First topic message reminder : PLAC MNIEJSZY Plac Mniejszy położony jest kilkadziesiąt metrów od znacznie obszerniejszego i popularniejszego Placu Aradii, co w żaden sposób nie ujmuje mu na uroku oraz funkcjonalności. Skwer z trzech stron otoczony jest malowniczymi kamieniczkami, których zawyżony czynsz pozwala utrzymać okolicę we względnej czystości; każdemu czarownikowi i czarownicy w Hellridge Plac Mniejszy może kojarzyć się z czasami dzieciństwa oraz młodości. To tu zwykle urządzane są kameralne koncerty magicznych zespołów, przedstawienia dla dzieci oraz — zwłaszcza na przestrzeni ostatnich lat — organizowane przez rodziny Kręgu ogólnodostępne zbiórki. Poza kilkoma ławkami, paroma rachitycznymi krzewami i pozostałościami po kamiennej fontannie, z której został jedynie murek, na Placu Mniejszym próżno szukać atrakcji; dwoma uliczkami, które do niego prowadzą, można dotrzeć na Plac Aradii lub w kierunku Głównej Ulicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
- No? Co tak patrzysz się? - uniosła brwi i pomachała ręką przed twarzą Sandy. Nie wzięła pod uwagę tego, że mogło chodzić o jakiegoś zbłąkanego ducha. - Tu ziemia, halo! Gdy poznała Hensley, również zachowywała się nieswojo i Lila miała wrażenie, że dziewczyna najchętniej po prostu by zniknęła. Nie zamierzała dopytywać, ludzie byli różni i mieli swoje zmartwienia. - Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha - zażartowała - och - wystarczyła krótka odpowiedź by żart zmienił się w rzeczywistość. - Jest tu teraz? - rozejrzała się choć doskonale wiedziała, że niczego i nikogo nie zobaczy. Takie rzeczy był domeną medium i między Lilith a prawdą Lila cieszyła się, że nie posiada takich umiejętności. Wiedziała, że to ciężki orzech do zgryzienia. Sierra nigdy nie opowiadała jej o tym, co widzi i nie była pewna, czy chciałaby wiedzieć. A Lila przecież zwykle lubiła wszystko wiedzieć. Jakby się czuła, gdyby budząc się, pierwszą rzeczą jaką by zobaczyła, był ktoś obcy? Niekoniecznie cały i zdrowy, a nieźle przypieczony? Wzdrygała się na samą myśl o tym. - Pewnie tak, ważniaki zawsze lecą do centrum miasta, jakby miały się dzięki temu poczuć jeszcze waśniejsze. Mogła się domyślać, że mężczyzna, od którego ją odciągnęła nie spodziewał się tematu, z jakim ruszyła do niego Hensley. Zmarłe żony mogły nie mieć dobrych intencji. A może wręcz przeciwnie? Może duch chciał zmusić byłego męża do tego, by posprzątał w domu? Gdyby była żoną Remingtona i by zmarła, na pewno zaczęłaby go nawiedzać i pilnować, żeby dbał o porządek. Żeby w ogóle zaczął to robić. - Och, mówisz o duchu? A co to za facet w ogóle? - spojrzała za odjeżdżającym samochodem. Może jednak warto by było się czegoś dowiedzieć? Niektórzy mówili, że ciekawość to pierwszy stopień do nieba. Może nie warto było pytać, a może wręcz przeciwnie. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Może Sandy by nawet prychnęła na żart, gdyby nie drobny fakt, że straciła poczucie humoru jakiś już czas temu. Konkretnie około sześć lat temu, gdy podjęła możliwie najgorszą decyzję swojego życia i nie była w stanie – może nigdy nie będzie – w żaden sposób jej naprawić. Dlatego tylko wpatruje się w Lilę bez słowa, gdy ta reflektuje się, że faktycznie – medium może zobaczyć ducha. Jest tu teraz? — Była – odpowiada, odrywając spojrzenie od twarzy znajomej, żeby raz jeszcze spojrzeć w miejsce, w którym widziała ją po raz ostatni, zaledwie przed chwilą. – Zniknęła – bo kontakty z duchami są delikatne i może przerwać je każda nagła okoliczność. Chociaż w tym przypadku była prawie pewna, że to dlatego, iż mężczyzna wsiadł do samochodu i odjechał. Elizabeth nie miała już żadnego powodu, żeby tutaj być. Na pewno powróci. Nie teraz – może za parę godzin, może za parę dni. Duchy zawsze doprowadzały swoje sprawy do końca, żeby nareszcie powrócić do Piekła i tam żyć spokojnym wiecznym życiem. Krótkie zerknięcie w stronę Lili uświadamia jej, że nie do końca wiedziała, o czym mówiła. Sandy, nie Lila. — Miałam na myśli ducha. Gdzie będzie mężczyzna – to nie ma większego znaczenia. — Chodźmy stąd. – Nie było już żadnego powodu, dla którego miałaby stać na placu w Deadberry. Teraz mogła już po prostu ruszyć do domu, a najpierw najpewniej zaczekać na jakiś autobus. – Nie znam go. Wiem, że jest diakonem i wiem, że nazywa się Astaroth Cabot. Był mężem Elizabeth Cabot, zmarła kilka lat temu. – Tyle wiedziała, tyle potrzebowała wiedzieć. Właściwie nie potrzebowała wiedzieć niczego, gdyby tak nad tym jednak pomyśleć. – Masz tu coś do załatwienia? – Lila raczej nie była stałym bywalcem, ani mieszkańcem, Deadberry. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
