wraz z nim podzwaniający stukot łyżek. Jeremy Pufford (albo Jacinthe Lickwood, zależało to od okoliczności) musiał dotrzeć do końca ulicy i właśnie zawracał. W kieszeni miał już piętnaście dolarów, które ktoś mu naiwnie wręczył w zamian za to, że zamknie gębę. Zamknął, na dziesięć minut. - Szybciej, bo nie wytrzymam... - O królowooooo! O królowo....! - mogli usłyszeć już bardzo wyraźnie. Johan z tematu |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Ból fantomowej drzazgi i posmak wypalonego papierosa — wszystko przemija. Smugi pożaru nad Deadberry rozmyły się wiele dni temu, pierwsza, druga i każda kolejna fala szoku minęła; to, czemu dziś musieli stawić czoła, było naturalną konsekwencją katastrofy. Trochę uciążliwą, wyjątkowo podatną na skaleczenia, ewidentnie lubiącą brudzić płaszcze ptasimi odchodami — ale nawet to przeminęło. Po słowach, wizytówkach, nazwiskach i obietnicach pozostała tylko wędrówka w nieznane; tanie bransoletki zasiliły kieszenie panów, wymienione dolary pozwoliły na ułudę właścicielom, że jeszcze nie wszystko stracone — kącik doradztwa kryzysowego, zwieńczony przez uśmiech pani L'Orfevre, właśnie został zamknięty. Zmęczenie czuła przez cztery sekundy; w piątej obiecano jej ciasto. Drugi papieros w towarzystwie mężczyzn zazwyczaj spotykał się z lepiej bądź gorzej — zwykle nieudolnie, zupełnie jakby starali się tylko do momentu zajrzenia w dekolt — maskowaną naganą. Szesnastoletnia Vittoria ukryłaby się za nadpalonym kramem, nerwowo krztusząc (dymem, oczywiście); Vittoria dwudziestotrzyletnia z palenia papierosa zrobiłaby jednoosobowe przedstawienie dla czteroosobowej widowni. Vittoria w wieku lat — niespełna! — trzydziestu, posiadała ewentualne opinie zwrotnie dokładnie tam, gdzie zwykły lądować osądy na temat mody wypowiadane przez kogoś, kto nosił cokolwiek w kolorze grynszpanu. Tym samym, w którym były koraliki na kupowanej przez Johana bransoletce; teraz nie miała wyboru. Usta zaciśnięte na filtrze papierosa powstrzymywały potok słów — abominacja i splunięcie w twarz poczuciu estetyki jedynie otwierały przemowę, która długością, werwą i przekazem przerastała to, czym uraczył ich dzisiaj Ronald Williamson. — Porozmawiamy o biznesie, kiedy coś zjem — drobna dłoń i delikatne poklepanie van der Deckena po ramieniu położyły kres negocjacjom. W słowniku Vittorii L'Orfevre to zdanie ciągnęło za sobą całą armię konsekwencji — babeczki słodsze od sierpniowych poranków na Sycylii po pierwszym kęsie mają smak nieba; po drugim popiołu. Po czwartym wie, ile kalorii właśnie zjadła — strzepując okruszki z palców, liczy ilość torsji potrzebnych, żeby sprowadzić tę wartość do zera. Uśmiech skutecznie ukrywał myśli — spojrzenie pana Faust uniosło kąciki warg o kolejny centymetr; nawet, jeśli wytrzymała jego spojrzenie, była to wypadkowa włoskiego uporu i niemieckiej cierpliwości — nawet, jeśli po tym zsunęła wzrok odrobinę niżej, na usta, była to wypadkowa Vittori L'Orfevre. Stuknięcia obcasów o poharatany niedawną przeszłością bruk nadały takt dolatującemu znikąd — a więc zewsząd — śpiewowi; kramarzy zjednoczyła wizja pomocy, Johana ze sztuką nie mogło zjednoczyć nic. O królowo, nawoływanie pana Pufforda — naprawdę, skądś go znała — gwałtownie podniosło zapotrzebowanie na cukier każdego w zasięgu słuchu. Vittoria zt |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Niewiele miejsc w Deadberry odczuło kataklizm dwudziestego szóstego lutego równie dotkliwie, co Plac Aradii; ślady zniszczeń, ognia oraz chaosu snuły się po spękanym bruku i pełgały po elewacjach budynków równie dotkliwie, co zabrudzenia na cennym obrazie. Miejsce, które dla całego magicznego społeczeństwa było stałym punktem na mapie miasta, zostało zbezczeszczone — ślady katastrofy można było odkryć na każdym kroku, a smutek oraz troska wydawały się cechą wspólną każdego z tutejszych przedsiębiorców. Siódmy marca był dopiero pierwszym skokiem w głębinę niezbędnych renowacji, ale na pewno pomógł w mocnym rozpoczęciu żmudnego procesu odbudowy. Judith Carter, Imani Padmore oraz Sebastian Verity siłą własnych rąk i przy zaangażowaniu magii pomogli w oczyszczeniu miejsca, które dla każdego czarownika było przedsionkiem Piekła; wszak niedaleko znajdował się