Odruchowo powiodła spojrzeniem w miejsce, w które przez chwilę wpatrywała się Sandy. Wiedziała, że nic tam nie zobaczy; jednocześnie przez jej plecy przebiegł krótki dreszcz. - Och. Rozumiem - nie do końca tak było. Duch miał wrócić na plac, czy do medium? To nie miało jednak w tej chwili już większego znaczenia. Na chwilę w jej głowie pojawiła się myśl, czy można zakląć taką duszę w przedmiocie? Czy to by nie było zbyt nierozważne? - Diakon, hm. Czyli trafiłam z wyżniakiem - uśmiechnęła się. Jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, że ta wiedza może się jej przydać. - Przyjechałam tu naspacerować. Lubię Deadberry, bo ni ma tu niemagicznych i nie trzeba udawać i się przypilnować. Nie przepadała za niemagicznymi. Khalil lubił sprzedawać im jej wyroby; wszystko, byle się tylko wzbogacić, bez względu czyim kosztem. Biżuteria, którą robiła, nawet ta niezaklęta, nie była przeznaczona dla zwykłych ludzi. - Chciałam się naspacerować po sklepach, może znajdę się coś ciekawego. Właściwie, to szukam konserwowanych przedmiotów - głupio było jej się przyznawać, że nie znała się na konsekracji, choć była dobra w zaklinaniu. Zawsze była tak zafiksowana na własnych dziedzinach, że pominęła inne, nie mniej ważne. Robiła więc dobrą minę do złej gry, choć niewątpliwie ją to uwierało. Może czas najwyższy postawić na ponowny rozwój, od zera? Sama myśl o tym Lilę drażniła. A przecież tyle rzeczy zaczynała od nowa, łącznie z własnym życiem. - Jakieś małe dryb... drobu... przedmioty. Co można do kieszeni schować. Chcesz iść ze mną? Hm? - uniosła brwi. We dwoje zawsze było raźniej, a ona starała się przekonać do tej myśli. Bywały chwile, w których starała się oderwać od własnego wyobcowania. Spojrzała przez ramię na mijającego mężczyzn, który gdzieś się spieszył, nerwowo spoglądając na zapięty na nadgarstku zegarek. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Temat ducha i diakona był już nieważny. To, że ta wiedza mogłaby przydać się Lili za parę tygodni pozostaje poza zasięgiem świadomości Sandy. Odjechał Astaroth Cabot – dwie kobiety znajdujące się w Deadberry pozostały na miejscu i miały świadomość, że nie było sensu, aby obie tutaj tkwiły bez ruchu. Dlatego ruszają powoli wzdłuż jednej z alejek Deadberry, a Sandy słucha tego, co mówi jej Lila, i poniekąd rozumie. Sama wychowała się w miejscu, w którym nie musiała się ukrywać. Nie wszyscy byli magiczni, lecz wszyscy wyznawali wiarę w Piekielną Trójcę, a jej dar był szanowany. Sprawiał, że była wyjątkowa. Co wcale nie znaczyło, że w każdym calu było to dobre, ale miało swoje niezaprzeczalne plusy, jak choćby właśnie brak ukrywania się przed wzrokiem niemagicznych. Skinęła jedynie głową w wyrażeniu swojego zrozumienia. Sandy z natury nie była wylewna i ciężko było rozczytać jej myśli czy intencje. Te zazwyczaj nie były w żadnym stopniu złe, jednak pewna doza niepewności czy tajemniczości wystarczająco nie przyprawiała jej reputacji najbardziej sympatycznej czy też lubianej osoby. Niektórzy, jak Marvin, po prostu ten fakt zaakceptowali i żyli sobie obok własnym życiem, spokojnie. Inni woleli się odsunąć. Sandy nie płakała za żadną z tych osób. Zerka jedynie krótko na Lilę, gdy wspomina jej o sklepach z przedmiotami konsekrowanymi. Kolejne skinienie jest aprobatą znaczącą dokładnie tyle, że nie ma nic przeciwko, aby poszły tam razem, nawet jeśli za moment przypomina jej się coś jeszcze. — Ostatnio czytałam trochę na temat przedmiotów konsekrowanych. – Informacja kompletnie bezcelowa, mogłaby po prostu ją zmilczeć. Ale. – I chciałam się nauczyć je wytwarzać. Jeśli będziesz potrzebowała, mogę spróbować. Potrzebuję do tego tylko papirusu. I odpowiedniej modlitwy, lecz o to już Lila w żaden sposób nie musiała się martwić. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
Wychowywały się w zupełnie różnych środowiskach i kulturach. Lila urodziła się w dużym, portowym mieście, które mieszało ludzi magicznych i tych, którzy pozbawieni byli daru. Od zawsze musiała pilnować, by nie ujawnić się w miejscu, które nie było do tego przystosowane. Pod tym względem Saint Fall w niczym się nie różniło. Ojciec Lili robił co mógł, by jego dzieci przestrzegały zasad, wpajając je im od najmłodszych lat. Szkoda, że Khalil miał to gdzieś, myślała czasami, gdy wspomnienia szybowały w tę stronę. Jej mąż sprzedawał zrobioną przez nią biżuterię każdemu, kto zapłacił. Jeśli był to niemagiczny, opowiadał mu historyjkę o znaczeniu użytych kamieni. Byle tylko ktoś to kupił. - Kiepski dzień, co? - zerknęła na Sandy kątem oka. Mało mówiła, niewiele się uśmiechała. Uznanie Hensley za zamkniętą w sobie było oczywiste. Czy powinna dodać do tego nieśmiałość? Lila jej przeszkadzała? To drugie Al-Khatib postanowiła zignorować. - Uczysz się konsekracji? To bardzo dobrze - skinęła głową, bardziej do siebie, niż do towarzyszki. Jeśli ktoś się na tym znał, to Lila chciała go znać. Nim sama się tego nie nauczy, musiała polegać na innych. - Słyszałyś o tym, że pod konic lutego, wtedy, kiedy... - coś się działo w mieście - to si stało, kościół zamknął dźwi przed ludźmi? O czym myślisz, Sandy Hensley? Co myślisz? Co czujesz? Przeszukała kieszenie za dużej kurtki chcąc znaleźć paczkę waniliowych cygaretek, ale skończyło się to fiaskiem. Musiała zostawić je w domu, na kuchennym blacie. Westchnęła więc jedynie, wzruszając ramionami do samej siebie. Zerknęła na Sandy w oczekiwaniu na odpowiedź. Spodziewała się krótkiego tak, albo nie. Chciała się jednak dowiedzieć, jakie myśli kryją się za tym głębiej. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Kiepski dzień. Nie wiedziała, co Lili pozwoliło myśleć, że dzień dla niej był kiepski, ale w istocie – miała rację. Właściwie nie pamiętała już, kiedy dzień dla niej kiepski nie był. Przestała myśleć, przestała liczyć. Nie miało to znaczenia, bo dni zlewały się w końcu w jedno. Nie odpowiedziała jej na to w żaden sposób, ale za to zerknęła w jej stronę na pytanie o konsekrację. — Tak. Razem z zaklinaniem – wyznała. Raczej nie przyznawała się do swoich własnych planów na temat rozwoju i umiejętności, ale w którymś momencie doszła do wniosku, że dusze, duchy i demony nie mogą być aż tak bardzo różne. I skoro zna dwie z tych trzech rodzajów istot, może bliżej poznać także i te piekielne stworzenia. Podobnie jak poznawać będzie niebawem piekielne bestie. Z bliska i lepiej. Krótka zmarszczka przecięła czoło Sandy, kiedy usłyszała kolejne zdanie od Lili. Niewiele wiedziała o wydarzeniach, które miały miejsce podczas tej okrutnej tragedii, przez którą zniszczyła się duża część miasta. Niewiele wiedziała o powodzie. Wallow na szczęście kataklizmy ominęły. — Nie – wyznała szczerze. Deadberry ponoć bardzo ucierpiało, ale zostało bardzo szybko posprzątane przez inicjatywę Kręgu. Sandy się nie mieszała i wiedziała o tym dokładnie tyle, ile zobaczyła z nagłówków gazet, kiedy kogoś mijała, albo kiedy Marvina naszło na zakup Piekielnika. Czyli bardzo niewiele. — Dlaczego? Skoro Lila poruszyła temat, musiała wiedzieć coś więcej. A myśl, że Kościół zamknął drzwi przed potrzebującymi, wcale nie napawał optymizmem. Był wręcz zaprzeczeniem wobec tego, czym powinien być. Nawet jeśli Sandy nie bywała w nim najczęściej, a do Deadberry zaglądała niezwykle rzadko. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
Zmierzyła Hensley krótkim spojrzeniem i pogrzebała w kieszeni spodni, żeby po chwili wyciągnąć z niej paczkę gum balonowych. - Chcesz? - wysunęła rękę w jej stronę. - Ja jestem cinka w konserwacji - bez względu na to, czy Sandy wzięła jedną z gum czy nie, Lila odpakowała sobie jedną i wsadziła do ust - dobra w zaklinaniu jestem, ale z konserwacji to dupa blada - pokręciła głową. Dopiero niedawno pomyślała nad oczywistą oczywistością, jaka wiązała się z jej profesją. Ignorancja szkodziła i sama miała się przekonać o tym w niedalekim czasie. Wydmuchała balona, który po chwili pękł. Na szczęście, nie jak zapał, do nauki nowego. - Jak chcesz mogie ci coś pomóc. Zaklinanie z twoją umijętnością może być całka ciekawe - Sandy mogłaby poczerpać wiedzę od duchów, które widziała? Dlaczego nie? Po jej plecach przebiegła ciarka ekscytacji, choć rzeczona sprawa nawet jej nie dotyczyła. Kolejny wydmuchany balonik pękł cicho obklejając na chwilę usta Lili. - Podobno to, co się tu wydarzywyło było straszne. Ogień, palący się ludzi... ci, co pobiegli schować się w kościele nie weszli tam. Zamkli im drwi przed nosami. - spojrzała na Hensley chcąc zobaczyć, jak zareaguje. Zapewne jak większość, być może się oburzy, być może okaże rozczarowanie. - Sługi Lucyfera, co? Co nie pomagają swoim własnym ludziom. Kropka po kropce, jeśli jeszcze nie zobaczyła, jak działają wyznawcy Lucyfera, to miała nadzieję zasiać w rozmówczyni ziarno wątpliwości. Nawet, jeśli nie będzie drążyć, niech straci pewność, o ile ją ma. Wiara w Gwiazdę Zaranną nie była właściwą ścieżką. - Modliłam się do Lilith, by miała w opiecie tych, co nie mieli jak uciec. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Krótkie zerknięcie wystarczyło jej, żeby uprzejmie podziękować za gumy. Nie przepadała za nimi, to raz, a dwa, rzadko kiedy korzystała z czyjejś uprzejmości. Starała się to robić jak najmniej, w konsekwencji zapętlając się tylko do biednego Marvina. Ale z nim było trochę inaczej. Z nim mieszkała, mieszkańcy zazwyczaj polegają na drobnych przysługach. — Gdybyś potrzebowała przedmiotów konsekrowanych, daj mi znać – mniejsze opory miała w dawaniu rzeczy i przysług, niż ich odbieraniu. Kącik ust jednak uskoczył lekko, w czymś, co mogłoby być uśmiechem, gdyby tylko Sandy jeszcze pamiętała, jak się uśmiechać. – Będę pamiętać. Też sądziła, że otworzenie się na kolejne byty piekielne dla medium może być interesujące. To