Kościół. Ich wytężona, sprawna praca była pierwszą jaskółką w procesie odbudowy — część Placu Aradii została oczyszczona, a przetransportowane materiały i wywieziony gruz miał pomóc w przyszłych pracach. Na merytoryczne i emocjonalne wsparcie mogli liczyć także lokalni biznesmeni; to właśnie pod Łukami o przetrwanie od dnia katastrofy walczyli kramarze, których dobytek spłonął dwudziestego szóstego lutego. Nie znali przyczyny, nie wiedzieli, co czeka ich w niedalekiej przyszłości — ich myśli wypełniała jedynie świadomość, że pieniądze z ubezpieczenia nie nadpływają, a każdy mijający dzień pcha ich na skraj bankructwa. Vittoria L'Orfevre, Johan van der Decken oraz Roche Faust nie pozostali bierni na ich krzywdę — emocjonalne i merytoryczne wsparcie tchnęło otuchę w serca kramarzy, z kolei obietnica przyszłej, finansowej pomocy przywróciła wiarę w lepsze jutro. Czas płynął, dwunasta minęła dawno temu — ten dzień dla wielu miał być nowym początkiem. W związku z oficjalnym zakończeniem minieventu oraz sukcesem pomocy obu grup, temat zostaje zwolniony. Podsumowanie działań w lokacji: udany rytuał (oczyszczenia); transport kostki brukowej, cegieł, drewna i dodatkowych materiałów budowlanych; oczyszczenie Placu Aradii; wsparcie duchowe, merytoryczne i emocjonalne lokalnych przedsiębiorców. Numery zadań ogólnoforumowego eventu "Pomożecie? Pomożemy!": 1, 3, 4, 8. |
Wiek : 666
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
1 kwietnia 1985 roku Fakty są pokarmem. Za oknami samochodu — rodzinna zabawka z pierwszym przeglądem podbitym rok temu; bawi mnie czarny klasycyzm Cadillaca Fleetwood skonfrontowany z brzydotą biedniejszych dzielnic — niebo jest rześkie i czyste. Front wysokiego ciśnienia przemieszczający się znad Bostonu przegania wilgoć i mgły — pierwszy kwietnia nie jest dowcipem ani żartem; to fakt, to rzeczywistość, to prawda obmyta z lutowych grzechów. Popołudnie rozkwita aż po sam horyzont, więc chodźmy — ty i ja, bez Cadillaca; ten ma zakaz wstępu do magicznej dzielnicy — przez uliczki zdruzgotane kataklizmem, przez brzydkie twarze oszpecone biedotą, przez smutne spojrzenia kipiące czymś. Czym? Tajemne monstrum w moim wnętrzu — ten potworek złożony z uszu i oczu — może zajrzeć w wasze wspomnienia i odkryć źródła trosk. Czy to żona zdradza męża, mąż żonę, kondygnacje ran na sercu solą posypuje pusty portfel? Stłoczone szepty Deadberry tworzą zbitą masę, naciskają na mnie natarczywie, dygoczą jak galaretowate kawałki planktonu brutalnie ściśnięte w siatce jakiegoś oceanografa w jeden poskładany organizm, w którym gubią się poszczególne indywidualności. Jeśli skupię wolę — chcę dziś skupiać wolę? Benjamin Verity pojawia się znikąd; jego aura jest szeptem kłamstw, dlatego słyszę, nie słuchając — mogę uchwycić poszczególne wybuchy odrębnych jaźni. Czym dziś kipisz, Ben? Jest pierwszy kwietnia, więc cienka, skórzana rękawiczka na mojej dłoni to żart; to też zapowiedź, że będę grzeczny. Verity ma dziś w sobie sporo; ciężar papierosowego dymu w załamaniach materiału i fałsz w zakłamaniach uśmiechu. Jest symfonią Mahlera — ma w sobie dziwne, małe strzępki i zawirowania melodii wznoszą się z mrocznej orkiestralnej plamy jego myśli. Cudowny umysł nafaszerowany przeszłością; słodko—gorzki deser, z którego nigdy nie uszczknąłem kawałka. Ta wyprawa to coś więcej niż spacer dla zdrowia — nie mam czasu na spacery, poruszanie się to efekt uboczny pracy — i pogody ducha; to nowy miesiąc, nowe możliwości, nowe opowieści, sprawozdania nowości ze szczytów Międzynarodowego Magicznego Ratusza. To w końcu nowe perspektywy — obaj jesteśmy ludźmi horyzontów. Jeden zakopuje za nim plotki ze Zwierciadła, długi mówi nad drinkiem — wyraźnie, niech każdy usłyszy — że bzdura i whisky sour mają dwa główne składniki; alkohol i wisienkę. Kto jest alkoholem, kto wisienką w układzie pan Verity—panna Hudson, pan Williamson tłumaczyć nie zamierza. — —bezprecedensowo naiwne założenie, że jakakolwiek próba rewolucji w układzie sił pomiędzy Saint Fall i Salem przyniesie wymierny skutek. Ratusze współpracują z sobą, ponieważ polityka była, jest i, póki żyję, będzie hydrą z ilością głów wprost proporcjonalną do zasobności portfela najistotniejszych graczy na scenie. Jeśli