jednak nie jedyne, co chciała zrobić ze sobą, w życiu. Nie o tym jednak. Sandy nie była w Deadberry wtedy, dlatego może ufać tylko opisowi Lili. Właściwie nawet nie wiedziała, czy ona tam była i widziała to na własne oczy, czy to tylko plotki, pogłoski, albo upiększona dramatyzmem prawda. — Byłaś tam wtedy? – pyta właściwie tylko dla formalności. Niczego to nie zmieni, bo w każdej plotce musi znajdować się jakieś ziarno prawdy. Kościół musiał zachować się niewłaściwie w stosunku do ludzi potrzebujących, a z jakiego powodu? Może sami nie wiedzieli, jak się zachować? Nie szukała dla nich usprawiedliwienia. Człowiek, za którym stał Kościół, powinien być wykształcony odpowiednio, również w zachowaniach względem takich sytuacji. Strach powinien zostać opanowany, tak jak troska jedynie o własne zdrowie i życie – wyrzucona. — Oby więc Lilith im pomogła. Sandy rzadko się modliła, musiała przyznać to sama przed sobą. Rzadziej, odkąd podjęła feralną decyzję, która odjęła jej szczęście życiowe. Od tamtego czasu nie widziała sensu. Nikt nie potrafił jej pomóc, nikt nawet na nią nie spojrzał, by jej pomóc. Lucyfer. Lilith. Aradia. Oddawała im minimum czci, dokładnie tyle, ile odczuwała z potrzeby zwykłej przyzwoitości. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
Nie widząc w pobliżu żadnego śmietnika schowała paczkę do kieszeni razem z papierkiem, z którego wyciągnęła gumę. - Coś mi mówi, że się odzywam do ciebie w tej sprawie - nim sama się tego nauczy, minie trochę czasu. Na ten moment pozostało jej korzystać z uprzejmości i usług innych. Będzie musiała za jakiś czas napisać w tej sprawie do Cecila. Do Sandy Hensley też się odezwie. - Na szczęści nie. Ale niszczeinia w Deadberry mówi samo za siebie - cieszyła się, że jej tam wtedy nie było, że udało jej się uniknąć każdego z miejsc, w których coś się działo. Kościół, który tak hołubił Lucyfera pokazał swoje prawdziwe oblicze. Tłustych kapłanów, fałszywych profetów i zwodnicze słowa głoszone podczas wszystkich liturgii - zasłona opadła w momencie, w którhm zamknięto bramy świątyni. Ludzie nie wiedzieli, że to był dopiero początek. Zniszczone Deadberry, strzaskane Maywater i popękane Cripple Rock były tylko jednym z elementów układanki, która powoli rozsypywała się wokoło. Cel był jasny, a wyznawcy Matki potrzebowali sprzymierzeńców. Czy Sandy mogłaby stać się jedną z nich? - Mnie wiara w nią pomaga - spojrzała gdzieś w bok by sprawdzić, czy w pobliżu nie kręci się ktoś nader ciekawski. Ludzie na placu zdawali się mieć jednak inne rzeczy do roboty niż podsłuchiwanie rozmowy dwóch kolorowych, niezbyt bogato wyglądających kobiet. - Myślę, że też powinnaś w nią mocniej uwirzyć - powiedziała poważniej wiedząc, że jej problemy językowe niekoniecznie tę powagę są w stanie utrzymać. - To w końcu matka. Teraz to matka, którą mam najbliżej siebie. Bez niej bym sobie tu nie poradziła. Lila nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak to jedno słowo może być ważne. Nie znała przeszłości Hensley i zapewne długo jej nie pozna, o ile w ogóle. Obecnym jej zamiarem było zasianie w Sandy nasionka, które wywoła chwilę refleksji. Niech uwierzy w to, co było właściwe. Niech wejdzie na właściwą ścieżkę. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
— Odzywaj się, jeśli będziesz potrzebowała – odpowiada jej łagodnie. Umiejętności Sandy nie są wybitne, ale postara się zrobić, co tylko będzie mogła, aby pomóc. Szczególnie, jeżeli o pomoc zostanie faktycznie poproszona. Lili wtedy nie było na miejscu, a więc powtarza zapewne to, co sama usłyszała. Zniszczenia mówią same za siebie. Mówią, to prawda. Zostały już w większości naprawione, ale musiało być ich o wiele, wiele więcej. Czy więc poddaje w wątpliwość, że drzwi kościoła zostały przed wiernymi zamknięte? Nie. Nie tłumaczy niczyjego zachowania, ale w momencie strachu podejmuje się bardzo złe decyzje. Sama coś o tym wie. Wtedy to też musiały być pojedyncze osoby, które po prostu się bały. Nie powinny. Popełniły bardzo wielki błąd. Być może go dzisiaj żałują. Sandy nie odzywa się już na ten temat. Lila zresztą wspomina o wierze. Sandy spogląda na nią, gdy wspomina o Matce. Mówi, że wiara jej pomaga – to dobrze. — Warto mieć w życiu coś, co buduje siłę. Sandy czegoś takiego nie ma. Może kiedyś miała, dzisiaj nie potrafiła znaleźć. To i tak nie miała znaczenia – a Matka… czy Matka potrafiłaby ją zrozumieć? Do tej pory ani Ona, ani Ojciec nie dali jej żadnej odpowiedzi. Również nie spytała. Może dowie się, kiedy dotrze sama do Królestwa Piekielnego. — Lilith na pewno jest szczęśliwa, mając tak wierną wyznawczynię – dodaje, być może z uznaniem. Lucyfer, Lilith. Teraz to nie ma takiego znaczenia. Sandy nie potrafiła znaleźć powodu, dla którego miałaby wznosić swoje modlitwy dla innego powodu, jak tylko dla konsekracji jakiegoś przedmiotu. Być może inni, jak Lilia, potrafili, mieli go na wyciągnięcie ręki. Może gdyby komuś opowiedziała o tym, co dzieje się w jej życiu, może wtedy ktoś by jej wyjaśnił, że jednak ma o co się modlić. Dziś tak nie myślała. — Będę już wracać. Muszę złapać autobus. Przystanęła tylko na krótką chwilę, żeby się pożegnać. — W razie czego, możesz do mnie napisać. Postaram się pomóc. Z konsekracją. Ogólnie. Sandy z tematu |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Anaica Laguerre
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 186
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 6
TALENTY : 14
5 VI 1985 r. Rzadko kiedy zapuszczała się po Little Poppy – głównie dlatego, że zwykle zwyczajnie nie miała czasu. Lata pracy w Kolorowych skutecznie rozregulowały jej tryb dnia i nocy, a bujne życie towarzyskie koncentrowało się w większej mierze właśnie wokół klubu – jedno i drugie sprawiało, że dzień, w którym Anaica wyprawiła się do którejś z okolicznych dzielnic, był świętem. Jak dzisiaj, gdy nogi zaniosły ją do Deadberry. Miała dziś urlop, tego samego nie dało się jednak powiedzieć o Javim – Javim, który już od tygodni wydawał się nieodłącznym elementem dni Anaiki. Teraz, gdy nagle okazało się, że wcale nie wyjdą nigdzie razem, ani nawet nie posiedzą sobie razem w mieszkaniu, Laguerre czuła się dziwnie. Jakby coś było nie w porządku. Jakby wszystko było w zupełnym porządku. Wolny dzień – wolny od pracy, wolny od Javiego – smakował czymś nowym. Czymś, czego musiała się jeszcze nauczyć. Tak czy inaczej, miała dziś dzień dla siebie, co oznaczało ni mniej, ni więcej, jak tylko zakupy. Sama Anaica nigdy nie opływała w bogactwa, wieloletnia kariera w Kolorowych nie była w stanie zapewnić jej luksusów – był jednak w stanie zrobić to Rivera, co może nie było jego głównym atutem, ale jednak jednym z tych, którym Ana nie zamierzała zaprzeczać. Tego ranka, z plikiem zielonych od Javiego i banalnym, ale jakże słodkim przykazaniem, by kupiła sobie coś ładnego, ruszyła w miasto – i kierunek z powrotem na mieszkanie obrała dopiero po solidnych czterech – pięciu? – godzinach. Na tym etapie była już obładowana torbami, zmęczona – i strasznie, strasznie głodna. Na tym etapie też zerwał się silny wiatr, jakby miasto za punkt honoru postawiło sobie zatrzymać Anę na ulicach na dłużej. Jeszcze zanim dotarła do placu chłostane wichrem policzki zdążyły jej się zarumienić, włosy – rozczochrać, a dłonie zaciśnięte kurczowo na torbach z zakupami – rozboleć. Nie do końca zapięty płaszcz – kto zapinałby się pod szyję na początku czerwca? – wydymał się niczym marna imitacja żagla, a zawiązana fikuśnie na szyi cieniutka, soczyście bordowa apaszka– Szarpnięta jednym, skutecznym porywem wiatru, rozkosznie miękki, delikatny materiał rozplątał się, ześlizgnął z szyi Any i nim zdążyła go pochwycić – umknął w piruetach ku gałęziom pobliskiego drzewa. - Putain! – zaklęła odruchowo. Zatrzymała się w pół kroku i przez dobrą chwilę przyglądała tylko bezradnie uciekającej apaszce, nie wiedząc co zrobić. Bo pewna była tylko jednego – nie mogła jej tu zostawić. Absolutnie nie mogła. Przecież to był prezent od Javiego. To nie tak, że nie dostała tych prezentów więcej. To nawet nie tak, że ta apaszka była prezentem na jakąś specjalną okazję. Po prostu – chyba wszystko sprowadzało się do tego, że to był prezent z wtedy. Sprzed kilku lat, gdy Javi był jej klientem, ona jego damą do towarzystwa – i gdy jej serce zaczynało już bić zupełnie nie tak, jak powinno. To był prezent bardzo jej bliski głównie dlatego, że miała go przez te wszystkie lata i ubierała zawsze wtedy, gdy chciała poczuć się– Jego. Chyba po prostu jego. Ubierała tę apaszkę, gdy chciała powyobrażać sobie, że Javi wcale nie jest tylko klientem, a ona tylko jego damą do towarzystwa. Teraz drogocenny materiał powiewał z jednej z gałęzi niczym flaga na okrętowym maszcie. Odkładając wreszcie torby tu, gdzie stała, Anaica instynktownie sięgnęła po zaklęcia – wszak mogła, była w Deadberry – i... - Pour l'amour du ciel – jęknęła z rezygnacją, gdy magia jakby rozpłynęła się w powietrzu, a apaszka wciąż dumnie pyszniła się na konarze tuż nad głową Anaiki. Do pełnego bingo nieszczęść brakowało jej dzisiaj jeszcze tylko, żeby nagle z czystego nie ma spadł na nią ulewny deszcz, a od którejś toreb z zakupami urwały się uszy. Wtedy byłby komplet, bez dwóch zdań. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Iluzjonistka i tancerka, dama do towarzystwa
Ashena Asselin
ODPYCHANIA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 188
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 7
TALENTY : 9