McKinnon chce pracować nad zmianą podziału kompetencji pomiędzy ratuszami, musi zwrócić się do Magicznej Rady, która, z całym szacunkiem dla tego starego pederasty, który na ostatnim walnym zgromadzeniu komitetów pytał, czy prezydent Kennedy wyszedł cało z zamachu, ma obecnie istotniejsze sprawy na głowie. Ten konflikt trwa od dwóch lat — odkąd Richard Williamson i starszy specjalista stali się jednością. Nawet Międzynarodowy Magiczny Ratusz wypełniony był kretynami (szokujące—?), ale stary Elba McKinnon osiągał nowe, górskie szczyty kretynizmu — jego Komitet do spraw Praw Czarowników od czasu do czasu zrzucał parującą taczkę gówna na Kancelarię Verity. Wtedy pojawiam się ja — cały na biało, ale bez łopaty do przerzucania gnoju; w życiu żadnej nie trzymałem. — Marcus to nieoceniona pomoc w sprawie z inwestycją pod Rockport. Porwę go do Salem na dzień lub dwa, więc ustalmy, że to pokojowe przejęcie — nieoceniona pomoc i Marcus w jednym zdaniu — równie dobrze mógłbym powiedzieć, że trawa jest zielona, demokraci to najsłabsze nasienie ze strzału własnych ojców, z kolei mężczyzna rozstawiony z kramem pod Łukami Aradii łamie przynajmniej dwa prawa przeciwpożarowe. — Słodkości, słodkości na trudy dorosłości! Oraz pół tuzina praw poezji klasycznej; znalezienie się w centrum jego uwagi to niebezpieczny manewr. — Panowie, może po kąseczku? Dla jegomości mam po kawa— — Jeśli to sposób na przerwanie poetyckiego slamu, jestem gotowy na poświęcenie — pogoń za przygodą, próba urozmaicenia dnia, patrzcie tylko, kochani przechodnie, jestem taki, jak wy — pobudki nigdy nie są istotne; interesują mnie efekty. — Przygotujesz pozew, gdyby mnie otruł? Od taniej czekolady dostaję wysypki. Na czym? Na tym, co kramarz będzie musiał dawać, żeby spłacić kaucję — zamknij oczy, otwórz buzię brzmi na zabawę rodem z Harvardu, więc pamięć mięśniowa przejmuje stery. Coś lekkiego ląduje na języku; coś słodkiego zalewa mnie do środka. — Ptasie mleczko. Niezłe, chociaż Teuscher to nie był — rozchylone powieki odsłaniają ubytek — pustka na miejscu kramarza i Benjamin na miejscu przyzwoitości — spróbował? — Co wybrał dla ciebie? |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Diabelski młyn kusił czyste dusze tylko w czwartki po południu, pomiędzy 4:31, a 4:35. Cztery minuty słodkiej nicości, w których trakcie żaden z nich — Verity, Williamson, van der Decken, Hudson, Harris, Duer, Cabot, nie ma sensu wymieniać dalej — mógł pozwolić sobie na zatracenie we własnej dominacji nad wspólnotą posłusznych Kościołowi czarowników, twardo stąpających po ziemi. Tych, którzy za murami własnych domów, w ciasnych kamieniczkach i małych sypialniach z furią w oczach i zębami na wargach próbują nagabywać własne żony, że jurysdykcja Kręgu nad całym północno-wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych, to jedna wielka brednia. Mężowie-pijacy mieli sądzić, że imigranci zabierają im pracę, a Ratusz nic z tym nie robi. Że ceny rosną, a Ratusz nic z tym nie robi. Że paliwo drogie, a Ratusz nic z tym nie robi. Podobno fajki zdrożały — Ratusz nic z tym nie zrobił. Co bystrzejsi spośród grona idiotów raz na jakiś czas zamkną spite piwem usta i zastanowią się nad clou własnego istnienia. Ci najbardziej inteligentni machną wtedy ręką, uświadamiając sobie, że niewiele mogą zrobić, a ci najbardziej butni, wyślą dwie skargi do któregoś z komitetów, tylko po to, aby trafiły na stosik papierów do wycierania dupy. On — Benjamin drugi, zawsze pierwszy — tym bardziej lubianym doradzał, żeby nie wkładali palców między framugę, a drzwi. Tym najbardziej zamożnym podpowiadał odpowiednie kontakty. Tym których szanował — najlepszy klub w Bostonie, by odreagować skołatane nerwy. Lobbyści byli wszędzie — The Pepper Demon w Salem to tylko przykład. Ale co mógł zrobić najlepszy z lobbystów, gdy Richard Williamson uparłby się i tyle. Za Richardem pójdzie Ronald, za Ronaldem cały świat, a reszta odegra w nim nieznaczące role statystów, których wstydziliby się Overtonowie. Gdzie w tym wszystkim stali ci najlepsi? Otwierali butelki szampana, świętując kolejne ustawy, którym nikt nie mógł już zagrozić. — Ratusze są zbyt mocno splecione interesami. Każda próba napotka opór. McKinnon powinien być bardziej pragmatyczny w podejściu i zrozumieć, że jedyne co może zmienić to budżet dla swojej komórki, na ten bardziej ograniczony. Dość mówić, że utrzymywanie komórki, która ma zajmować się równością, dyskryminacją, niesprawiedliwością i naruszaniem praw człowieka, jest-. — urwał na moment. Absurdem na skalę światową. — Nietypowym rozwiązywaniem bieżących problemów... — sądy są niezawisłe, nikt nie ingeruje w ich wyroki, a sędziowie zawsze podejmują trafne decyzje. O ile dają wygrywać Veritym. — McKinnon to idiota. Mamy od niego średnio dwa telefony w tygodniu z prośbą o niezależne konsultacje prawne, oczywiście pro bono. Z drugiej strony to doskonała robota dla stażystów. Zawsze uważałem, że sen dłuższy niż 3 godziny dziennie i praca mniej niż 7 dni w tygodniu to zwykłe lenistwo. Ta ustawa, którą proponował — pamiętasz? — o systematycznym przeznaczaniu środków zapasowych na posterunki policji na terenie całego wybrzeża, które pokryłyby koszta związane z przerywaniem śledztw dotyczących czarowników? — kwiecień 1984 był wyjątkowo dziwnym okresem wyjątkowo abstrakcyjnych pomysłów łysiejącego niedługo-emeryta, który przez całe życie marzył o awansie, a został rozsierdzony przez chłystka z Williamsonów. Kto odmówiłby wspaniałemu Richardowi — Richie Rich, złoty chłopiec — stanowiska starszego specjalisty? Kto zaprzeczyłby, że splunięcie z jego strony na McKinnona to zaszczyt, którego nie każdy miał szansę dostąpić? — Ale nie wmówisz mi, że wygrana twojego wuja w wyborach nie będzie mieć wpływu na system. Na krótki moment zawiesił wzrok na towarzyszu spaceru, tylko po to, by zaraz znów spojrzeć w przód z uczynnym eleganckim uśmieszkiem. Jeśli cokolwiek było pewne w polityce, to tylko to, że zawsze ktoś będzie mieć bardziej napchane kieszenie, a ktoś będzie się wściekał. Cabot kontra Williamson to nieprzerwana od setek lat zawieszona wojna, przed której wybuchem świat chroni tylko i wyłącznie obecność Magicznej Rady. Gdyby tej zabrakło, kto by ją przegrał? — Marcus jest jednym z najlepszych prawników, jakich znam, ale nie ma się czemu dziwić. Mamy dobre geny. Ma wrócić cały i zdrowy, odrobinę pijany i wyjątkowo zrelaksowany — postawił warunki, nie zamierzając nawet pertraktować w tym zakresie. Cieszył go fakt, jak doskonale radzi sobie młodszy Verity, który jeszcze chwilę temu, przyszedł prosto po studiach na przygotowany dla niego stołek, o który inni musieli się bić przez długie lata. Oni — młode pokolenie młodsze ledwie o kilka lat. Oni — starzy wyjadacze, którzy tak naprawdę żyli we własnym wyimaginowanym fantastycznym świecie, w którym roztoczona od urodzenia tarcza ojców i dziadów chroniła przed wszelkimi atakami. Różnica leżała tylko w akcie urodzenia. Wiara tworzy fakt. Rozlegający się głos na placu Aradii wkradł się w uszy niczym nieprzyjemny mewi skrzek albo uderzenie widelcem w porcelanowy talerz. Wtedy on — honorowy człowiek godzien swoich czynów, uznaje, że poświęci się w imię nauki i spokoju ducha wszystkich zebranych. Niechaj kronikarze zmoczą pióra w czarnym atramencie. Oto nadeszła wiekopomna chwila. — Napiszę o tobie pieśni chwalebne i zadedykuję ci pomnik — kto ośmieliłby się otruć synów Kręgu? Ryzyko to adrenalina, a adrenalina jest zastępstwem kokainy. Wiara tworzy fakt. Otworzył usta — na Harvardzie ktoś wlałby mu na język tequilę albo-. — Czekolada? Z orzechami? — jeszcze przez krótki moment pozwalał sobie na to, by ta rozpuściła się na języku, aż w końcu jeden z nugatów znalazł się pod zębem. — Tak. Przypomina Hershey's i-... Ból zęba przerwał mowę. Spojrzenie wwiercone w Richarda przerwało brak podejrzeń. A mama mówiła — nie bierz słodyczy od nieznajomych, bo przyjdzie zły pan i cię zje. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