Dzisiejszy stan Asselin można było określić jako kompletne zmulenie. Przesadziła wczoraj z treningiem, więc głowa pulsowała bólem, stłumionym przez odpowiednio dużą dawkę tylenolu. Ale i tak nie zmieniało to faktu, że zdecydowała się wyjść na spacer. Od czasu do czasu świeże powietrze pomagało, tak samo zresztą jak pomagała fajka w dłoni i zaciąganie się dymem. Cóż, głód nikotynowy był nałogiem, ale kto w tych czasach nie palił? Niewiele było takich osób. Zresztą Ash nikogo nie namawiała do palenia, nikt też nie miał prawa mówić, że powinna z niego zrezygnować. W lekko buntowniczym nastroju w stosunku do świata – czego się stara wiedźma zwana sąsiadką przywala znowu do jej życia i braku męża?! – ruszyła na spacer, w zasadzie bardziej tam, gdzie nogi poniosą. Wypadałoby może odwiedzić Radema. W sumie nie, nie wypadało. Chciała go odwiedzić. Odkąd wstąpiła do Gwardii nie była najlepiej widziana w taborze, do czego był uprzejmy przyczynić się jej tak zwany teść, głowa taboru lokalnych Cyganów. Najwyraźniej nie do końca akceptował fakt, że postanowiła pomścić męża i iść walczyć, walka nie przystoiła Cygance. Cyganka powinna mieć męża, rodzinę i dom. Cóż, Ashena kiedyś je miała. A potem przyszedł ogień. A Ashena była zbyt pyskata – Leander kochał ją taką, jaka była, nie oponował przed tym, że chciała się rozwijać, pracować na własną rękę. A skoro Leander nie oponował, to i Dziani nie miał nic do gadania. Ale teraz Leander nie żył, a z Dzianim się pokłóciła, przez co nie do końca była mile widziana wśród swoich. Radem za to kichał na takie sprawy. Jeśli dobrze pamiętała, był jakimś dalekim wujkiem jej matki, ale nigdy nie roztrząsała aż tak tego pokrewieństwa. Dla niej był prawie jak dziadek. A że swego czasu też pożarł się z Dzianim, to sytuacja była delikatnie mówiąc bardzo dynamiczna. No ale nikt nie pozbył się Radema z taboru, ot tyle, że Dziani mógł mu naskoczyć. W końcu Radem należał do starszyzny, a taborem rządzili przede wszystkim starsi. Stary kłusownik doskonale więc wiedział, że może robić, co chce i chętnie utrzymywał z Asheną kontakt. Świeże powietrze i tylenol działały, ból nie doskwierał jej aż tak, a przy okazji rozchmurzyła się wspomnieniami opowieści o tym, co też stary dziadek – nie taki stary jednak – potrafił odstawić. Nawet nie wiedziała, kiedy nogi zaprowadziły ją do Deadberry, wspaniałej magicznej dzielnicy, gdzie nie trzeba było obawiać się w żaden sposób używania magii. Wiatr bezczelnie bawił się jej włosami, ale to już nauczyła się ignorować dawno temu. Powinna wprawdzie jakoś je spinać, ale co tam. Na mokro jakoś się potem rozczeszą. Taką przynajmniej miała nadzieję. Z rozmyślań wyrwały ją rzucone kobiecym głosem słowa – wprawdzie nie zrozumiała ich sensu, ale brzmiały dokładnie tak, jak jej własny ojciec, gdy coś nie szło mu podczas tworzenia laleczek. Ash przygryzła wargę, tłumiąc śmiech, bo wcale nie zamierzała śmiać się z kobiety, a jedynie z miny swojego ojca, gdy w szybkim tempie wyrzucał z siebie stosy słów, nie chcąc potem przetłumaczyć ich córce. O dziwo Mahala też nie paliła się do wyjaśniania, co też mówił jej małżonek. Bordowa apaszka na drzewie wskazywała za to, że to właśnie był powód steku zapewne przekleństw wydobywających się z ust nieznajomej. - Wleźć na drzewo i spróbować ją zdjąć? – zagaiła pogodnie, mając ogromną nadzieję, że kobieta jednak rozumie angielski. Po kolorze skóry nie zamierzała nawet próbować zgadywać jej pochodzenia, bo to przecież mogło mylić. Ona sama była Cyganką, a ile razy mylili ją z Meksykanami po samym tylko wyglądzie? Inna rzecz, że przy braku jakiejkolwiek znajomości języka, przekleństwami posługiwała się całkiem biegle. Francuskimi też. - Dopalę szluga i postaram się jakoś wleźć do góry. – machnęła ręką w stronę drzewa, mając nadzieję, że nie produkuje się bezcelowo. A jakby nawet, to i tak i tak wejdzie na drzewo. Kobieta chyba była tu sama, pewnie wracała z zakupów wnioskując po torbach, a Ash lubiła łażenie po drzewach. Teraz przynajmniej był ku temu świetny powód. |
Wiek : 32
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Protektor w Czarnej Gwardii, twórca laleczek voodoo
Anaica Laguerre
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 186
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 6
TALENTY : 14