McKinnon jest uparty — tak. McKinnon to idiota — fakty empiryczne mówią same za siebie. McKinnon to— — Problem, który można rozwiązać definitywnie, choć nie bez wcześniejszego wykorzystania jego problematyczności. Dziękuję, panie Verity; środki zapasowe to Mozart dla moich uszu. — Absurd jego propozycji dziś budzi uśmiech politowania, ale jednego nie można mu odmówić — był na dobrym tropie, chociaż wykonanie pozostawiało wiele do życzenia. A finisz? Lepiej nie wspominać. Musieli wyprosić go z mównicy pod groźbą wyprowadzenia siłą; zaciskał palce na panelu, jakby ten miał otworzyć się i rzygnąć dolarami prosto pod wytarte buty sprzed trzech sezonów. — Faktem jest, że policyjne śledztwa prowadzone przeciwko czarownikom pochłaniają nie tyle fundusze, co energię służb, do których obowiązku należy zatarcie śladu magicznej obecności w niemagicznych aktach. W efekcie Czarna Gwardia cierpi na dwa główne niedobory — mózgu i empatii; jedno jest niezbędne do przetrwania, drugie przereklamowane. — Czasu i finansowania. Paradoksalnie, drugie pomoże rozwiązać problem pierwszego, a przy odpowiednio wartkim źródle środków— Plan, krok pierwszy — konsultacja. Wypełniam płuca powietrzem Deadberry i żałuję, że nie czuję smrodu spalenizny; gdzie była Gwardia, kiedy Plac Aradii pogrążył się w chaosie? Dokładnie tam, gdzie Kościół chciał, żeby była — to zwykła ekonomia wartości. Życia nigdy nie były, nie są i nie będą mieć wspólnego cennika; nazwiska poległych — z niechlubnym wyjątkiem Abernathy'ego, pal Lucyfer jego duszę i wybacz mojej siostrze, że pustkę w logice próbuje owinąć w napletki bezimiennych idiotów — wyceniłem na dwa tysiące dwieście dolarów milczenia. — Znajdziesz dla mnie czas w maju? Sprawdzę nastroje w Ratuszu i— Ostrożnie Richie, ostrożnie; lubię znać sekrety, ale zdradzać? Niekoniecznie. — Spróbuję poznać obecnie doskwierające naszym dzielnym obrońcom — nie z urzędu, ale z podziemi Kościoła — problemy. Bezpieczne społeczeństwo to społeczeństwo szczęśliwe, czyż nie? Bezpiecznie społeczeństwo to społeczeństwo kontrolowane. Banda owiec spętanych drutem kolczastym nigdy nie dostrzeże własnej liczebności, zbyt skupiona na zagrożeniu poza ogrodzeniem — żadna z nich nie wie, że ogrodzenie przed niczym ich nie broni. Za to skutecznie ograniczy. — Wygrana mojego wuja nie będzie mieć wpływu na system — spojrzenie na profil nie odda pełni mojego uroku, Ben — przyjrzyjmy się sobie dokładniej. Odwracam głowę i podziwiam kunszt; patrzę na trzydzieści trzy lata kłamstw, naginania prawdy i pierdolenia wszystkiego, co zachowuje standardy higieny — uroda to rzecz dyskusyjna; Ben miewał na studiach kobiety w odcieniach, w których nie pomalowałbym nawet ławki w ogrodzie. — Wygrana mojego wuja będzie mieć wpływ na to, kto zacznie ten system kształtować. Tego chciałeś, panie Verity? Szczerości? Proszę bardzo — nie oszczędzam jej na ludzi, których szanuję i w których widzę partnerów do rozmowy, biznesu, polityki, prawa i niesprawiedliwości. To żaden sekret; Ronald Williamson nie traciłby czasu — na psie lata powinien nie żyć trzy razy — na zwykłą satysfakcję zwycięstwa i siedzenie bezczynnie za biurkiem przez całą kadencję, nieważne, kto akurat klęczałby pod rzeczonym biurkiem. Na pewnym etapie polityki nie chodzi nawet o pieniądze (kłamstwo, zawsze chodzi o pieniądze) — władza to góra, z której łatwo spać; góra, na którą wciąż trzeba się wdrapywać; góra nie ze szkła, ale z wijących się, mozolących, wbijających pazury ciał innych ludzi. Ten, kto stawia się na piedestale, nigdy nie patrzy pod nogi — dlatego Cabot to banalny przeciwnik. Z przeciętymi ścięgnami daleko nie zajdzie. — Relaks to moje piąte imię — zaraz po Richard Antony Semper Vincit — zwyciężam nawet, kiedy przegrywam, chociaż nie przegrywam nigdy, bo zwyciężam zawsze; ekonomia sukcesu ma tylko jedno imię i zdrobniale lubi: Richie. Handlarz słodyczy rozpływa się w powietrzu, ptasie mleczko robi to samo na języku — ja rozpływam się w wizji pomnika, którego powstanie to nie kaprys; to kwestia czasu. — Powinienem trzymać na nim Biały Dom w dłoni. Jak serce, które każdego dnia ofiaruję wyborcom — i zupełnie jak moje serce, atrapa symbolu demokratycznej władzy, byłaby pusta. Szybka matematyka grzechu, prędki rachunek sumienia — godzina ze szpadą w ręce wystarczy, żeby wypocić to, co spłynęło w dół gardła. Nie wiem, ile czasu będzie musiało minąć, bym wypocił to, co właśnie wpadło pod rozpędzony pociąg spojrzenia; Verity mówiący niewyraźnie to Verity— — Benjaminie, kojarzysz to bzdurne, niemagiczne święto? Dzień Świstaka? — uśmiech zaczyna się od ust i rzadko dociera do oczu — tym razem wszystko dzieje się na odwrót, ponieważ to dzień cudów, znikających kramarzy i Benjamina Drugiego, który jako pierwszy w historii Placu Aradii spontanicznie hoduje— To siekacze czy cieszysz się na mój widok? — Obawiam się, że w przyszłym roku nadejście wiosny będziesz wróżyć ty — bańka śmiechu w piersi rozbryzguje się bezdźwięcznie; stawiając krok w kierunku Verity'ego, nie myślę o echo rozbawienia, które skapuje ze słodkiego języka — myślę o optyce. Myślę o przechodniach, o przypadkowych świadkach, o gazetach i o tym, że Verity metaforycznie — a później dosłownie, od czego ma mojego brata? — ukręciłby kark przy samej dupie każdemu, kto próbowałby zdobyć zdjęcie, by ozdobić nim kolejny numer Zwierciadła. W magicznych tarczach nie jestem autorytetem, ale te plecy — dziękuję, to zasługa szermierki — ukryły niejeden grzech. — Spróbujesz z reversomutatio? uniknięcie ptasiego mleczka: k100 + 4 (sprawność) + 5 (szybkość) {próg 50} |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 60 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
McKinnon to powód, dla którego tak wielu urzędników niższego szczebla wpada w depresję. McKinnon to absurd. — Po co rozwiązywać problem, który dostarcza tyle rozrywki? — wzruszył ramionami w nieukrywanej ironii. Po co? Żeby nie męczyć się z idiotą, który odpowiednio uparty może blokować niezbędne dla dobrobytu ustawy. Nieraz łapał się na własnej hipokryzji - co ja tam wiem? Nie obcuję z nim na co dzień. McKinnon był wkurwiającym idiotą. — W takim razie należy rozmawiać o finansowaniu gwardii, a nie policji. To dwie różne sprawy — ta druga brzmiała jeszcze bardziej ironicznie niż rozrywka w postaci nieudolnego łysiejącego urzędnika. — Ale wiem też, jak wiele środków jest przeznaczanych na niepotrzebne interwencje wobec osób, które z samego nazwiska są niewinne — spojrzał na towarzysza raz. Jeden. Raz, który powinien wystarczyć, gdy podprogowo przekazywane było tylko jedno imię: Charlotte. Kojarzysz? — Może to nie jest kwestia funduszy, a ich odpowiedniego rozlokowania? Skoro są środki na prowadzenie śledztwa, gdy winni wyłonił się już dawno, to na pewno można je przesunąć do odpowiednich komórek. Wiem, ile płacę podatków, Richardzie — a ile nie. W Deadberry już dawno się pojebało. Zgliszcza Piwniczki — gorzelni, którą każdy z nich omijał szerokim łukiem — widać na odległość. Może i dobrze się stało. Plotki, że Kościół nie otworzył drzwi to bujda, każdy myślący człowiek się z tym zgodzi. Luty udowodnił jednak, że czarni potrzebują odpowiednich zapasów, żeby móc ochronić najważniejsze osoby. Fakt, że zginął w tym dniu Abernathy, wystarczająco świadczyło o nieroztropności i niewystarczającej opiece nad miastem, które im powierzono. Z drugiej strony — nieobecność gwardii oznaczałaby anarchię. Anarchia to syf i nieporządek, a Benjamin niczego nienawidził równie mocno, jak brudu. Ci, którzy zdecydowali się wyjść z Piekieł, ci, którzy szczali pod murami starego miasta, ci, którzy śmieli przejść obok kancelarii, śmierdząc, ci, którzy podróżowali komunikacją publiczną — długo by wymieniać. — Richie, Richie, Richie... Dla ciebie zawsze znajdę czas. To oficjalne spotkanie? — to nie miało najmniejszego znaczenia. Każde oficjalne spotkanie przechodzi przez kilka etapów. Wydumane, nadmuchane i uczynne rozmowy. Potem stopniowe rozluźnienie się atmosfery przy trzecim koniaczku. Potem wypad na kurwy do Bostonu. — Ja sam miałbym... hm... Jeden temat do omówienia w czterech ścianach i dwóch butelkach. Barnaby do tej pory nie znalazł czasu, chociaż planował go poruszyć już dwa miesiące temu. Bzdura. Obydwoje go dla siebie nie mieli. Gdzie podziały się czasy, gdy po każdym czwartku w Patriot, matka Valerio karmiła ich gnocchi? Teraz karmili się co najwyżej obowiązkami, chińszczyzną na wynos i homarem przy kolacji z żoną. Richard rozplątuje język, a Benjamin jest pewien, że tylko na tyle ile sam chce. Nawet w przyjacielskim środowisku należy powstrzymać emocje. Plotki są domeną kobiet i tylko idiota nie wiedział, jak wiele można na nich zyskać, a jak wiele stracić. Czwarta siła. Czwarta władza. Informacja. Tego chciałem, panie Williamson. — Obydwoje wiemy, że neutralność jest najmocniejszą cechą mojego rodu — bzdura. Szli tam, gdzie bardziej się opłacało, a obecnie nie było przyjemniejszego miejsca dla nazwiska niż Krąg. Ta sytuacja