Jeśli Anaica spodziewała się jakiejkolwiek pomocy – jeśli liczyła na jakąkolwiek pomoc, mały cud w odzyskaniu uciekinierki – jej wyobrażenia były w tym przypadku raczej stereotypowe. Rosły, postawny mężczyzna – czarownik, wszak byli w Deadberry – który z szarmanckim uśmiechem zaproponuje pomoc, spróbuje zaklęć, a gdy te nie wypalą, napręży muskuły i podejdzie do zmagań z drzewem w sposób bardziej tradycyjny. Po drodze zrzuci może marynarkę czy kurtkę, uśmiechnie się od Any raz czy dwa, puści zawiadiackie oko, a gdy przyjdzie do wyrazów wdzięczności za ratunek, z ochotą przyjmie całusa lub – jeśli wystarczająco wpadnie Laguerre w oko – może nawet zaproszenie na kawę czy na drinka. Z tej perspektywy drobniutka, rozczochrana wiatrem kobieta z oczywistych względów w wyobrażenia Anaiki się nie wpisywała – co nie oznaczało, że Ana zamierzała wybrzydzać. Oczywiście, że nie. Jeśli chciała odzyskać apaszkę (a chciała), jednocześnie nie chcąc ryzykować połamaniem paznokci, zdarciem skóry czy naciągnięciem takiego czy innego mięśnia (a nie chciała), nie miała luksusu grymaszenia. Inna rzecz, że w zasadzie nie miała też powodu. Nieznajoma może i nie była rycerzem na białym koniu – ale była uroczo uśmiechnięta i wydawała się sympatyczna. Anaica byłaby głupia, strosząc się tylko dlatego, że przyzwyczaiła się polegać na takich czy innych stereotypach. - Ja... Jeśli możesz – przyznała więc teraz i uśmiechnęła się ostrożnie, jednocześnie potwierdzając nadzieje kobiety. Tak, znała angielski. Tak, mówiła nim z charakterystycznym – dla niektórych ujmującym – francuskim akcentem. Ot, uroki haitańskiego dziedzictwa. - Byłabym bardzo wdzięczna – odetchnęła powoli. – Sama nie umiem chodzić po drzewach – przyznała z rozbrajającym uśmiechem – choć przecież nie było to prawdą, nie do końca. W Port-au-Prince się wspinała, a i teraz była dość zwinna i silna, by sobie z tym poradzić. Problem polegał tylko na tym, że Anaica była gwiazdą. Zarabiała własnym, ślicznym ciałem – a to z kolei nijak nie współgrało z dziecięcymi rozrywkami w stylu małpich szaleństw na gałęziach. Bo tu można nabawić się siniaka, tam zarysować, nie mówiąc o – nie daj Trójco! – potencjalnych złamaniach. No nie. Laguerre nie mogła sobie na to pozwolić. Z tego jednak nie zamierzała się nieznajomej spowiadać. Chyba nie chciała wychodzić na aż taką lalkę. Nie przed każdym, nie dzisiaj. - Dziękuję – rozpromieniła się więc teraz na zapewnienia kobiety i bez wahania wyciągnęła do niej rękę na powitanie. – Anaica – przedstawiła się z uśmiechem, nagle wyraźnie spokojniejsza. Nie wyglądało na to, by zaplątana w gałęzie bordowa apaszka gdziekolwiek się wybierała. Pojawiły się perspektywy ratunku. Miała torby pełne fajnych ciuchów, paru książek i czegoś słodkiego na jutrzejszy poranek czy wieczór z Javim. Chwilowo chyba znów nie miała czym się martwić. - Często to robisz? – zapytała śmiało. W ciemnych oczach błyskały iskry rozbawienia. – Pomagasz przypadkowym ludziom? Ratujesz damy w opałach? – w jej głosie nie było drwiny, ot, lekkie rozbawienie i – przede wszystkim – ciekawość. Anaica lubiła poznawać nowych ludzi. Dowiadywać się, kim byli – krok po kroku odkrywać kolejne warstwy. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Iluzjonistka i tancerka, dama do towarzystwa
Ashena Asselin
ODPYCHANIA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 188
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 7
TALENTY : 9
Rycerza na białym koniu Ashena zdecydowanie nie przypominała. Konia na białym rycerzu zresztą tym bardziej. Ale była całkiem żywa i do tego chętna do łażenia po drzewach, nawet jeśli tylko za zagubioną apaszką. W zasadzie potraktowała apaszkę jako totalny pretekst do przypomnienia sobie czasów szeroko pojętej młodości, gdy łażenie po drzewach, dachach i innych niekoniecznie odpowiednich powierzchniach było jej ulubionym zajęciem. A to, że czasem zdarzało jej się rozdysocjować na takiej powierzchni? Taki był urok rozszczepieńca. Jej uśmiech jedynie się poszerzył, gdy kobieta odpowiedziała po angielsku. Jasne, miała ten specyficzny akcent, tak doskonale jej znany z Nowego Orleanu, ale nie miała najmniejszego problemu ze zrozumieniem nieznajomej. - Drobiazg. Wydaje mi się, że wyjąwszy niektóre dzieciaki, mało kto to aktualnie potrafi. – przyznała szczerze, z lekkim wzruszeniem ramion i spokojnie zaciągnęła się dymem. – Jakby za dzieciaka prawie każdy potrafił włazić na drzewo, a potem w dorosłości zapominał, jak to się robi. Bywa i tak, nieużywane umiejętności zazwyczaj się zapomina. – zaśmiała się beztrosko, wychodząc z założenia, że gdyby Anaica wiedziała, jak wleźć na drzewo, to nie stałaby pod nim piorunując apaszkę na gałęzi. No, przynajmniej Ash tak właśnie by postąpiła, ale Asselin nie miała najmniejszego problemu z siniakami, zadrapaniami czy innymi urazami. W większości wypadków ledwo co udawało jej się wyleczyć jeden uraz, a natychmiast dorabiała się kolejnego. Taki był urok pracy w Gwardii, nie zamierzała na to narzekać ani trochę. Zresztą w jej wypadku bardzo sprawdzało się stwierdzenie, że ból przypominał jej, że żyła. Trupy w końcu nie cierpią od chronicznych wręcz migren wywołanych własnymi dodatkowymi zdolnościami. I nie zlatują z dachów, bo ich dusza postanowiła pozwiedzać świat bez oglądania się na ciało. - Ashena. – uścisnęła dłoń Anaiki, pewnym i mocnym ruchem, choć nie takim, by można było kategoryzować go jako chęć zrobienia krzywdy. Ot