zresztą miała się jeszcze długo nie zmienić, przynajmniej według Bena. To Krąg dawał najwięcej kontaktów, największe możliwości, a co za tym szło — największe pieniądze. — Ale naszą największą zaletą jest otwartość do rozmów. Genevieve — lubił nazywać ją po imieniu — ma podobne zdanie na ten temat. Przekonam ją. Nie był pewien, jak wiele Barnaby powiedział swojemu bratu o ustaleniach, jakie odbyły się w salonie van der Deckena. Verity mieli stanąć po stronie Williamsona. Danego słowa się nie łamie. Wytłumaczy to Marcusowi, Sebastianowi i reszcie. Audrey zajmie się wujem, Valerio każdym półgłówkiem z Palazzo, Johan na pewno już dawno rozpuścił polecenie wśród marynarzy Latającego Holendra. Wyborów nie wygrywa się w jeden dzień, to skrupulatne i jednostajne działania, bez ani chwili wytchnienia. Konkurencja nie śpi, a Adams nie bez powodu już raz został burmistrzem. Spasiony czy nie, niewielu na niego narzekało. Może powinni zacząć? Świat należał do młodych, dlatego Ronald Williamson miał może 100 lat. — Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Biały dom w dłoni i fotel magistra pod dupą. Każdemu wybudowałby pomnik, potem obserwując, jak srają na niego ptaki i szczają nastolatkowie. Oczywiście następnie musiałby być dokładnie doczyszczony, a obserwowanie jak zajmują się tym ci, którzy najbardziej ich nienawidzili, miałoby stać się przyjemnością i rozrywką godną królów. Lecz nawet nóż nie przebiłby się przez marmur, z którego ów pomnik byłby zbudowany. Odwrotnie do rosnących właśnie zębów i pojawiającego się seplenienia, gdy — kurwa mać. — Co to, kurwa było? — natychmiastowo agresja przejmuje kontrole nad słowem. W jego towarzystwie może sobie pozwolić. Sytuacja też daje do myślenia. — I co to kurwa jest? Świstak siedzi i zawija je w te sreberka, a Benjamin stoi i próbuje ukryć się pod czarnym płaszczem, jakby to miało jakkolwiek pomóc. Zwłaszcza w momencie, gdy nad głowami zbierają się mewy. — Reversomutatio — padło tuż po kiwnięciu głową. Richard miał dobry pomysł. — Niemal dopadli cię wdzięczni wyborcy — obserwował ptaki u góry, które przyjęły sobie głowę Williamsona za ewidentny cel. Reversomutatio na zęby (próg: 70) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Stwórca
The member 'Benjamin Verity II' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 60 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Porozmawiajmy. Pomówmy o tym, co ważne i co niewygodne, ale co — dla i w imię zwycięstwa — konieczne. Żarty na bok, McKinnona niech pochłonie kolejne trzęsienie w Cripple Rock; porozmawiajmy o— — O finansowaniu części działań Gwardii z ramienia Ratusza, nie datków Kościoła. To dwie różne sprawy, które są trzema różnymi sprawami, z których robi się sprawa, ale dla reportera. — Wiesz, co kocham w polityce? Siebie? Tak — na wyłączność, całym sercem, bez granic. Wyborców? Cóż. — Istnieje nie dla ludzi, ale dzięki ludziom. Demokracja to prawo większości, więc wystarczy dokładnie tyle, by dokonać drobnej rewolucji w budżecie. Większość to głosy, głosy to ludzie, ludzie to nazwiska, nazwiska to tajemnice, tajemnice to moja specjalność. Blade słońce nad Placem Aradii wykrawa nasze cienie na uprzątniętych płytach — na pierwszy rzut oka są tylko dwa, ale życie jest sztuką znajomości. Na barkach Benjamina spoczywa ciężar wielu przydatnych imion, mój kark obejmują chciwe palce rzeszy spragnionych władzy; za obietnicę, dolary i przysługi można kupić każdego. — Nie chciałbym przecież, żeby twoje podatki marnowały się na z góry przesądzone sprawy. Słodka, słodka siostro; dwie żółte kartki to o dwie za dużo. Gdyby Charlotte nie była rodziną, gdyby jej bezpieczeństwo nie było dla nas ważne, gdyby nie miała swojej roli w planie, nie wahałbym się sekundy; dzika karta bywa przydatna, ale po drugim potknięciu to już nie dzikość — to zwykła nieostrożność. Pomoc Benjamina w upewnieniu się, że Barnaby nie będzie musiał dokarmiać własnej siostry w kazamacie, była nieoceniona; tyle, że wszystko ma swoją cenę. Poudawajmy więc jeszcze chwilę, że którykolwiek z nas płaci ich więcej niż przypadkowy sklepikarz z Little Poppy; to przednia zabawa. Poudawajmy, że ten spacer po Deadberry to obchód kontrolny — pańskie oko konia utuczy, a niewiele