Ash nie bała się jakichkolwiek uścisków, jak niektóre kobiety, które Piekło postawiło na jej drodze. - Uczciwie mówiąc to rzadko. Nie powiem, żeby często spotykało się damy w opałach. – puściła jej oczko, unosząc w górę kąciki ust. – Ale jeżeli mogę pomóc, to zazwyczaj to robię. – zazwyczaj nie było użytym przypadkowo słowem. Ash nie miała problemu, by pomagać innym, ale jeśli ktoś od samego początku patrzył na nią z góry albo z pogardą, to po prostu sobie tę pomoc miała w zwyczaju darować. Nie oczekiwała od razu sympatii, ale jakieś minimum kultury i owszem. Bądź co bądź pomoc nie była obowiązkowa, więc minimum wdzięczności w postaci powstrzymania się od pogardliwych spojrzeń nie było chyba zbyt wygórowanym oczekiwaniem z jej strony. - Dobra. Czas na show.. – oznajmiła swobodnie, rzucając na ziemię peta i wygaszając go butem. Zaraz potem zrzuciła z ramion kurtkę, by ta nie przeszkadzała jej w ruchach. – Pozwól, że sobie na chwilę ją odłożę. – wyszczerzyła się do Anaiki, odkładając ciuch na jedną z jej zakupowych toreb, by nie pobrudziła się o ziemię. Cofnęła się kilka kroków, patrząc uważnie na drzewo i układ gałęzi. Tu się odbić, tam się złapać… No, istniało duże prawdopodobieństwo, że da radę. Jeszcze jeden oddech i rozbiegła się, wbiegając na drzewo i łapiąc za jedną z grubszych gałęzi, by się o nią podciągnąć. |
Wiek : 32
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Protektor w Czarnej Gwardii, twórca laleczek voodoo
Anaica Laguerre
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 186
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 6
TALENTY : 14
Silny uścisk dłoni, beztroska Asheny i jej pewność siebie szybko pozwoliły Anaice wrzucić kobietę do szufladki zajętej przez tych, których Laguerre nie unikała – a to i tak dużo, biorąc pod uwagę, że jeśli relacja nie była prostym flirtem mającym prowadzić do jednonocnej przygody, Ana nie oceniała ludzi zbyt szybko. Nie decydowała przy pierwszym spotkaniu, czy kogoś lubi i nie zastanawiała się nawet nad tym, czy chce z kimś spotkać się po raz kolejny. Specyfika jej pracy i – może w szczególności – charakter samej Anaiki sprawiały, że przez jej życie przewijało się naprawdę wielu ludzi, lepszych i gorszych. Dla wszystkich Laguerre miała to samo podejście – zaczekać i zobaczyć, co się wydarzy. Tak było zabawniej – i znacznie mniej stresująco, niż gdyby chciała wszystko planować. Jedyne plany, jakie Anaica miała tendencję tworzyć, to te dotyczące jej kariery – a i te przecież zmieniały się prędzej, niż Laguerre nadążała je tworzyć. W efekcie teraz mogła powiedzieć, że towarzystwo Asheny jej nie przeszkadza i że jej pomoc jest mile widziana – ale niewiele więcej. Uśmiechnęła się lekko na stwierdzenie, że o damy w opałach wcale nie łatwo – i choć był to uśmiech sympatyczny, był też raczej zwyczajnie uprzejmy, wyćwiczony, taki, jaki rozdawała na prawo i lewo klientom Kolorowych. Bez wahania pokiwała głową, gdy kobieta odłożyła kurtkę na jej torby – ale zgoda ta też była raczej neutralną uprzejmością niż jakimś faktycznym entuzjazmem. Anaica daleka była od udawania, że chciała się znaleźć w tej sytuacji – oczywiście, że nie chciała. To, co mogła teraz zrobić, to wyjść z tego w miarę bez szwanku – i zachować się dość cywilizowanie i sympatycznie, by nie wychodzić na ostatnią wiedźmę. Którą technicznie rzecz biorąc była. Wiedźmą. Po prostu nie w tym kontekście. Przestępując z nogi na nogę przy torbach, z nieskrywaną ciekawością przyglądała się poczynaniom Asheny. Z sapnięciem zapięła płaszcz, gdy wiatr po raz kolejny załopotał jego połami i z wyraźną irytacją odgarnęła z czoła niesforne loki. Przygryzła wargę, przyglądając się, jak nowopoznana z całkiem miłą dla oka gracją podciąga się na gałąź i... Szarpnięta kolejnym porywem wiatru apaszka, niczym niesforne kocię, uwolniła się na chwilę z zaplątania, zawirowała i uczepiła się wyższej gałęzi. Cichy jęk rezygnacji chyba rzeczywiście wyrwał się Anie z gardła, a nie tylko utkwił w jej wyobraźni. Już widziała ten brud. I rozdarcia. To wszystko, czego doświadczał teraz jej skarb, a z czym będzie musiała poradzić sobie w domu, bo przecież– To była apaszka od Javiego. Nie pierwszy i nie ostatni prezent od mężczyzny, ale jedyny chyba aż tak ważny. Rivera wyśmiałby ją, gdyby powiedziała mu, jak często z nią spała. Albo może wcale nie. Może rozczuliłby się tylko i– Skup się. No więc skupiła się, znów skoncentrowała na Ashenie, choć przecież niewiele mogła stąd zrobić. Znów przestąpiła z nogi na nogę, nerwowo poskubała rękaw płaszcza. - Jeśli ci się uda – zawołała nagle. – Jeśli ci się uda, zabiorę cię na kawę. Albo drinka. Słowo – zapewniła. Odzyskanie apaszki było warte absolutnie każdej ceny. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Iluzjonistka i tancerka, dama do towarzystwa