brakowało, żeby dwudziesty szósty lutego zarżnął tę szkapę. O koniach więcej wie małżonka Benjamina; ostatnio zaczęła przesuwać się na krawędź planszy i nawet posmak bacardi w ustach nie mógł przyćmić pytania, któremu poświęciłem o kilka sekund za wiele. Nie czy, ale kiedy — kiedy z niej wypadnie? — To zależy. Co tego dnia będziemy pić? — zajrzyjmy do pałacu myśli, strona sześćdziesiąta ósma — z zahaczeniem o sześćdziesiątą dziewiątą — gdzie spoczywa folder pana Verity; koniak dla biznesu i przyjaciół, whisky jeśli chce się pozbyć rozmówcy i szkoda mu alkoholu. — Wiesz, że lubię rozmawiać. Zwłaszcza, gdy partner w dialogu wie, do czego służy język. Do mowy, rzecz jasna, chociaż kilka(naście) kobiet w tym hrabstwie — zgromadzonych na przestrzeni lat i doskonale bezimiennych — mogłoby mieć odmienne zdanie. W rodzinie Williamson sekrety i mgliste działania to olej napędowy; jesteśmy politykami, żołnierzami i szpiegami, a prawdziwa zabawa rozpoczyna się tam, gdzie nie do końca wiadomo, kto jest kim. Barnaby pełni każdą z tych ról po trochu; politykę powtarza — naprawdę myśleliście, że nie wiem, co, komu i w jakiej kolejności powiedział tamtego dnia w Maywater? — żołnierkę uprawia, szpiegiem po prostu jest. Niekoniecznie o tym wie, choć to lepiej; dzięki temu wypada przekonująco. Salonowe pragnienia Paganiniego były dokładnie takie, jakich mogłem się spodziewać — drogi, piekielny Mikołaju, chciałbym burdel i żeby był ładny, głośny i blisko domu, bo ciężko prowadzić z kurwą na kolanach. Van der Decken marzył o Maywater urastającym do potęgi Ligi Hanzeatyckiej; to wszystko można było załatwić, powiedz, a będzie ci dane. Verity— Verity jest ostrożny w życzeniach; wie, że żeby dotrzeć do dżinna, trzeba potrzeć lampę. — Naturalnie — bzdura. — Ronald na co drugim kroku podkreśla, że magiczne społeczeństwo w tym wyścigu odgrywa dla niego nadrzędną rolę. Spotkania z nestorami to dla niego nie konieczność, ale jedna z wielu obietnic wyborczych, których zamierza dotrzymać. Wierutna bzdura; z połową z nich wolałby nie oddychać jednym powietrzem, lecz polityka to sztuka wyrzeczeń. Czasem plujesz jadem, czasem go połykasz, czasem mieszasz swój z jadem innych. — Skromne marzenia — nieskromnego człowieka; fotel magistra jest duży, wygodny i pewnie niebotycznie drogi — tak się składa, że przepadam za dużymi, wygodnymi i niebotycznie drogimi elementami wyposażenia. Nic nie pomaga w podejmowaniu słusznych decyzji równie skutecznie, co antyk pod pośladkami; z tego piedestału łatwo grzmieć, że Ameryka jest dla Amerykanów, Ziemia dla Ziemian, a magia dla czarowników. W tym układzie tylko ptasie gówno wymyka się poza ramy konieczności; jedyne odchody, w których jestem skory zanurzyć podeszwę, to szambo polityki. Winowajca znika, siekacze Bena rosną, gołębie podejmują dywersję; przekleństwa Verity'ego to rozstrojony klawisz w fortepianie jego zwyczajowych melodii. Kurwa; prawdopodobnie pierwsza szczera rzecz, którą mówi tego dnia. — To, panie Verity, był potencjalny pozew. Uszczerbek na zdrowiu, jeśli się nie mylę. Kramarz zniknął w oparach cukrzycy — żaden diabetyk nie będzie mógł wysłać mu rachunku za pobyt szpitalu, ale tylko głupiec (jesteś głupcem, Richie?) zwątpiłby w Benjamina. Gdyby zechciał zaciągnąć nieszczęśnika przed oblicze sprawiedliwości, zrobiłby to jego twarzą w dół i z pomocą włoskich mięśni — na Placu Aradii nie ma już gruzu, ale beton bywa szorstki. Szczególnie w starciu z policzkiem. — Oni srają na mnie, ja na nich. Natura nie lubi pustki, Ben — ptasie odchody rozbryzgujące się kilka centymetrów od prawego buta są innego zdania; przez nie prawie przegapiam popis magii odpychania. Siekacze były, siekaczy nie ma; są tylko pielęgnowane wspomnienia. — A skoro o tym mowa — pustce czy sraniu? Co za różnica — Czytałeś ostatni numer Zwierciadła? Richie Williamson, pierwszy niewinny, drugi wierny, trzeci spokojny w uśmiechu, którego obecność czuję każdym mięśniem twarzy. — Boston o tej porze roku musi być przygnębiający. Paskudnie, Richie. Dokładnie tak, jak lubimy. uniknięcie ptasiego mleczka: k100 + 4 (sprawność) + 5 (szybkość) {próg 50} |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 73 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty